Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Canolles nic jeszcze stale nie przedsięwziął; powróciwszy do siebie, zaczął chodzić szybkim krokiem, wzdłuż i wszerz pokoju, jak to zazwyczaj czynią ludzie niezdecydowani.
Zamyślony, nie zważał, że Castorin, czekający jego powrotu, spostrzegłszy go, wciąż za nim chodził ze szlafrokiem w ręku; nareszcie potknął się o krzesło.
Canolles odwrócił się.
— Co tu robisz z tym szlafrokiem?
— Czekam, aż się pan zacznie rozbierać.
— Nie wiem, kiedy się rozbiorę. Połóż szlafrok i czekaj.
— Jakto, pan się nie rozbierze? — spytał Castorin, który chociaż dziwak z natury, tego jednak wieczoru bardziej niż zwykle przykrym być się zdawał. — Więc pan się zaraz nie położy?...
— Nie.
— Kiedyż więc pan spać pójdzie?
— Co ci do tego?
— Jakto!.. co mi do tego!... Jestem bardzo znużony.
— Ba! doprawdy bardzo jesteś znużony? — spytał Canolles, zatrzymując się i uważnie spoglądając na Castorina.
Canolles wyczytał na twarzy swego lokaja wyraz niegrzeczności, cechujący zwykle lokai, umierających z chęci udania się na spoczynek.
— O! bardzo znużony! — odpowiedział Castorin.
Canolles wzruszył ramionami.
— Idż precz — odpowiedział — i czekaj w przedpokoju; zadzwonię, jak cię będę potrzebował.
— Mam zaszczyt uprzedzić pana, że jeśli mnie prędka nie przyzwiesz, nie znajdziesz mnie w przedpokoju.
— A gdzież to będziesz?
— W łóżku, bo zdaje mi się, że kto przejechał dwieście mil, ma prawo odpocząć.
— Castorinie — rzekł Canolles — jesteś gburem.
— Jeśli pan uważasz, że gbur nie jest godzien być jego lokajem, powiedz tylko jedno słowo, a ja pana uwolnię natychmiast od... gbura — wybąknął Castorin, przybierając majestatyczną postawę.
Canolles nie był w dobrem usposobieniu i gdyby Castorin wiedział, jaka burza miota sercem pana, pomimo, że tak pragnął być wolnym, pewnieby na inny raz swe oświadczenie odłożył.
Baron poszedł prosto do Castorina i wziął go za guzik od kaftana (takie przyzwyczajenie miał później pewien wielki człowiek).
— Powtórz coś powiedział? — krzykąnł.
— Powtarzam — odpowiedział Castorin z takąż samą, jak poprzednio bezczelnością — że jeśli pan nie jesteś z moich usług zadowolony, ja pana uwolnię od gbura.
Canolles wypuścił z rąk guzik i poszedł po kij.
Castorin zrozumiał o co rzecz idzie.
— Panie — zawołał — strzeż się, co chcesz czynić? Nie jestem już zwyczajnym lokajem; służę bowiem księżnej.
— Aha! — rzekł Canolles, opuszczając podniesiony już kij, gotowy do upomnień — aha! służysz księżnej?
— Tak pani, już od kwadransa — odpowiedział Castorin, prostując się, — i któż cię do tego namówił?
— Pan Pompée, jej intendent.
— Pan Pompée?
— Tak.
— Dlaczegożeś mi tego odrazu nie powiedział? — zawołał Canolles. — Tak, tak, dobrze robisz, że mnie porzucasz, kochany Castorinie, oto masz dwa pistole za to, że cię obić chciałem.
— O! — rzekł Castorin, nie śmiejąc wziąć pieniędzy. — Cóż to znaczy? czy pan ze mnie żartuje?
— Wcale nie. Przeciwnie, idź służyć księżnej, mój przyjacielu. Pozwól się tylko spytać, od kiedy się zaczyna twoja służba?
— Od chwili, w której mnie pan uwolnisz.
— Dobrze! uwalniam cię od jutra rana.
— A do jutra rana?
— Do jutra rana jesteś moim służącym i mnie zatem słuchać winieneś.
— Najchętniej. Cóż pan rozkaże — spytał Castorin, zdecydowany wziąć dwa pistole.
— Ponieważ chce ci się spać, rozkazuję ci więc rozebrać się i w mojem położyć łóżku.
— Jakto! Ja pana nie rozumiem.
— Nie masz potrzeby rozumieć, bądź mi tylko posłusznym. Rozbieraj się ja ci pomogę.
— Jakto! pan chcesz pomagać mi przy rozbieraniu?
— Tak jest; ponieważ bowiem ty będziesz odgrywał rolę barona de Canolles, ja muszę przedstawiać Castorina.
I baron, nie czekając przyzwolenia swego lokaja, zdjął mu kaftan, przywdział na siebie, włożył kapelusz na głowę i, zamknąwszy go w pokoju, wprzód nim tenże zdołał wyjść z podziwienia, szybko zbiegł ze schodów.
Canolles zaczynał już przenikać tajemnicę, chociaż część jeszcze wypadków pozostała dla niego niewyjaśnioną.
Od dwóch godzin zdawało mu się, że wszystko co widział, co słyszał, było naturalnem, że wszystkie osoby, w Chantilly spotkane, odgrywały jakąś dziwną rolę; a jednak szczegóły zlewały się w harmonijną całość, co wskazywało posłańcowi królowej, że winien podwoić baczność, jeśli nie chce stać się ofiarą jakiego oszustwa.
Złączenie się Pompéego z wicehrabią de Cambes, wyświecało mu niektóre wątpliwości.
Wątpliwości te jednak wkrótce rozproszone zostały.
Gdy wyszedł na podwórze zamkowe, ujrzał mimo głębokiej ciemności czterech ludzi, skradających się do tych samych drzwi, któremi dopiero co wyszedł i poprzedzanych przez tegoż samego kamerdynera, który go oznajmił księżnom.
Za nim w tyle postępował ktoś drugi, płaszczem owinięty.
Mały ten oddział zatrzymał się na progu, oczekując rozkazów człowieka w płaszczu.
— Ty wiesz, gdzie on mieszka — rzekł tenże rozkazującym tonem do kamerdynera — znasz go, gdyż go wprowadziłeś. Pilnuj go więc i nie wypuszczaj z pokoju; rozstaw ludzi na schodach, w korytarzu, gdzie chcesz zresztą, byle tylko nie domyślał się niczego i sądząc, że strzeże księżnej, sam się pod strażą znajdował.
Canolles wcisnął się do kąta, gdzie moc najsilniejszy cień rzucała; a stąd, nie będąc widzianym, widział sam, jak pięciu jego stróżów znikło pod sklepieniem, gdy tymczasem człowiek w płaszczu, przekonawszy się, że rozkaz jego spełniono, wrócił skąd przyszedł.
— To mi jeszcze nic nie odkrywa — mówił do siebie Canolles, wiodąc za nim oczvma — może oni poprostu chcą mi oddać wet za wet... Aby tylko ten przeklęty Castorin nie narobił hałasu!... Źlem zrobił, żem mu nie zakneblował gęby. Lecz, na nieszczęście, już zapóźno, a teraz trzeba zrobić przegląd.
Canolles natychmiast, ostrożnie na wszystkie strony obejrzawszy się, przeszedł podwórze i zbliżył się do jednego z pawilonów, za którym znajdowały się stajnie.
Zdawało się, że życie zamku zjednoczyło się w tej części zabudowań.
Widać było we wszystkich uwijających się ludzi.
W stajniach rozchodził się brzęk wędzideł i zaprzęgów, pomnożony skutkiem wytaczanych karet; a głosy, zgłuszone obawą, które wszakże natężywszy uszów podchwycić można było, zadawały pytania i odpowiadały.
Canolles chwilkę przysłuchiwał się; wątpić byłoby niepodobieństwem; robiono przygotowania do odjazdu.
W jednej chwili przebył przestrzeń między jednem, a drugiem skrzydłem zamku, przeszedł pod sklepieniem i zbliżył się do fasady.
Tu się zatrzymał.
W oknach dolnego piętra jasne gorzało światło; widać, że wewnątrz mnóstwo świec zapalono, a ponieważ świece te ciągle zmieniały miejsce, rzucając długie cienie i szerokie błyszczące pasy, na murawę ogrodu. Canolles więc pojął, że tam było skoncentrowanie działań, musiało być główne siedlisko przedsięwzięcia.
Z początku Canolles wahał się podchwycić tajemnicę, którą przed nim ukryć starano; lecz, osądziwszy, że jego tytuł, posła królowej i odpowiedzialność przez to posłannictwo nań włożone, wytłomaczą postępowanie jego nawet przed najsurowszym sędzią, postanowił działać dalej.
Postępując z ostrożnością wzdłuż muru. którego podstawa tam była ciemniejsza, że okna znajdujące się na siedem stóp od ziemi, jasnem błyszczały światłem, stanął na słupku, ze słupka przeszedł na gzyms, uchwycił się jedną ręką za hak, drugą za ramę okna i przez szybę zagłębił baczne i przenikliwe spojrzenie w przybytku spisku.
Oto co ujrzał.
Obok kobiety, która, stojąc, wpinała ostatnią szpilkę w swój podróżny kapelusz, kilka panien kończyło ubierać dziecię w kostjum myśliwski; dziecko tyłem było obrócone do Canollesa, tak, że mógł tylko widzieć jego blond włosy.
Lecz dama oświecona dwoma świecznikami o sześciu ogniskach, trzymanemi zobu stron toaletu przez kamerdynerów, przedstawiała Canollesowi wierny oryginał portretu, który ujrzał niedawno w sypialni księżnej; była to taż sama ściągła twarz, te same surowe usta i nos orli.
Canolles poznał ją też bez trudu.
Jej śmiałe ruchy, błyszczące wejrzenie, raptowne poruszenia głową... słowem wszystko oznajmiało wtej kobiecie przyzwyczajenie do panowania; przeciwnie zaś, ukłony otaczających ją osób: pośpiech w przyniesieniu żądanego przedmiotu, usiłowanie, by natychmiast odpowiadać na pytania swej władczyni, lub zgadywać jej spojrzenia, słowem wszystko, objawiało w nich przyzwyczajenie do posłuszeństwa.
Kilku domowników, między któremi Canolles spostrzegł i lokai, pakowało w skrzynie i kufry najprzeróżniejsze przedmioty, jako to: kosztowności, pieniądze i cały arsenał kobiecy, toaletą zwany.
Tymczasem mały książę skakał i biegał między krzątającą się służbą, zawsze jednak tyłem do okna, tak, że Canolles nie mógł zobaczyć twarzy jego.
— Domyślałem się tego — mruknął — oni mnie zwodzą: ludzie ci robią przygotowania do odjazdu. Tak, lecz o tem nie wiedzą, że ja jednem poruszeniem ręki, zmienić mogę tę scenę oszukaństwa w scenę żałoby; niech tylko wybiegnę na taras i gwizdnę trzy razy w tę srebrną piszczałkę, a wnet na jej dźwięki, dwieście ludzi wpadnie do zamku, zatrzyma księżnę i skrępuje wszystkich tych, co się chytrze uśmiechają. Tak — mówił dalej Canolles, tylko że tym razem serce nie usta mówiły — lecz cóż się stanie z tą, co tam śpi lub też śpiącą udaje! Utracę ją bezpowrotnie, znienawidzi mnie,i tym razem najsłuszniej w święcie. Co większa, ona mną wzgardzi, wodząc, żem sobie upodobał nędzne rzemiosło szpiega... A jednak, kiedy ona posłuszną jest księżnej dlaczegożbym ja nie owiał słuchać rozkazów królowej?
W tej chwili jakby przypadek chciał zmienić jego postanowienie, otworzyły się drzwi pokoju, w którym kończono ubierać księżne i weszły dwie osoby; mężczyzna pięćdziesięcioletni i kobieta, dwudziesty rok mieć mogąca.
Oboje zdawali się być weseli i zadowoleni.
Na widok ich, całe życie Canollesa przelało się w oczy.
Poznał on natychmiast piękne włosy; świeże usta i bystre oko wicehrabiego de Cambes, który z uśmiechem zbliżył się do księżnej de Condé i złożył na jej ręce, pełen głębokiego poszanowania pocałunek.
Lecz tym razem, wicehrabia przywdział już suknie płci swojej właściwsze, i tym sposobem zmienił się w zachwycającą wicehrabinę.
Canolles, chętnie oddałby dziesięć lat życia, byleby tylko mógł słyszeć ich rozmowę; lecz napróżno ucho do szyby przykładał; niezrozumiały szept zaledwie dolatywał.
Widział, jak księżna zrobiła znak pożegnalny młodej kobiecie, pocałowała ją w czoło, zalecając jej coś takiego, co wszystkich obecnych do śmiechu zmusiło.
Potem wicehrabina przeszła do pokojów przyjęcia, z kilkoma niższymi oficerami, którzy przywdziali mundury wyższych stopni.
Baron ujrzał nawet szanownego Pompée, który napuszony w pomarańczowym kaftanie srebrnemi galonami obszytym i z dumą opierając się na rękojeści ogromnej szpady, towarzyszył swej pani, z wdziękiem noszącej fałdy długiej atłasowej sukni.
Na lewo, przeciwległemi drzwiami, w milczeniu oddaliła się świta księżnej, ona zaś sama postępowała na przodzie, nie jak kobieta uciekać zmuszona, lecz jak królowa rozkazywać nawykła; za nią szedł masztelarz Vialas, niosąc na rękach małego księcia d‘Enghien, płaszczem owiniętego; następnie Lenet, ze szkatułką ozdobnie rzeźbioną i pękiem papierów, a wreszcie komendant zamku, kończący pochód, który rozpoczynali dwaj oficerowie z obnażonemi szpadami.
Całe to zgromadzenie wyszło tajemnym korytarzem.
W ślad za nim, Canolles zeskoczył z okna i pobiegł pod sklepienie, gdzie światła już pogaszono i tu ujrzał cały orszak, spieszący w milczeniu ku stajniom.
Nie było więc wątpliwości: księżna uciekała z Chantilly.
W tej chwili, myśl o obowiązkach włożonych na Canollesa posłannictwem królowej przebiegła w jego głowie.
Kobieta, która ucieka, jest to wojna domowa, którą, jeśli z rąk wypuści, zacznie niszczyć Francję.
Bezwątpienia, wstyd mu być, jemu, mężczyźnie, szpiegiem i stróżem kobiety; lecz czyż pani de Longueville, także kobieta, nie zapaliła Paryża ze wszystkich czterech stron.
Canolles był już na tarasie i podniósł do ust piszczałkę.
Jeśli głos jej poruszy, na nic się nie zdadzą wszystkie przygotowania; księżna de Condé nie opuści Chantilly, a gdyby i wyjechała, niedługo będzie zatrzymaną wraz ze swoją świtą, przez trzy razy większą siłę; Canolles mógł spełnić swe posłannictwo bez narażenia się na najmniejsze niebezpieczeństwo; mógł odrazu niszcząc zamiary i przyszłość Kondeuszów, ustalić szczęście i zapewnić przyszłość swoją, jak niegdyś uczynili Vitry i Luynes, a niedawno Guitat i Miossens w okolicznościach mniej ważnych, niż nastręczająca się właśnie Canollesowi, będąca prawie zbawieniem królestwa.
Lecz podniósł oczy do okien pokoju, w którym, za aksamitnemi czerwonego koloru firankami, błyszczało łagodne i posępne światełko nocnej lampki, tlejącej u mniemanej księżnej, zdawało mu się nawet, że widzi czerwony cień, rysujący się na wielkich białych storach.
Wtedy, wszelkie postanowienia podyktowane rozsądkiem, wszystkie rozliczania egoizmu, pierzchnęły przed tym promykiem łagodnej jasności, jak przy pierwszym brzasku dnia, znikają marzenia i nocne widziadła; księżna ocalała.
— Mazarini — mówił do siebie Canolles w zapędzie namiętności — jest tak bogaty, że łatwo mu będzie zgubić wszystkich tych książąt i te wszystkie księżne, co mu się wymknąć starają; a jam za biedny, by tracić skarb, do mnie, odtąd należący. A więc strzedz go jest moim obowiązkiem. Teraz ona zupełnie zależy ode mnie. O każdej godzinie, czy w dzień, czy w nocy, mogę wejść do jej pokoju; a nie opuści tych miejsc nie uprzedziwszy mnie o tem, gdyż dała mi na to słowo. Co mnie obchodzi, że oszukam królową i że Mazarini wściekać się będzie!... Polecono mi strzedz księżną de Condé: tego święcie dopełniam. Powinni byli dać mi jej rysopis, albo posiać zręczniejszego odemnie szpiega.
Canolles schował piszczałkę do kieszeni i słuchał, jak zaskrzypiały rygle, jak zadrżał most zwodzony pod karetami uciekających, jak ścichał oddalony hałas konnego oddziału. Potem, gdy wszystko zniknęło, nie myśląc nawet, że igra swem życiem za miłość kobiety, to jest za cień szczęścia, przeszedł na drugi podwórzec zupełnie pusty i ostrożnie zaczął wstępować na schody, pokryte najgłębszą ciemnością.
Pomimo całej ostrożności Canollesa, z jaką kręte przebywał schody, nie mógł jednakże nie potknąć się w korytarzyku o jakiegoś człowieka, przysłuchującego się u drzwi jego pokoju.
— Kto tu? kto tu? — pytał przestraszonym głosem.
— Do djabła! — rzekł Canolles — a ty sam kto jesteś, co jak szpieg pod cudzemi siedzisz drzwiami?...
— Jestem Pompée.
— Intendent księżnej?...
— Tak! ten sam!
— A!... doskonale — rzekł Canolles — a ja jestem Castorin.
— Służący barona de Canolles?
— A tak!...
— A!... kochany Castorinie — odezwał się Pompée — założę się, żem cię bardzo przestraszył?...
— Mnie?
— Naturalnie!... przecież nigdy nie byłeś żołnierzem! Chcąc ci nagrodzić przestrach, powiedz, mogęż co uczynić dla ciebie, kochany przyjacielu? — mówił dalej Pompée przybierając poważną minę.
— A!... możesz, chciałem nawet prosić cię.
— A więc mów?
— Byś oznajmił natychmiast księżnej, że pan mój chce z nią pomówić.
— O tej porze?
— Tak, zaraz.
— Żądasz niepodobnych rzeczy!
— Czy tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A więc nie przyjmie mego pana?
— Zapewne!
— Pomimo rozkazu królewskiego?
— Ale kiedy tak późno!
— Nie idź tylko oznaim jej, Pompée.
— Biegnę natychmiast.
I Pompée zbieg! żywo ze schodów, podniecany poszanowaniem i bojaźnią, tymi dwoma bodźcami, nawet żółwia do biegu zdolnymi pobudzić.
Canolles poszedł do swego pokoju.
Castorin, rozciągnięty w fotelu, przeraźliwie chrapał.
Baron przywdział mundur oficerski i czekał wypadku, który sam przygotował.
— Na honor! — rzekł sam do siebie — chociaż interesy Mazariniego nie tęgo mi się powiodły, za to moje własne na dobrej już stoją drodze.
Canolles napróżno oczekiwał powrotu Pompéego; po upływie dziesięciu minut, nie widząc go, postanowił sam się przedstawić.
Dlatego też obudził Castorina i głosem nieznoszącym sprzeciwu, przykazawszy mu czuwać, aby na każdy wypadek mógł być gotowym, skierował swe kroki ku mieszkaniu księżnej.
Przy drzwiach, baron spotkał kamerdynera w złym bardzo humorze, a to z powodu, że dzwonek przywołał go w tej chwili, kiedy jego służba już się skończyła, i kiedy sądził tak jak Castorin, że nareszcie będzie mógł odpocząć po dniu tak męczącym.
— Czego pan żądasz?... — zapytał kamerdyner, spostrzegając Canollesa.
— Chcę złożyć moje uszanowanie Jej książęcej mości księżnej de Condé.
— Jakto, teraz?
— Tak, teraz.
— Nie można, już jest za późno.
— Coś powiedział, łotrze?
— Jednak panie... — bąknął kamerdyner.
— Nie proszę już, a chcę — rzekł Canolles, tonem rozkazującym.\
— Pan chcesz... Tylko księżna pani tu rozkazuje.
— Król rozkazuje wszędzie... A ja właśnie tu przybywam z rozkazu królewskiego!
Kamerdyner zadrżał i opuścił głowę.
— Wybacz panie — odpowiedział z bojaźnią — jestem tylko biednym sługą; nie mogę więc sam otwierać drzwi księżnej. Pozwól mi pan dojść obudzić szambelana.
— Czyż szambelani w Chantilly mają zwyczaj kładzenia się o jedenastej godzinie.
— Cały dzień polowano — przebąknął kamerdyner.
— Dobrze — pomyślał Canolles — trzeba im dać czas, do przebrania kogo za szambelana.
Potem dodał głośno:
— A więc idź, poczekam...
Lokaj wybiegł podnieść alarm w zamku, gdzie już Pompée, przestraszony swem nie w porę spotkaniem, rozsiał strach niewypowiedziany.
Canolles, pozostawszy sam, zaczął słuchać i patrzeć.
Po salach i korytarzach biegali ludzie przy świetle pochodni; uzbrojeni żołnierze stawali w zaułkach schodów; wszędzie groźny szept zastępował milczenie, przed chwilą panujące w zamku.
Canolles wyjął piszczałkę i zbliżył się do okna; przez szyby jego mógł widzieć wierzchołki wysokich drzew, po za któremi ukrył swój oddział z dwustu ludzi złożony.
— Nie — rzekł do siebie — to nas prosto powiedzie do walki, czego sobie wcale nie życzę; lepiej będzie poczekać; najgorsze co mi z tego przytrafić się może, jest to, że mnie na śmierć skażą, gdy tymczasem zbytnim pośpiechem „ją" zgubić mogę.
Ledwie skończył tę uwagę, gdy drzwi się otworzyły i nowa niemi weszła osoba.
— Jej książęca mość nie jest dziś widzialną — odezwał się nowoprzybyły tak skwapliwie, że nie zdążył nawet skłonić się Canollesowi — leży w łóżku i nikogo nie kazała puszczać do pokoju.
— Co pan jesteś za jeden?... — zapytał Canolles, zmierzywszy wzrokiem od stóp do głów tę dziwną osobę — kto cię natchnął podobną zuchwałością, żebyś rozmawiając ze szlachcicem, nie zdjął kapelusza?
I przy tych słowach, Canolles szpadą zrzucił mu kapelusz.
— Panie! — zawołał nieznajomy, cofnąwszy się z dumą na krok.
— Pytałem się, kto pan jesteś?... — powtórzył Canolles.
— Jestem... — odpowiedział tenże — jak to pan możesz poznać z mego ubioru, kapitanem przybocznej gwardji Jej książęcej mości.
Canolles uśmiechnął się.
Zdołał już on ocenić swego przeciwnika i poznał, że miał do czynienia z jakimś dworzaninem, albo kuchcikiem w mundur uwięzionym, którego z braku czasu, czy to nie zdążyli, czy też nie mogli zapiąć.
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie gwardji — rzekł Canolles — podnieś kapelusz i odpowiadaj mi.
Kapitan natychmiast spełnił pierwszą część rozkazu Canollesa, jako człowiek, który ćwiczył się w tej pięknej wojskowej maksymie:
„Chcąc umieć wydawać rozkazy, trzeba je pierwej umieć wykonywać".
— Kapitan gwardji — powtórzył Canolles. — Do djabła! piękny stopień!
— Tak panie, dość dobry, a więc? — zapytał nieznajomy, prostując się.
— Nie pysznij no się tak bardzo, kapitanie, — rzekł Canolles — bo ci...
— Lecz wreszcie pozwól mi się pan zapytać, kto sam jesteś? — zagadnął mniemany kapitan.
— Chętnie pójdę za pańskim przykładem, i odpowiem na jego pytanie, tak jakeś pan na moje odpowiedzieć raczył. Jestem kapitanem w Nawailskim pułku i przybyłem tu w imieniu króla, jako posłaniec pokoju lub wojny. A więc zostaną, będę łagodnym albo... nieubłaganym, zależnie od tego jak rozkazy Jej Królewskiej Mości spełnione.
— Nieubłaganymi... — zawołał mniemany kapitan. — Czy być może?... Nieubłaganym!
O i bardzo, zapewniam pana.
— Nawet dla Jej książęcej mości?...
— Dla czegóżby nie? Przecież i ona winna posłuszeństwo królowej.
— O! nie sądź, panie, że nas zastraszysz, i chciej wiedzieć, że mam pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi, gotowych zemścić się za honor. Jej książęcej mości.
Canolles nie chciał mu zarzucić, że jego siła zbrojna są tylko lokaje i kuchciki, godni zaszczytu służenia pod takim wodzem i że honor księżnej razem z nią w tej chwili do Bordeaux ujeżdża.
Odrzekł tylko z tą zimną krwią, straszniejszą od groźby tak zwyczajną u ludzi odważnych i do niebezpieczeństw przywykłych:
— Jeśli pan masz pięćdziesięciu ludzi, ja ich mam dwustu, a wszyscy z przedniej straży armji królewskiej. Śmiał byś pan więc otwarcie podnieść bunt przeciw królowi?
— Nie, nie — odpowiedział mniemany kapitan z pokorą. — Niech mnie Bóg od tego zachował Lecz proszę cię, panie, byś zaświadczył, że sile ustępuję jedynie.
— To rzecz najmniejsza.
— Dobrze! Poprowadzę teraz pana do księżnej-wdowy, która nie śpi jeszcze.
Canolles nie potrzebował namysłu, dla ocenienia strasznego niebezpieczeństwa, i grożącego mu w zastawionej nań zasadzce; lecz jego moc działania stanowczego wydobyła go z niego.
— Polecono mi pilnować nie księżną wdową, lecz młodą księżnę de Condé.
Kapitan straży przybocznej spuścił głowę, cofnął się w tył, pociągnął za sobą swą długą szpadę, i z powagą przeszedł próg drzwi między dwoma na straży stojącemi żołnierzami, którzy ze drżeniem przypatrywali się tej scenie, a, usłyszawszy o przybyciu dwustu ludzi, chcieli uciekać, nie będąc wcale usposobionymi do poświęcenia życia w razie, gdyby zamek Chantilly został opanowany.
Po upływie dziesięciu minut, mniemany kapitan powrócił z dwoma żołnierzami i z niezwykłemi ceremonjami powiódł Canollesa do pokoju księżnej.
Przybywszy do drzwi, baron wpuszczony został bez najmniejszego oporu.
Wtedy poznał on tenże sam pokój, meble, łoże, nawet też samą woń, która go za pierwszym razem tak odurzyła.
Napróżno jednak upatrywał dwóch rzeczy, portretu prawdziwej księżnej, widzianego przy pierwszych odwiedzinach i twarzy mniemanej księżnej, dla której dopiero co tak wielką uczynił ofiarę.
Portret był zdjęty, dla ostrożności, nieco już spóźnionej i bezwątpienia skutkiem tejże, twarz leżącej w łóżku kobiety zwróconą była ku ścianie, z prawdziwie książęcą zuchwałością.
Dwie kobiety stały obok łóżka.
Canolles chętnie przebaczyłby tę niegrzeczność, lecz obawia! się, czy czasem podstawienie nowej osoby, nie dało wicehrabinie de Cambes również jak księżnej sposobności ucieczki. Cały drżąc z obawy, postanowił natychmiast przekonać się o tożsamości osoby w łóżku leżącej, zastawiając się w tym względzie pełnomocnictwem swego posłannictwa.
— Wybacz mi, Wasza książęca mość — rzekła — że ośmielam się stanąć przed nią, nadewszystko dawszy Waszej książęcej mości słowo, że bez jej zezwolenia wchodzić nie będę; lecz przed chwilą słyszałem w zamku tak wielki hałas, i...
Leżąca w łóżku osoba zadrżała, lecz nic nie odrzekła.
Canolles postanowił przekonać się, czy ma rzeczywiście przed sobą tę, której szuka; lecz wśród mnóstwa koronek i pulchnej pościeli, oprócz kształtów leżącej osoby, nic więcej rozpoznać nie zdołał.
— Muszę — mówił dalej Canolles — naocznie przekonać się, czy w łóżku tem, istotnie znajduje się taż sama osoba, z którą miałem zaszczyt rozmawiać przed pół godziną.
Usłyszawszy to leżąca kobieta, wydała lekki wykrzyk przestrachu, co nie uszło baczności Canollesa.
— Jeśli ona mnie oszukała — pomyślał — jeżeli mimo danego uroczyście słowa, uciekła w tej chwili siadam na konia, biorę z sobą cały mój oddział i dogonię zbiegów, choćby mi przyszło zapalić trzydzieści wiosek dla oświecenia drogi.
Canolles napróżno czekał odpowiedzi, leżąca nawet się nie obróciła; widocznem więc było, że chce zyskać na czasie.
— Racz pani przypomnieć sobie — rzekł nareszcie Canolles zniecierpliwiony — że jestem posłańcem królewskim i że w tem imieniu domagam się zaszczytu ujrzenia twarzy pani.
— O! cóż za nieznośne prześladowanie!... — ozwał się wtedy drżący głos, który dreszczem przyjął młodego oficera; poznał on bowiem dźwięk głosu, którego żaden inny naśladowaćby nie zdołał. — Jeśli to król jak pan zapewnia, tak panu postępować każe, przypomnieć mu muszę, że król ten jest dzieckiem jeszcze i nie zna powinności szlachcica. Zmuszać zaś kobietę do pokazania twarzy jest to takiż sam gwałt, jakby jej maskę zdzierano.
— Pani, jest wyraz jeden, przed którym uginają się ludzie, gdy go król wyrzecze; lecz przed którym i królowie naginać się muszą, gdy go przeznaczenie wygłosi. A tym wyrazem jest: „Tak trzeba".
— A więc gdy tak trzeba — odpowiedziała młoda kobieta — gdy wreszcie jestem samą, bez możności stawienia oporu przeciw rozkazowi króla i wymaganiom jego posłańca, staję ci się posłuszną, panie; oto możesz patrzeć na mnie.
I przy tych sławach, szybkiem poruszeniem odrzuciła poduszki, kołdrę i koronki, kryjące ją tak długi czas przed oczyma Canolles.
Wówczas ukazała się blond-włosa główka i zachwycająca twarzyczka, okraszona rumieńcem wstydu raczej niż oburzenia i gniewu.
Rzutnem spojrzeniem człowieka, przyzwyczajonego do zdawania sobie rachunku, w położeniach temu podobnych, Canolles pojął że nie oburzenie zniewala ją do spuszczenia oczów, aksamitnemi osłonionymi i rzęsami, że nie od gniewu drży jej biała ręka, którą podtrzymywała roztoczone na alabastrowej szyi sploty długich włosów i batyst woniejącego pokrycia.
Mniemana księżna pozostała przez chwilę w tem położeniu, które groźnem wydać chciała; tymczasem Canolles patrzał na nią, oddychając słodyczą i powstrzymując obiema rękami gwałtowne bicie serca.
— No jakże!... — spytała po upływie kilku chwil piękna kobieta — czy już dość będzie tego poniżenia? Czy już dowoli rozpatrzyłeś się pan we mnie? O! bez wątpienia! zwycięstwo pańskie jest niezaprzeczone, zupełne. A teraz będąc zwycięzcą, bądź wspaniałomyślnym i oddal się.
— Chętniebym to uczynił, pani; lecz dane mi polecenie spełnić muszę do końca. Dotąd spełniłem tylko tę stronę posłannictwa, która Waszej książęcej mości dotyczy; lecz tego nie dosyć; muszę widzieć jeszcze księcia d‘Enghien.
Po tych słowach, wyrzeczonych tonem człowieka, który wie, że ma prawo rozkazywać i wymaga posłuszeństwa, nastąpiło straszne milczenie.
Mniemana księżna podniosła się i oparta na ręku, utkwiła w Canollesa spojrzenie dziwne, spojrzenie, które na raz zdawało się tyle rzeczy wyrażać: Czyś pan mnie poznał? Czy wiesz kto ja jestem w istocie? Jeśli wiesz, oszczędź, mnie, przebacz mi! Jesteś silniejszym, zlituj się więc nade mną!
Canolles zrozumiał dokładnie ale znaczenie tego spojrzenia, lecz nie dał się uwieść jego wymowie i silnym na nie odpowiedział głosem:
— To niepodobna, pani!... Rozkaz jest wyraźny.
— Niechże się więc stanie według woli pańskiej; ponieważ nie masz względu ani na me położenie, ani dostojeństwo. Idź pan, damy te powiodą go do syna mojego.
— Czy nie lepiej będzie — wtrącił Canolles — jeśli te damy przyprowadzą tutaj syna twego pani? Wydaje mi się, że to byłoby daleko dogodniejsze.
— Dlaczegóż to, panie?... — spytała mniemana księżna — widocznie więcej jeszcze zaniepokojona tem ostatniem żądaniem, niż wszystkiemi poprzedzającemi.
— Dlatego, że tymczasem opowiem Waszej książęcej mości część mego posłannictwa, którą tylko Jej samej udzielić mogę.
— Mnie samej?
— Tak odpowiedział Canolles, skłoniwszy się jeszcze z większem jak poprzednio uszanowaniem.
Tym razem spojrzenie księżnej, zmieniając się stopniowo z groźnego na błagające, z błagającego na niespokojne, zatrzymało się z trwogą na Canollesie.
— Cóż jest tak strasznego w tem sam na sam?... — spytał Canolles. Nie jest żeś pani księżną, a ja czy nie jestem szlachcicem?
— Tak, masz pan słuszność, próżno się obawiam. Tak, chociaż po raz pierwszy mam przyjemność widzenia pana, jednakowoż wieści o pańskiej szlachetności i prawości charakteru doszły już do mnie.
Potem, zwróciwszy się do dwóch kobiet, dodała.
— Idźcie, panie i przyprowadźcie mi księcia d’Enghien.
Obie kobiety odeszły od łóżka, a zbliżywszy się do drzwi, obróciły się raz jeszcze dla przekonania, czy rozkaz ten niewątpliwie został wydany i dopiero na znak dany przez księżną, czy też przez tę, która jej miejsce zajmowała, opuściły pokój.
Canolles śledził je oczyma, dopóki drzwi za sobą nie zamknęły.
Potem oczy swe radością jaśniejące, skierował na mniemaną księżnę.
— Powiedz mi — odezwała się wówczas ta ostatnia, siadając w pościeli i krzyżując na piersiach ręce — powiedz mi, baronie de Canolles, dlaczego mnie ścigasz?
Mówiąc to, patrzyła na młodego oficera nie tem dumnem spojrzeniem księżnej, które się jej wcale nie udawało, lecz przeciwnie, tak czule i znacząco, że baronowi stanęły nagle wszystkie zachwycające szczegóły ich pierwszego spotkania, wszystkie wypadki w drodze, wszystkie wspomnienia tej powstającej miłości.
— Pani — rzekł, zbliżając się do łóżka — ścigam w imieniu króla księżnę de Conde‘a nie ciebie, pani, gdyż nią nie jesteś.
Ta, do której wyrazy były zwrócone, pobladła i ręce na sercu oparła.
— Cóż pan chcesz powiedzieć i za kogóż mnie bierzesz?... — zawołała.
— Trudno mi bardzo na to odpowiedzieć — odrzekł Canolles — przysiągłbym bowiem prawie, że jesteś pani najładniejszym wicehrabią gdybyś nie była najcudniejszą wicehrabiną.
— Panie — powiedziała poznana kobieta z godnością spodziewając się, że tym sposobem nakaże uszanowanie Canollowi — z tego wszystkiego co mi pan mówisz, jedno tylko zrozumiałam: że mi uchybiasz, że mnie obrażasz!
— Panie — odrzekł Canolles — nie uchybiamy Bogu, bo Go czcimy; nie obrażamy aniołów, gdy klękamy przed niemi.
I przy tych słowach, Canolles schylił się, jakby chciał klęknąć.
— Panie — zawołała wicehrabina, wstrzymując Canollea — księżna de Condé nie może ścierpieć...
— Księżna de Condé — odpowiedział baron — ucieka teraz na dobrym koniu, drogą do Bordeaux, wraz z Vialasem, radcą Lenet, swymi dworzanami i całym wreszcie domem, mało się troszcząc co zaszło w tej chwili między baronem de Canolles i wicehrabiną de Cambes.
— Co pan mówisz?... Czyś rozum postradał?
— Nie, pani, mówię tylko to, com widział; powtarzam to com słyszał.
— Jeśli pan widział i słyszałeś to co mówisz, zatem jego posłannictwo już się skończyło.
— Czy tak pani sądzisz? A więc może już winienem powrócić do Paryża, wyznać królowej, że, aby przypodobać się kobiecie, którą kocham (nie gniewaj się, wicechrabino, niczyjego nie wymieniam nazwiska), pogwałciłem rozkaz królewski, dozwoliłem uciec nieprzyjaciołom królowej, żem na to wszystko z zamkniętemi patrzał oczyma, słowem, zdradziłem mego króla.
Wicehrabina zdawała się być zdziwiona i spoglądała na barona z politowaniem, prawie do czułości zbliżonem.
— Masz pan na to najlepszą wymówkę, niepodobieństwo!... — odpowiedziała — czy mogłeś pan sam wstrzymać liczną świtę księżnej? Czy rozkazano panu, byś sam walczył przeciwko pięćdziesięciu ludziom?
— Byłem tu nie sam — rzekł Canolles, potrząsając głową — miałem i mam jeszcze, tam, w tym lesie, o pięćset kroków od nas, dwustu żołnierzy, których zgromadzić i przyzwać mogę jednem świśnięciem tej piszczałki. Nie byłoż mi więc łatwo zatrzymać księżną, któraby nawet opierać się nie mogła? Gdyby wreszcie oddział mój nie był cztery razy silniejszym od jej świty, lecz nierównie słabszym, przecież i tak mogłem walczyć, mogłem zginąć walcząc, byłoby to dla mnie tak łatwem — mówił dalej młodzieniec, kłaniając się — jakby mi było przyjemnie dotknąć się tej rączki, gdybym śmiał tylko.
W istocie, ręka ta, z której baron nie spuszczał pałających oczów, tak delikatna, pulchna i biała, opuściła się z niechcenia za krawędź łóżka drżąc przy każdem słowie młodego człowieka.
Wicehrabina zaślepiona ogniem miłości, której pierwszy wpływ uczuła w oberży w Jaulnay, zapomniała, że powinna była cofnąć rękę, którą dała sposobność Canollesowi do tak szczęśliwego porównania.
Młody oficer zauważył to, rzuciwszy się na kolana z rozkoszą ją do ust przycisnął.
Wicehrabina jakby dotknięciem rozpalonego żelaza zrażona, z pośpiechem rękę cofnęła, mówiąc:
— Dziękuję ci, panie de Canolles, serdecznie dziękuję za wszystko coś dla mnie uczynił i bądź przekonanym, że nigdy o tem nie zapomnę. Lecz podwoisz pan jeszcze wartość zrządzonej mi usługi, jeśli, oceniając położenie moje, oddalisz się. Przecież my powinniśmy się rozstać gdyż pańskie zadanie już skończone?
Te słowa wypowiedziane z żałością, w uniesienie wprawiło Canollesa i jakby ciężarem spadło mu na serce.
W istocie, w każdej silnej radości, przebija się prawie zawsze uczucie boleści.
— Będę ci posłusznym, wicehrabino — powiedział baron. Ośmielę się tylko uczynić uwagę, nie dlatego, żeby nie być posłusznym, lęcz aby ci pani oszczędzić wyrzutów sumienia, że moje posłuszeństwo dla pani zgubi mnie. Bo jeśli przyznam się do winy; jeśli okaże się, że nie przez wybieg pani zostałem oszukany, stanę się wówczas ofiarą mej powolności, mego pobłażania... Ogłoszę mnie zdrajcą; zamkną w Bastylji... być może... rozstrzelają! I bardzo naturalnie, gdyż jestem zdrajcą.
Klara krzyknęła, i pochwyciła rękę Canollesa; lecz ją natychmiast ze wstydem puściła.
— Cóż więc robić będziemy?... spytała.
Serce młodzieńcze zadrgało z radości; to my widocznie stało się ulubionem wyrażeniem wicehrabiny de Cambes.
— Zgubić ciebie, panie, co jesteś tak szlachetnym i wspaniałomyślnym — odezwała się. — O, nie! nigdy! Czy mogę cię ocalić? Mów, mów!
— Trzeba, wicehrabino, byś mi pozwoliła dotrwać w mej roli do końca. Trzeba, jak ci to już wspomniałem, pokazać wszystkim, żeś mnie pani oszukała; a wtedy, zdam kardynałowi Mazarini rachunek z tego, co widzę, nie zaś z tego, co wiem.
— Tak, lecz jeśli dowiedzą się, że pan to wszystko dla mnie uczyniłeś, jeśli się dowiedzą, żeś pan mnie już poprzednio widział, wtedy i ja zginę z kolei! Pomyśl więc pan o tem.
— Pani — odrzekł Canolles, z doskonale udanym smutkiem — nie sądzę, abyś pani przy swej oziębłości ku mnie, mogła kiedykolwiek zdradzić tajemnicę, która wreszcie, przynajmniej w sercu pani, wcale nie istnieje.
Klara milczała; lecz przelotne spojrzenie i zaledwie dostrzeżony uśmiech, który mimowolnie osiadł na jej ustach, musiały być dla Canollesa najlepszą odpowiedzią, gdyż go uczyniły najszczęśliwszym z ludzi.
— Zostanę więc?... — zapytał z uśmiechem, którego określić nie można.
— Cóż robić, gdy tego potrzeba wymaga!... — odpowiedziała wicehrabina.
— Napiszę więc do kardynała Mazarini.
— Dobrze, idź pan.
— Jakto?
— Mówię panu, idź i napisz do niego.
— Nie, muszę do niego napisać stąd, z tego pokoju; trzeba, bym list mój datował u stóp twego łoża, pani.
— Ależ to nieprzyzwoicie.
— Oto jest wydana mi instrukcja, czytaj ją pani...
I Canolles podał jej papier.
Wicehrabina przeczytała:
„Baron de Canolles strzedz ma księżnę de Condé i księcia d‘Enghien jej syna, i ciągle ich na oku mieć będzie".
— No i cóż?... — spytał Canolles.
— Masz pan słuszność — odpowiedziała wicehrabina.
Klara pojęła wtedy jakie korzyści człowiek, tak zakochany, jak Canolles, mógł osiągnąć z podobnych instrukcyj; również jednak pojmowała, jak wielką usługę wyświadcza księżnej, pozostawiając dwór w błędzie.
— Pisz więc pan — rzekła, poddając się losowi.
Canolles spojrzeniem zapytał; ona spojrzeniem także wskazała mu szkatułkę, mieszczącą w sobie wszystko, co potrzebne do pisania.
Młodzieniec otworzył ją, wyjął papier, pióro i atrament, przysunął stół jak można najbliżej do łóżka, i jakby Klara była ciągle dla niego księżną, zapytał, czy pozwoli mu usąść, a gdy mu zezwolono, napisał do Mazariniego depeszę:

„Przewielebny Kardynale!

„Przybyłem do zamku Chantilly o dziewiątej wieczorem; widzisz pan więc, żem się bardzo spieszył, gdyż miałem zaszczyt pożegnać się z Waszą wielebnością o wpół do siódmej.
„Zastałem obie księżne w łóżkach; wdowa jest bardzo słaba, młoda zaś strudziła się polowaniem, na którem cały dzień przepędziła.
„Stosując się do rozkazów Waszej Wielebności, przedstawiłem się Ich książęcym mościom, które natychmiast pożegnały zgromadzonych, i już od tej chwili, nie spuszczam z oczu młodej księżnej i jej syna".
— I jej syna!... — powtórzył Canolles, zwracając się do wicehrabiny. Do djabła! zdaje mi się, że kłamię, a jednak wcale tego nie chciałbym.
— Uspokój się pan — odpowiedziała Klara, śmiejąc się — zaraz go pan zobaczysz.
— „I jej syna" — dalej czytał Canolles z uśmiechem.
I depeszę temi zakończył wyrazy:
„Mam zaszczyt pisać ten list do Waszej wielebności z pokoju księżnej, siedząc u węzgłowia Jej łoża".
Poczem podpisał, a z uszanowaniem poprosiwszy Klary o pozwolenie, zadzwonił.
Wszedł kamerdyner.
— Zawołaj mego lokaja — rzekł Canolles — a gdy będzie w przedpokoju, daj mi znać.
— Nie upłynęło pięciu minut, gdy oznajmiono baronowi, że Castorin czeka w przedpokoju.
— Weź tę depeszę — rzekł mu Canolles, odnieś ją dowódcy moich dwustu ludzi, i powiedz, żeby ją natychmiast odesłał przez umyślnego do Paryża.
— Lecz, panie baronie — powiedział Castorin, któremu podobne polecenie wydane w nocy, zdawało się niebardzo przyjemnem do wykonania — mówiłem już panu, że z namowy Pompéego, przyjąłem służbę u Jej książęcej mości.
— To też w imieniu księżnej rozkaz ten ci wydaję. Racz Wasza książęca mość potwierdzić moje słowa — rzekł obracając się do Klary. Wiesz, pani, ile na tem zależy, by list ten natychmiast był oddany.
— Oddać list — dumnie wyrzekła mniemana księżna
Castorin skłonił się do ziemi i wyszedł.
— A teraz — rzekła Klara, wyciągając ku Canollesowi złożone rączki — pan odejdziesz, nieprawdaż?
— A twój syn, pani?... — spytał Canolles.
— To prawda — powiedziała Klara z uśmiechem — zaraz go pan zobaczy.
W rzeczy samej, ledwie wicehrabina tych słów domówiła, gdy według ówczesnego zwyczaju zaczęto skrobać do drzwi.
Modę tę, zastępującą pukanie, wprowadził kardynał Richelieu, bezwątpienia z przywiązania do kotów.
Podczas jego długiej władzy, wszyscy skrobali do drzwi kardynała de Richelieu; później skrobano do drzwi pana de Chavigny, który miał zupełne prawa do tego dziedzictwa, choćby dlatego, że był jego prawym następcą; skrobano nakoniec do drzwi kardynała de Mazarini, dlaczegóżby więc nie miano skrobać do drzwi księżnej de Condé.
— Już idą — rzekła Klara.
— Dobrze — odpowiedział Canolles — przybieram więc charakter urzędowy.
Baron odsunął stół i krzesło, wziął kapelusz do ręki i z uszanowaniem stanął w odległości czterech kroków od łóżka księżnej.
— Wejść!... — zawołała wicehrabina.
Natychmiast uroczysty orszak wszedł do pokoju.
Były tam kobiety, oficerowie, szambelani, słowem cała zwykła służba księżnej.
— Pani — odezwał się pierwszy kamerdyner — obudzono już księcia d‘Enghien; może więc przyjąć posła Jej Królewskiej Mości.
Canolles spojrzał na wicehrabinę.
Spojrzenie jego wyraźnie mówiło:
— Czy tak się umówiliśmy?
Wicehrabina doskonale zrozumiała to spojrzenie, błagając, i zapewne z wdzięczności za wszystko co uczynił Canolles, albo może w zamiarze zrobienia żartu z zakłopotania obecnych, która to chęć kryje się wiecznie w głębi serc najlepszych nawet kobiet, powiedziała:
— Przyprowadźcie tu księcia d‘Enghien, pan baron Canolles ujrzy syna mego w mej obecności.
Rozkaz spełniono; po chwili bowiem, młody książę został wprowadzony do pokoju.
Powiedzieliśmy już, że baron, śledząc najmniejsze szczegóły ostatnich przygotowań księżnej do odjazdu, widział, jak młody książę bawił się i biegał, lecz twarzy jego dojrzeć nie mógł; zauważył tylko jego proste myśliwskie ubranie; pojął więc, że niemożliwe, by na jego przybycie przywdziano na księcia wspaniały kostjum, w którym on i teraz oczom się jego przedstawił.
Myśl, że prawdziwy książę odjechał z swą matką, zamieniła się w pewność prawie.
Przez kilka minut Canolles przypatrywał się w milczeniu następcy znamienitego księcia de Condö i niedostrzeżony uśmiech szyderstwa pokazał się na ustach jego.
— Jestem bardzo szczęśliwy — rzekł, kłaniając się — że mię dopuszczono do zaszczytu przedstawienia się Waszej książęcej mości.
Wicehrabina, z której dziecko oczów nie spuszczało, dała mu znak, aby się odkłoniło, a ponieważ zdawało się jej, że Canolles chytrze badał wszystkie szczegóły tej sceny, odezwała się przeto złośliwym tonem:
— Synu mój, oficer ten jest baronem de Canolles, przysłanym od Jej Królewskiej Mości; daj mu swą rękę do pocałowania.
Słysząc to, baron zadrżał.
Pierrot posłuszny rozkazowi, pamiętny nauk Leneta, który stosownie do uczynionej obietnicy księżnej, podjął się jego wychowania, wyciągnął rękę, której ani zdążył, ani mógł przerobić na rękę panicza.
Canolles zmuszony był w pośród przytłumionego śmiechu obecnych, pocałować tę rękę, którą nawet człowiek mniej doświadczony od niego nie wziąłby za arystokratyczną.
— A!... wicehrabino — szepnął — drogo mi za ten pocałunek zapłacisz.
I z uszanowaniem skłonił się Pierrotowi, dziękując za uczyniony mu zaszczyt.
Potem, sądząc, że po tej ostatniej próbie nie wypadało mu dłużej zostawać w pokoju kobiety, odwrócił się ku wicehrabinie, mówiąc:
— Pani, dzisiejszy mój obowiązek skończony, pozostaje mi tylko prosić cię, pani, o pozwolenie odejścia.
— Oddal się pan — odrzekła Klara — widzisz, że wszyscy spokojnie się tu zachowujemy. Możesz więc spać bez obawy.
— Przed odejściem, muszę prosić Waszej książęcej mości o jedną łaskę.
— O cóż takiego? — spytała Klara z trwogą; z głosu bowiem barona poznała, że się chce odemścić.
— O wyświadczenie mi tejże samej łaski, którą dopiero co otrzymałem od syna Waszej książęcej mości.
Tym razem wicehrabina złapaną została, nie było sposobu odmówienia królewskiemu oficerowi łaski, o którą upraszał wobec zgromadzonego dworu.
Wicehrabina wyciągnęła ku niemu drżącą rękę.
Baron zbliżył się do łóżka, jakby do tronu królowej, końcem palców wziął podaną sobie rękę; ukląkł na jednem kolanie i na tej delikatnej, białej i drżącej rączce, złożył przeciągły pocałunek, który obecni, głębokiemu jego dla księżnej szacunkowi przypisali.
Sama tylko wicehrabina przekonaną była, że ten gorący pocałunek miłość wywołała.
— Pani, obiecałaś mi, przysięgłaś nawet — rzekł Canolles pół głosem, wstając — że nie opuścisz zamku, nie uprzedziwszy mnie pierwej. Liczę więc, pani, na twą obietnicę, na twą przysięgę.
— Liczyć na nią możesz, panie — odpowiedziała Klara, bez czucia prawie padając na poduszkę.
Canolles, którego o drżenie przyprawił głos, którym wicehrabina ostatnie wymówiła wyrazy, starał się w oczach zachwycającej branki szukać potwierdzenia nadziei.
Lecz czarowne oczy wicehrabiny szczelnie były zamknięte.
Canolles pomyślał, że zwykle w zamkniętych kufrach najdroższe znajdują się skarby i wyszedł w uniesieniu.
Niepodobieństwem jest opisać, jak baron noc przepędził; jak marzył we śnie i na jawie; jak przywodził na pamięć wszystkie szczegóły niepodobnego prawie do wiary zdarzenia, zapewniającego mu skarb, jakiego nie miał jeszcze w posiadaniu żaden skąpiec w świecie; jak starał się poddać przyszłość rachubom swej miłości i kaprysom wyobraźni, wreszcie, jak wynajdował rozliczne powody, aby przekonać siebie samego, że w całej tej sprawie doskonale sobie postąpił.
Nie będziemy tego wszystkiego opowiadali, gdyż tylko szalonemu szaleństwo jest znośnem.
Canolles późno zasnął, jeśli tylko snem, stan gorączkowy nazwać można.
Lecz zaledwie światło dzienne ozłociło wierzchołki topoli, wyskoczył z łóżka i ubrawszy się pospiesznie, zeszedł do ogrodu.
Przedewszystkiem skierował kroki ku pawilonowi zamieszkanemu przez księżną, najpierwsze zaś spojrzenie rzucił na okno jej sypialni.
Księżna albo wcale nie kładła się, albo dopiero co wstała; jasne bowiem światło w pokoju błyszczało.
Canolles spostrzegłszy go, zatrzymał się i w tej chwili w umyśle jego tysiące bezrozumnych powstało wniosków.
Zaprzestawszy dalszej przechadzki, stanął na piedestale posągu, gdzie zawiązał ze swem urojeniem tę wieczną rozmowę serc zakochanych, które wszędzie widzą przedmiot ubóstwiany.
Baron w tym stanie przepędził z pół godziny i z niewypowiedzianą radością patrzał na te firanki, przed któremi każdy inny przeszedłby obojętnie, gdy nagle okno w galerji roztworzyło się i ukazała się postać Pompéego.
Wszystko, co miało stosunek z wicehrabiną, zwracało szczególną uwagę Canollesa; oderwał więc oczy od tych. tak przyciągających firanek i dostrzegł, że Pompée usiłuje rozmawiać z nim na migi. Z początku Canolles nie chciał wierzyć, że te znaki do niego były zwracane, i z uwagą obejrzał się dokoła; wówczas Pompée, zauważywszy powątpiewanie barona, przydał do swych znaków przyzywające świśnięcie, mogące się zdawać bardzo nieprzyzwoitem ze strony prostego masztalerza, wobec posła króla Francji, lecz Canolles, skoro ujrzał w rękach Pompéego jakiś przedmiot biały, wszystko, a nietylko świśnięcie byłby mu wybaczył; w tym bowiem białym przedmiocie poznał papier zwinięty.
— List! — pomyślał — ona pisze do mnie, co to ma znaczyć?
Zbliżył się ze drżeniem, chociaż radość była pierwszem jego uczuciem; bo w radości zakochanych jest zawsze pewna cząstka bojaźni, która może właśnie stanowi powab najgłówniejszy.
W miarę, jak Canolles zbliżał się, Pompée coraz wyraźniej pokazywał papier.
Nareszcie Pomée wyciągnął rękę, a Canolles podstawił kapelusz.
Widać więc, iż ci dwaj ludzie doskonale się zrozumieli; upuszczony bowiem przez Pompéego list, baron uchwycił zręcznie i natychmiast udał się w oddalone miejsce ogrodu, by go swobodnie przeczytać.
Pompée, bojąc się zapewne kataru, zamknął okno.
Lecz pierwszy list od kobiety, którą kochasz, nie czyta się tak odrazu, zwłaszcza, gdy ów list niespodziewany pisany jest bez powodu, chyba tylko w celu zadania ciosu szczęściu twemu. W samej rzeczy, o czemby mogła doń pisać wicehrabina, jeśli nic się nie zmieniło od ich umowy wczorajszej? A więc list ten zawiera zapewne jaką wiadomość nieszczęsną.
Canolles tak tego był pewny, że nawet nie poniósł papieru do ust, jak zwykle czynią kochankowie w okolicznościach podobnych.
Przeciwnie, obracał go na wszystkie strony z przestrachem wzrastającym.
Ponieważ jednak prędzej, czy później, należało go przeczytać, baron więc przyzwał w pomoc całą swą odwagę, rozłamał pieczątkę i zaczął czytać.

„Panie!

„Niepodobna zostawać dłużej w położeniu, w jakiem się znajdujemy, ręczę, że i pan co do tego zgodzisz się ze mną. Cierpisz pan zapewne, że przez wszystkich tutejszych mieszkańców uważanym jesteś za nieznośnego dozorcę, z drugiej strony, przyjmując pana względniej, niżby to uczyniła sama księżna, obawiam się, by nie odgadniono, że oboje odgrywamy komedję, rozwiązanie której pociągnie za sobą utratę mego dobrego imienia“.
Canolles otarł spocone czoło; nie zawiodło go przeczucie. Wszystkie jego złote marzenia, za nadejściem światła dziennego rozpędzone zostały.
Pochylił głowę, westchnął i dalej czytać począł.
„Udaj pan, żeś odkrył wybieg któregośmy oboje użyli; do uczynienia tego mam bardzo prosty środek, którego panu dostarczę, jeśli mi uczynisz obietnicę, że prośbę mą spełnisz. Oto widzisz pan, nie ukrywam przed tobą, ile od ciebie zależę. Mając twe słowo, że wypełnisz moje żądanie, przyślę ci mój portret, na którym zamieszczony jest mój herb i nazwisko. Powiesz pan, żeś go znalazł, obchodząc w nocy zamek i że zportretu tego poznałeś, że ja nie jestem księżną de Condé.
„Nie potrzebuję mówić, że jako dowód wdzięczności za spełnienie prośby, upoważniam pana do zatrzymania mej miniatury, jeśli tylko pan do niej jaką wagę przywiązać możesz.
„Opuść nas pan, inie widząc się ze mną, jeśli to być może, a uniesiesz z sobą mą wdzięczność, mnie zaś pozostanie o panu wspomnienie, jako o najszlachetniejszym i najwspaniałomyślniejszym z ludzi".

Canolles po dwakroć przeczytał list i stanął jak skamieniały.
— Wybacz — zawołała — wybacz mi Canolles.
Bezwątpienia Canolles radby dostać portret, lecz cała jego wartość niszczyła przyczyna, dla której go ofiarować chciano.

Wreszcie, co po portrecie, kiedy oryginał pod ręką i kiedy można go nie utracić?
Tak, lecz Canolles, drwiący z gniewu Anny Austrjackiej i kardynała Mazarini, drżał przed zmarszczeniem brwi wicehrabiny de Cambes.
Jednak, jak kobieta ta mogła go tak oszukać, naprzód na drodze, potem w Chantilly, zastępując miejsce księżnej de Condé, nakomiec wczoraj, dając mu nadzieję, którą nazajutrz odbiera!
Lecz, z tych wszystkich zawodów, ostatni nie jest że najokropniejszym!
Na drodze, ona go jeszcze nie znała i starała się uwolnić od nieznośnego towarzysza.
Udając księżnę de Condé, posłuszna była wyższemu rozkazowi, odgrywała rolę, powierzoną sobie przez jej władczynię, nie mogła więc postąpić inaczej, lecz teraz, ona go znała, zdawało się, że oceniła jego poświęcenie; dwa razy wymówiła to „my“, które w uniesienie wprawiło Canollea... wydawało się to więcej, niż okrucieństwem, szyderstwem prawie.
Rozgniewany, do rozpaczy przywiedziony Canolles, nie uważał, że za temi firankami, na które niedawno tak żądne zwracał spojrzenia, stała ukryta sprawczyni zmartwienia, przyglądając się oznakom jego zgryzoty i, być może ciesząc się z niej.
— Tak, tak — myślał baron, a myślom jego towarzyszyły odpowiednie poruszenia rąk — tak, jest to zamiar odstręczenia mnie raz na zawsze, wielki wypadek uwieńczony pospolitem rozwiązaniem, poetyczna nadzieja przemieniona w grubijańskie oszukaństwo. Lecz nie chcę okazać się śmiesznym, jak sobie tego życzą. Raczej przekładam jej zemstę, nad tę tak nazywaną wdzięczność, którą mi obiecuje... Aha!... teraz mogę wierzyć jej obietnicom. Lepiej już byłoby zaufać litości wiatru i cichości morza! O! wicehrabino, wicehrabino — mówił dalej Canolles, zwracając się ku oknu — dwa razy już prawie z rąk mi uchodzisz; lecz przysięgam, za trzecim razem już mi się nie wymkniesz!
Canolles powrócił do siebie w zamiarze ubrania i wejścia choćby gwałtem do wicehrabiny.
Lecz spojrzawszy na zegar spostrzegł, że jeszcze nie było siódmej godziny.
W zamku wszyscy spali.
Canolles rzucił się na krzesło i zamknął oczy, aby odświeżyć myśli i rozpędzić, jeśli tylko można, widziadła, które snuły się wokoło niego, czasami tylko otwierał je, aby spojrzeć na zegar.
Godzina ósma wybiła, w zamku wstawać zaczęto.
Z niewypowiedzianą przykrością Canolles przeczekał jeszcze pół godziny; nakoniec, straciwszy cierpliwość zamiast szedł ze schodów i zbliżył się do Pompéego, który napawając się na podwórzu rannem powietrzem, opowiadał otaczającym go lokajom wojnę pikardyjską, za nieboszczyka króla prowadzoną.
— Czy ty jesteś intendentem Jej książęcej mości?... — zapytał go Canolles, jakby go dopiero po raz pierwszy widział.
— Tak, panie — odpowiedział zdumiony Pompée.
— Uprzedź Jej książęcą mość, że chcę mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie.
— Lecz Jej książęca mość...
— Już wstała.
— Jednak....
— No, idź...
— Sądziłem, że pański odjazd...
— Odjazd mój zależeć będzie od widzenia się z Jej książęcą mością.
— Lecz ja nie mam na to rozkazu księżnej.
— Ja zaś mam rozkaz królewski — odpowiedział Canolles.
I przy tych słowach z dumą uderzył się po kieszeni kaftana.
Pomimo jednak swej stałości, Canolles uczuł, że odwaga opuszczać go zaczyna.
Rzeczywiście jego znaczenie od dnia wczorajszego bardzo się zmniejszyło; już dwanaście godzin upłynęło, jak księżna wyjechała, a nie zatrzymując się przez noc całą, znajduje się już pewnie o dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć mil od Chantilly.
Pomimo więc największego pośpiechu, Canolles nie mógłby jej dogonić; wreszcie, choćby ją i dopędził, czyż może być pewnym, że nie znajdzie obok niej z pięciuset obrońców?
Zawsze jednak pozostawał Canollesowi, jak to sam wczoraj powiedział, środek utracenia w walce życia; lecz miał że prawo czynić ofiarę z powierzonych mu ludzi?
Jeśli uczucia wicehrabiny de Cambes zawiodły go wczoraj, jeśli jej pomieszanie było tylko komedją, a więc mogła otwarcie wyśmiewać się z niego.
W takim razie szydzić z niego będą nietylko lokaje, ale nawet żołnierze w lesie ukryci; wreszcie czeka go jeszcze nienawiść Miazariniego, gniew królowej, nadewszystko zaś upadek jego wszczynającej się miłości; nigdy bowiem kobieta, mężczyzny kochanego na pośmiewisko nie wyda.
Gdy tak bił się z myślami, Pompée powrócił oznajmiając, że księżna go oczekuje.
Tym razem wicehrabia przyjęła go bez wszelkich ceremonij, w pokoju do jej sypialni przytykającym.
Na jej zachwycającej twarzy widne były ślady bezsenności, chociaż je napróżno zatrzeć usiłowała; nadewszystko, wąska ciemna obwódka oczy otaczająca przekonywała, że ich sen przez noc całą ani na chwilę nie skleił.
— Widzisz, baronie — ozwała się, nie dając mu czasu do rozpoczęcia rozmowy — żądanie twoje spełniam, lecz w tej nadziei, przyznam się szczerze, że to widzenie się będzie już ostatniem i że pan z kolei i moją zechcesz spełnić prośbę.
— Wybacz, wicehrabino — odrzekł Canolles — że wnosząc z naszej wczorajszej rozmowy, nie spodziewałem się tak surowych z twej strony wymagań; sądziłem, że wzamian tego com dla pani uczynił, dla pani samej, gdyż nie znam księżnej de Condé, sądziłem, że mi pozwolisz nieco dłużej pozostać w Chantilly.
— Tak, panie, przyznaję — powiedziała wicehrabina — w pierwszej chwili... pomieszanie, w które mnie wprawiło kłopotliwe położenie... wielkość wyświadczonej mi przez pana ofiary... interes księżnej, wymagający by zyskać jaknajwięcej czasu... mogły niechcący wyrwać z mych ust kilka wyrazów, zupełnie z myślami niezgodnych. Lecz podczas tej długiej nocy, nad wszystkiem się zastanowiłam... i, ani ja, ani pan dłużej w tym zamku pozostać nie możemy.
— Nie możemy!... — powtórzył Canolles — więc zapominasz pani, że wszystko staje się możliwem dla tego, co mówi w imienia swego króla?
— Panie de Camolles, sądzę, że przedewszystkiem jesteś szlachcicem, i że nie nadużyjesz położenia, w jakiem mnie postawiło poświęcenie się dla Jej książęcej mości.
— A! wicehrabino — odpowiedział Canolles — przedewszystkiem szalony jestem i pani wiesz o tem; któż bowiem prócz szalonego mógł uczynić to com ja uczynił? Ulituj się więc pani nad moją słabością; nie wysyłaj mnie z Chantilly, błagam cię o to!
— Więc ja ci, panie, ustępuję miejsca. Ja, pomimo twej woli, powrócę cię twym obowiązkom. Zobaczymy, czy ośmielisz się zatrzymać mnie siłą, czy zechcesz wystawić mnie i siebie na pośmiech i szyderstwo.
— Nie, nie, panie! — dodała wicehrabina tym słodkim głosem, który na baronie tak silne uczynił wrażenie, gdy go po raz pierwszy usłyszał — nie, bo przyznaj pan sam, że wiecznie w Chantilly pozostać nie możesz; przypomniawszy, że cię gdzieindziej z niecierpliwością oczekują.
Słowa te, które jak szum wiatru przebrzmiały w uszach Canollesa, przypomniały mu scenę w oberży Biscarrosa, kiedy wicehrabina dowiedziała się o związkach jego z Nanoną.
Wtedy to wszystko wytłumaczone mu zostało.
Bezsenność wicehrabiny nie pochodziła zobawy teraźniejszości, lecz ze wspomnień przeszłości.
Postanowienie jej nie widzieć się więcej z Canollesem, nie było skutkiem namysłu, lecz zazdrości.
Wtedy, między temi dwoma osobami nieruchomie naprzeciw siebie stojącemi, nastąpiła chwila milczenia, podczas której każda z nich wysłuchała rozmowę własnych swych myśli, przy silnem biciu serc w piersiach.
— A więc ona jest zazdrosną!... — pomyślał Canolles — zazdrosną! Oto! teraz pojmuję! Tak! tak! Chcę ona się przekonać, czy kocham ją tyle bym mógł dla niej poświęcić wszelką inną miłość! A więc to jest próba!
A wicehrabina myślała:
— Jestem tylko dla Canollesa przedmiotem rozrywki, spotkał mnie na drodze, bez wątpienia wtenczas, kiedy był zmuszony wyjechać z Guyenny i gonił za mną jak wędrownik za błędnem światełkiem; lecz serce jego zostało w tym małym domku otoczonym drzewami, do którego jechał wtedy, gdyśmy się spotkali. Niepodobieństwem więc jest mieć przy sobie człowieka inną kochającego kobietę, człowieka, którego, dłużej widząc, pewnie bym pokochała. Tak! byłoby to nie tylko zmazą mego honoru, ale nawet zdradą wobec księżnej; byłażbym więc tyle podłą bym kochać miała ajenta jej prześladowców!
I nagle, na swą własną myśl odpowiadając, zawołała:
— Nie! nie! musisz jechać baronie, odjeżdżaj, albo ja odjadę.
— Zapominasz pani — rzekł Canolles — żeś dała mi słowo nie opuścić tych miejsc, bez uprzedzenia mnie o tem.
— A więc uprzedzam cię, panie, że w tej chwili Chantilly opuszczam.
— I pani sądzisz, że ja na to pozwolę? — powiedział Canolles.
— Jakto!... — zawołała wicehrabina — więc mnie pan siłą zatrzymasz!
— Nie wiem co uczynię; wiem tylko, że nie mogę rozstać się z panią.
— Więc mnie pan uwięzisz?
— Już dwa razy traciłem cię wicehrabimo, trzeci raz tracić cię już nie chcę.
— Więc pan użyjesz gwałtu?
— Tak, gwałtu — odrzekł Canolles — jeżeli to jest jedyny środek, by cię tu pani zatrzymać.
— O!... — zawołała wicehrabina — co to za szczęście więzić kobietę, która nie kocha nas, nawet nienawidzi!...
Canolles zadrżał i starał się odgadnąć, gdzie się mieści prawda, czy wsłowach, czy też w myśli Klary.
Pojął, że nadeszła chwila, wszystko poświęcić, byleby prawdy dociec.
— Pani — rzekł — wyrazy, które dopiero co wyrzekłaś głosem tak stanowczym, że co do ich prawdziwego znaczenia omylić się nie można, rozproszyły wątpliwość moją Ty, pani, miałażbyś być niewolnicą! A ja miałbym zatrzymywać kobietę, która mnie nie kocha, nawet nienawidzi! O nie, pani! bądź spokojną, nie uczynię tego. Czując niewypowiedzianą rozkosz, skorom cię tylko zobaczył, wicehrabino, sądziłem, że pani cierpieć będziesz moją obecność; cieszyłem się nawet nadzieją, że w nagrodę utraty znaczenia, spokojności sumienia, przyszłości, a może i honoru, udarujesz mnie pani kilkoma godzinami szczęścia, których bez wątpienia nigdy już nie znajdę. Wszystko to staćby się mogło, gdy być mnie pani kochała... gdybyś wreszcie oziębłą dla mnie była; jesteś bowiem dobrą i zrobiłabyś z litości to, co inna z miłościby uczyniła. Lecz już nie z obojętnością, a tylko z nienawiścią mam do czynienia; teraz, to zupełnie co innego; pani masz słuszność. Wybacz mi tylko wicehrabino, żem nie mógł pojąć jak można wzbudzić nienawiść w kobiecie, którą się kocha szalenie! Pani powinnaś zostać królową, panią i wolną w tym zaniku, ja winienem oddalić się, oddalam się też. Za dziesięć minut odzyskasz pani zupełną wolność. A teraz, żegnam cię pani, żegnam na zawsze.
Canolles, w rozpaczy, która z początku na udaną być zakrawała, lecz później w istotną i bolesną zamieniła się, oddawszy głęboki ukłon wicehrabinie, zaczął szukać drzwi, których wcale znaleźć nie mógł, powtarzając: żegnam, żegnam! tak żałosnym głosem, że wyrazy jego, z serca pochodzące, wzruszały duszę Klary.
Prawdziwe nieszczęście ma swój odmienny wyraz głosu, tak jak burza.
Wicehrabina wcale nie spodziewała się takiego posłuszeństwo ze strony Canollesa, zebrała bowiem siły do walki, lecz nie do zwycięstwa; to też wzruszyła ją ta rezygnacja, z tak szczerą połączoną miłością.
I kiedy baron zbliżył się już do drzwi i ręce na traf ze łkaniem wyciągnął, uczuł nagle, jak jakaś ręka opadła na jego ramię, ręka ta jednak nie tylko go dotknęła, lecz zatrzymała.
Canolles odwrócił się.
Klara stała przed nim.
Ręka jej, z wdziękiem wyciągniona, dotykała się jeszcze jego ramienia, a wyraz godności, przed chwilą na jej twarzy wyryty, rozpłynął się teraz w uśmiech zachwycający.
— A więc to tak — odezwała się — posłusznym pan jesteś królowej? Odjechałbyś, mając rozkaz pozostać tutaj? A!... zdrajco!...
Canolles krzyknął, padł na kolana i pałającą głowę na jej ręce złożył.
— O!... teraz mogę umrzeć z radości!... — zawołał.
— A!... nie ciesz się pan przed czasem — rzekła wicehrabima, czy wiesz dlaczego cię tu zatrzymuję? Dlatego jedynie, abyśmy się nie rozstali w kłótni, abyś nie myślał, że jestem niewdzięczna, abyś dobrowolnie powrócił dane mi przeze mnie słowo... abyś wreszcie widział we mnie chociaż tylko przyjaciółkę, ponieważ nasz odmienny polityczny sposób myślenia, nie pozwala mi nigdy być czem innem dla pana.
— Boże mój! — zawołał Canolles — a więc znowu się zawiodłem; pani mnie nie kochasz!
— Nie mówmy o naszych uczuciach, baronie; lepiej zastanówmy się nad niebezpieczeństwem, które, jeśli tu zostaniemy, nam obojgu zagraża; odjeżdżaj pan, albo mnie pozwól odjechać; to jest koniecznem.
— Co mówisz, pani?...
— Prawdę. Zostaw mnie pan tutaj, a sam powracaj do Paryża oznajmić Mazariniemu i królowej, co się tu wydarzyło. Pomogę ci, baronie, ile będę mogła; lecz odjeżdżaj ! odjeżdżaj!
— Lecz mamże ci powtórzyć pani? — zawołał Canolles — rozstać się z tobą, jest to samo co umrzeć!
— Nie, nie, pan nie umrzesz, gdyż zachowasz nadzieję, że kiedyś, w szczęśliwej chwili ujrzymy się znowu.
— Los rzucił mnie na twą drogę, pani, albo raczej ciebie wicehrabino, na mej drodze już dwa razy umieścił; nakoniec sprzyjać mi przestanie, a skoro się z panią rozstanę, nigdy cię już nie ujrzę.
— To ja ciebie, baronie, poszukam.
— O! pani, żądaj mojej śmierci a umrę z ochotą, bo cóż to jest śmierć? Jedna chwila boleści, nic więcej. Lecz nie chciej, bym się miał z tobą rozstawać. Na samą myśl rozstania, serce mi pęka. Pomyśl, pani, zaledwiem cię ujrzał, zaledwie mówiłem z tobą...
— Dobrze. A jeżeli ci, baronie, pozwolę pozostać jeszcze dzisiaj, jeżeli cały dzień będziesz mnie widział — zadowolisz się tem?
— Nic nie obiecuję.
— I ja także. Obiecałam tylko uprzedzić pana o chwili Trzebaż więc wszystko czynić, co pani zechcesz? We wszystkiem trzeba cię słuchać? Zaprzeć się samego siebie, i ślepo iść za wolą twoją?... A więc, jeśli tego wszystkiego potrzeba, dobrze! Masz pani przed sobą niewolnika, gotowego spełniać wszystkie twoje rozkazy. Rozkazuj więc pani, jestem ci posłuszny.
Klara podała baronowi rękę i głosem jak najsłodszym i najczulszym, powiedziała:
— Zwróć mi pan moje słowo, a ja w zamian podam panu nowy warunek; jeśli od tej chwili do godziny dziewiątej, nie rozstanę się z panem ani na sekundę; odjedziesz pan o dziewiątej?
— Przysięgam, że odjadę.
— A więc dobrze, a teraz, ponieważ niebo błękitne obiecuje nam dzień pogodny, udajmy się na świeże powietrze. Hej! Pompée.
Szanowny intendent, mający zapewne rozkaz nieoddalania się od drzwi, wszedł natychmiast.
— Koni do przejażdżki! — powiedziała wicehrabina z dumą, trzymając się zaczętej roli — pojadę do stawów i powrócę przez folwark, gdzie śniadać będę... Pan mi chciej towarzyszyć, panie baronie — dodała — co nawet jest obowiązkiem; królowa bowiem rozkazała mu ciągle mieć mnie na oku.
Baron ledwie oddychał z radości; pozwolił się prowadzić bez najmniejszego oporu; słowem, był oburzony, szalony prawie.
Wkrótce jednak, w pośród zachwycającego lasu, gdzie w tajemniczych alejach gałęzie zaczepiały o jego odkrytą głowę, przyszedł do siebie.
Milcząc, postępował z sercem ściśnionem od radości, prowadząc pod rękę wicehrabinę de Cambes, bladą, milczącą i zapewne równie jak on szczęśliwą.
Pompée szedł z tyłu, dość blisko, aby mógł wszystko widzieć, za daleko aby co słyszeć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.