Wycieczki pana Brouczka/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Rozumowania poety księżycowego i jego czułe serce. — Kraj księżycowy. — Pomnikowe aleje. — Wzajemna prezentacya. — Debaty o miłości. — Filozof na emeryturze. — Poezya i proza.

Selenita, ocknąwszy się z zamyślenia, wyciągnął z zanadrza jakąś cienką materyę w kształcie i wielkości dużego prześcieradła, do niewiadomego użytku służącą, poczém mówił:
— O zaślepienie ziemskie! Mówisz o karze, zamiast wielbić moc tajemniczą, co cię tu do nas zaniosła! Wiedz, że wśród tworów, zamieszkujących wszechświat, my, selenici, stoimy na stopniu o wiele wyższym, niż wy, ziemianie; jesteśmy o wiele bliżsi wiecznego ducha wszechświata. Tworzymy, że tak powiem, przejście od bytu cielesnego do czysto duchowego. Nasze ciało nie jest nieociosanym bałwanem materyalnym, przygniatającym i trzymającym ducha na uwięzi, jak ciężka kula żelazna u nóg spętanego więźnia; nasze ciało jest tylko lekką osłoną eteryczną, nieprzeszkadzającą duchowi do zupełnéj niemal wolności. Porównaj, biedny ziemianinie, ten niezgrabny mięsisty kadłub, w którym siedzisz wtłoczony, z mojém powiewném okryciem cielesném.
To mówiąc, selenita zgrabnie pochylił się naprzód, podniósłszy nieco w górę ręce, jak skoczek chodzący po linie, gdy chce dać poznać publiczności giętkość i zgrabność swych członków.
Pan Brouczek nie zdumiony był powiewnością wysmukłéj postaci, która poruszała się z lekkością piórka i, zdawało się, pogardza wszelkim oporem, jakby się podnosiła zwolna w powietrze.
Tak tedy stanowczo rozstrzygnięty jest dawny spór uczonych o życiu na księżycu, a na miejsce fantastycznych, dowolnych, a często i śmiesznych domysłów mamy obecnie czystą prawdę. Księżyc nie jest ani martwą bryłą, jak głosili jedni, ani nie utrzymuje jakiegoś wątpliwego życia tylko na dnie swych kraterów, jak przypuszczali inni, — lecz, będąc okryty, jak to zobaczymy, na całéj powierzchni bajecznie bogatą wegetacyą, posiada doskonale uorganizowanych, myślących i czujących obywateli, którzy nie są ani olbrzymami Pytagorejskimi, ani potwornymi karłami, wymyślonymi przez nowszych badaczy, lecz mają wzrost i kształty ludzkie, różnią się zaś od nas tylko szlachetniejszą postawą i mniéj skupioną, lżejszą materyą swego ciała.
— Ta własność cielesna — ciągnął daléj selenita — wymaga od nas bardzo mało i dlatego niemal całe życie swoje możemy poświęcać podnioślejszéj, wewnętrznéj istocie, używając tylko czystych rozkoszy duchowych, służąc wyłącznie swym ideałom szlachetnym. Jakże wobec tego jest trywialném i mizerném życie wasze! Znamy je dobrze. Skutkiem większego nierównie rozmiaru ziemi, naszych lepszych teleskopów i bystrzejszego wzroku, możemy znakomitsze wytwory obywateli ziemskich, a bezwątpienia większéj ich części, rozpatrywać dość dokładnie; przyrodzona nam intuicya pozwala na tych danych odtworzyć sobie całkowity obraz waszego życia, poświęconego przeważnie codziennym drobnostkom lub zaspakajaniu chuci zmysłowych, a rzadko tylko opromienionego przebłyskami dążeń idealnych. Nie pojmuję, jaka siła przeniosła cię na księżyc, to tylko pewna, o czém fakt ten świadczy, żeś wyróżniony i wywyższony nad innych. Widocznie duch wszechświata wybrał cię dla wielkiego posłannictwa, abyś poznał podniosły żywot selenitów i po swoim powrocie stał się na ziemi prorokiem i krzewicielem szlachetniejszych pragnień. A choćbyś nawet i nie wrócił, błogosław losy, które ci dozwoliły samemu przynajmniéj uzacnić swoją istotę ziemską na jasnych promieniach dobra i piękna.
Pan Brouczek nie był zbyt zachwycony takim poglądem na rzeczy. Na ziemi prowadził zupełnie spokojne życie i wcale nie tęsknił do przedmiotów, wznoszących się nad zwykły poziom jego potrzeb. Dobry obiad, orzeźwiający napój i odpowiednie wygody wystarczały mu najzupełniéj. Biblioteka jego składała się tylko z takich dzieł, które mógł sobie czytywać spokojnie dla zabicia czasu bez żadnego wzruszenia. O poetach mówił zawsze z uśmiechem sarkastycznym, a w teatrze, do którego raz na rok uczęszczał, zajmowały go tylko tłuste farsy lub operetki z pyszną wystawa i baletem. Był epikurejczykiem, niepojmującym, jak się można unosić nad rzeczami, niedostępnemi dla zmysłów — i mróz mu przebiegał po ciele na samo wspomnienie, żeby kiedybądź miał życie ziemskie zamienić na jakieś idealne rozkosze czysto duchowe.
Selenita tłumaczył sobie milczenie naszego bohatera silném wzruszeniem z radości i tak kończył rzecz swoją:
— Jestem, jak widzę, pierwszym selenitą, który się spotkał z tobą, i uważam to jako znak najwyższego ducha, abym się stał twym przewodnikiem na księżycu i twym nauczycielem na drodze do życia idealnego. Twoje oblicze surowe odstręcza mnie od ciebie, ale cierpliwość moja i wyrozumiałość jest wielka, o istoto biedna! I na najnędzniejszego z tworów zlewa się ze współczuciem miłość wieczna, litość bez granic.
Tu mowę jego przerwało łkanie i strumienie łez popłynęły mu po twarzy, którą wkrótce ukrył w owe zagadkowe prześcieradło.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł z rozrzewnieniem nasz bohater, a w duszy pomyślał: — Widocznie ów selenita ma serce niezwykle czułe i miękkie.
— No, ziemianinie, wdrap się na górę i chodź ze mną! — zawołał selenita.
Gdy pan Brouczek wyszedł z krateru, był oczarowany pięknym widokiem, który się roztaczał wokoło. Znalazł się w okolicy istotnie czarującéj piękności.
Jakżeby się zawstydzili uczeni, gdyby zobaczyli istotny krajobraz księżycowy, który nam przedstawiają jako wypalona pustynię kamienną, bez powietrza, bez śladu wegetacyi, pokrytą jedynie niezliczoną ilością kraterów wygasłych wulkanów!
Okolica, przez którą przechodził nasz bohater z selenitą, była oświetlona jakiémś niezwyczajném, niepospolicie piękném światłem, przechodzącém siłą wszelkie oświetlenie, na jakie zdobyli się dotychczas w swych obrazach mistrze nieśmiertelni. To samo światło już wystarczało, aby najzwyklejszéj nawet okolicy nadać czarodziejski powab. Tu zaś obok tego ukazywały się co chwila tak piękne twory natury, tak cudne barwy, że najrozkoszniejszy nawet klimat podzwrotnikowy nicby podobnego wytworzyć nie mógł. Ogromne srebrne drzewa z koroną szmaragdowych liści u góry, kwiaty podobne do olbrzymich motylów, a motyle niby kwiaty, wielkie fioletowe lub pomarańczowe cienie lasów, gdzie spostrzegać się dawały grzyby rubinowe wielkości chalup; opalowe wód tonie z różami ametystowemi po brzegach, para bursztynowa, przechodząca w oddaleniu w mgłę ultramarynowa z odcieniem topazu...
Nie! Odkładam mizerny pędzel. Spostrzegam, żem nakreślił tylko zwykły krajobraz ziemski. Czytajcie jeno naszych poetów, a zobaczycie, że upatrują oni rajskie powietrze, opalową wodę i niebo topazowe w najzwyklejszéj czeskiéj okolicy.
— A, a, to pięknie! — zawołał zachwycony pan Brouczek.
— O boska naturo! — przerwał w natchnieniu selenita. — Korzę się w proch przed tobą, ty, źródło wiecznego piękna! O matko wszelkiego życia, w łzach nieskończonéj wdzięczności całuję rąbek królewskiéj szaty twojéj!
Upadłszy na kolana, całował trawę z konwulsyjném łkaniem, w takim zachwycie, że go pan Brouczek wziął na chwilę za waryata i odetchnął swobodniéj, gdy ów zachwyt szczęśliwie minął.
Szli społem daléj przez rozkoszną okolicę. O chodzeniu w znaczeniu naszém właściwie nie można mówić. Selenita ujął za lutnię i, dobywając ze strun srebrnych rozkoszną melodye, podskakiwał w lekkim tańcu, podobny do króla Dawida, gdy tańczył przed arką przymierza. I koń skrzydlaty, którego wiódł za srebrną uzdę, wierzgał z nim razem do taktu, co wychodziło wcale harmonijnie. Pan Brouczek skakał z nimi mimo chęci, jednakże bez żadnego taktu; taniec jego nie zawierał w sobie ani trochy téj gracyi, z jaką się poruszał jego przewodnik.
— Piękno przenika wszystkie, najpowszedniejsze nawet czynności naszego życia — objaśniał selenita. — Wszystkie nasze ruchy wymierzone są wedle praw estetyki. Dlatego chód nasz nawet zamienia się w taniec rytmiczny, któremu i muzyka towarzyszy.
Wkrótce dostali się obaj na szeroką aleję, przy któréj po obu stronach stał rząd posągów, ciągnący się bez przerwy aż w dal nieskończoną.
Selenita objaśniał Brouczka, że na księżycu wzdłuż drogi nie sadzą drzew, lecz natomiast wznoszą pomniki znakomitych poetów, filozofów, malarzy, kompozytorów i innych znakomitości, aby przechodnie na każdym kroku otrzymywali pokarm duchowy, bądź przez widok artystycznie wykonanych posągów, bądź przypominając sobie zacne czyny i piękne utwory uwiecznionych w kamieniu mistrzów.
Ależ zkąd panowie bierzecie tylu sławnych mężów? — zapytał zdziwiony Brouczek.
— O mój drogi! — odparł z dumą selenita — mamy ich podostatkiem nietylko dla wszystkich traktów, dróg i ścieżek, ale nawet tylu, że poczynamy ich posągami puste przestrzenie zapełniać. My, selenici, jesteśmy niemal wszyscy sławni. Jedni unieśmiertelniają się piórem, pędzlem, dłutem, śpiewem, muzyką; drudzy zaś wynalazkami nowych kierunków artystycznych, sądzeniem i nauczaniem artystów, czcią i względami dla olbrzymów twórczych (przez co wydaje się, jakoby oni sami dopomogli tym olbrzymom wznieść się tak wysoko), lub czasem potępianiem wszystkiego i wszędzie, a to dlatego, aby dać poznać, że sami stoją duchem wyżéj nad całe swe otoczenie; krótko mówiąc, stają się głośnymi krytykami i estetykami; a jeśli kto najlichszego artykuliku nawet skleić nie może, stara się być sławnym jako mecenas i przyjaciel sztuki.
Pan Brouczek mógł sobie pomyśléć, jakiby to skarbiec niewyczerpany na księżycu otworzył się dla naszych czasopism ilustrowanych, którym poczyna już powoli braknąć ziemskich znakomitości czeskich. Jednakże nie pomyślał tego, ponieważ czasopisma wcale go nie obchodziły, a tylko rzekł do siebie:
— No, no, dziękuję za łaskę... sami artyści! Dokąd się to dostałem! Nie zazdroszczę wcale tutejszym właścicielom domów. Miałem na ziemi jednego tylko malarza, który był lokatorem z pod ciemnéj gwiazdy!
— Ja sam jestem poetą — mówił mu daléj selenita, — a imię moje, Gwiazdomir Błękitny, znane jest chlubnie, mówiąc nawiasem, na całym księżycu.
Jeśli selenita sądził, że swą poezyą zaimponował mieszkańcowi ziemi, mylił się bardzo. Pan Brouczek uśmiechnął się pogardliwie i tylko mruknął:
— Gwiazdomir Błękitny! Także nazwisko!
— Dziwisz się? Przecież to nazwisko zupełnie zwyczajne. Jakże się ty nazywasz?
— Tak górnolotnie, jak waćpan, nie — odparł Brouczek z naciskiem na tém grzeczném słowie waćpan. — Zowię się tylko Maciéj Brouczek.
— Brouczek! Więc i nazwiska swoje, biedni ziemianie, zbieracie w nikczemnym prochu. Wypożyczacie je od nędznych owadów[1]. A jakie jest twoje zajęcie?
— Jestem właścicielem domu.
Zawiódł się nasz bohater, sądząc, że swą odpowiedzią uczyni na selenicie niemałe wrażenie.
Błękitny, jakby nie rozumiejąc, spytał:
— Właściciel domu? Co to jest?
— Tak, a to mi pięknie dopiero! Nie wiedzą tu, co to jest właściciel domu! — zamruczał pocichu pan Brouczek, następnie począł objaśniać: — Mam kamienicę, trzypiętrową kamienicę w Pradze, bez grosza długu.
— O dom się ciebie nie pytam; chcę wiedziéć, coś robił na ziemi.
— Dziwne pytanie! Com robił? Jakby właściciel domu nie miał pracy i kłopotów od rana do wieczora! Tu przylecą do ciebie ze skargą, że piec się dymi; tu znowu, że wodociąg się popsuł; tam musisz pilnować malarza przeklętego, lub pędzić do magistratu.
— Nie mów mi o takich wstrętnych rzeczach; powiedz raczéj, jak służyłeś ideałom powszechnym, w jakim zakresie państwo piękna rozszerzałeś.
— Piękna? — rzekł pan Brouczek, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. — Pytanie jeszcze dziwniejsze! Piękno zbyt mnie nie obchodzi; czasem tylko kazałem pomalować front domu, gdy magistrat przysłał rozkaz.
— Pomalować! I to nazywasz służeniem pięknu! O, widzę, że nie macie, wy biedni ziemianie, najmniejszego pojęcia o pięknie. Ach, jakże was żałuję, jakże nieszczęśliwi jesteście!
Tu selenita, rozwinąwszy znów ów ogromny kawał płótna, począł głośno płakać.
To pana Brouczka rozgniewało.
— Ależ to nie człowiek, to błazen jakiś! Beczy dlatego, że ja każę swój dom bielić. Teraz rozumiem, po co bierze z sobą zamiast chustki całe prześcieradło!
Selenita, wypłakawszy się, zadał nowe pytanie:
— A może wy, ziemianie, nie wiecie nawet, co to jest miłość?
— Ho, ho! Tegobyśmy nie wiedzieli? Nie myślicie przecież, że jesteśmy święci? Ja sam za młodu niejedno głupstewko zrobiłem.
— Przestań, nieszczęsny, przestań! Nie kalaj tego uczucia boskiego swém zmysłowém tchnieniem! Nie, tyś nigdy nie kochał, nigdy! Niezdolnyś nawet czuć miłości.
— Mów sobie, waćpan, co chcesz; ale jeśli pod owém uczuciem boskiém rozumiecie to, co my na ziemi wprost miłostką zowiemy, mógłbym ci jeszcze to i owo powiedziéć z historyi moich lat młodszych. Zresztą i dziś nawet, mówię szczerą prawdę, gdy ujrzę gładką buzię, rzadko wstrzymam się od tego, abym jéj choć nie pogłaskał pod brodę, lub w policzki nie uszczypnął.
— Milcz, potworze! Ani słowa więcéj! Tylko wyuzdana nikczemność szydzić może ze świętego stanowiska kobiety!
— Aj, aj! Widocznie macie tu na księżycu same księżniczki, do których się dotknąć nie można. Święte stanowisko kobiety! Cha, cha! A może wy się jeszcze modlicie do swych piękności?
— Nieinaczéj. Modlimy się do swych aniołów, do bogiń. Wiedz, że tym koronom stworzeń dajemy najwznioślejsze imiona. Widzę, że muszę cię przedewszystkiém nauczyć, jak się należy zachować wobec tych postaci niebiańskich. Jeśli się która z tych pereł stworzeń wszechświata ukaże, musisz upaść na kolana i ucałować rąbek jéj szaty. Jeśli wzrok swój na nią podniesiesz, musisz nieskończony podziw wyrażać, a przemawiać do niéj możesz tylko natchnionemi hymnami.
— Piękne macie tu zwyczaje, ani słowa! Dyabli by mi nadali klękać przed pierwszą lepszą spódniczką...
— Zamilknij, języku wstrętny! Jeśliś niezdolny pojąć naszych zwyczajów szlachetnych, przynajmniéj nie bluźnij ideałom, które czcimy. Wiedz, że nie ścierpię cię ani chwili przy sobie, jeśli nie przyrzekniesz postępować wedle moich wskazówek.
— Ha, skoro koniecznie tak trzeba, to dobrze. Kto wlazł między wrony, musi krakać jak i one. Ale czy przynajmniéj wasze selenitki są do czegobądź?....
— Seraf, którego ujrzysz za chwilę, jest rajskich wdzięków odbiciem. Już piętnaście lat pałam gorącą miłością do téj gwiazdy wspaniałéj. Jutrzence i wieczornéj gwieździe szepczę wciąż ukochane imię: Etherea!
— Piętnaście lat! Sługa uniżony! Na pańskiém miejscu byłbym już dawno téj pannie o kamienném sercu zaśpiewał: „Dla jednego kwiatka nie świeci słoneczko“ i t. d.
— Kamienne serce! Etherea ma kamienne serce?! O, ten cherub jest ucieleśnioném uczuciem i pochlebiam sobie, że i ona skłania ku mnie liliowy kielich miłości swojéj.
— Więc wam ojciec zapewne bruździ? Widocznie jest człowiekiem zamożnym i sądzi, że jakiś umierający z głodu wierszokleta, to jest waćpan, nie jest stosowną partyą wcale na męża jego córki.
— O, ten mąż podniosłych uczuć bardzo czci poezyę i oddałby mi swój klejnot z radością. Jest on przyjacielem mojego ojca, nie ścierpię więc, abyś bez szacunku odzywał się o tym szanownym starcu, który duchem swym zbadawszy wszystkie tajemnice wszechświata, teraz w ukryciu, zdala od ruchu księżycowego, żyje tylko szczęściem swéj córy anielskiéj.
— Aha, więc jest emerytem, może byłym profesorem?
— Profesor! Nieporównany mędrzec, mówię ci, najprzedniejszy z naszych filozofów.
— Niech i tak będzie. Ale powiedz mi waćpan, jeśli ona cię kocha i jeśli ojciec nie jest przeciwny temu, dlaczego, u dyabła, nie żenisz się z nią?
— O święta prostoto ziemska! Więc przez prozaiczne małżeństwo mam się pozbawić téj słodkiéj tęsknoty, téj nieskończonéj poezyi czystéj, idealnéj miłości? Czyż nie wiesz, że przez małżeństwo utracamy najpiękniejsze sny swego życia?
— Nie gram tu roli swata, ale słuchaj pan: jeśli u was wszystkich jest taka miłość we zwyczaju, zkądże się więc tu biorą?...
Błękitny odwrócił się szybko od pana Brouczka ze wstrętem i zatkał sobie uszy rękoma. Poczém wziął harfę i począł przy wtórze jéj dźwięków nucić pieśń natchnioną. Pan Brouczek tymczasem, podskakując (wyraźnie: podskakując) obok niego, czynił daléj swe prozaiczne uwagi.
Selenita śpiewał:

— Duch mój dziwnym urokiem natchniony,
Drżą zachwytem lutni srebrnéj tony...
Przed mym wzrokiem cień jéj przemknął blady,
By meteor cudny wśród kaskady!

Pan Brouczek zaś pomrukiwał:
— Biedny Macieju! Ot, gdzie się dostałeś na swoje stare lata! I że téż Bóg cierpi na swych planetach takie dziwotwory! Wszak to my na ziemi jesteśmy olbrzymami w porównaniu do tych straszydeł księżycowych, co to ani kęsa ciała uczciwego na sobie nie mają. Ciekawy jestem, jakie są zwierzęta obok tych ludzi? Czekaj, podejdę do téj szkapy skrzydlatéj, która na pierwszy rzut oka wcale pięknie się przedstawia. Dalipan, wszak to pajęczynę czujesz pod ręką zamiast mięsa! Jeśli tu woły i barany księżycowe są takiéj saméj rasy, to padam do nóg!
Selenita tymczasem śpiewał:

— Jutrzenko ranna, rozjaśnij mi oczy!
O, czarodziejko, o któréj duch marzy
Nie szczędź mi, błagam, widoku swéj twarzy!
Ku tobie, cudna, śpiew ten szlę uroczy...

Pan Brouczek, słuchając, gderał daléj:
— Powiada, że stary rad go widzi i córka także. Powinniby więc nas czém potraktować, gdy do nich pójdziemy; ale czém, to pytanie. Czy czasem ci eteryczni selenici nie karmią się cukierkami i limoniadą? Za takie śniadanie piękniebym podziękował.






  1. Brouk po czesku znaczy: chrząszcz; więc Brouczek — chrząszczyk. (Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.