Wzniesienie się Rougonów (1895)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wzniesienie się Rougonów |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | La Fortune des Rougon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wychodząc z Plassans przez bramę Rzymską, która leży w południowej części miasta, mamy po prawej stronie gościńca nicejskiego, po za pierwszemi domami przedmieścia, jakiś grunt nieoznaczony, noszący nazwę równiny świętego Mittra.
Równina św. Mittra stanowi czworobok podłużny, dość obszerny, ciągnący się wzdłuż chodnika drogi i od niej odgraniczony pasmem wydeptanej trawy. Prawy bok jego tworzą domy, uliczki bez wyjścia, z lewego zaś, jakoteż i w głębi wznoszą się dwie ściany muru, mchem porosłego, po nad którym górują gałęzie drzew morwowych, należących do znacznej posiadłości Jas-Meiffren, do której wejście znajduje się poniżej z przedmieścia. Równina z trzech stron zamknięta, jak widzimy, nieprowadzi nigdzie, chodzą też po niej tylko osoby używające przechadzki.
Dawnemi czasy był to cmentarz pod wezwaniem św. Mittra, bardzo poważanego w Prowancyi. Starzy mieszczanie w roku 1851 pamiętali jeszcze stojące mury cmentarza, który długie lata był zamknięty. Ziemia przepełniona ciałami zmarłych, śmiercią zionęła i musiano wyznaczyć inne miejsce na groby, na drugim końcu miasta. Opuszczony cmentarz każdorocznie pokrywała bujna, obfita i ciemna roślinność. Płodnym był ów grunt tłusty, w którym już grabarze nie mogli wynaleźć wolnego miejsca dla zwłok ludzkich. Po deszczach majowych i czerwcowych upałach, widać było z gościńca wysoko wznoszące się wierzchołki zielsk rozmaitych; wewnątrz zaś, falowało tu jakby morze zielone, ciemne, głębokie, nakrapiane dużemi kwiaty, szczególnego blasku. Stąpając w cieniu łodyg, czułeś pod nogami grunt uginający się, przesiąkły wilgocią.
Jedną z ówczesnych osobliwości tego pola, były grusze o pokręconych, knotowatych gałęziach, których ogromnego owocu żadna gospodyni plassańska nie chciałaby użyć do swojej kuchni. W mieście brzydzono się niemi, lecz ulicznicy z przedmieścia nie byli tak wybrednymi, przełażąc przez mur, zaopatrywali się w gruszki, chociażby jeszcze niedojrzałe.
Z czasem, raźne życie drzew i trawy, byłoby całkiem pochłonęło śmiertelne szczątki cmentarza — kwiaty i owoce byłyby wyssały rozkładające się materye. Rozchodziła się już nawet z miejsca tego zaraźliwego, silna woń dzikiej gieranii...
Ale miasto nie chciało czekać jeszcze lat kilku, tylko postanowiło korzystać z opróżnionego placu. Mur od strony drogi został obalony, wyrzucono zielska i grusze a cmentarz przeniesiono. Po skopaniu gruntu na kilka metrów, kości, które ziemia zwróciła jeszcze, złożono na jedno miejsce. Ulicznicy, ubolewając nad utratą gruszek, bawili się tymczasem nagiemi czaszkami. Jednej nocy, niewcześni żartownisie pozawieszali piszczele przy wszystkich dzwonkach w mieście. Skandal ten był powodem, że kości przeniesiono do dołu na nowym cmentarzu. Lecz że na prowincyi roboty zawsze się odbywają z rozsądną powolnością, mieszkańcy przez cały tydzień patrzyli, jak tylko jeden wóz przewoził szczątki ludzkie, jakby kamienie lub cegły. Musiał przejeżdżać przez całe miasto, trzęsąc się i stukając po nierównym bruku, gubił po drodze kości, lub bryłki tłustej ziemi. Przykro było pobożnej ludności, że przy tem nie pomyślano o żadnej ceremonii religijnej...
Przez lat kilka dawny cmentarz św. Mittra był przedmiotem przerażenia. Nie wiedziano co z nim zrobić. Położony przy samym gościńcu, otwarty dla każdego przechodnia, pozostał pustym i na nowo stał się pastwą szalonej roślinności. Municypalność zamierzała sprzedać grunt pod budowle, lecz nabywca się nie znalazł. Czy to świeże jeszcze wspomnienie poprzedniego przeznaczenia, czy zwykłe prowincyom lenistwo i niechęć do burzenia dawnych a wznoszenia nowych rzeczy, spowodowały, że plac został nadal własnością miasta, które później zapomniało, że miało zamiar pozbyć się go. Z lat upływem, mieszczanie przyzwyczaili się do pustego kąta; nogi spacerujących wydeptały bujną trawę, przebiła się szara ziemia, wyschła i stwardniała, dawne cmentarzysko stało się podobnem do placu źle splantowanego; straciło nazwę przeznaczenia, zachowawszy wezwanie świętego; była więc to równina św. Mittra i uliczka św. Mittra.
Dawne to są rzeczy. Od lat bowiem trzydziestu plac wzmiankowany przybrał niezwykłą fizyonomię. Miasto wydzierżawiło go za czynsz bardzo mały kołodziejom z przedmieścia, którzy urządzili tam skład drzewa. Dzisiaj jeszcze leżą w tem miejscu ogromne belki na kupę zwalone, jakby wiązki wysokich kolumn poprzewracanych na ziemię. Belki te, rodzaj masztów równolegle leżących, sięgających od jednego do drugiego brzegu placu, są rozkoszą uliczników, którzy, skacząc po nich dnie całe, dają dowody niesłychanej równowagi; wchodzą na nie, schodzą, huśtają się i różne wyprawiają sztuki, kończące się zwykle guzami i płaczem, ale powtarzające się codziennie od ćwierć wieku.
Jeszcze jedna osobliwość cechuje zatracony zakątek, oto służy on wędrownym cyganom za obozowisko. Skoro tylko przybędzie do Plassans dom przenośny, czyli wóz obejmujący całe pokolenie, z pewnością udaje się w głąb równiny św. Mittra. Nigdy też nie jest ona zupełnie pustą, widać grupy mężczyzn opalonych, chudych kobiet i nagich dzieci przewracających się po ziemi. Lud ten żyje tam bez wstydu, pod gołem niebem, wobec wszystkich, gotuje w kotle, zjada byle co, świeci łachmanami, śpi, bije się, całuje, cuchnie brudem i nędzą.
Na pustem i zamarłem polu, gdzie przedtem w ciszy słonecznej, brzęczały tylko szerszenie do koła kwiatów latające, rozlegają się głosy zwaśnionych cyganów, lub wrzawa uliczników z przedmieścia, którym towarzyszy zgrzyt piły, przerzynającej belki na tarcice. Tartak tamtejszy jest zupełnie pierwotnym: belkę kładą na dwóch kozłach, jeden tracz stoi na górze, to jest na tejże samej belce, drugi na ziemi, i rżną bale za pomocą szerokiej piły, bez przerwy tam i napowrót przesuwanej. Tarcice układają następnie wzdłuż muru w pewnych odstępach, w stosy od dwóch do trzech metrów wysokie, w kształt regularnych sześcianów. Te stosy, leżące zwykle po lat kilka, stanowią jedną z przyjemności równiny św. Mittra; tworzą bowiem zacienione chodniki, wązkie, ciche, prowadzące do szerszej uliczki, zachowanej pomiędzy murem a szeregiem drzewa; uliczka jest to jakby pustynia, zielona wstęga, z której widać tylko niebo; mech porasta na murze, ziemia zachowała siłę wegetacyjną i przejmującą ciszę dawnego cmentarzyska. Czuć tam owe ciepło i nieokreślone podmuchy spokoju śmierci, jakie wychodzą ze starych grobów rozgrzanych na gorącem słońcu. W okolicy Plassans niema drugiego miejsca, tak przepełnionego ciepłem wzruszających uczuć i powabem samotności. Słodko tam jest marzyć i kochać, chociaż zapewne pod murem leżało niegdyś zbiorowisko kości ludzkich, lecz któż myśli o zmarłych, co spoczywali pod tą trawą? W dzień, tylko dzieci wbiegają za stosy, gdy się bawią w chowanego, zresztą zielona ulica jest pustą. Góruje nad nią, jak i nad całym składem drzewa, nad swawolą dzieciaków i nad cyganami dmuchającymi w ogień — pochylona postać tracza na belce, która odstaje od błękitu nieba i przesuwa się tam i napowrót z dokładnością zegara, regulującego nowe życie powstałe na dawnem polu wiecznego spoczynku. Tylko starzy ludzie, usiadłszy na belkach przy promieniu zachodzącego słońca, gwarzą jeszcze pomiędzy sobą o kościach, które widzieli jak przewożono niegdyś na wózku przez ulice miasta.
Za nadejściem nocy, równina św. Mittra wyludnia się zupełnie; z początku migocze jeszcze gdzieniegdzie gasnący ogień cyganów, nareszcie cienie nawet nikną w gęstej pomroce ciemności. W zimie mianowicie, miejsce to wydaje się złowrogiem.
W pewną niedzielę wieczorem, około godziny 7-mej, młody człowiek wyszedł zwolna z uliczki św. Mittra, przeszedł wzdłuż domów i udał się na plac pomiędzy stosy drzewa. Było to w pierwszych dniach grudnia 1851 r. w czasie mroźnego powietrza. Księżyc w pełni świecił jasno, jak zwykle w zimowych miesiącach, plac przeto nie był przerażająco czarnym; owszem błyszczały po jego powierzchni płaty białego światła, podwyższając smutny powab głuchej ciszy i zimna.
Młody człowiek zatrzymał się chwilę przy wejściu, rozglądając się z miną nieufną. Z pod jego kaftana wyzierała strzelba na wpół ukryta, której spuszczona lufa ku ziemi połyskiwała czasami. Przyciskając broń do siebie, patrzył uważnie na cienie padające od stosów tarcic, które tworzyły jakby szachownicę złożoną naprzemian z pól jasnych i ciemnych. Pośród placu, na kawałku nagiej ziemi, rysowały się podłużne, wązkie, dziwaczne, kozły traczów, podobne do potwornej figury geometrycznej, skreślonej atramentem na papierze. Resztę placu oświetlonego księżycem przerzynały czarne smugi leżących belek, które, wydając się jakby zdrętwiałe od snu i zimna, przypominały zmarłych dawnego cmentarzyska. Młodzieniec rzucił na pustą przestrzeń przelotne tylko wejrzenie; nie było tam żywej duszy, najmniejszego ruchu, żadnej obawy, żeby kto mógł coś podejrzeń lub podsłuchać. Więcej go zajmowały miejsca ciemne, znajdujące się w głębi placu. Jednak po krótkim namyśle szybko przeszedł przez jego środek.
Dostawszy się do zielonego chodnika pod murem za tarcicami, zwolnił kroku. Tutaj zaledwo już słyszał odgłos własnych stąpań, zmarznięta trawa skrzypiała cichutko pod jego stopami. Ogarnęło go jakieś uczucie błogiego spokoju. Widocznie lubił to miejsce, niczego się tam nie obawiał, przyszedł jakby umyślnie, by doznać miłych wrażeń. Już nie skrywał swojej strzelby. Ulica przedłużała się w ciemności poprzerywanej światłemi smugami w miejscach, gdzie odsunięte od siebie bale przepuszczały promienie księżyca. Wszystko, zarazem światło jak i cienie, było uśpione snem cichym i smutnym. Spokój tej ścieżyny z niczem porównać się nie dawał. Młodzieniec przeszedł przez całą jej długość. Na końcu, w miejscu gdzie mury Jas-Meiffrenu kąt tworzyły, zatrzymał się, nasłuchując, czy nie dojdzie go jaki szelest z posiadłości sąsiedniej. Lecz nie nie usłyszawszy, nachylił się, usunął deskę i schował strzelbę pomiędzy drzewa.
W samym rogu leżał kamień grobowy, zapomniany w czasie przenoszenia cmentarza; wsparty na płaszczyźnie nieco pochylonej, stanowił on rodzaj wysokiej ławki. Mech pożerał go zwolna, deszcz kruszył jego krawędzie. Można jeszcze było przeczytać na stronie zachodzącej w ziemię: „Tu leży... Marya... zmarła...“ Resztę czas zatarł.
Schowawszy strzelbę, młodzieniec znowu słuchał, potem wszedł na kamień. Mur był nizki w tem miejscu, położył łokcie na brzegu. Lecz za szeregiem drzew morwowych, stojących wzdłuż muru, zobaczył tylko płaszczyznę oświetloną; grunta Jas-Meiffrenu, płaskie i nagie, rozciągały się pod promieniem księżyca, jak ogromna sztuka bielonego płótna; o sto metrów dalej, dom mieszkalny i oficyny jeszcze jaśniej się bieliły. Młody człowiek spozierał w tamtą stronę z pewną niespokojnością, gdy tymczasem zegar miejski zwolna wybił godzinę siódmą. Policzył uderzenia i zeszedł na ziemię z miną zadziwioną i uspokojoną zarazem.
Usiadł na ławce, jakby się przygotowywał na długie czekanie. Nie zdawało się, by czuł zimno, siedział blizko pół godziny nieruchomy, zamyślony, wlepiwszy wzrok w ciemności nocne. Wybrał sobie z początku miejsce zasłonięte, lecz stopniami księżyc, który wznosił się coraz wyżej, opromienił jasnem światłem głowę jego.
Był to chłopiec silnej budowy, pięknych, charakterystycznych rysów, delikatne jego usta i cera świeża wskazywały wiek młodociany. Nie miał więcej jak lat siedemnaście.
Twarz szczupła, podłużna, wydawała się jakby wyrzeźbiona ręką biegłego artysty. Czoło wypukłe, brwi wydatne, nos orli — nadawały całej głowie cechę nadzwyczajnej siły. Z wiekiem ta głowa przybrać koniecznie musiała kształty kościste, wydatne i chudość błędnego rycerza. Lecz w tym okresie młodocianym, kiedy na twarzy i brodzie zaledwie delikatny puszczał się meszek, ostry wyraz mięko modyfikowały niepewne, dziecinne prawie rysy. Oczy czarne, łagodne, stanowiły słodycz fizyonomii. Nie każdej kobiecie podobałby się ten chłopiec, gdyż nie był pięknym według przeciętnego gustu. W twarzy jego wszakże tyle było gorącego, sympatycznego ożywienia, tyle zapału i siły, że dziewczętom z jego prowincyi, opalonym dziewczętom Południa, mógł się przyśnić tego dnia, kiedy w czasie ciepłych wieczorów lipcowych, przechodził pod ich oknami.
Siedząc na kamieniu grobowym, rozmyślał ciągle i nie uważał, że księżyc całkiem go już oświecił. Wzrost miał średni, ręce robotnika, stwardniałe od pracy, nogi szerokie w palcach, obute w trzewiki zasznurowane. Pewna ociężałość, widniejąca w postawie i członkach, wskazywała że należał do ludu; lecz sposób podnoszenia głowy, połysk myślących oczu, wyrażały jakby głuchy protest przeciw dziczeniu przy rzemiośle, które zaczynało go już pochylać ku ziemi. Musiała to być natura inteligentna, którą przygniatała ociężałość właściwa jego rasie i klasie towarzyskiej, jeden z tych umysłów wyborowych, co są zagrzebane w pełnem ciele a cierpią nad tem, że nie mogą otrząść się z grubych osłon i wyjść promieniejące. Pomimo widocznej siły, był nieśmiały i niespójny, mimowiednie się wstydził, że mu tyle brakuje, i że nie wiedział jak uzupełnić braki. Dzielny ten chłopiec, mało wiedzący, więc pełen zapału, serce miał mężczyzny, rozum dziewczęcia, odwagę bohatera, niedbałość kobiety. Dzisiejszego wieczoru ubrany był w kapotę i spodnie z wełnianego, ciemno-zielonego aksamitu. Miękki, pilśniowy kapelusz zacieniał mu część czoła.
Gdy w pół do 8-ej wybiło, ocknął się ze swojej zadumy, spostrzegłszy że go księżyc oświeca, usunął się w cień; lecz już nie mógł złapać wątku swych myśli. Poczuł, że mu ręce i nogi ziębną, zaczął się niecierpliwić. Wylazł na kamień, by powtórnie spojrzeć do Jas-Meiffrenu; ale tam było ciągle cicho i pusto. Nie wiedząc czem się zająć, by czas prędzej zeszedł, wydobył strzelbę i zaczął odwodzić kurek. Był to długi ciężki karabin, który zapewne kiedyś należał do jakiego przemytnika. Po grubej kolbie i osadzie lufy, można było poznać, że miejscowy rusznikarz przerobił dawną fuzyę skałkową na pistonową. Widzieć jeszcze można takie karabiny po folwarkach, zawieszone nad kominkami. Młodzieniec z upodobaniem bawił się swą bronią; spuścił kilkanaście razy kurek, wsadzał palce w lufę, przyglądał się kolbie. Nareszcie, zagrzany młodzieńczym zapałem, przyłożył karabin do twarzy, mierząc gdzieś w próżnię, jak rekrut odbywający ćwiczenia.
Ósma godzina wybić już musiała, gdy cichy i pośpieszny głosik dał się słyszeć z Jas-Meiffrenu.
— Czy jesteś tam, Sylweryuszu?
Sylweryusz opuścił strzelbę na ziemię i jednym skokiem był na kamieniu.
— Jestem, jestem — rzekł po cichu... — Poczekaj, dopomogę ci.
Jeszcze nie wyciągnął ręki, kiedy na szczycie muru ukazała się młoda dziewczyna; za pomocą morwowych gałęzi wdrapała się zręcznie, jak młoda kotka. Po swobodzie ruchów i pewności, widać było, że jest doskonale obeznaną z tą szczególną drogą. Usiadła na murze, Sylweryusz wziął ją na ręce i posadził na kamieniu.
Wydzierała mu się ze śmiechem:
— Dajże pokój... Umiem doskonale zejść sama. Czy dawno na mnie czekasz? Biegłam co sił, zadyszałam się...
Sylweryusz zrazu nic nie odpowiadał, nie miał ochoty śmiać się. Potem, siadając koło niej, rzekł:
— Chciałem widzieć się z tobą, Mietto, byłbym na ciebie czekał noc całą... Jutro z dnia brzaskiem wychodzę.
Dziewczyna, spojrzawszy na strzelbę leżącą na ziemi, sposępniała.
— Ach, więc nieodmiennie... to twoja fuzya?...
— Moja — odpowiedział po chwili milczenia — wolałem wziąść ją dzisiaj wieczór, jutro z rana mogłaby ciotka zobaczyć, toby ją zaniepokoiło... Strzelbę schowam tutaj, w chwili odejścia przyjdę po nią.
To mówiąc, wstał i włożył ją pomiędzy deski.
— Dowiedzieliśmy się — rzekł, siadając napowrót — że powstańcy z Paludy i z Saint-Martin-de-Vaulx przybywają, że ostatniej nocy byli w Alboise. Mamy się z nimi połączyć. Dzisiaj część robotników wyszła z Plassans, ci co pozostali jutro połączą się z braćmi.
Wymówił wyraz „z braćmi“ z napuszoną przesadą, właściwą młodemu wiekowi. Potem dodał:
— Starcie stało się nieuniknionem, lecz zwyciężymy, bo słuszność jest po naszej stronie.
Mietta słuchała go uważnie; gdy zamilkł, rzekła krótko:
— To dobrze. Ostrzegłeś mnie wprawdzie... ale jeszcze miałam nadzieję... tymczasem widzę, że się nic nie zmieniło...
Więcej nic przemówić nie mogli. Pusty zakątek placu i zielona uliczka odzyskały na nowo ciszę smętną; tylko cień padający na trawę od stosów drzewa zmieniał położenie za posuwaniem się ruchliwego księżyca. Grupa na kamieniu grobowym, złożona z dwojga młodych ludzi, siedziała w bladem świetle nieruchoma i milcząca. Sylweryusz objął ręką kibić Mietty, ona oparła głowę na jego ramieniu. Nie pocałowali się nawet, ich uścisk miłosny był niewinny i rzewny, jak uścisk braterski.
Mietta miała na sobie obszerny płaszczyk ciemny, z kapturem, podszyty czerwono; dotykając prawie do ziemi, okrywał ją całą. Wieśniaczki i robotnice w Prowancyi zwykle noszą takie płaszcze, których moda musi sięgać lat dawnych. Mietta, usiadłszy, spuściła kaptur. Było to dziecko jeszcze, ale dziecko przechodzące w kobietę. Jak rozwijający się pączek, miała kształty niepewne, delikatne, powabne. Przebywając po większej części na otwartem powietrzu, przy krwi gorącej, przebyła szczęśliwie krytyczną chwilę przejściową, w której niejedna dziewczyna brzydnie, gdy zbyt prędko wyrasta. Mietta miała lat czternaście, lecz chociaż silna i kipiąca życiem, nie wydawała się starszą, tak jej fizyognomia była śmiejąca się, niewinna. Wysoka prawie jak Sylweryusz i jak on piękna, ale piękność jej nie była także pospolitą. Trzeba nawet było dobrze się przypatrzeć, żeby nie nazwać jej brzydką. Włosy pyszne, czarne, silnie wyrastające nad czołem, spadały w tył mięko i falisto jak woda a tak były gęste, że nie wiedziała co z niemi robić; zawadzały jej, bo nie miała czasu zajmować się niemi. Zaplatała je w dwa warkocze, silnie spinając z tyłu głowy; czesała się zawsze z wdziękiem, chociaż prędko i bez lustra. Widząc to potężne okrycie naturalne, nikt się nie dziwił, że chodziła zawsze z odkrytą głową, czy w deszcz, czy w mrozy. Czoło jej nizkie wydawało się pod czarną linią włosów jak skrawek rosnącego księżyca. Szczegóły twarzy rozbierane z osobna, wielkie oczy wypukłe, nos krótki, rozszerzony przy nozdrzach i cokolwiek zadarty, usta za grube i zbyt czerwone, nie zdawały się bardzo ładne, ale wzięte razem, obok ślicznego zaokrąglenia twarzy, gdy silnie grało w nich życie, stanowiły całość dziwnej, porywającej piękności. Gdy Mietta, śmiejąc się, przerzucała głowę w tył lub skłaniała na prawe ramię, podobną była do starożytnej bachantki z tej szyi wzdętej brzmiącą wesołością, z zaokrąglonych policzków, białych zębów, splotów nastrzępionych włosów, poruszających się od wybuchów radości, jak wieniec winnej latorośli głowę zdobiący. Lecz śmiech jej był wesołym i niewinnym, jak śmiech dziecka. Twarz, opalona na słońcu, miała czasem barwę żółtej ambry. Nad wierzchnią wargą puszczał się meszek delikatny. Praca zaczynała już koszlawić jej małe, krótkie ręce, które w bezczynności byłyby pulchnemi, ładnemi rączkami mieszczanki.
Mietta i Sylweryusz długo siedzieli w milczeniu. Czytali zobopólnie w myślach swoich, rumieniąc się wzajemnie, czuli, jak daremną byłaby wygłoszona skarga. Nareszcie dziewczyna, nie mogąc już wytrzymać, jednem zapytaniem wyraziła niespokojność obojga.
— Ale ty powrócisz, nieprawdaż? — wyszeptała przytłumionym głosem.
Sylweryusz pocałował ją, nic nie mówiąc; w gardle go dławiło, lękał się rozpłakać. Odsunęli się od siebie.
Mietta, nie czując ramienia towarzysza przy sobie, trzęsła się cała. Innym razem, w tej pustej ulicy, na tym grobowym kamieniu, gdzie tyle szczęśliwych chwil przepędzili z sobą, niebyłaby doznała przestrachu ani zimna. Ale dzisiaj co innego, był to dzień wyjątkowy, smutna godzina pożegnania.
— Zimno mi — rzekła, kładąc kaptur na głowę.
— Jeżeli chcesz, przejdziemy się — zapytał młodzieniec — niema więcej jak dziewiąta, możemy pójść kawałek gościńcem.
— Dobrze, chodźmy... pójdziemy aż do młyna. Gdybyś tylko chciał, mogłabym całą noc chodzić — odpowiedziała, pomyślawszy, że to ostatni wieczór razem spędzają, wieczór, co ich odgradza od nieznanej przyszłości.
Kiedy, wstawszy, postąpili kilka kroków, Mietta zarzuciła jedną połę ciepłego płaszcza na ramiona Sylweryusza, która całkiem go okryła; wzięli się wpół i pod jednem odzieniem, jakby jedna osoba, wyszli wolnym krokiem na drogę.
Gościniec nicejski, po obu stronach którego ciągnie się przedmieście, w roku 1851 był wysadzony odwiecznemi wiązami, lecz od lat kilku skrzętna municypalność miejska zastąpiła stare olbrzymy, pomimo świeżego ich życia, małemi jaworami. Sylweryusz i Mietta, idąc drogą, spotkali kilka par przechodzących się po chodnikach. Byli to także, jak oni kochankowie, pod jednem schronieni okryciem. Przechadzki wieczorne, mianowicie przy świetle księżyca, należą do przyjętych zwyczajów w prowincyach południowych. Kochankowie mający się pobrać, oczekując stosownej do tego chwili, lubią z sobą gwarzyć i pocałować się czasem, do czego otwarte powietrze w łagodnym klimacie najlepszą przedstawia sposobność. Rodzice i krewni tolerują nocne wycieczki, wiedząc, iż dzień roboczy może być pożyteczniej zajęty; surowa moralność prowincyonalna także niema powodu gorszyć się niemi.
Rzeczywiście, niema nic przyjemniejszego jak owe miłosne spacery pod wspólnym płaszczem, pomysł wynalazczej imaginacyi Południa; prawdziwa maskarada, obfita w drobne słodycze, przystępne dla najbiedniejszych. Chodzić zwolna godzin parę, z kochanką przy boku, mówić z nią cichym głosem, doznawać niewinnych rozkoszy, pocałować ją wobec wszystkich, cóż może być pożądańszego dla zakochanego młodzieńca? Sylweryusz i Mietta nie czuli nawet zimna grudniowej nocy.
Szli w milczeniu, serca ich były smutne, uścisk przepełniony bolesnem wzruszeniem. Mijali coraz już rzadsze domy przedmieścia i doszli do jego końca. Tam było wejście do Jas-Meiffrenu: dwa kamienne słupy, połączone kratą żelazną, za nią długa ulica morwowa. Przechodząc, Sylweryusz i Mietta mimowolnie spojrzeli za kratę.
Zacząwszy od Jas-Meiffrenu, gościniec spuszcza się po lekkiej pochyłości aż na dno doliny, przez którą przepływa mała rzeczka Wiorna, w lecie strumyk, potok w zimie. Wiązy ciągle towarzyszyły drodze, odgraniczając ją z jednej strony od pól świeżo zoranych, z drugiej od winnic dość ubogich.
Kiedy już młodzi ludzie minęli Jas-Meiffren, Mietta rzekła:
— Niełatwo mi przyszło wymknąć się tego wieczoru... Musiałam czekać na wuja, który zamknął się w lamusie, gdzie miał zakopywać pieniądze, gdyż bardzo się obawia wypadków, jakie się przygotowują.
— Bądź odważną, kochana Mietto, ty się niczego nie obawiaj. Przyjdzie czas, że będziemy całe dnie spędzali razem... Nie martwmy się teraz...
— Och! Ty masz nadzieję, ale mnie często smutek ogarnia. Nie dla tego mi markotno, że ciężko pracuję, i owszem, wuj miał słuszność, że zrobił ze mnie wieśniaczkę. Byłabym może poszła na złą drogę. Zdaje mi się czasem, że jestem przeklętą... Wówczas wolałabym umrzeć... Myślę o tem, co wiesz...
Rozpłakała się. Sylweryusz odezwał się głosem nakazującym:
— Przestań! Przyrzekłaś mi, że o tem myśleć nie będziesz. Przecież to nie ty popełniłaś zbrodnię. Zobaczysz, jak się pobierzemy, przestaniesz się smucić.
— Wiem, że jesteś dobry, podajesz mi rękę bez względu na opinię; ale ja nie mogę być spokojną. Ile razy słyszę, że kto wspomni imię ojca mego, gorąco przechodzi mi po całem ciele. Gdy chłopcy na ulicy krzyczą: „Eh! Chantegreilka!“, to już nie wiem co się ze mną dzieje; chciałabym bić wszystkich, tak jestem zła. Zazdroszczę ci, że jesteś mężczyzną, że możesz strzelać i zabijać!
— Źle, że się gniewasz, Mietto, nie masz racyi. Sprawiedliwość nie powinna nikogo obruszać. Co się mnie tyczy, jako mężczyzna, będę walczył za nasze prawa, ale nie dla zadowolenia jakiejś zemsty.
— Bądź co bądź, chciałabym być mężczyzną, żebym mogła bić się.
Gdy Sylweryusz nic już nie odpowiedział, zmiarkowała, że mu zrobiła przykrość; wówczas gniew ją opuścił i słodkim zapytała głosem:
— Nie gniewasz się na mnie?... To twój odjazd tak mnie porusza... ale dobrze mówisz, powinnam być pokorną...
Łzy z ócz jej się puściły; Sylweryusz, wzruszony, ucałował jej ręce.
— Dziecko z ciebie — rzekł — to się gniewasz, to płaczesz... Nie robię ci wymówek, chciałbym tylko, abyś była szczęśliwszą a to w większej części zależy od ciebie samej. Czyż sądzisz, że jestem bardzo szczęśliwy? Gdyby nie moja babka, która mnie wychowała, cóżby się ze mną stało? Wyjąwszy stryja Antoniego, który jest takim robotnikiem jak ja i nauczył mnie kochać Rzeczpospolitą, inni moi krewni znać mnie nie chcą.
Mówiąc z wzrastającym ogniem, stanął na środku drogi i zatrzymał Miettę.
— Bóg mi świadkiem — mówił dalej — że nie zazdroszczę nikomu, ani też do nikogo nie mam nienawiści. Lecz jeżeli zwyciężymy, powiem słowa prawdy tym pięknym jegomościom. Stryj Antoni wie o nich niejedno. Zobaczysz, co to będzie za moim powrotem. Będziemy żyli swobodni i szczęśliwi.
Mietta pociągnęła go łagodnie i poszli dalej.
— Bardzo kochasz tę twoją Rzeczpospolitą? — zapytała, śmiejąc się. — Czy ją, czy mnie więcej kochasz?
— Ty jesteś moją żoną — odpowiedział poważnie. — Rzeczpospolitą kocham dla tego, że ciebie kocham. Jak się pobierzemy, powinniśmy być bardzo szczęśliwi. Dla cząstki tego szczęścia, jutro cię opuszczam. Wszak mi nie radzisz, abym został w domu?
— O! nie — zawołała — mężczyzna powinien być odważny; odwaga, to piękna rzecz!.. Musisz mi jednak wybaczyć, że mi jest przykro, że mi smutno...
Sylweryusz ucałował Miettę. Doszli tymczasem do wzgórza, na którem stał rozwalony wiatrak; część murowanej wieży bieliła się w świetle księżyca, reszta leżała w gruzach. Był to kres przechadzki.
— Jak prędko czas przeszedł! — zawołał Sylweryusz — musi już być wpół do dziesiątej, wracajmy.
— Gdybyśmy jeszcze poszli kawałek — prosiła Mietta — tylko do drogi poprzecznej...
Sylweryusz, nic nie mówiąc, objął ją wpół i zeszli z pochyłości. Domostwa już tam żadnego nie było, ani też żywej nie spotkali duszy; po obu stronach drogi ciągnęła się rozległa dolina, łąki, miejscami uprawne grunta. Doszli nareszcie do poprzecznej drożyny, która wiodła do wioski, leżącej nad brzegiem Wiorny.
— Musiałaś się zmęczyć? — zapytał Sylweryusz.
— Nie, zapewniam cię, że nie; jeszczebym poszła mil parę... Jeżeli chcesz, pójdźmy na łąki świętej Klary, ztamtąd się już naprawdę wrócimy.
I poszli dalej. Już byli na samym dole, przeszli tuż koło łąk, odgrodzonych żywopłotem i stanęli na moście. W tem miejscu kończył się rząd wysokich wiązów a zaczynały się nadrzeczne wierzby i brzozy.
Oparłszy się na poręczy mostu, patrzyli w wodę i słuchali szumu rzeki wezbranej po kilkudniowych deszczach. Księżyc cudnie oświecał piękny krajobraz, blade promienie tajemniczo mknęły po szarych falach wody, to zapadając w cieniu przez drzewa rzuconym, to wydostając się na miejsca bardziej otwarte. Możnaby powiedzieć, że była to dolina zaczarowana, cudowny przybytek istot świetlnych i ciemnych.
Kochankowie znali dobrze tę część rzeki, schodzili często na brzeg wody w czasie upałów lipcowych, szukając chłodu pomiędzy kępami wierzbiny.
— Gdyby było cieplej — westchnęła Mietta — moglibyśmy zejść na dół i odpocząć trochę... Widzisz, Sylweryuszu, te ciemne zarośla, gdzie siedzieliśmy w dzień Zielonych Świątek?
— Pamiętam je dobrze, tam pierwszy raz cię pocałowałem.
Rozrzewnieni miłem wspomnieniem, znów umilkli. Nagle Sylweryusz podniósł głowę, odrzucił płaszcz z siebie i nadstawił ucha. Mietta, zadziwiona jego szybkiem poruszeniem, także nasłuchiwać zaczęła.
Jakieś pomięszane głosy, gwar nieokreślony dochodził do nich z za wzgórzy, pomiędzy któremi kryła się droga nicejska. Był to jakby turkot wozów, jakby odgłos kroków idącego wojska. Zrazu gwar niewyraźny, podobny do dalekiej burzy, stopniowo dawał się coraz lepiej rozpoznawać, nareszcie na zakręcie drogi wyległa czarna masa ludzi, którzy głosem potężnym zaśpiewali „Marsyliankę“.
— Ach! to oni — zawołał Sylweryusz z wybuchem radości.
Pobiegł wraz z Miettą na wzgórek zarośnięty, blizki drogi, i ztamtąd, z pomiędzy dębów, wyglądali na zbliżające się tłumy. Dziewczyna pobladła, z niepokojem patrzyła na tych, których widok wprawił Sylweryusza w taki zapał, że prawie zapomniał o niej.
Tłum kilkutysiączny spuszczał się w dolinę, niepowstrzymany. Zdawało się, iż po gościńcu spływają żyjące fale potoku i wzbierają coraz więcej. Z załamu drogi, gdzie najprzód ukazała się czarna masa, wysuwały się coraz nowe oddziały i gdy już ostatnie się wychyliły, „Marsylianka“ zabrzmiała z nową siłą. Echa zbudziły się w całej okolicy, ziemia wtórowała śpiewom narodowym; rzekłbyś, że głosy zewsząd wychodzą: z krańców horyzontu, z za skał dalekich, z pól uprawnych, z łąk i zarośli. Poruszone powietrze i grunta także okrzykiwały wolność i zapowiadały zemstę...
Sylweryusz, blady ze wzruszenia, ócz nie spuścił z ciągnących szeregów.
— Wszakże nie mieli iść na Plassans? — wyszeptała Mietta.
— Musiano plan zmienić — odpowiedział Sylweryusz. — Mieliśmy iść drogą tulońską i zostawić Plassans na prawo. Lecz zapewne wyszli z Alboise po południu a wieczorem przeszli Tulettes.
Czoło kolumny przechodziło teraz wprost przed niemi. W małej armii panował większy porządek, niżeliby się można spodziewać po niekarnym tłumie.
Kontyngens każdego miasta, każdej osady stanowił osobny oddział, oddalony jeden od drugiego o kilka kroków. Zdawało się, że każdy ma dowódcę. Wszystkich razem było ze trzy tysiące. Przesuwali się przed okiem Sylweryusza i Mietty przez promień księżyca, padający na drogę z za gór przeciwległych. Każdy szczegół ich postaci z ubioru uwydatniał się jaknajdokładniej; szli szybko, jakby byli gniewni, zawzięci, groźni.
Mietta, widząc ich tak blizko, przelękła się trochę; blada i drżąca, przytuliła się do Sylweryusza, który cichym głosem wymieniał po nazwisku wielu z przechodzących.
Szli po ośmiu w szeregu. Na czele postępowały dzielne zuchy, o sile Herkulesa a naiwnej ufności olbrzymów. Rzeczpospolita będzie w nich miała obrońców ślepych i nieustraszonych. Na ramionach nieśli topory świeżo wyostrzone i błyszczące.
— Są to drwale z lasu Seille — rzekł Sylweryusz. — Utworzono z nich oddział saperów... na skinienie dowódcy, zuchy te pójdą aż do Paryża, wybijając po drodze bramy miast, jak obalają toporami stare dęby górskie.
Młodzieniec z dumą mówił o sile pięści swych braci. Gdy za drwalami nadeszła banda opalonych i brodatych robotników, rzekł dalej:
— Kontyngens z Palud. To miasteczko pierwsze powstało. Ci ludzie w bluzach obrabiają dęby korkowe; tamci, w kaftanach aksamitnych muszą to być strzelcy i węglarze z wąwozu Seille... Strzelcy znali twego ojca, Mietto. Mają broń dobrą i umieją jej użyć. Ach, gdyby wszyscy byli tak uzbrojeni! Tymczasem, brakuje broni. Uważasz, że robotnicy mają tylko kije.
Mietta słuchała w milczeniu. Kiedy Sylweryusz wspomniał jej ojca, mocno zarumieniła się. Spojrzała na strzelców z rodzajem gniewnej sympatyi. Od tej chwili zaczęła się ożywiać i przejmować potężnemi dźwiękami pieśni powstańczej.
Po robotnikach z Palud szli inni robotnicy, pomiędzy którymi była znaczna liczba mieszczan w paletotach.
— To są ludzie z Saint-Martin-de-Vaulx — rzekł Sylweryusz. — Miasteczko powstało prawie jednocześnie z Palud... Majstrowie połączyli się z robotnikami. Są między nimi ludzie bogaci, Mietto, którzy mogliby żyć spokojnie w domu, jednak idą narazić życie dla obrony swobód naszych. Trzeba takich kochać... Ciągle broni brakuje, zaledwie kilka strzelb myśliwskich... Ci, co mają ramiona przewiązane czerwoną wstęgą, są to naczelnicy.
Lecz Sylweryusz nie mógł nadążyć w opowiadaniu; kiedy jeszcze mówił o tamtych, dwa nowe bataliony przeszły przed nimi.
— Uważałaś powstańców z Alboise i Tulettes? Poznałem kowala Burgata.
Nadszedł oddział liczniejszy i w większym postępujący porządku. Powstańcy, którzy go składali, mieli na sobie bluzy niebieskie i czerwone pasy; wyglądało to na rodzaj umundurowania. Większa ich część opatrzona była w fuzye, karabiny, tudzież stare muszkiety gwardyi narodowej. Między nimi jechał konno mężczyzna z szablą przy boku.
— Tych nie znam — mówił Sylweryusz. — Człowiek na koniu musi być dowódcą, o którym mi mówiono. Przyprowadził kontyngent z Faverolles i wsi okolicznych. Gdyby wszyscy mogli być tak umontowani!... Ach! Otóż i wsie!
Za ludźmi z Faverolles szły małe oddziały po 10 do 20 ludzi. Wszyscy byli w krótkich kaftanach, zwykłem ubraniu wieśniaków z Południa. Nieśli na ramionach widły i kosy, niektórzy tylko rydle i szufle. Każda zagroda wysłała swoich ludzi zdrowych.
Sylweryusz poznawał oddziały po naczelnikach i wymieniał je szybko.
— Kontyngens z Chavanoz! Tylko ośmiu ludzi, ale można na nich liczyć; stryj Antoni zna ich dobrze... Otóż i proboszcz jest z nimi; słyszałem, że to dobry republikanin...
I w miarę jak części postępowały, wyliczał:
— Rozan, Vernoux, Corbière! Chociaż mają tylko kosy, ale zmiatać będą głowy żołnierskie jak trawę... Saint-Eutrope! Maret! Marsanne! Zobaczysz, zwyciężymy! Cały kraj jest z nami. Spojrzyj na ich ręce, twarde i czarne jak żelazo... Oto Pruinais! Roches-Noires! To są przemytnicy; ci ostatni mają karabiny...
Sylweryusz, rozgorączkowany, z błyszczącem okiem, prostując się i rosnąc prawie, wyliczał tych, których tumany pyłu zdawały się gdzieś w przestrzeni unosić. Jakiś zapał odurzający wychodził od tej tłuszczy, upojonej wiarą, odwagą, poświęceniem. Byli tam chłopcy nieletni, mężczyźni w sile wieku i starcy w lata posunięci, była tam broń dziwaczna i dziwaczne ubiory, ale wszystko przejęte zapałem i energią, płynęło jak potok niepowstrzymany. Odurzonej dziewczynie wydało się, że nie oni idą, ale że to „Marsylianka“ ich porwała i niesie na bój krwawy, na walkę śmiertelną.
Bała się z początku, płakała, lecz teraz i ją zapał ogarnął, chciałaby być mężczyzną i z bronią w ręku przyłączyć się do powstańców.
— Ale nie widzę ludzi, którzy dzisiaj po południu opuścili Plassans — rzekł Sylweryusz.
Jednak wpatrując się w ostatnie szeregi, zawołał:
— Ach! idą... Niosą sztandar, powierzono im sztandar!
Chciał zbiedz z góry, żeby się połączyć z swoimi kolegami, lecz w tej chwili powstańcy się zatrzymali, rozkaz wyszedł, podano go sobie przez wszystkie szeregi. Sylweryusz usłyszał, że oddział z Plassans z chorągwią ma przejść na front. Powstańcy w całej masie obrócili się bokiem, odsunąwszy się na brzeg drogi, żeby przepuścić sztandar. Wówczas Sylweryusz pociągnął Miettę, mówiąc:
— Chodź prędko, pobiegniemy boczną ścieżką przez rzekę i staniemy pierwej niż oni.
Pobiegli przez pole zorane aż do młyna wodnego a Wiornę przeszli po kładce przez młynarza rzuconej. Przebiegli przez łąkę św. Klary, zawsze trzymając się za ręce. W tarninie były przerwy; przez jedną z nich wyskoczyli na gościniec. Pomimo dłuższej drogi, spotkali się oko w oko z oddziałem z Plassans, który stanął właśnie na froncie kolumny. Sylweryusz ściskał za ręce swoich przyjaciół, którzy myśleli, że wyszedł na ich spotkanie. Na Miettę, jeszcze zakapturzoną, ciekawie patrzano.
— Eh, to Chantegreilka — zawołał jakiś mieszkaniec przedmieścia — siostrzenica Rébufata z Jas-Meiffrenu.
— Zkądżeś się tu wzięła, latawcze? — zawołał drugi.
Sylweryusz, którego myśli całkiem pochłaniał pochód powstańców, ani uważał nawet, jak dziwną się wydaje obecność jego ukochanej. Lecz nim zdołał otworzyć usta, by za nią odpowiedzieć, ktoś z tłumu odezwał się:
— Jej ojciec jest na galerach, nie chcemy tutaj córki złodzieja i zabójcy!
Mietta pobladła.
— Kłamiesz — krzyknęła — mój ojciec zabił, ale nie kradł.
I nie dając się odezwać Sylweryuszowi, który pięście już zaciskał, powtórzyła głośno, zwracając się do tłumu!
— Kłamiesz! kłamiesz! On ani grosza nie ukradł nikomu. Wiecie o tem dobrze, dlaczegoż go znieważacie?
Piękna była w swoim gniewie. Jej natura gorąca, nawpół dzika, przystawała dość spokojnie na zarzut zabójstwa, ale się obruszyła na obwinienie o kradzież. Wiedziano o tem, jednak gmin przez głupotę drażnił ją tym zarzutem.
Ten, co ojca jej nazwał złodziejem, powtórzył tylko to, co sam słyszał oddawna.
Zajście wzięłoby może zły obrót, lecz jeden ze strzelców z Seille, usiadłszy na kamieniu dla wytchnienia, odezwał się:
— Mała dobrze mówi. Znałem Chantegreila, był to nasz kolega. Jego sprawa jakoś się nie wyjaśniła; lecz ja zawsze wierzę temu, co zeznał w sądzie. Żandarm, którego na polowaniu powalił z konia wystrzałem z dubeltówki, musiał nastawać na jego życie. Przecież trzeba się bronić, jakże chcecie? Lecz Chantegreil był człowiekiem uczciwym, nigdy nie kradł.
Jak zwykle w podobnym wypadku, świadectwo jednego zjednało dziewczynie obrońców. Kilku robotników zaczęło potakiwać.
— Tak, to prawda, on nie był złodziejem. Są inni hultaje w Plassans, którychby warto posłać na galery w jego miejsce. Chantegreil był naszym kolegą. No, no, uspokój się, mała.
Mietta nigdy nie słyszała, żeby kto dobrze mówił o jej ojcu, rozrzewniły ją też słowa, które wyrzekli poczciwi ludzie. Ze łzami w oczach chciałaby ścisnąć ich ręce, żeby im podziękować; ale jej serce wynalazło inny rodzaj podziękowania. W pobliżu stał powstaniec, który trzymał sztandar; dotknęła się drzewca, mówiąc głosem błagalnym:
— Dajcie mi go, ja go będę niosła...
Robotnicy zrozumieli znaczenie prośby.
— To dobrze! Chantegreilka będzie niosła chorągiew!
Drwal pewien zrobił uwagę, że się prędko zmęczy.
— Oh! jestem silna — zawołała, zawijając rękawy, i ukazując ręce grube jak u dojrzałej kobiety.
Przewróciła swój płaszczyk czerwoną podszewką na wierzch, założyła kapturek na głowę jakby czapeczkę frygijską i, wziąwszy chorągiew, przycisnęła ją do piersi, z dumnem prostując się spojrzeniem, obok powiewających fałdów krwawej flagi. Tyle było energii w jej podniesionej głowie, w wielkich, wilgotnych oczach i ustach uśmiechniętych, że można ją było nazwać „dziewicą wolności“.
Powstańcy przyklasnęli. Południowców o żywej wyobraźni silnie przejął niespodziany widok dziewczyny w czerwonej barwie, która przyciskała ich chorągiew do piersi. Wzniosły się zewsząd okrzyki:
— Brawo, Chantegreilka! Niech żyje Chantegreilka! Zostanie z nami, ona nam szczęście przyniesie!
Rozkaz do marszu przerwał dalsze okrzyki, i kiedy kolumna się poruszyła, Mietta ścisnęła za rękę Sylweryusza, który zbliżył się, żeby iść koło niej.
— Słyszysz — rzekła po cichu — zostanę z tobą. Czy dobrze?
Sylweryusz nic nie odpowiedział, ale uścisnął jej rękę na znak zgody. Mocno był wzruszony; ten sam zapał go ogarnął, co jego towarzyszów. Mietta w owej chwili ukazała mu się piękną, wielką, świętą! Już ją teraz uważał za jedno z drugą swoją kochanką, republiką. Chciałby czemprędzej dojść na miejsce i wziąść karabin na ramię, ale powstańcy szli pod górę zwolna. Nakazano iść jak najciszej. Gdy kolumna postępowała pomiędzy dwoma rzędami wiązów, cały gwar ustawał i cisza grudniowej nocy odzyskała swoje prawa. Za to szum Wiorny wydawał się głośniejszym.
Przy początku przedmieścia, Sylweryusz pobiegł naprzód na plac św. Mittra i zabrał strzelbę swoją, kiedy się potem z powstańcami połączył, ci już doszli do bramy Rzymskiej. Mietta, nachylając się, rzekła do niego po cichu:
— Zdaje mi się, że jestem na procesyi Bożego-Ciała i że niosę chorągiew Matki Boskiej...