<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Plassans jest to miasto mające podprefekturę i dziesięć tysięcy mieszkańców. Zbudowane na wysoko położonej płaszczyźnie nad Wiorną, opiera się od strony północnej o wzgórza Garrigues, ostatnią odnogę Alpejską i leży w miejscu prawie zamkniętem. W roku 1851 stykało się z sąsiednią okolicą za pomocą dwóch dróg; drogą nicejską spuszczającą się na wschód i drogą liońską, idącą pod górę na zachód; jedna droga była przedłużeniem drugiej. Od tego czasu zbudowaną została kolej żelazna, która idzie przez południową część miasta na dół, po spadku dawnych wałów ku rzece. Dzisiaj przy wyjściu z dworca kolei, umieszczonego po prawej stronie małego strumienia, widać pierwsze domy Plassans, i ogrody do nich należące, które tworzą piękny taras. Nim się dojdzie do tych domów, trzeba iść pod górę dobry kwadrans.
Przed dwudziestu jeszcze laty, zapewne skutkiem braku komunikacyj, miasteczko zachowało nienaruszoną cechę bigoteryjną i arystokratyczną, dawnych miast prowanckich. Miało ono i do dzisiejszego dnia ma jeszcze cyrkuł składający się z wielkich pałaców, zbudowanych za Ludwika XIV i XV-go, kilkanaście kościołów, znaczną liczbę klasztorów jezuickich, kapucyńskich i innych. Różnica klas długo się tam i silnie uwydatniała, z powodu podziału miasta na cyrkuły. W Plassans jest ich trzy; każdy stanowi jakby miasto oddzielne, mające swe kościoły, przechadzki, obyczaje i widnokręgi.
Cyrkuł zamieszkany przez szlachtę, nosi nazwę św. Marka, od imienia jednej z należących do niego parafij; mały ten Wersal o ciasnych uliczkach porosłych trawą, o wielkich czworobocznych domach, kryjących w swem wnętrzu obszerne ogrody rozciąga się na południe na brzegu wyżyny. Niektóre domy, wznoszące się nad samą pochyłością, mają podwójny rzęd tarasów, z których widać całą dolinę Wiorny — prześliczny krajobraz mocno zachwalany. Stary cyrkuł, to jest dawne miasto, z uliczkami wązkiemi, krętemi i chwiejącemi się domami, leży od strony północno-zachodniej. Tam jest merostwo, trybunał cywilny, targ, żandarmerya; najludniejszą tę część Plassans zamieszkują robotnicy, kupcy, cały drobny ludek, czynny a ubogi. Nowe miasto nakoniec tworzy rodzaj przedłużonego kwadrata, i znajduje się w części północno-wschodniej; mieszczanie, co składając grosz do grosza, zebrali majątek, i ci co należą do profesyj wyzwolonych, mieszkają w domach poprowadzonych pod linię a pomalowanych farbą jasno-żółtą. Cyrkuł ten, ozdobiony podprefrekturą, brzydkim budynkiem przystrojonym gipsowemi rozetami, liczył w roku 1851 zaledwie pięć czy sześć ulic; jest to cyrkuł niedawny, który sam jeden zmierza do rozwoju skutkiem założenia kolei żelaznej.
Co jeszcze dzisiaj dzieli Plassans na trzy odrębne części, to dwie wielkie ulice: ulica Sauvaire i ulica Rzymska, które idą z zachodu na wschód, od Wielkiej bramy do bramy Rzymskiej i odgraniczają cyrkuł szlachecki od dwóch innych. Obie przecina ulica de Banne, jedna z najpiękniejszych w mieście. Ku jej środkowi, w głębi małego placyku wysadzonego drzewami, stoi właśnie podprefektura, z której pysznią się mieszkańcy Plassans.
Prócz tego, miasto jest otoczone dawnemi wałami, dzisiaj zupełnie bezużytecznemi. Śmieszne to obwarowanie, które rozsypałoby się od wystrzałów z ręcznej broni, obficie porosłe bluszczem i dziką geranią, nie przenosi wysokością ani grubością zwyczajnych murów klasztornych. Poprzebijane jest w różnych punktach kilkoma otworami, stanowiącemi bramy, z tych główniejsze są: brama Rzymska, wychodząca na drogę nicejską, i brama Wielka na drodze liońskiej, w przeciwnej stronie miasta. Aż do r. 1855, otwory zamykały się na bramy drewniane, okute żelazem; spuszczano zamek na dwa spusty, w lecie o 11-tej godzinie, w zimie o 10-tej. Miasto zamknięte jak bojaźliwa dziewica spało wówczas spokojnie. Stróż mieszkający w budce przy każdej bramie miał obowiązek otwierać osobom opóźnionym. Lecz żeby tę łaskę otrzymać, potrzeba było wpierw długo się ugadzać. Stróż przy świetle latarni bacznie oglądał przybywającego; jeżeli kto obudził jego nieufność, mógł być pewnym, że będzie nocował na dworze. Owe zamykanie bram na klucz trafnie malowało ducha, ożywiającego miasto, to jest jego tchórzostwo, egoizm, rutynę i upodobanie w klasztornej spokojności. Gdy się klucze dwa razy obróciły w zamkach, Plassans mówiło: „jestem u siebie“ z zadowoleniem pobożnego mieszczucha, który spokojny już o swoją szkatułę, odmawia pacierze i kładzie się do wygodnego łóżka. Żadne inne miasto, nie zamykało się tak długo i uporczywie.
Ludność plassańska także się dzieli na trzy grupy. Ile cyrkułów — tyle osobnych światków. Wyjąwszy urzędników, to jest podprefekta, poborcę, pisarza hypotecznego, dyrektora poczty, ludzi obcych, mało lubionych a wielce wystawionych na zazdrość, mieszkańcy prawdziwie miejscowi, co się tam rodzą i tam życie kończą, koniecznie dzielić się muszą na trzy odrębne klasy.
Szlachta, zamknięta w swoich pałacach, żyje osobno. Od upadku Karola X mało się pokazuje. Jeżeli który z tego towarzystwa wyjdzie na miasto, to skrada się ostrożnie, cichaczem, jakby w kraju nieprzyjacielskim, i śpieszy czemprędzej powrócić do siebie. Między sobą nawet mało się komunikują; księża są głównymi gośćmi ich salonów. Na lato wszyscy się wynoszą do wiejskich zamków. Są to nieboszczykowie znudzeni życiem; cyrkuł ich wielkie ma podobieństwo do cmentarza; drzwi i okna zawsze zamknięte, przez ulicę przemyka się czasami jaki opat i niknie w uchylających się dla niego drzwiach domu.
Mieszczanie, kupcy, adwokaci, rejenci, mały świat dostatni i ambitny, który zaludnia Nowe-miasto, stara się ożywić cokolwiek Plassans. Osoby te bywają na wieczorach u pana podprefekta, i marzą, aby mogli u siebie wydawać podobne festyny. Chcą być popularnymi, rozgadują się poufale z robotnikami i wieśniakami, czytają gazety, i w niedzielę chodzą ze swemi paniami na spacer. Są to umysły postępowe, które odważają się śmiać z wałów, nawet domagać się od municypalności, zniesienia tego zabytku dawnych wieków. Pomimo to, najwięksi z pomiędzy nich sceptycy, z pośpiechem i radością przyjmują lekki ukłon, jakim ich obdarzyć raczy jaki hrabia lub margrabia. Każdy mieszczanin z Nowego-miasta wzdycha tylko do tego, żeby był dopuszczony do salonu w cyrkule św. Marka. Lecz wiedząc, że to życzenie się nie urzeczywistni, okrzykuje tymczasem głośno swe zasady liberalne, które ma tylko na języku, bo w gruncie rzeczy jest zwolennikiem władzy, zawsze gotowym rzucić się za najmniejszem poruszeniem ludowem w objęcia pierwszego lepszego wybawiciela.
Grupa mieszkańców przebywających i pracujących w starym cyrkule, nie jest tak ściśle odznaczoną. Większość składa się z ludu i robotników, lecz należą tam również mniejsi i więksi kupcy, Plassans nie jest punktem handlowym, zbywa tylko płody miejscowe: wino, oliwę, migdały. Przemysł ogranicza się do dwóch czy trzech garbarni, zapowietrzających jedną z ulic Starego-miasta, do mydlarni i fabryki kapeluszy pilśniowych. Skromna ludność, w dnie uroczyste, odwiedza mieszczan z Nowego-miasta, lecz głównie żyje pomiędzy sobą: wspólne interesa łączą ich jakby w jedną rodzinę. W niedzielę tylko, majstrowie ubierają się odświętnie i przepędzają czas osobno.
W niedzielę także po nieszporach, wszystkie trzy klasy spotykają się oko w oko w alei Sauvaire, lecz i wówczas jeszcze pod dwoma rzędami jaworów płyną trzy oddzielne prądy i chociaż zaledwie kilkometrowa przestrzeń je dzieli, są od siebie tak daleko, jakby o mil tysiąc. Mieszczanie zwykle tylko przechodzą tamtędy, udając się za miasto przez Wielką bramę; szlachta zaś i lud chodzą po dwóch równoległych liniach, nigdy się z sobą nie stykając. Zamykanie bram na noc, jak i przechadzka niezmiennie urządzona, są faktami jednej kategoryi, które dają dostateczne wyobrażenie o usposobieniu mieszkańców.
W tem miejscu charakterystycznem, żyła do r. 1848 rodzina mało znana, jeszcze mniej szanowana, której naczelnik, Piotr Rougon, dzięki rozmaitym okolicznościom, odegrał później rolę ważną.
Piotr Rougon był synem chłopa. Rodzina jego matki — Fouque’owie, jak ich nazywano — posiadała przy końcu przeszłego wieku grunt obszerny na przedmieściu, za dawnym cmentarzem św. Mittra; grunt później włączony do Jas-Meiffrenu. Fouque’owie byli najbogatszymi ogrodnikami w okolicy; zaopatrywali w warzywa cały jeden cyrkuł w Plassans. Imię ich wygasło na kilka lat przed rewolucyą. Z całej rodziny pozostała tylko jedna córka Adelaida, urodzona w r. 1768 a osierocona w osiemnastym roku życia. Dziewczyna ta, której ojciec przed śmiercią cierpiał pomieszanie zmysłów, była wysoka, blada, szczupła, o błędnem oku i dziwacznych ruchach, które dopóki była dzieckiem, poczytywano za dziką nieśmiałość. Lecz gdy wzrastając stała się jeszcze osobliwszą i dopuściła się kilku niezwykłych postępków, zgodzono się, że ma tak samo bzika jak zmarły jej ojciec.
Kiedy zaledwie od pół roku objęła w spadku mienie rodzinne, dowiedziano się nagle, że wyszła za mąż, za chłopca ogrodowego Rougona, nieokrzesanego wieśniaka rodem z Niższych Alp. Rougon, po śmierci ostatniego Fouque’a, został w służbie u jego córki i ze sługi płatnego przeszedł bezpośrednio na stanowisko męża, pożądane dla wielu z powodu majątku dziedziczki. Wypadek ten obudził powszechne zadziwienie; nikt nie mógł zrozumieć, dla czego Adelaida wolała chłopaka prostego, ubogiego i niezgrabnego, który zaledwie że umiał rozmówić się po francuzku, niż kilku innych młodych ludzi, synów dostatnich rolników, którzy starali się o jej względy. Ponieważ na prowincyi wszystko musi być jasno wytłomaczonem, pilnie dochodzono tajemnych powodów zawartego związku; przypuszczając przedewszystkiem, że tenże stał się koniecznym... Lecz fakta zaprzeczyły obmowie. Adelaida dopiero po dwunastu miesiącach pożycia małżeńskiego powiła syna. Kumoszki, rozgniewane że się pomyliły, nie przestawały śledzić mniemanej tajemnicy. W półtora roku po ślubie, Rougon zmarł nagle na zapalenie mózgu, którego się nabawił, opielając grzędy marchwi na wielkiem słońcu. Zaledwie rok upłynął, młoda wdowa znowu dała powód do niesłychanego zgorszenia; miała kochanka i wcale się z tem nie kryła. Przedmiot miłości nie przyłożył się bynajmniej do złagodzenia opinii. W głębi uliczki św. Mittra, w domostwie, którego tyły stykały się z posiadłością Fouque’ów, mieszkał człowiek złej opinii, o którym inaczej nie mówiono, jak: „ten hultaj Macquart“. Macquart miał zwyczaj znikać z miasta na kilka tygodni; potem widziano jak powracał do domu, trzymając ręce w kieszeniach i pogwizdując w najlepsze, jakby szedł z zamiejskiej przechadzki. Nie posiadał on żadnych dochodów, jednakże w czasie pobytu w mieście, jadł i pił jak dostatni próżniak. Pił mianowicie dobrze: siedział cały wieczór sam jeden w jakim kącie szynku, trzymając oczy wlepione w swój kieliszek, nie mówił do nikogo ani słowa i nie spojrzał nawet na stronę. Kiedy szynk na noc zamykano, wstawał i, prostując głowę, wychodził. Sąsiedzi, widząc go w tym stanie, mówili: „Macquart idzie prosto, musi być porządnie pijany“, kiedy zaś nie był pijany, szedł chyłkiem, lękliwie, unikając spojrzeń przechodniów. Po śmierci ojca, który był czeladnikiem garbarskim i pozostawił mu za cały spadek walący się dom, nie słyszano i nie widziano, żeby miał jakiego krewnego, lub przyjaciela. Blizkość granicy i sąsiedztwo lasów Seille, wykierowały leniwego i zaniedbanego chłopca na przemytnika i ukradkowego łowcę zwierzyny. Dość, że każdy, co go znał, mawiał: „Nie chciałbym się z nim spotkać sam na sam w lesie“. Wysoki, z zarośniętą brodą, chudy — Macquart był postrachem kumoszek przedmieściowych. Miał zaledwo trzydzieści lat, wyglądał zaś na piędziesiąt. Miał ciemne błyszczące oczy, ale spojrzenie niepewne i posępne. Popęd do włóczęgi, wino i życie odosobnione, złym go uczyniły. Chociaż nie dowiedziono mu żadnego występku, zawsze podejrzywano go za sprawcę kradzieży, czy zabójstwa, jakie wydarzyło się w okolicy. I to właśnie takiego urwisa, Adelaida wybrała! Po dwóch latach miała z nim syna i córkę, ale o małżeństwie między nimi mowy nie było. Na przedmieściu oddawna nikt nie słyszał o życiu tyle gorszącem. Zdumienie, że Macquart mógł mieć kochankę młodą i bogatą było tak wielkie, że kumoszki zaczęły litować się nad Adelaidą. „Biedaczka! — mówiły — zwaryowała całkiem; gdyby miała familię, oddawnaby ją zamknięto w szpitalu“. Powszechnie przypuszczano, że Macquart nadużył niegodziwiec słabego umysłu Adelaidy, by ją obierać z pieniędzy.
Piotr Rougon, syn prawy, chował się wraz z drugiemi dziećmi, Antonim i Urszulą, młodemi wilczkami, jak je nazywano. Matka nie robiła między niemi żadnej różnicy; zdawało się, że sobie sprawy nawet nie zdaje z położenia, w jakiem je postawiła. Wychodząc z domu, trzymała nieraz Piotra za jedną rękę, Antoniego za drugą i nie uważała bynajmniej, że ludzie odmiennie na nich patrzą.
Dziwna to była rodzina. Przez lat dwadzieścia każde z nich, matka i dzieci żyło podług swojej woli. W domu ich swoboda pod każdym panowała względem. Adelaida nie była właściwą waryatką, jak mniemali sąsiedzi, tylko jakiś brak równowagi między systematem nerwowym a krwistym powodował pewną dziwaczność w postępowaniu. Postępowanie Adelaidy dla niej samej było naturalne i logiczne, tylko że jej logika wydawała się szaleństwem w oczach sąsiadów.
Od czasu pierwszej słabości, podlegała paroksyzmom nerwowym, które wprawiały ją w silne konwulsye, powtarzające się co parę miesięcy. Lekarze oświadczyli, że na taką chorobę niema lekarstwa; ustać może tylko z wiekiem. Jako hygieniczny środek zalecono jej mięso wpół surowe i wino z chininą. Owe paroksyzmy spowodowały jeszcze większe rozprzężenie umysłu. Żyła z dnia na dzień jak dziecko, jak zwierzątko, ulegające jedynie przyrodzonym popędom. Gdy Macquart był w podróży, dnie przepędzała na zabawie z dziećmi, kiedy powrócił — znikała z domu.
Za domostwem Macquarta było podwórko odgrodzone murem od gruntu Fouque’ów. Pewnego rana, z wielkiem podziwianiem sąsiadów, przebito w tym murze drzwi, co ułatwiało zobopólne stosunki kochanków. Nowe ztąd powstało zgorszenie; Adelaida wstyd przynosiła miastu. Owe drzwi, jawne przyznanie się do życia wspólnego, więcej jej wymawiano niż dwoje dzieci. „Trzebaż przynajmniej pozory ratować!“ — mówiły osoby najbardziej wyrozumiałe. Ale Adelaida nie wiedziała, co to jest „ratować pozory“. Owszem, była bardzo szczęśliwa i dumna z drzwi swoich, którym przyglądała się w biały dzień, z miną arcy zadowoloną. Wiedziano już teraz, gdzie się podziewała, kiedy Macquart zjawiał się w swoim domu. Przebywała u niego.
Przemytnik zawsze powracał niespodzianie. Ci co mniemali, że zjednał sobie Adelaidę dla korzystania z jej majątku, dziwili się że w niczem nie zmienia trybu życia. Zawsze był ubogo ubrany i zawsze włóczył się po górach i lasach. Tysiączne przypuszczenia sąsiadów do niczego nie doprowadziły; nikt nie mógł zrozumieć związku zawartego i przedłużającego się w warunkach tak niezwykłych. Zawsze zamknięta rudera Macquarta nie przepuszczała swoich tajemnic. Domyślano się, że bije Adelaidę, gdyż czasem wychodziła z domu z sińcami na twarzy i z wydartemi włosami; ale nikt nigdy nie posłyszał słowa kłótni i nie widział jej smutną ani zmartwioną; owszem, ciągły uśmiech na ustach świadczył o zadowoleniu i szczęściu. Życie takie trwało lat kilkanaście.
Kiedy za powrotem do domu, Adelaida zastawała w nim nieład najwyższy i brak wszystkiego, nic jej to nie obruszało. Nie posiadając zdrowego rozsądku, nie znała wartości rzeczy ani ducha porządku.
Dzieci wzrastające w swobodzie przyrodzonej, to jest podległe tylko popędom naturalnym, były jak owe dzikie jabłonki przy drodze, których nikt nie szczepi i nie obcina, które wydają owoce, ale do niczego nieprzydatne. Będąc dziećmi biegały, biły się i przewracały po kwaterach warzywnych, objadały lub wynosiły wszystko co było; istne rozbójniki, złe i krzykliwe. W czasie nieobecności matki, tak dokuczały sąsiadom, że musieli im kijem grozić. Jeżeli zaś za powrotem matki były mniej nieznośnemi dla drugich, to tylko dla tego, że z niej miały ofiarę swoich wybryków. Do szkoły trudno ich było napędzić. Adelaida, zawsze cierpliwa, nie gniewała się nigdy, żyła spokojna pośród hałasu; zdawało się nawet, że go potrzebuje dla zapełnienia próżni umysłowej.
Stan majątkowy nie więcej ją zajmował jak dzieci i byłby w krótkim czasie przyszedł do zupełnej ruiny, gdyby nie to, iż uprawę ogrodu powierzyła obcemu człowiekowi, który, mając się z nią dzielić zyskiem, uprawiał ziemię dla własnego interesu tak dobrze, iż ta w ciągu lat kilkunastu podwoiła swoją wartość.
Piotr, syn prawy, zmiarkował wcześnie różnicę, jaka zachodziła w jego a rodzeństwa położeniu, doszedł do tego, czy to skutkiem wrodzonego instynktu, czy też zważając na odmienne obchodzenie się z nim ludzi obcych. Pozwalał sobie przewodzić nad Antonim i bić go, chociaż ten był silniejszym. Urszulę, bladą i szczupłą dziewczynkę obadwa bracia także bili niemiłosiernie. Bili się wzajemnie do lat piętnastu, czy szesnastu, nie rozumiejąc nienawiści, jaka ich pożerała.
W Antonim, w szesnastym roku życia, rozwinęły się wszystkie wady Macquarta i Adelaidy. Takie same miał skłonności do włóczęgostwa, opilstwa, brutalnego gniewu — jak ojciec; ale nerwowe usposobienie matki w ten sposób na niego wpłynęło, że wady swoje starał się pokrywać nikczemną obłudą. „Ah! ten niegodziwiec — mówili ludzie co go znali — on nie ma odwagi być jawnym ladaco jak Macquart; jeżeli kogo zabije, to kłóciem szpilki”. Pod względem fizycznym zupełnie podobny był do ojca, miał tylko grube wargi Adelajdy.
W Urszuli przeważało podobieństwo fizyczne i moralne do matki; była to zawsze ta sama mieszanina; tylko że dziewczyna, przyszedłszy na świat drugą, kiedy miłość Adelaidy przewyższała spokojniejsze już uczucie Macquarta, dostała wraz z płcią żeńską silniejsze piętno jej temperamentu. Nie zachodziło już tutaj zlanie się dwóch natur, ale raczej ścisłe ich zetknięcie się. Urszula, pełna fantazyi, chwilami dzika, smutna, gniewliwa, to znów śmiejąca się nerwowo, lubiła puszczać wodze urojonym marzeniom. W oczach jej przebijał obłęd matki.
W porównaniu do tych dwojga, Piotr wydawał się obcym, tak bardzo różnił się od nich. Istną stanowił równowagę dwóch istot, które dały mu życie. Był to środek między chłopem Rougonem z nerwową dziewczyną Adelaidą. W nim matka okrzesała ojca. Głucha praca temperamentów, która z biegiem czasu stanowi o poprawie lub upadku rasy, na Piotrze pierwszy okazała objaw. Był on tylko chłopem o miększej skórze, delikatniejszych rysach i żywszej inteligencyi. Stanowił poprawną edycyę obojga rodziców. Jeżeli nerwowa kompleksya Adelaidy zwalczyła i zmniejszyła krwistą ciężkość Rougona, to krewkość tegoż nie dopuściła, żeby dziecko uległo rozprzężeniu umysłowemu matki. Piotr nie doznawał ani popędliwości, ani też chorobliwych marzeń, właściwych dzieciom Macquarta. Bardzo źle wychowany, hałaśliwy, posiadał jednak tyle zdrowego rozsądku, że nigdy nie popełnił szaleństwa bezużytecznego. Jego wady, próżniactwo, żądza używania nie były popędami instynktowemi jak u Antoniego. W dobrej tuszy, średnim wzroście, podłużnej i bladawej twarzy, widniała już ambicya skryta, podstępna, tudzież nienasycona żądza używania; przebijało serce zimne i nienawistna zawiść syna chłopskiego, z którego majątek i nerwowość matki zrobiły mieszczanina.
Kiedy w ośmnastym roku życia Piotr się dowiedział o nieporządnem życiu matki i szczególnem stanowisku Antoniego i Urszuli, ani się tem zmartwił, ani oburzył, tylko zaczął rozmyślać, jakby najkorzystniej w takiem położeniu rzeczy pokierować swoje interesy. Z trojga dzieci, on jeden czasami zaglądał do szkoły i właśnie to szkolni towarzysze najprzód go oświecili o prawdzie, wyszydzaniem brata i obelgami, jakie temuż wymierzali. Później wytłomaczył sobie wiele spojrzeń i słów wiele, które go częstokroć zastanawiały. Antoniego i Urszulę zaczął uważać za pasorzytów, którzy zjadali jego mienie. O matce sądził na równi z całem miastem, że się kwalifikuje do zamknięcia w szpitalu, bo inaczej zmarnuje cały majątek. Oburzało go najwięcej złodziejstwo ogrodnika, który ze znacznych zysków drobną tylko cząstkę Adelaidzie oddawał. Powoli, z dziecka rozpuszczonego wyrobił się chłopiec oszczędny i samolubny, szybko dojrzewający w kierunku swoich popędów, pośród bezprzykładnego rabunku, na jaki patrzył z wzrastającym gniewem. Wszakże to do niego należały wszystkie warzywa, ze sprzedaży których najwięcej korzystał ogrodnik; jego było to wino, ten chleb, który dzieci matki spożywały? Cały dom, mienie całe do niego należało. Logika chłopska mówiła mu, że to on, syn prawy, powinien dziedziczyć. Rozmyślał więc uporczywie, jakby się pozbyć wszystkich, co uwłaczali jego interesowi, pozbyć się matki, brata, siostry, służących — i zagarnąć całe dziedzictwo.
Walka była okrutną. Młodzieniec zrozumiał, że najprzód powinien zacząć od matki i wykonał z niesłychaną wytrwałością plan dobrze obmyślany. Chciał stać się dla matki wyrzutem sumienia. Nie gniewał się, nie robił jej wymówek, ale wynalazł sposób patrzenia się na nią, który okropnie ją przestraszał. Kiedy powracała do domu, po krótkim pobycie u Macquarta, nie śmiała oczu podnieść na syna, ale czuła na sobie jego spojrzenie zimne, przenikające jak ostrze stali i to zabijało ją zwolna, bezlitośnie. Surowe, milczące obejście się Piotra, syna człowieka, o którym tak prędko zapomniała, mięszało do reszty biedny jej umysł. Mówiła czasem, że Rougon zmartwychwstał, żeby ukarać ją za życie nieporządne. Konwulsye, jakim podlegała, napadały ją coraz częściej, nareszcie przychodziły co tydzień. Pozostawiano ją wówczas samą; gdy przeszły, podnosiła się, ogarniała ubranie i wlokła się osłabiona. Niejedna noc zeszła jej na gwałtownym płaczu; przyjmowała dokuczania Piotra z rezygnacyą, jak gdyby pochodziły od jakiegoś boga-mściciela; to znów wypierała się go, przeklinała, nie poznając w tym ciężkim chłopcu dziecka własnego. Byłaby wolała, żeby ją bił, niż żeby się tak patrzył nieprzebłaganie. Kilkakrotnie postanawiała niewidywać swego kochanka, ale jak tylko Macquart powrócił, zapominała o wszystkiem i biegła do niego. Po kilku miesiącach strasznej walki, Piotr całkiem zawładnął matką: bała się go i słuchała jak małe dziecko, obawiające się rózgi.
Kiedy był już pewny, że z matką może się obchodzić jak z niewolnicą, zaczął słaby jej umysł wyzyskiwać dla przeprowadzenia swych zamiarów. Przedewszystkiem odprawił ogrodnika, zastąpiwszy go swoim poplecznikiem. Sprzedawał, kupował, trzymał w ręku pieniądze i cały zarząd domowy. Nie usiłował bynajmniej sprostować postępowania matki, ani też zwalczać w Antonim i Urszuli nagannej wady lenistwa, mało go obchodziło jakimi oni byli, gdyż chciał wszystkich się pozbyć.
Okoliczności szczególnie mu sprzyjały. Uwolniony został od wojska, jako najstarszy syn wdowy. We dwa lata później Antoni los wyciągnął; matka chciała go wykupić; Piotr, mając kasę w ręku, udał głuchego. Ustąpiła pod siłą spojrzeń synowskich, które mówić się zdawały: „Chcesz mię rujnować dla swego bękarta?“ Spragniona spokojności, opuściła Antoniego. Piotr, zawsze unikający zajść jawnych i środków gwałtownych, udał zmartwionego przy odejściu brata. Tłomaczył się, że rok był zły, brakło pieniędzy, chyba wypadałoby sprzedać część gruntu, co byłoby początkiem ruiny, i t. d. W końcu dał słowo Antoniemu, że w roku następnym wykupi go. Antoni, otumaniony, opuścił dom z dość dobrą miną.
Urszuli pozbył się sposobem jeszcze mniej spodziewanym. Czeladnik od kapelusznika z przedmieścia, nazwiskiem Mouret, pokochał się w bladej dziewczynie, uważając ją za równie zajmującą, jak panny z cyrkułu św. Marka, i ożenił się z nią. Było to szalone małżeństwo z miłości. Urszuli wielce dogadzała sposobność porzucenia domu, w którym pobyt brat starszy czynił niemożliwym. Matka, zatopiona w swoich rozkoszach, była obojętną na wszystko, zresztą pochlebiała sobie, że Piotr, gdy już nie będzie miał powodów do niezadowolenia, przestanie ją dręczyć i pozwoli jej żyć na swój sposób. Po ślubie, Mouret przeniósł się z żoną do Marsylii, widząc że matce żoninej nikt dobrego słowa nie daje. O posagu nie wspomniał ani słowa; kiedy Piotr, zadziwiony taką bezinteresownością, sam rozpoczął rozmowę w tym przedmiocie, wymawiając się, że jest w trudnem położeniu i siostrze nic dać nie może, Mouret odpowiedział, że woli zapracować na utrzymanie domu i nic nie żąda. Rougona to postępowanie zaniepokoiło; przypuszczał, że kryje jakąś zasadzkę.
Pozostawała Adelaida. Piotr nie chciał za nic w świecie dłużej z nią mieszkać. Kompromitowała go. Ale przedstawiały mu się dwie bardzo kłopotliwe ostateczności. Albo pozostawić matkę i przejąć na siebie część jej hańby, i tym sposobem przywiązać sobie kulę do nogi, która powstrzymywałaby każdy polot jego ambicyi, alboteż wydalić ją z domu i narazić się na to, by go wytykano palcem jako złego syna, kiedy on właśnie pragnął pozyskać sobie współobywateli. Został więc jeden tylko środek, to jest, by matka sama odeszła. Robił wprawdzie co mógł, żeby dojść do tego rezultatu. Biedna kobieta, nie mogąc wyrzec się kochanka, drżąca pod zabijającem spojrzeniem syna, byłaby dawno uciekła z domu, gdyby widziała jakie schronienie. Piotr czekał sposobności; chciał nająć pokoik w mieście i pomieścić tam matkę. Tymczasem, jakby umyślnie dla wyprowadzenia go z kłopotu, zaszedł wypadek, na który nie śmiał tak prędko liczyć. Rozeszła się wiadomość, prawdziwa z resztą, że Macquart został zabity na granicy przez strażnika, w chwili gdy przenosił pakę z zegarkami genewskiemi. Pochowano go w jakiejś wiosce górskiej. Zmartwienie Adelaidy było zupełnie głupowate. Syn, który ją śledził, nie widział, żeby chociaż jedną łzę uroniła. Macquart przekazał jej za całą spuściznę domostwo przy uliczce św. Mittra i karabin, który jeden z jego kolegów święcie odniósł. Przeniosła się do domku zaraz nazajutrz i żyła w nim samotna, milcząca i zapomniana od wszystkich.
Piotr Rougon został panem posiadłości, należała ona do niego jeżeli nie prawnie, to przynajmniej faktycznie. Ale nie zamierzał w niej pozostawać, było to za szczupłe pole dla jego ambicyi. Uprawiać ziemię, sadzić warzywa — robota chłopska, on zaś pragnął wyjść co najprędzej z tego stanu. Każdy plan, jaki tworzył w myśli, zaczynał się od sprzedaży zagrody Fouque’ów. Gdyby miał kapitał w ręku, mógłby się ożenić z córką kupca i wejść z nim do współki. Wojny za cesarstwa mocno przerzedziły szeregi młodych ludzi; rodzice panien na wydaniu byli mniej wymagającymi w wyborze zięcia. Piotr spodziewał się, że pieniądze wszystko załatwią, pokryją nawet plotki przedmieściowe. Liczył na to, że odegra rolę ofiary bolejącej nad wstydem rodzinnym. Od pewnego czasu zwrócił uwagę na Felicyę Puech, córkę handlarza oliwy, Magazyn „Puech i Lecamp“ znajdował się w Starem-mieście, przy jednej z najciemniejszych uliczek; nie posiadał wielkiego kredytu, przebąkiwano nawet o bankructwie. Właśnie takie położenie ośmielało Piotra; kupiec zamożny nie byłby córki wydał za niego. Zbliży się w krytycznej chwili, otrzyma Felicyę i handel wesprze swoją zdolnością i energią. Tym sposobem wzniesie się o jeden stopień wyżej nad swoją klasę. Cuchnące ulice Starego-miasta wydawały mu się rajem, miał tam się przeobrazić, zrzucić dawną skórę.
Niedługo czekał na blizki upadek firmy Puech. Zgłosił się, zręcznie traktował o związek małżeński, przyjęto go jako ratunek konieczny, on ze swojej strony natychmiast się zajął sprzedażą posiadłości. Właściciel Jas-Meiffrenu dawno miał na nią ochotę, uważając ją za korzystne uzupełnienie swoich gruntów. Mając pieniądze, ofiarował piędziesiąt tysięcy franków, co było dwa razy nad wartość. Gdy zaś chłopska loika napędziła Piotrowi trochę niespokojności co do przepisów kodeksu, poradził się w tym przedmiocie woźnego, mieszkającego na przedmieściu.
I dowiedział się rzeczy pięknych. Pokazało się, że miał ręce związane, matka tylko mogła dokonać sprzedaży. Adelajda zawarła związek małżeński z Rougonem pod wspólnością majątkową, lecz że majątek stanowiła posiadłość ziemska, wdowa przeto po śmierci męża weszła w jego całkowite posiadanie. Ponieważ Macquart i Adelaida przyznali swoje dzieci, one musiały w pewnej części, jakkolwiek mniejszej, dziedziczyć po matce. Piotr tak powiadomiony głęboko się zastanowił nad swojem położeniem. Rozumiał to dobrze, że człowiek zręczny powinien zawsze opierać się na prawie, ale z drugiej znów strony wiedział, że nic go nie skłoni, by rodzeństwo przypuścił do współudziału. Poradził więc sam sobie, nikomu nie zwierzając się ze swojej myśli, nawet woźnemu, którego obawiał się przypuścić do interesów familijnych. Wiedząc, że matką może rozrządzać podług swej woli, zaprowadził ją pewnego dnia do rejenta i kazał jej podpisać akt sprzedaży. Adelaida była by całe miasto sprzedała, byleby jej pozostawiono dworek Macquarta. Zresztą Piotr zapewnił jej 600 fr. rocznej pensyi i klął się na Boga, że będzie pamiętał o Antonim i Urszuli. Matka zrobiła, co chciał. Nazajutrz podpisała także pokwitowanie z odbioru piędziesięciu tysięcy franków, za sprzedaną posiadłość, dziwiąc się nieco, że nie widzi ani grosza z sumy, którą odbiera, ale syn ją zapewnił, że to jest prosta formalność. Chowając akt do kieszeni, oszust rzekł do siebie: „Niechaj mnie teraz ciągną do rachunku — powiem im, że stara wszystko przejadła. Przecież nie ośmielą się mię procesować“. W tydzień póżniej, właściciel Jas-Meiffrenu zburzył mur graniczny, dzielący dwie posesye, nawet i dom Fouque’ów, bardzo już nadwyrężony.
Piotr ożenił się z Felicyą. Mała ta kobietka, chuda, smagła, miała pyszczek kurzy i lat dziewiętnaście, które z resztą trudno było poznać, gdyż można ją było mieć zarówno za pietnastoletnią dziewczynkę. W jej czarnych i wązkich oczach istniała przebiegłość kotki; czoło jej było nizkie, wypukłe, nos nieco spłaszczony przy osadzie, nozdrza rozszerzone, jakby dla lepszego poczucia zapachów, usta wązkie, broda wydatna. Jednem słowem, cała fizyonomia była obrazem intrygi i ambicyi czynnej i zawistnej. Jednak pomimo brzydoty, Felicya miała jakiś wdzięk sobie właściwy, mówiono o niej, że stosownie do swej woli mogła być ładną i brzydką. Może to zależało od sposobu ułożenia włosów, zresztą bardzo pięknych, ale zapewne więcej jeszcze od uśmiechu, który mile rozjaśniał jej twarz brązową, kiedy chciała kogo podbić. Postanowiwszy sobie, że prędzej czy później, całe miasto musi jej zazdrościć szczęścia i zbytku, przygotowywała się do walki. Marzenia byłyby się może w krótkim czasie ziściły, gdyby jej życie rozgrywało się na obszerniejszej widowni, była bowiem daleko bystrzejszą i pojętniejszą, niżeli inne dziewczęta z jej klasy. Złe języki powtarzały, że matka Felicyi przed zamężciem miała blizki stosunek z młodym margrabią de Carnavant, z cyrkułu św. Marka. W istocie, nóżki i rączki Felicyi były prawdziwie margrabioskie, nie wskazywały bynajmniej, żeby ich właścicielka wyłącznie pochodziła od ludzi pracy.
Stare miasto dziwiło się przez miesiąc cały, że Felicya poszła za chłopa tak świeżej daty, którego przytem rodzina nieszczególnem cieszyła się imieniem. Lecz ona pozwalała mówić, z uśmiechem przyjmując wymuszone powinszowania przyjaciółek. Ona się obliczyła. Wybrała Rougona, jak się wybiera wspólnika, którym w przyszłości mamy kierować. Nie lubiła małych urzędników prowincyonalnych a nie mając posagu, niespodziewała się wyjść za syna zamożniejszego kupca; wolała przeto wieśniaka, z którego można było zrobić człowieka, zwłaszcza, że ten wieśniak, przy dostatecznej dozie sprytu i przebiegłości, cieszył się czerstwem zdrowiem i mógł podźwignąć na barkach cały świat intryg, do których ona wielką czuła skłonność.
Młode małżeństwo dzielnie się zabrało do zdobycia fortuny. Piędziesiąt tysięcy franków, które Piotr wniósł, wystarczyły na zapłacenie długów i rozszerzenie handlowych spekulacyj. Początek był pomyślny. Zbiór oliwy dopisywał przez trzy lata. Felicya kazała mu zakupić większą jej partyę i przechować w piwnicach, przestraszyło to cokolwiek starego Puecha, nawet i Piotra, lecz dwa następne lata, w których oliwa chybiła, usprawiedliwiły radę młodej kobiety. Korzyści z tego źródła odniesione były bardzo znaczne.
Wkrótce potem Puech i Lecamp, zadowoleni z pozyskanego zarobku a spragnieni spokojnego życia kapitalistów, wycofali się ze spółki. Młode małżeństwo same pozostało za czele domu.
— Przezwyciężyłeś mój los zawistny — mówiła Felicya do męża. Skutkiem bowiem jakichś uprzedzeń zabobonnych, przytrafiających się często na Południu, mniemała, że się znajduje pod złym urokiem, z którym walczyła jak z żyjącą istotą złożoną z krwi i kości.
Jakoż późniejsze wypadki potwierdziły obawy Felicyi. Zły los dał się we znaki. Każdorocznie nowa klęska wstrząsała domem Rougonów. To bankier upadły zmarnował im kilka tysięcy franków, to zbiór oliwy chybił, to podjęte, jak się zdawało najpewniejsze spekulacye — zawodziły.
Felicya była w rozpaczy, nie mogła pojąć, dla czego przy swym węchu delikatnym, kiedy pierwsza jej spekulacya tak dobrze wypadła, teraz daje same zgubne rady mężowi.
Piotr zniechęcony, byłby handel porzucił, gdyby nie wytrwały upór żony. Ona wiedziała, że tylko na tej drodze zrobić mogą majątek. Gdyby dorobili się kilkukroć-sto-tysięcy franków, byliby panami położenia; jej mąż otrzymałby posadę wpływową, onaby ton mieszczaństwu nadawała. Nie kłopotało jej zjednanie sobie ludzi, temu dałaby radę, lecz była bezsilną w pozyskaniu pierwszych worków pieniędzy.
Walka trwała lat trzydzieści. Śmierć Puecha nowym była ciosem dla małżonków. Kiedy Felicya spodziewała się odziedziczyć po nim ze czterdzieści tysięcy franków, pokazało się że stary egoista umieścił swój kapitał à fonds perdu, dla uzyskania większego dochodu. Zachorowała ze zmartwienia. Skutkiem doznawanych przeciwności, chudła i traciła humor. Piotr przeciwnie, nabierał tuszy i łagodności. Majątek ich utrzymywał się prawie w jednakim stanie, gdyż straty poniesione w jednych latach, wynagradzały się w drugich. Lecz to życie z dnia na dzień jątrzyło Felicyę; w ciągu jednej trzeciej części wieku, nie odłożyli jeszcze piędziesięciu tysięcy franków!
Prawda i to, że zaraz w pierwszych latach pożycia doczekali się licznego potomstwa, co było niemałym ciężarem. Felicya od roku 1811 do 1815 miała trzech synów, w latach następnych dwie córki, bardzo źle przez rodziców przyjęte. Córki, gdy im nie można dać posagu, są wielkim w domu kłopotem.
Ale Felicya nie uważała bynajmniej swoich dzieci za przyczynę upadku, przeciwnie, miała jaknajmocniejsze przekonanie, że synowie dojdą do majątku, który jej z rąk się wymykał. Mówiła sobie, że na trzech, jeden przynajmniej będzie zdolnym człowiekiem i wzbogaci ich wszystkich. Miała też największe o dzieciach staranie, lubiła je tuczyć jak kapitał, który później ma przynosić duże procenty.
— Dajże pokój! — wołał Piotr daremnie — wszystkie dzieci są niewdzięczne, ty ich psujesz a nas rujnujesz.
Chcąc żeby synowie przeszli szkoły, musiała stoczyć z mężem nową walkę, który chciał ich ograniczyć na szkółce elementarnej. Ale ona czuła, że jej synowie muszą więcej umieć niż mąż, jeżeli mają pokierować się na ludzi. Gdy weszli do liceum o ośmiu klasach, nie posiadała się z radości. Rozmowy ich o profesorach, lekcyach, korepetycye — były dla niej najprzyjemniejszą muzyką. Rougon także doznał tego zadowolenia, jakie czuje człowiek prosty, kiedy widzi, że dzieci są mędrsze od niego. Oprócz nauk, Felicyę wzbijały także w pychę i stosunki koleżeńskie synów. Widziała że byli za pan brat z synem mera, synem podprefekta, nawet z szlacheckiemi dziećmi z przedmieścia św. Marka. Felicya taki zaszczyt byłaby drogo opłaciła. Tak więc, edukacya trzech chłopców niemało zaciężyła w budżecie domowym.
Gdy otrzymali patenty, Felicya wymogła na mężu, że posłał wszystkich trzech do Paryża. Dwóch na wydział prawny, trzeciego na medyczny. Dopóki się uczyli, ojciec i matka żyli nadzieją przyszłego ich powodzenia, lecz kiedy zostali ludźmi, kiedy wyczerpały się dla nich zapasy domu Rougon i musieli wrócić na prowincyę, by tam osiąść — dla biednych rodziców zaczęło się niemiłe rozczarowanie. Zdawało się że prowincya odzyskała swoją zdobycz. Młodzi ludzie ociężeli, zniedołężnieli. Felicyę zły los uchwycił na nowo za gardło. Zbankrutowała na synach. Zrujnowała się dla nich, oni zaś nie wypłacili procentu nawet od kapitału, jaki przedstawiali. Ciężki to był cios dla niej, bo ją uderzał obosiecznie, cierpiała w niej ambicya kobiety i próżność matki. Rougon powtarzał od rana do nocy: „A co, czy niemówiłem ci?“ I to ją drażniło jeszcze gorzej. Kiedy raz wymawiała najstarszemu synowi wydatek na jego edukacyę łożony, on jej odpowiedział z goryczą:
— Zwrócę matce pieniądze później, jeżeli będę mógł. Lecz jeżeli rodzice nie mieli majątku, lepiej nas było wykierować na rzemieślników. Jesteśmy teraz w fałszywem położeniu i bardziej nad tem cierpimy, niż matka.
Felicya zrozumiała, że słowa te były bardzo słuszne i od tej chwili przestała obwiniać dzieci; obwiniała tylko zawziętość prześladującego ją losu, kiedy Rougon mówił: „Twoi synowie, to próżniacy, będą nas objadali do końca!“ — „Daj, Boże, odpowiadała, żebym jeszcze mogła dać im pieniędzy, nieboracy dla tego marnieją, że nie mają ani grosza“.
Na początku roku 1848, synowie Rougona mieli bardzo niepewne utrzymanie w Plassans. Były to typy zupełnie odmienne, różniące się między sobą, chociaż pochodziły z jednego szczepu. W ogóle, byli oni więcej warci od rodziców. Rasa Rougonów oczyszczała się przez kobiety. Adelaida tchnęła w Piotra umysł średni, zdolny do nizkiej ambicyi. Felicya obdarzyła synów inteligencyą wyższą, zdolną do wielkich występków i do cnót wielkich.
W tym czasie syn najstarszy, Eugeniusz, miał lat trzydzieści kilka, wzrost średni, twarz długą, rysy szerokie, cerę bladą i żółtawą, zaczynał nieco tyć i łysieć. Był podobny do ojca. Jeżeli chłopskie pochodzenie przebijało w grubych kształtach głowy, to za podniesieniem ciężkich powiek, kiedy spojrzenie błysnęło, fizyonomia się zmieniała. Ociężałość ojca przeszła w synie w powagę. Skutkiem mniemanego dziwactwa natury, w którem teraz prawa rozpoznawać zaczynają, do fizycznego podobieństwa syna do ojca, Felicya dorzuciła materyę myślącą. W Eugeniuszu widoczne przymioty moralne i umysłowe matki kryły się w grubych mięśniach ojca. Posiadał on ambicyę wysoką, pragnienie władzy, pogardę dla małych środków i małych fortun. On może był dowodem, że Plassans słusznie podejrzywało, iż Felicya ma kilka kropel krwi szlacheckiej w żyłach. Żądza używania silnie rozwijająca się w Rougonach i cechująca tę rodzinę, u niego przedstawiała się w charakterze najwznioślejszym. On także chciał używać, ale rozkoszy umysłowych, zaspakajając żądzę panowania.
Taki człowiek nie ma co robić na prowincyi. Wegetował tam przez lat piętnaście, z okiem nieprzerwanie zwróconem na Paryż i czatował na okoliczności. Za przybyciem do miasteczka, zaraz otworzył kancelaryę adwokacką; miewał czasami sprawy mały mu dochód przynoszące, ale nad mierność się nie wzniósł. Rzadko udało mu się wygrać proces. Przed kratkami mówił o różnych rzeczach, nienależących do przedmiotu i ciągle od niego zbaczał, jak twierdziły silne głowy prowincyonalne. Zapominał się, wpadał w roztrząsania polityczne, tak iż razu pewnego prezydujący musiał mu głos odebrać. Chociaż klienta skazano na zapłacenie znacznej sumy, nie dotknęło to bynajmniej adwokata i nie żałował swoich zboczeń i roztargnień. Uważał obrony za proste ćwiczenia, które później przydatne być mogą.
Felicya nie zrozumiała starszego syna i straciła wszelką weń nadzieję. Na miesiąc przed wybuchem lutowym, Eugeniusz wydawał się niespokojny, zwęszył przesilenie, stąpał po bruku plassańskim jak po rozżarzonych węglach. Nareszcie wyjechał nagle do Paryża, mając zaledwie pięćset franków w kieszeni.
Arystydes, najmłodszy z synów Rougona, stanowił zupełną sprzeczność z Eugeniuszem. Podobny do matki z rysów twarzy i chciwości, podstępny, przydał się do intryg pospolitych, w których przeważały popędy ojca. Symetrya potrzebną jest nieraz w naturze. Mały, drobny, ruchliwy, wszystko przepatrywał, wszędzie szperał, szukał; lubił pieniądze, jak najstarszy brat władzę. Gdy Eugeniusz marzył o rządzeniu ludem, on marzył o milionach, książęcem mieszkaniu, dobrem jedzeniu i piciu. Chciałby prędko zrobić majątek, na środkiby nie zważał, pod tym względem nie był skrupulatny. Rasa Rougona, brutalna i chciwa, spotęgowała się w nim przez oświatę. Felicya, pomimo intuicyi niewieściej, wolała tego chłopca niż Eugeniusza, nie czując, że ten ostatni więcej do niej należał. Dla przywar Arystydesa miała niewyczerpane pobłażanie, pod pozorem że to będzie człowiek wyższy; wyżsi zaś ludzie zawsze mają prawo prowadzić życie próżniacze i rozpasane, nim siła zdolności w nich się zrównoważy. W Paryżu źle się prowadził i próżnował; ojciec, przestraszony, kazał mu powrócić: chciał go ożenić, żeby się ustalił wśród kłopotów rodzinnego życia. Arystydes pozwolił na to, że go ożeniono. Ojciec, na usilne domaganie się Felicyi, wziął młode małżeństwo do siebie i utrzymywał swoim kosztem, pod warunkiem, że syn będzie handlu doglądał. Wówczas dla młodego człowieka rozpoczął się piękny okres próżniactwa. Wymykał się jak tylko mógł najczęściej z bióra ojca i przepędzał dnie, często noce, na grze w karty. Trzeba znać życie prowincyonalne, żeby nabrać wyobrażenia, do jakiego stopnia człowiek zbydlęcieje, żyjąc cztery lata w taki sposób. Kiedy Arystydes grał po za domem w ekarté, jego żona, spokojna i cicha blondynka, przyczyniała się do ruiny domu Rougouów, przez zbyteczne zamiłowanie w strojach i apetyt zwierzęcy, bardzo dziwny w tak wątłej osobie. Aniela uwielbiała wstążki, na równi z pieczoną polędwicą. Była córką dymisyonowanego kapitana Sicardot, dobrego człowieczyny, który dał jej tytułem posagu wszystkie swoje oszczędności, dziesięć tysięcy franków wynoszące. Arystydes, skończony już oszust, oddał ojcu tę kwotę, nic sobie nie zostawiając.
— My nie nie potrzebujemy — rzekł — skoro rodzice będą nas utrzymywali. Później kiedyś się porachujemy.
Ojciec, aczkolwiek nieco zaniepokojony niespodzianą bezinteresownością, przystał na układ, bo potrzebował pieniędzy. Arystydes obliczył, że ojciec nieprędko będzie mógł zwrócić mu kapitał tymczasem on i jego żona będą żyli wygodnie jego kosztem. Kupiec oliwy prędko się zmiarkował, jak niedorzeczny zrobił układ, ale już było po niewczasie. Posag Anieli został zawikłany w spekulacje niebardzo korzystne. Gdyby mógł, byłby z chęcią przepędził „te pijawki“, jak je nazywał, ale matka trzymała ich stronę. Syn zawsze ją łudził świetnemi widokami fortuny. Z synową była w najlepszej zgodzie; prawda i to, że Aniela nie miała swego zdania, można nią było rozrządzać jakby jakim sprzętem.
Po czterech latach wspólnego pobytu, ojcu powiódł się handel tak dobrze, iż oddał synowi całe dziesięć tysięcy franków, ale dalszych rachunków nie mógł przeprowadzić, gdyż Arystydes nie dał sobie odtrącić ani grosza za utrzymanie. Młode małżeństwo zamieszkało tylko o kilka kroków, przy placu św. Ludwika. Kwota odebrana, wnet się rozeszła. Dopóki były pieniądze w domu, Arystydes niczem się nie zakłopotał i trybu życia nie zmienił, ale gdy ostatni bilet 100 fr. naruszył, wpadł w stan nerwowego rozdrażnienia; włóczył się tylko po mieście, z miną niedostępną.
W roku 1840 miał syna Maksyma, którego babka Felicya oddała do kolegium i za niego opłatę wnosiła. Ujęła tym sposobem cześć ciężaru synowi, ale Aniela z głodu umierała. Arystydes dostał nareszcie miejsce w podprefekturze, gdzie po latach kilku dosłużył się tysiąca-ośmiuset franków rocznej pensyi. Sto-piędziesiąt franków, które odbierał miesięcznie, wydały mu się szyderstwem losu; wzbierała w nim gorycz żółci i nienawiści a powiększała się żądza używania. Matka sądziła, że tak przeciwne okoliczności przemogą jego lenistwo.
W roku 1847 miał ochotę także udać się do Paryża, lecz łatwiej to było zrobić bratu, który był bezżennym, by wieźć tak daleko żonę — potrzeba znacznego funduszu. Czekał więc wypadków, gotów rzucić się na pierwszą pastwę, jakaby się przytrafić mogła.
Syn średni Rougonów, Paskal, odróżniał się od rodziny. Stanowił fakt zaprzeczający dziedziczności. Paskal nie przypominał w niczem rodziców, ani pod względem fizycznym, ani moralnym. Wysoki, łagodnych i poważnych rysów, posiadał zdrowy rozsądek, zamiłowanie nauki i skromne upodobania. Skończywszy przykładnie uniwersytet, powrócił do Plassans, ulegając pociągowi do miejsc rodzinnych, chociaż profesorowie inne czynili mu propozycye. Lubił spokojne życie na prowincyi utrzymując, że dla człowieka nauki jest ono pożądańszem niż gwar stolicy. Żyjąc skromnie w Plassans, wyznawał pewną pogardę dla majątku, nie starał się o powiększenie praktyki, przestając na pacyentach, co sami się do niego zgłaszali. Cały jego zbytek stanowił schludny domek na Nowem-mieście, całą rozrywką były nauki przyrodzone. Szczególniejsze miał zamiłowanie w fizyologii. Gdy się dowiedziano, że nabył czasem trupa od grabarza szpitalnego, panie delikatne i kilku mieszczan bojażliwych, wstrętu do niego nabrali. Żona mera powiedziała:
— Wolałabym umrzeć, niżeli leczyć się u tego jegomości. Czuć go trupem.
Paskal nic się nie martwił że obudzał postrach, im mniej miał chorych, tem więcej pozostawało mu czasu na naukę. Tylko lud prosty był mu wiernym, ponieważ poprzestawał zawsze na małem wynagrodzeniu. Dochody ściśle mu wystarczały na skromne utrzymanie. Czasami posyłał jaki memoryał, owoc swych badań, do Akademii paryzkiej, ale w Plassans nie wiedziano, że ten oryginał, którego trupem czuć było, miał wielkie znaczenie w świecie naukowym. Mieszkańcy rodzinnego miasta, ramionami tylko wzruszali, widząc jak w niedzielę szedł w góry z puszką botaniczną lub młotkiem geologa. Rodzice także nie poznali się na Pascalu. Felicya, patrząc na skromne urządzenie jego domu, wymawiała mu, że zawiódł jej oczekiwania.
— Zkąd ty przybyłeś? — mówiła nieraz — nie należysz do nas. Widzisz, że bracia twoi starają się korzystać z edukacyi, jakąśmy wam dali, ty zaś robisz same niedorzeczności. Źle nas wynagradzasz za to, żeśmy się zrujnowali na wasze wychowanie.
Pascal odpowiedział ze śmiechem:
— Niech matka będzie pewną, że już więcej nic na mnie nie wyda; w nagrodę będę was wszystkich leczył darmo.
Zresztą, rzadko kiedy widywał swoją rodzinę, nie okazywał jej wstrętu, ale szedł w tem mimowolnie za popędem osobistym. Pomagał niejednokrotnie Arystydesowi, gdy ten był bez miejsca. Zajmując się zaś od dwóch lat wielkiem zadaniem o dziedziczności, porównywaniem ras zwierzęcych i rasy ludzkiej, zagłębiony całkiem w ciekawych badaniach, nie podejrzywał nawet jak ważne przygotowują się wypadki.
Na trzy lata przed rewolucyą z roku 1848, Piotr i Felicya wycofali się z handlu. W późniejszym wieku odechciało im się dalszej walki z losem; ponieważ wszystko szło im opornie i nie było widoku, by synowie wzbogacić ich mieli, woleli zachować to co się zebrało, to jest czterdzieści tysięcy franków i żyć spokojnie. Dwa tysiące franków procentu od sumy musiało im wystarczyć, chociażby na bardzo szczupłe utrzymanie. Szczęściem że zostali sami, gdyż udało im się wydać obie córki, Martę i Sidonię, za mąż, jedna osiadła w Marsylii, druga w Paryżu.
Po likwidacyi interesów, mieli ochotę zamieszkać na Nowem-mieście, w cyrkule kupców wycofanych z handlu, lecz nie śmieli, obawiając się, że z małemi funduszami źle się tam wydadzą. Najęli więc lokal przy ulicy Banne, rozgraniczającej Nowe i Stare-miasto. Mieszkanie ich znajdowało się po stronie motłochu, ale z okiem widzieli miasto bogatych. Byli już u wrót ziemi Obiecanej.
Mieszkanie na drugiem piętrze obejmowało trzy pokoje: jadalny, sypialny i salon. Na pierwszem piętrze mieszkał właściciel, mający na dole skład lasek i parasoli. Felicya wprowadzała się tam z sercem ściśniętem. Na prowincyi mieszkać w stancyi najętej, jest znakiem ubóstwa; każda dostatniejsza rodzina ma swój dom własny. Piotr nie chciał dać pieniędzy na żadne upiększenie mieszkania, dawne sprzęty miały służyć nadal. Felicya cudów dokazywała, żeby je ponaprawiać i odczyścić; meble pobiła sama, pokrycie pocerowała. W pokoju sypialnym ustawiła sprzęty najgorsze, bo tam nikt nie wchodził; za to salon był celem jej starań. Oklejony żółtym papierem, miał żółte pokrycie na meblach i żółte firanki, na ścianach wisiało z pół tuzina sztychów wyobrażających bitwy napoleońskie, dwie konsole z lustrami, po środku na dywanie stolik przykryty białym muślinem, uzupełniał umeblowanie w guście pierwszych lat cesarstwa. Przy zapuszczonych firankach, żółte barwy salonu przybierały dość zgodne cienie i pokój wyglądał nieźle. Ale Felicya patrzyła na niego z niemą rozpaczą; nie o takim to zbytku marzyła! Siedziała zwykle w salonie, posyłając tęskne spojrzenia na plac przed podprefekturą, zabudowany ładnemi domami, który z boku widzieć mogła. Dla niej był to raj, odstąpiłaby dziesięć lat z życia swojego, ażeby posiadać jeden z tych domów.
W tym okresie, Rougoni przechodzili przesilenie próżności i żądz niezaspokojonych. Położenie to nadwyrężało do reszty kilka lepszych przymiotów jakie posiadali. Kwasili się i wyrzekali bezustannie, nie chcąc się rozstać pomimo lat późnych z marnemi nadziejami. Felicya utrzymywała że umrze bogatą, że wygra na loteryi; Piotr układał w myśli spekulacye szalone i zyskowne, tymczasem zaś każdy dzień niedostatku ciążył im coraz bardziej. Wściekali się oboje, przypominając sobie trzydzieści lat walki, zawód na dzieciach, tyle poniesionych prywacyj, by w końcu dojść do salonu, w którym trzeba było spuszczać firanki, żeby się wydał jako tako.
Felicya prawie nic nie postarzała; zawsze była tą małą, szczupłą, czarną osóbką, która w miejscu usiedzieć nie mogła. Kto ją widział z pleców na trotoarze, myślałby, po lekkim chodzie, że to piętnastoletnia dziewczyna. Tylko w skutek zapadłych policzków, stała się podobniejszą jeszcze do kuny.
Piotrowi Rougon zaokrąglił się brzuszek i byłby wyglądał na arcy godnego mieszczanina, gdyby miał dużą rentę. Słyszał raz, że pewien chłop, co go nie znał, wyraził się o nim. „To musi być jakiś bogacz, ten gruby jegomość; on się nie zakłopocze o obiad!“ Owe słowa serce mu przeszywały; uważał za istne szyderstwo losu — być gołym a wyglądać na milionera. Goląc się w niedzielę przy małem lusterku, zawieszonem przy oknie, oddawał sobie sprawiedliwość, że może lepiej wydałby się u pana podprefekta, niżeli niejeden z miejscowych urzędników. Rzeczywiście ten syn chłopa, pobladły w kłopotach handlowych, otyły skutkiem życia siedzącego, ukrywający pod spokojem twarzy zawiść i chciwość, miał minę uroczystą i nijaką, bardzo dobrze wyglądającą w salonie urzędowym. Kto myślał, że żona za nos go wodzi, mylił się bardzo; był on niesłychanie uparty a względem obcej woli brutalnie popędliwy, gotów bić ludzi. Ale Felicya nigdy się na takie obejście nie narażała; radziła sobie inaczej. Kręciła się koło niego i skakała, kłuła jakby szpilkami, powracała po sto razy do ataku, aż ustąpił, sam o tem nie wiedząc. Uważał ją zresztą za rozumniejszą od siebie i rad jej słuchał cierpliwie. Dziwnem było, że małżonkowie nigdy sobie nie wyrzucali niepowodzeń majątkowych. Jedynie tylko kwestya wychowania dzieci wzniecała burze domowe.
Rewolucja z r. 1848 zastała Rougonów na czatach, rozdrażnionych niepowodzeniem, gotowych rzucić się na fortunę, gdyby ją gdzie na drodze przydybać mogli. Była to jakby rodzina bandytów, zdolna do zrabowania wypadków. Eugeniusz czuwał w Paryżu; Arystydes miał ochotę wymordować Plassans. Ojciec i matka najzjadliwsi ze wszystkich, liczyli że działać będą na swoją rękę, tudzież że będą korzystali z roboty synów. Tylko jeden Pascal, przyjaciel nauki, żył w swoim ładnym domku na Nowem-mieście, spokojnie i obojętnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.