<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W Plassans, tem mieście zamkniętem, gdzie jeszcze w roku 1848 klasy towarzyskie tak widocznie się różniły, wypadki polityczne słabe znalazły odbicie. Dzisiaj nawet, głos ludu jest tam przytłumiony, mieszczaństwo zawsze przezorne, szlachta w niemej pogrążona rozpaczy, księża zawsze są przebiegli i skryci. Czy monarchowie trony sobie wydzierają, czy rzeczpospolite się gruntują — miasto zaledwie się tem wzrusza. Plassans śpi, gdy Paryż się bije. Lecz chociaż powierzchnia jest spokojna i obojętna, w głębiach nurtuje ukryta praca, którą poznać warto. Jeżeli strzały rzadko padają na ulicach, za to intrygi trawią salony Nowego-miasta i cyrkułu św. Marka. Aż do roku 1830 lud nie wchodził w rachunek. I dzisiaj postępuje się tam, jakby go nie było; wszystko się odbywa pomiędzy duchowieństwem. Księża bardzo liczni nadają barwę polityce miejscowej. Działania ich — to podkopy podziemne, razy zadawane w ciemności, taktyka niby bardzo mądra a tchórzliwa, które pozwala zaledwie raz na lat dziesięć postąpić jeden krok naprzód i napowrót jeden krok się cofnąć. Tajemne walki ludzi, chcących przedewszystkiem uniknąć jawności, wymagają postępowania zręcznego, cierpliwego i włożenia się w drobne sposoby. Powolność prowincyonalna, z której Paryż się naigrawa, bywa częstokroć najeżona zdradą, podstępnemi morderstwy, niejedną tajemną porażką i tajemnem zwycięstwem. Ci dobrzy ludziska, mianowicie kiedy interes ich jest zagrożony, zabijają się w mieszkaniu szczotkami, jak my zabijamy wystrzałami z armat na publicznym placu.
Historya polityczna Plassans, jak i innych małych miasteczek Prowancyi, taką posiada szczególność; że do roku 1835 mieszczanie byli gorliwymi rojalistami, wraz z ludem, który umiał się kląć tylko na Boga i na swych prawowitych monarchów. Potem nastąpił jakiś zwrot dziwny: wiara upadła i tak ludność robocza, jak i mieszczaństwo, opuściwszy sprawę prawowitości, przystąpili zwolna do wielkiego ruchu demokratycznego naszej epoki. W czasie wybuchu rewolucyi w r. 1848, już tylko sama szlachta i duchowieństwo pracowało nad zwycięztwem Henryka V. Stronnictwo to uważało przez długi czas wstąpienie na tron Orleanów, jako śmieszną próbę, która wcześniej czy później miała sprowadzić Burbonów; chociaż nadzieje jego z czasem mocno się zachwiały, nie opuszczało jednak walki, zgorszone odstępstwem dawnych towarzyszów i usiłujące sprowadzić ich na dobrą drogę. Cyrkuł św. Marka, przy pomocy wszystkich parafij wziął się do dzieła. Nazajutrz po dniach lutowych, wielki był zapał w mieszczaństwie, zwłaszcza między ludem; początkującym uczniom republikańskim pilno było wyładować swą gorączkę rewolucyjną. Lecz u kapitalistów z Nowego-miasta, ów żar piękny, tyle miał trwałości i blasku, co płonąca ogniem słoma. Drobnych właścicieli, kupców wycofanych z interesów, jednem słowem wszystkich, co uzbierali majątek za monarchii, ogarnął wkrótce strach paniczny. W wstrząśnieniach rzeczypospolitej drżeli o swoje pieniądze, o swój miły byt samolubny. Kiedy więc w r. 1849 nastąpiła reakcya klerykalna, całe prawie mieszczaństwo plassańskie przeszło do stronnictwa zachowawczego, które przyjęło ten nabytek z otwartemi rękoma. Nigdy przedtem stosunki Nowego miasta z cyrkułem św. Marka nie były tak ścisłemi, niejeden szlachcic uścisnął za rękę adwokata lub handlarza oliwy. Tak pożądana poufałość zachwyciła mieszczan, którzy od tej chwili wypowiedzieli zawziętą wojnę rządowi republikańskiemu. Zbliżenie owe było dziełem duchowieństwa, które dla jego przeprowadzenia wysilało się na cuda zręczności i cierpliwości. W gruncie rzeczy szlachta plassańska była pogrążona w nieprzezwyciężonym proteście, zachowała wiarę, lecz owładnięta sennością ziemską, wolała usunąć się od czynnego działania i pozostawić je niebu, wolała protestować samem milczeniem, czując może w duchu, że bogi jej zamarły i że musi pójść ona za niemi. Nawet w czasie katastrofy z r. 1848, kiedy można było przez chwilę się łudzić, że Burboni powrócą, pozostała obojętną, ociężałą, zapowiadając, że się przyłączy do ruchu, nie opuściła jednak ogniska domowego. Księża z niesłychaną wytrwałością zwalczali to uczucie bezsilnej rezygnacyi. Wiemy, że polityka Kościoła zawsze się na tem zasadza, żeby bądź co bądź iść prosto przed siebie, chociażby powodzenie zamysłów na całe wieki odłożonem być musiało, nie tracić jednej godziny i zawsze popychać je naprzód. W Plassans zatem, duchowieństwo przewodniczyło reakcyi, szlachta używała tylko swego imienia, ono, kryjąc się na plan drugi, strofowało ją, uczyło, nawet zdołało na chwilę tchnąć w nią jakieś sztuczne życie. Gdy księża doprowadzili szlachtę do zbratania się z mieszczaństwem, byli już pewni zwycięztwa. Pozyskawszy zaś właścicieli domów na Nowem-mieście, przekonali i drobnych kupców Starego-miasta. Reakcya opanowała całe miasto; należały do niej wszystkie odcienia, liberalni niezadowoleni, legitymiści, orleaniści, bonapartyści, klerykalni. Lecz mniejsza z tem, szło tylko o to, żeby zabić Rzeczpospolitę. Rzeczpospolita konała. Już tylko cząstka ludu, najwyżej z tysiąc robotników na dziesięć tysięcy mieszkańców, oddawała cześć drzewu wolności, stojącemu na środku placu przed podprefekturą.
Najbieglejsi politycy plassańscy, kierownicy ruchu wstecznego, nie zwęszyli cesarstwa aż dopiero bardzo późno. Popularność księcia Ludwika Napoleona wydała im się przemijającym obłędem tłumu, któremu łatwo będzie zaradzić. Osoba księcia nieosobliwszy obudzała w nich podziw. Nie sądzili, żeby on co znaczył, żeby był w stanie pochwycić rządy Francyi i utrzymać się przy nich. W ich przekonaniu było to tylko narzędzie, którego chcieli użyć dla tymczasowego zapełnienia miejsca, usunąć w danej chwili, kiedy będzie pora, ażeby prawdziwy władca mógł się objawić. Lecz gdy miesiące upływały zaczęli się niepokoić, nareszcie ogarnęło ich podejrzenie, że zostali oszukanymi. Brakło im jednakże czasu do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia, zamach stanu spadł im na głowy i musieli mu przyklasnąć. Rzeczpospolita została obaloną. Zawsze to był tryumf. Księża i szlachta fakta przyjęli z rezygnacją, odkładając na później urzeczywistnienie swych nadziei a mszcząc się za doznany zawód, połączyli się z bonapartystami dla wytępienia resztek republikanów.
Wypadki te ustaliły powodzenie Rougonów. Zamieszani w rozmaite przejścia przesilenia, wznieśli się na gruzach wolności. Ci zbóje zrabowali Rzeczpospolitą; pomagali ją obedrzeć, gdy została zabitą.
Zaraz po dniach lutowych, Felicya, najlepszy nos w rodzinie, zmiarkowała że są na dobrym tropie. Kręciła się około swego męża, dodawała bodźca, aż się rozruszał. Pierwsze pogłoski o rewolucyi przestraszyły Piotra. Ale gdy mu żona wyłożyła, że mają mało do stracenia a wiele do zyskania w zamieszaniu, prędko przeszedł na jej stronę.
— Nie wiem, cobyś mógł zrobić — powtarzała Felicya — ale wiem, że są rzeczy do zrobienia. Wszakże de Carnavant mówił nam, że byłby bogaty, gdyby Henryk V powrócił, że król wynagrodziłby wspaniale tych, coby pracowali nad jego powrotem. Może tutaj jest nasza fortuna? Może już przyszedł czas i dla nas.
Margrabia de Carnavant, który według kroniki skandalicznej miasta, znał kiedyś zblizka matkę Felicyi, bywał czasami u Rougonów. Złe języki powtarzały, że pani Rougon była do niego podobną. Był to mały człowiek, szczupły, zwinny i podówczas blizko siedemdziesięcioletni. Mówiono, że zmarnował na kobiety majątek, znacznie już nadwyrężony przez ojca za czasów emigracyi. Nie zapierał się wcale ubóstwa; mieszkał przy krewnym, hr. de Valqueyras i żył u niego jako pasorzyt.
— Słuchaj, mała — mówił czasem, klepiąc Felicyę po twarzy — jeżeli kiedy Henryk V odda mi majątek, odziedziczysz go po mnie.
Felicya miała już lat przeszło piędziesiąt, kiedy jeszcze nazywał ją „małą“. Pani Rougon na zasadzie tych pieszczot i obietnic, popchnęła męża w wir polityki. Często de Carnavaut gorzko utyskiwał, że nie może przyjść jej z pomocą. Nie było więc wątpliwości, że okazałby się dobrym ojcem, gdyby miał środki po temu. Piotr, któremu Felicya wyłożyła stan rzeczy przez połowę, oświadczył gotowość wypełnienia tego co mu zostanie wskazanem.
Od samego początku ogłoszenia Rzeczypospolitej, margrabia był czynnym agentem stronnictwa wstecznego w Plassans. Ruchliwy człowieczek, który spodziewał się wiele zyskać na powrocie monarchy prawowitego, gorliwie pracował nad zwycięztwem jego sprawy. Kiedy bogata szlachta z cyrkułu św. Marka zasypiała w niemej rozpaczy, nie chcąc może narażać się na nowe wygnanie, on siał propagandę i werbował prozelitów. Był bronią w niewidzialnem ręku, która rękojeść w dłoni trzymała. Odwiedziny jego u Rougonów stały się codziennemi. Potrzebował centrum operacyjnego. Ponieważ jego krewny de Valqueyras, wzbronił mu wprowadzać do swego domu stowarzyszonych, obrał na ten cel żółty salon Felicyi. Niebawem w Piotrze znalazł szacownego pomocnika. Nie wypadało mu osobiście popierać w starym cyrkule sprawy legitymistycznej, zostałby wygwizdany. Przeciwnie, Piotr mógł nauczać ludzi pomiędzy którymi żył, mówił ich językiem, i znał ich potrzeby. Stał się więc nieodzownym. W niespełna dwa tygodnie, Rougoni zostali zupełnymi rojalistami. Margrabia, widząc taką gorliwość, krył się za Piotra; pocóż miał jawnie występować, skoro człowiek o barczystej postaci, bierze na ramiona wszystkie niedorzeczności stronnictwa. Pozwolił więc na to, żeby Piotr się nadymał i pysznił ze swojego znaczenia i tylko stosownie do potrzeby, popychał go naprzód lub odciągał napowrót.
Wieczorem, kiedy małżeństwo było same, Felicya mówiła do męża:
— Nie ustawaj, nie lękaj się niczego. Jesteśmy na dobrej drodze. Jeżeli tak dalej pójdzie, będziemy bogaci, urządzimy sobie salon jak u poborcy i będziemy wydawali bale.
U Rougonów każdego wieczoru zbierało się jądro konserwatystów, którzy wymyślali na Rzeczpospolitą. Było tam trzech czy czterech kupców wycofanych, drżących o swoje renty, pragnących rządu silnego i rozsądnego. Dawny niegdyś handlarz migdałów, członek rady miejskiej Izydor Granom, był niby naczelnikiem tej grupy. Jego zajęcza fizyognomia, okrągłe oczy, mina zarazem zadowolona i zalękniona, czyniły go podobnym do tłustej gęsi, która trawi w zbawiennej obawie kucharza. Mówił mało, gdyż niemógł słów dobrać; słuchał uważnie, ale tylko wtenczas, kiedy mówiono o republikanach, że chcą rabować domy bogatych ludzi; czerwienił się przytem mocno, jakby miał dostać apopleksji i mruczał pod nosem: „próżniacy, złodzieje, zbójcy!“
Do codziennych gości u Rougonów, należał majętny właściciel Rondier, o twarzy pucołowatej i przymilającej się. Rozprawiał całe godziny z werwą orleanisty, zawiedzionego w swoich rachubach upadkiem Ludwika-Filipa.
Przedtem był kapelusznikiem w Paryżu, dostarczycielem dworskim, wykierował syna na urzędnika, w nadziei że Orleani będą pamiętać o nim. Lecz za zmianą rzeczy, rzucił się w reakcyę. W Plassans używał wielkiego znaczenia, raz jako człowiek bogaty, powtóre jako mieszkaniec stolicy, który raczył osiąść na prowincyi i tamże przejadał swoje dochody. Byli tacy, co go uważali za wyrocznię.
Lecz niewątpliwie najtęższą głową żółtego salonu był komendant Sicardot, teść Arystydesa. Budowę miał Herkulesa, twarz czerwoną jak cegła, włosy siwe i sławę tęgiego zucha wielkiej armii. Wojna uliczna w dniach lutowych wielce go oburzała, mówił że to jest wstyd bić się w ten sposób i z dumą przytaczał wielkie panowanie Napoleona.
Bywał także u Rougonów człowiek o zezowatych oczach a wilgotnych rękach, niejaki Vuillet, księgarz dostarczający dewotkom miejskim szkaplerzy i obrazków świętych. Trzymał księgarnię klasyczną i księgarnię religijną, był gorliwym katolikiem, co mu zapewniało klientelę licznych zakonów i parafij. Oprócz tego, idąc za natchnieniem genialnego pomysłu, założył małą gazetkę dwa razy na tydzień wychodzącą, całkiem poświęconą sprawie klerykalnej. Chociaż do „Gazety Plassańskiej“ dokładał rocznie z tysiąc franków, ona za to wykierowała go na obrońcę Kościoła, dopomagając tym sposobem do odchodzenia świętego towaru z księgarni. Ten człowiek bez nauki, którego nawet ortografia była wątpliwą, sam redagował artykuły pełne pokory i żółci, które to przymioty zastępowały miejsce talentu. Margrabia, przygotowując się do kampanii, zaciągnął i to pióro nieokrzesane i interesowane. Od lutego artykuły w gazecie mniej zawierały błędów. Margrabia sam je przeglądał.
Żółty salon Rougonów szczególny przedstawiał obraz. Spotykały się tam wszystkie stronictwa i razem ujadały na Rzeczpospolitą. Jeżeli czasem jaka sprzeczka powstała, mianowicie między komendantem a przedstawicielami innych odcieni, margrabia, zawsze obecny, nie zaniedbał zaraz ją ukoić. Zresztą, każdemu pochlebiało, gdy na przywitanie grzecznie rękę podał. Był on duszą zebrania, cały kierunek wychodził od niego, on wydawał rozkazy w imię osób niewidzialnych, których nigdy nie wymieniał. Mówił „oni tego chcą, oni tego nie chcą“. Domyślano się, że ukryte bogi, co czuwały nad losami Plassans, są to osoby duchowne, wielcy politycy miejscowi. Kiedy margrabia wymawiał „oni“ — księgarz Vuillet z namaszczeniem głowę schylał, na dowód że wie, o kim jest mowa.
Lecz najszczęśliwszą ze wszystkich osobą była Felicya. Znalazła nareszcie gości do swojego salonu. Wstydziła się cokolwiek przestarzałych mebli, lecz pocieszała się zaraz myślą, iż kupi nowe, gdy dobra sprawa będzie górą. Tymczasem zaś, na monarchię lipcową zwalała winę, że nie zrobili majątku na handlu oliwą. Była uprzejmą i nadskakującą dla każdego, znalazła nawet sposób budzenia Izydora Granoux, gdy nadchodził czas rozejścia się.
Ponieważ stek konserwatystów wzrastał codziennie, żółty salon nabierał coraz większego znaczenia i promieniał w całym obszarze miasta. Skutkiem taktyki margrabiego, powszechnie uważano Rougona za naczelnika związku; zebrania odbywały się u niego, było to dość dla nieprzezornych oczu, by go miały za kierującego ruchem, sprowadzającym świeżych republikanów stronnictwu zachowawczemu. Są okoliczności, w których ludzie opinii podszarzanej wznoszą swe powodzenie tam, gdzie inni, lepiej położeni i więcej wpływowi, nie chcieliby ryzykować swoich losów. Z pewnością że Roudier, Granoux i inni, jako majętni i dobrze uważani, byliby stosowniejsi, niżeli Piotr, na naczelników stronnictwa zachowawczego. Ale żaden z nich nie byłby zezwolił, żeby z jego mieszkania zrobiono centrum polityczne. Ich przekonania nie zachodziły tak daleko, by się chcieli jawnie kompromitować. Gra była zbyt ryzykowną. Z mieszczaństwa plassańskiego, tylko Rougoni mogli ją rozegrać, mało mając do stracenia a pobudzani będąc żądzą posiadania, dotychczas niezaspokojoną, która ich popychała do postanowień ostatecznych.
W kwietniu 1849 roku, Eugeniusz przyjechał z Paryża na dwa tygodnie do ojca. Nie dowiedziano się nigdy dobrze o celu tej podróży. Zdawało się, że Eugeniusz chce zbadać grunt miasta rodzinnego, by stawić swoją kandydaturę do Zgromadzenia prawodawczego, które miało zastąpić konstytuantę. Lecz był zanadto przezornym, aby działać na ślepo. Zapewne wkrótce musiał się przekonać, że opinia publiczna nie jest mu przychylną, gdyż jednem słowem nie wyjawił swoich zamiarów. W Plassans nic nie wiedziano, co on robił w Paryżu; gdy przyjechał, mówiono że jest szczuplejszy i mniej ospały. Wszyscy go otaczali, chcąc się czegoś dowiedzieć, lecz udawał głupiego, starał się, przeciwnie, drugich wybadywać. Ludzie sprytniejsi byliby poznali, że mu bardzo idzie o polityczne przekonania miasta; wyraźnie grunt badał, nietyle dla siebie, co dla jakiegoś stronnictwa.
Nie zaniedbywał zebrań u swoich rodziców. Jak tylko pierwszy raz odezwał się dzwonek, zasiadał w głębi okna, najdalej od lampy; słuchał uważnie, wsparłszy brodę na ręku. Nawet najniedorzeczniejsze nie poruszały go gadaniny. Skłonieniem głowy wszystkiemu potakiwał; zapytany o zdanie, wyrażał grzecznie opinię przez większość przyjętą. Jego uwaga, niezmienna uprzejmość — zjednały mu sympatyę. Osądzono, że jest człowiekiem nic nieznaczącym ale dobrym. Gdy jaki dawny handlarz oliwy lub migdałów, co nie mógł pośród wrzawy wyłożyć swoich projektów ratowania Francyi, zwrócił się z niemi do Eugeniusza, on podnosił zwolna głowę jakby zachwycony tem co słyszał. Jeden tylko Vuillet patrzył na niego z niedowierzaniem. Jako zakrystyan i księgarz, posiadał więcej daru postrzegawczego. Uważał, iż adwokat zamienił czasem słów kilka z komendantem Sicardot; chciałby słyszeć, co mówili, ale nie mógł. Uważał także, iż Sicardot wspominał o Bonapartych, z jakimś tajemniczym uśmiechem.
Na dwa dni przed wyjazdem z Plassans, Eugeniusz na ulicy Sauvaire spotkał swego brata, Arystydesa, który się z nim złączył i mówił coś, jakby prosząc o radę. Arystydes podówczas był w bardzo kłopotliwem położeniu. Po ogłoszeniu Rzeczypospolitej, objawiał najwyższy zapał dla nowego rządu. Dwa lata spędzone dawniej w Paryżu rozwinęły nieco jego umysł, widział dalej, niż jego współobywatele. Odgadywał nieudolność legitymistów i orleanistów, nie domyślał się jednak, kto będzie trzecim grabieżcą, co zagarnie Rzeczpospolitę. Na wszelki wypadek, staną po stronie zwycięzców. Z ojcem zerwał stosunki, nazywając go publicznie starym niedołęgą otumanionym przez szlachtę. Dziwił się tylko, że jego matka, kobieta rozumu, mogła męża skłonić do połączenia się ze stronnictwem, które oddaje się tak urojonym nadziejom. Rodzice, mówił sobie, pójdą ostatecznie z torbami.
Co się jego tyczy, to chciał się sprzedać, ale sprzedać jak najdrożej. Rad byłby stać po stronie tych, coby mogli dobrze go wynagrodzić w chwili tryumfu. Nieszczęściem, działał na ślepo, czuł że na prowincyi kroczy bez busoli, obawiał się zgubić ostatecznie. Oczekując na wypadki, wyznawał zasady republikańskie i dzięki przyjętej postawie pozostał w podprefekturze, gdzie mu nawet pensyę powiększono. Lecz chcąc także czemś się odznaczyć, skłonił pewnego księgarza, współzawodnika Vuilleta, żeby założył dziennik demokratyczny, do redakcyi którego sam się przyłączył. „L’Indépendant“ wypowiedział wojnę reakcyonistom. Lecz prąd uniósł Arystydesa dalej, niż początkowo zamierzał. Zaczął pisywać artykuły podżegające, przejmujące jego samego dreszczem. Zwrócono w mieście uwagę, że syn napada na osoby, które bywały u ojca. Majątek Roudiera i Granoux‘a, do tego stopnia niepokoił Arystydesa, że tenże przebrał wszelką miarę w swoich wyrażeniach. Ściągnął więc na siebie nienawiść całego mieszczaństwa.
Przybycie Eugeniusza do Plassans, tudzież jego zachowanie się, dało mu wiele do myślenia. Znał przebiegłość brata; wiedział, że jeżeli drzemie, to tylko jednem okiem, jak kot czatujący przy mysiej jamie. Eugeniusz tymczasem przepędza wieczory u rodziców i z namaszczeniem słucha śmiesznych oryginałów, których on niemiłosiernie wyszydzał. Miałżeby się omylić? Czy legitymiści lub orleaniści mogą mieć naprawdę jakie widoki? To przypuszczenie mocno go pognębiło.
W wilię tego dnia, w którym spotkał Eugeniusza na ulicy Sauvaire, wydrukował w swoim dzienniku piorunujący artykuł przeciw intrygom duchowieństwa, w odpowiedzi na zarzuty stawiane republikanom przez Vuilleta, jakoby chcieli kościoły burzyć. Vuillet był zmorą Arystydesa. Nie upłynął tydzień, żeby obadwa dziennikarze najsroższych obelg z sobą nie wymienili. Arystydes nazywał swego przeciwnika „Judaszem”, lub „służalcem św. Antoniego”, Vuillet zaś mówił o „republikanach, jako o potworach krwiożerczych“.
Arystydes zapytał brata:
— Czytałeś mój artykuł wczorajszy — co o nim myślisz?
— Jesteś niedorzecznym, mój bracie — odpowiedział Eugeniusz, wzruszając ramionami.
— Więc podług ciebie Vuillet ma racyę, wierzysz w tryumf Vuilleta?
— Ja!... Vuillet...
Chciał zapewne powiedzieć, że „Vuillet jest takim samym głupcem, jak ty“ — ale się zatrzymał, gdy spojrzał na wzburzoną twarz brata, nieufność go ogarnęła.
— Vuillet także ma pewną wartość — dokończył spokojnie.
Arystydes, odszedłszy od brata, był bardziej jeszcze niespokojnym niż przedtem. Eugeniusz żartował sobie z niego, bo przecież Vuillet był najnikczemniejszą istotą. Przyrzekł sobie przeto, że będzie ostrożniejszym, że przestanie brnąć dalej, aby miał ręce rozwiązane, gdyby w późniejszym czasie wypadło pracować dla innego stronnictwa.
Eugeniusz w dzień wyjazdu, na samem wsiadaniu do dyliżansu, wyprowadził ojca do sypialnego pokoju i rozmawiał z nim dość długo. Felicya, pozostawszy w salonie, nic usłyszeć nie mogła, gdyż mówili pocichu. Gdy powrócili, uważała, iż są mocno poruszeni. Pocałowawszy ojca i matkę, Eugeniusz rzekł z pewną żywością:
— Zrozumiałeś mię dobrze, ojcze? W tem jest powodzenie. W tym kierunku pracujemy z całych sił naszych. Proszę, ufajcie mi.
— Bądź spokojny, zrobię co chcesz. Ale muszę być wynagrodzonym, jak mówiłem.
— Jeżeli się nam uda, ojciec będzie zadowolony, przysięgam na to! Będę pisywał do ojca i wskażę drogę postępowania. Nie należy niczego się obawiać, nie zapalać się nigdy, ale trzeba być mi posłusznym.
— Co tak spiskujecie? — zapytała ciekawie Felicya.
— Kochana matko — rzekł Eugeniusz, uśmiechając się — wątpiłaś zawsze o mnie, więc teraz nie mogę powierzyć ci moich nadziei; potrzeba wiary, żeby mię zrozumieć. Ale w danym czasie, ojciec udzieli ci wszelkich objaśnień.
Kiedy zaś Felicya przybrała minę obrażoną, całując ją, rzekł jej do ucha:
— Dzisiaj zbyt wielki rozum byłby szkodliwy. Jak czas przyjdzie, ty, matko, rzecz całą poprowadzisz.
Wyszedłszy, jeszcze się wrócił i powiedział głosem nakazującym:
— Nadewszystko wystrzegajcie się Arystydesa, jest to duch swarliwy i wszystkoby popsuł. Bądźcie o niego spokojni, znam go dobrze, on zawsze spadnie na nogi. Jak dojdziemy do majątku, potrafi zabrać część swoją.
Po wyjeździe syna, Felicya starała się zbadać tajemnicę, jaką przed nią robiono. Męża wprost nie pytała, byłby się rozgniewał i powiedział że jej nic do tego. Lecz pomimo użycia rozumnej taktyki, niczego się dowiedzieć nie mogła. Piotr, któremu pochlebiło zaufanie syna, był niezbadanym. Felicya nic się nie troszczyła o politykę, nie byłaby się o takie rzeczy wcale dopytywała; jej szło o nagrodę, o której ojciec z synem rozmawiali, w tem dla niej leżała kwestya cała! Jeżeli się Piotr sprzedał, to musiał dobrze się sprzedać. Jednego więc wieczoru, kiedy mąż był w lepszym humorze, kiedy już zostali sami, naprowadziła rozmowę na przykrości ubóstwa.
— Chciałabym — rzekła — żeby się to skończyło. Rujnujemy się na drzewo i na olej, od czasu jak ci panowie przychodzić zaczęli. Kto nam za to zapłaci? Może nikt...
Mąż dał się złapać, uśmiechnął się znacząco:
— Cierpliwości — powiedział.
Potem, patrząc żonie bystro w oczy, zapytał:
— Czy byłabyś rada, żeby twój mąż został poborcą?
Felicya poczerwieniała z radości. Siadając na łóżku, klasnęła w dłonie.
— Czy na prawdę?... Tutaj, w Plassans?...
Piotr zwolna kiwnął głową, cieszyło go zadziwienie żony.
— Ależ na to potrzeba ogromnej kaucyi... Słyszałam, że nasz sąsiad Peirotte musiał złożyć w kasie osiemdziesiąt tysięcy franków.
— Eh! — rzekł były kupiec — co mi do tego, Eugeniusz musi to wszystko załatwić. On się postara, że jaki bankier paryzki założy za mnie... Widzisz, wybrałem posadę z dużemi dochodami, Eugeniusz krzywił się z początku, mówił że na takie urzędy idą ludzie co mają stosunki i wpływy. Ale trzymałem się ostro, musiał ustąpić. Poborca nie potrzebuje znać łaciny ani greczyzny, wezmę sobie pomocnika, jak zrobił Peirotte i ten wszystkiemu da radę.
Felicya słuchała zachwycona.
— Domyśliłem się — dodał — o co szło kochanemu synowi; nie bardzo nas tutaj lubią. Wszyscy wiedzą, że nie mamy pieniędzy, będzie gadanina. Lecz w chwilach przesilenia niejedno uchodzi. Eugeniusz namawiał, żebym przyjął posadę w innem mieście, ale nie chciałem, wolę pozostać w Plassans.
— Oh! tak, tak — zawołała stara kobieta — pozostańmy... Tutaj cierpieliśmy, tutaj będziemy używali! Zakasuję je wszystkie, te piękne panie, co teraz tak pogardliwie patrzą na moje wełniane suknie!... Na myśl mi nie przyszedł poborca, sądziłam, że chcesz być merem.
— Merem!.. posada bezpłatna!... Eugeniusz mówił mi o merostwie, dobrze, powiedziałem, jeżeli zapewnisz mi pietnaście tysięcy franków rocznej renty.
Felicya skakała prawie z radości. Gdy się uspokoiła, rzekła do męża:
— Obliczmy, ile mógłbyś mieć dochodu?
— Pensja nie przenosi trzech tysięcy franków.
— Trzy tysiące — liczyła żona.
— Tantiema od poboru, która w Plassans przynieść może dwanaście tysięcy rocznie.
— To pietnaście tysięcy.
— Tak, około piętnastu tysięcy franków. Tyle ma właśnie Peirotte. Ale to niewszystko; Peirotte robi interesa giełdowe na swoją rękę. To jest dozwolonem. I ja puszczę się na tę drogę, jeżeli będę uważał że mi dobrze idzie.
— A więc razem, dajmy na to, dwadzieścia tysięcy... Dwadzieścia tysięcy dochodu! — powtórzyła Felicya, ogłuszona wysokością cyfry.
— Trzeba będzie oddać bankierowi, co nam naprzód zaliczy — zrobił Piotr uwagę.
— Chociażby, zawsze będziemy bogatsi od tych panów... Czy margrabia i inni mają się z tobą dzielić?
— Bynajmniej, wszystko będzie dla nas. No, teraz idźmy spać, nie mów nic nikomu — dodał Piotr, lękając się wygadać w dłuższej rozmowie.
Ale Felicya, chociaż zgasiła lampę, zasnąć nie mogła, snuły jej się przed oczyma najprzyjemniejsze widoki. Zajmowała już piękny apartament na Nowem-mieście, dawała wieczory, zadziwiała miasto niezwykłą świetnością. Zemści się więc za wszelkie oznaki lekceważenia, jakie znosi czasem od osób bywających w jej domu, niewyłączając margrabiego. Ona to sobie powetuje później, gdy te same osoby będą się nizko kłaniały panu poborcy Rougonowi. Przez całą noc chodziły jej takie myśli po głowie; kiedy zaś zrana rzuciła okiem na okna p. Peirotte, przyjemnie się uśmiechnęła, widząc adamaszkowe firanki.
Wsparta na nadziejach, jakie mąż jej robił, odstąpiła chętnie od spisków legitymistycznych margrabiego de Carnavant, dając przytem ciągłe dowody dyskrecyi i przezorności. Obawiała się czasami, żeby Piotr fałszywą nie poszedł drogą, na której mogliby stracić wszystko, co mieli, lecz przypominając sobie stanowczość Eugeniusza, znów była pełna wiary i zaufania. Silnie też wpływał na nią urok rzeczy nieznanych. Co syn jej starszy robi w Paryżu? Z jakimi ludźmi przestaje? I co z tego wyniknie? Była to niepewność obiecująca. Tymczasem tutaj w Plassans, własnemi oczyma patrzyła na wybryki Arystydesa, o którym goście żółtego salonu, nawet w obecności rodziców najgorzej mówili i najsurowsze o nim wydawali sądy.
Sicardot wściekał się na swego zięcia. Piotr wypierał się syna. Matka łzy połykała, nie śmiąc się odezwać, miała mocne przekonanie, że Arystydes, pomimo wad swoich, więcej był wart niż osoby u niej zebrane. Błagała syna po dwakroć na osobności, by do nich powrócił i nie gubił się więcej. Ale nie odniosła żadnego rezultatu. Arystydes także wymawiał matce, że ojca zaprzedała w służbę margrabiemu. Zostawiła go więc własnemu losowi; obiecując sobie, że jeżeli Eugeniuszowi się powiedzie, zmusi go do podzielenia się zdobyczą z ulubionem jej dzieckiem.
Po wyjeździe starszego syna, Piotr pogrążył się w pełnej reakcyi. Na pozór żółty salon w niczem się nie zmienił. Każdego wieczoru ciż sami ludzie, te same wygłaszali w nim opinie. Eugeniusz opuścił Plassans dnia 1-go maja. W kilka dni później, goście Rougonów z zachwyceniem czytali sławny list prezydenta Rzeczypospolitej do generała Oudinot, o postanowieniu zdobycia Rzymu. List ten uważał za skutek silnej postawy stronnictwa reakcyjnego. Od r. 1848 rozbierano w Izbach kwestyę rzymską, Bonapartemu pozostał zaszczyt zdławienia powstającej republiki, czego Francya wolna nie byłaby się nigdy dopuściła. Margrabia oświadczył, że nikt nie mógłby lepiej zasłużyć się sprawie legitymistów. Vuillet napisał prześliczny artykuł; zapał nie miał granic. W miesiąc później, komendant Sicardot, za przybyciem do Rougonów, udzielił wiadomości, że armia francuzka bije się pod murami Rzymu. Kiedy wszyscy wynurzali radość z tego powodu, on podszedł do Piotra i ścisnął go z pewnem znaczeniem za rękę. Następnie, wygodnie zasiadłszy, rozpoczął sypać pochwały dla prezydenta, który sam jeden tylko mógł uchronić Francyę od anarchii.
— Niechaj ją ratuje, co najprędzej — zawołał margrabia — i wypełni swój obowiązek, oddając ją w ręce monarchów prawowitych!
Piotr, potwierdziwszy ten wykrzyknik, wyznał iż w tym razie książę Ludwik zjednał sobie całą jego sympatyę. I z komendantem Sicardot zaczęli wymieniać krótkie zdania, mające na celu sławić wyborne zamiary prezydenta. Tym sposobem bonapartyzm po raz pierwszy jawnie się rozpostarł w żółtym salonie. Zresztą, po wyborze z 10-go grudnia, objawiano dla księcia pewne względy. Stawiano go tysiąc razy wyżej od Cavaignaca i cała banda reakcyjna za nim głosowała. Zawsze jednak ten książe, chociaż go uważano za wspólnika, obudzał pewną nieufność, lękano się, by nie zachował dla siebie kasztanów, które wyciąga z popiołu. Owego wieczoru jednakże, dzięki wyprawie rzymskiej, pochwały komendanta i Piotra wybornie były przyjęte.
Granoux i Roudier byliby radzi, żeby prezydent kazał już co najprędzej wystrzelać wszystkich republikanów. Margrabia stał przed kominkiem, wpatrzony w wypłowiałe kwiaty dywanu. Gdy podniósł głowę, Piotr, bacznie śledzący na jego twarzy wrażenie temi słowy wywarte, zamilkł nagle. De Carnavant spojrzał na Felicyę i uśmiechnął się. Vuillet, zawsze baczny, odezwał się niechętnie:
— Pomimo zalet prezydenta, wolałbym, żeby był w Londynie, niżeli w Paryżu. Nasze interesa skorzystałyby na tem...
Rougon, w obawie, że się posunął za daleko, pobladł nieco.
— Nie idzie mi o „mego Bonapartego“ — rzekł dość spokojnie — wiecie, gdziebym go wysłał, gdybym mógł, utrzymuję tylko, że wyprawa rzymska jest dobrą.
Felicyę zadziwiły szczegóły tej sceny, ale nie wspomniała o tem mężowi, co dowodziło że zachowała ten materyał do wewnętrznego przetrawienia. Uśmiech margrabiego, którego znaczenie wymykało jej się całkiem, wielce ją zastanowił.
Od owego wieczoru, Rougon, jak tylko miał sposobność, wciskał pochlebne słówko dla prezydenta, w czem niezwykle dopomagał mu komendant Sicardot. Z tem wszystkiem, stronnictwo klerykalne panowało jeszcze przeważnie w żółtym salonie. W roku następnym to grono reakcjonistów nabrało w mieście znaczenia, mianowicie, gdy ruchy wsteczne dokonały się w Paryżu. Wszystkie postanowienia antiliberalne, które nazwano wewnętrzną wyprawą rzymską, wychodziły na korzyść stronnictwu Rougonów w Plassans. Ostatni mieszczanie, widząc upadek Rzeczypospolitej, jednoczyli się z konserwatystami. Wybiła godzina Rougonów. Doznali prawie owacyi na Nowem-mieście, w dniu obalenia drzewa wolności na placu podprefektury. Drzewo, młoda topolka z nad Wiorny, schła powoli, na wielkie zmartwienie robotników, którzy w każdą niedzielę przychodzili oglądać postępy zniszczenia, nie mogąc sobie wytłomaczyć jego przyczyny. Pewnego dnia, czeladnik od kapelusznika rozgłosił, że widział jak z domu Rougona wyszła kobieta i wylała pod drzewo konewkę wody zatrutej. Na tej zasadzie rozeszła się wieść, że Felicya w własnej swojej osobie, wstaje w nocy i drzewo podlewa witryolejem. Gdy uschło, magistrat zawyrokował, że godność Rzeczypospolitej wymaga, aby suche drzewo usunąć. Wybrano do tej czynności późną godzinę wieczorną, żeby uniknąć niezadowolenia robotników. Kapitaliści z Nowego-miasta, dowiedziawszy się o małej fecie, zeszli wszyscy na plac. Towarzystwo żółtego salonu przyglądało się z okien. Kiedy topola zachwiała się i padła jak bohater śmiercią ugodzony, Felicya zaczęła powiewać białą chustką. Z placu sypnięto oklaskami, goście Rougonów w odpowiedzi powiewali chustkami. Kilkanaście osób podeszło pod ich okna, wołając:
— Pogrzebiemy ją, pogrzebiemy!
Zapewne mówili o Rzeczypospolitej. Felicya wpadła w nerwowe wzruszenie. Była to piękna chwila w kronikach żółtego salonu.
Margrabia, ile razy patrzył na Felicyę, uśmiechał się tajemniczo. Przebiegły staruszek wiedział dokąd Francya dąży, jeden z pierwszych zwęszył cesarstwo. Później, kiedy Zgromadzenie prawodawcze traciło czas na próżnych kłótniach, kiedy orleaniści i legitymiści w milczeniu przyjmowali myśl zamachu stanu, widział że sprawa króla była zgubiona. On jeden widział jasno. Vuiliet czuł, że sprawa Henryka V, popierana przez jego dziennik, stawała się coraz bardziej nienawistną; lecz jemu o to nieszło; chciał być wyłącznie poplecznikiem księży dla tego, żeby mu odchodziła największa ilość szkaplerzy i obrazów świętych. Co się tyczy Roudiera i Granoux — niewiadomo było, czy oni mają jakie opinie; chcieli jeść i spać spokojnie, oto rzecz szła. Pomimo straconej nadziei, margrabia niezmiennie przychodził do Rougona. Bawiły go śmieszności mieszczańskie. Ale z pewną złośliwością zachował dla siebie przekonanie, że jeszcze nie nadeszła godzina Bourbonów. Udawał ciągle gorliwego ich stronnika, od pierwszego dnia atoli poznał się na zmianie frontu Piotra; sądził że i Felicya należy do zmowy.
Przyszedłszy raz wcześniej, zastał samą panią w salonie.
— Eh, mała, jakże tam idą wasze interesa?... Ale powiedz mi, dla czego kryjesz się przedemną?
— Ja się nie kryję — odpowiedziała Felicya zaciekawiona.
— Otóż to, ona myśli, że podejdzie takiego starego lisa jak ja! Moje dziecko, miej we mnie zaufanie, ja ci nawet w sekrecie dopomogę...
Felicya zastanowiła się na chwilę. Nie miała nic do wyznania, ale dowiedzieć się mogła o wszystkiem.
— Uśmiechasz się — mówił dalej de Carnavant — to już dobry początek. Domyśliłem się, że stoisz za swoim mężem, który zanadto jest ociężały, by wymyślić taką ładną zdradę! Życzę naprawdę, żeby Bonaparci dali wam to, co byłbym dla was otrzymał od Bourbonów.
Słowa te potwierdziły podejrzenia, jakie stara kobieta miała od pewnego czasu.
— Wszakże książe Ludwik ma wszystkie szanse za sobą? — zapytała.
— Tak sądzę, ale mnie nie zdradź — odpowiedział margrabia, śmiejąc się. — Ja już jestem staruszek na nic nieprzydatny. Pracowałem tylko dla ciebie. Lecz skoro bezemnie znalazłaś dobrą drogę, to i lepiej. Tylko się nie kryj, raczej poradź mi się, gdy będziesz w kłopocie. Ja także umiem trochę zdradzać...
W tej chwili nadeszło całe pokolenie byłych kupców oliwy i migdałów.
— Ach, nasi kochani reakcyoniści — rzekł po cichu de Carnavant. — Widzisz, mała, w polityce cała sztuka na tem polega, żeby mieć dobre oczy tam, gdzie drudzy są ślepi. Ty masz za sobą wszelkie dane.
Nazajutrz Felicya, poruszona powyższą rozmową, chciała mieć pewność. Był to już początek 1851 roku. Od półtora roku, Rougon odbierał listy od Eugeniusza, regularnie co dwa tygodnie. Zamykał się w pokoju sypialnym, żeby je odczytać, następnie chował je do biórka, od którego klucz nosił ciągle w kieszonce od kamizelki. Na zapytania żony odpowiadał stale: „Eugeniusz pisze, że jest zdrów“. Felicya oddawna już miała ochotę dobrać się do listów. Nazajutrz więc zrana, kiedy Piotr spał jeszcze, wyjęła kluczyk z kamizelki, zastępując go innym podobnej wielkości. Skoro tylko mąż wyszedł, zamknęła się i wszystkie listy przeczytała.
Pan de Carnavant nie omylił się i ona się dobrze domyśliła. Z czterdziestu listów dowiedziała się o całym ruchu bonapartystowskim, mającym na celu cesarstwo. Listy stanowiły rodzaj treściwego dziennika, obejmującego fakta, w miarę jak po sobie następowały, z których następnie wyciągano nadzieje i wnioski. Eugeniusz mówił o księciu Ludwiku, jako o człowieku niezbędnie potrzebnym do rozwiązania obecnego położenia. Felicya zrozumiała, że syn jej był od r. 1848 agentem tajemnym i nader czynnym i że pracował pod rozkazami osób, o których poufale się wyrażał. Każdy list zdawał sprawę z postępu działań i wskazywał jak ojciec ma postępować w Plassans. Felicya wytłomaczyła sobie teraz niektóre słowa i czynności Piotra, dotychczas dla niej niezrozumiałe. Przekonywała się, że ojciec ściśle wypełniał polecenia syna.
Po odczytaniu listów, myśl Eugeniusza stała się dla niej widoczną. Spodziewał się, że w harmidrze zrobi karyerę polityczną i za jednym zamachem spłaci rodzicom koszty edukacyi, rzucając im kawał z uszczwanej zwierzyny. Skoro tylko ojciec mu dopomoże i stanie się pożytecznym — może być pewnym, że go zrobi poborcą. Jemu nic nie odmówią, skoro umaczał ręce w najtajemniejszych robotach. Owe listy były prostą uprzejmością dla rodziców, miały uchronić ich od wielu niedorzeczności. Odczytała powtórnie ustępy dotyczące ostatecznej katastrofy. Katastrofa, której znaczenia i rodzaju nie mogła odgadnąć, była dla niej jakby końcem świata; Bóg pomieściłby wybranych po swojej prawicy, potępionych po lewicy; ona siebie zaliczała do wybranych.
Kiedy następnej nocy udało jej się wsunąć kluczyk napowrót do kamizelki, przyrzekła sobie, że zawsze tego sposobu użyje za nadejściem nowego listu. Postanowiła udawać, że nie wie o niczem. Taktyka była wyborną. Od tej chwili dopomagała mężowi jak najlepiej, sprowadzając rozmowę w danym razie na przedmiot pożądany. Bolała ją nieufność Eugeniusza, obiecywała sobie że jak się wszystko uda powie mu: „Wiedziałam o tem, i nietylko że nic nie zepsułam, ale nawet zapewniłam sprawie zwycięztwo“. Nigdy spiskowy nie robił mniej hałasu a więcej pożytku. Margrabia, któremu się zwierzyła, podziwiał ją.
Najwięcej niepokoił ją los Arystydesa; przerażała się wściekłemi artykułami dziennika „Independent“. Chciałaby ostrzedz nieszczęsne dziecko, ale nie wiedziała jak to zręcznie zrobić. Eugeniusz usilnie im przykazał, by się wystrzegali Arystydesa. De Carnavant podzielał to zdanie.
— Moja mała — rzekł — w polityce trzeba umieć być egoistą. Gdybyś nawróciła syna i jego znienawidzony dziennik zaczął bronić idei napoleońskich, zadałabyś ciężki cios stronnictwu. Mieszczanie plassańscy trzęsą się na wspomnienie dziennika. Niechaj sobie Arystydes brnie dalej, to wpływa na kształcenie młodych ludzi. Zdaje mi się, że on nie będzie długo pozostawał w roli męczennika.
Przejęta chęcią naprowadzenia swoich na dobrą drogę, Felicya egzorcyzmowała Paskala, który mało się zajmował polityką. Kiedy robił jakie doświadczenie, państwa mogły się rozpadać — on głowy nie odwrócił. Ustąpił jednak przed naleganiem matki, która do niego mówiła:
— Gdybyś bywał w porządnych domach, miałbyś klientów w wyższem towarzystwie. Przychodź przynajmniej do nas, zapoznasz się z panami Roudier, Granoux, Sicardot — są to ludzie dostatni, którzy za wizyty płaciliby ci cztery i pięć franków. Ubodzy cię nie wzbogacą.
Była to mania Felicyi, żeby dojść do majątku i żeby widzieć całą swoją rodzinę bogatą. Paskal, żeby matki nie martwić, był na kilku wieczorach w żółtym salonie. Nie znudził się tak bardzo jak sądził. Pierwszy raz miał sposobność podziwiać, do jakiego stopnia głupoty ludzie zdrowi zejść mogą. Dawni kupcy migdałów i oliwy, nawet margrabia i komendant, wydali mu się ciekawemi okazami stworzeń, zasługujących na bliższe zbadanie. Z zajęciem naturalisty przyglądał się ich twarzom zastygłym w jakiemś wykrzywieniu, które malowało ich zatrudnienia i żądze. Przysłuchiwał się pustej paplaninie, jakby chciał dojść, co znaczy szczekanie psa, lub miauczenie kota. W owym czasie bardzo go zajmowała fizjologia porównawcza, stosująca do rasy ludzkiej postrzeżenia, jakie mógł uczynić o dziedziczności u zwierząt. Siedząc w salonie żółtym, myślał że się znajduje w menażeryi i ustalał podobieństwa fizyonomij do znanych sobie zwierząt.
Suchy margrabia przypominał mu zieloną szarańczę, z głową wązką, słupkowatą; Vuillet — bladą, klejowatą ropuchę; Roudier — tłustego barana; komendant — bezzębnego buldoga. Granoux był dla niego przedmiotem nieustannego podziwienia. Cały jeden wieczór poświęcił na rozmierzanie w myśli kąta, jaki tworzyła jego twarz w profilu. Kiedy Granoux niezrozumiale bełkotał obelgi na krwiożerczych republikanów, zdawało mu się, że powinien zaryczeć jak cielę, kiedy zaś wstawał z krzesła i żegnał się, był pewny, że na czterech nogach wyjdzie z salonu...
— Mówże z tymi panami cośkolwiek — zachęcała matka — staraj się o ich klientelę.
— Nie jestem weterynarzem — odpowiadał zniecierpliwiony.
Felicya, nie domyślając się jakiemi porównaniami zabawiał się syn jej, ciągle go upominała o zachowanie stosunków z ludźmi bogatymi. Chciała nadewszystko oswoić go z widokami rodziny i pozyskać dla rządu, który miał nastąpić po Rzeczypospolitej.
— Mój kochany — mówiła — ponieważ przychodzisz do rozumu, potrzeba żebyś pomyślał o przyszłości... Nazywają cię republikaninem, bo wszystkich hołyszów leczysz. Bądź otwarty, jakie masz przekonania?
Paskal spojrzał dobrodusznie na matkę i rzekł z uśmiechem:
— Jakie mam przekonania? Albo ja wiem... Matka mówi, że mnie obwiniają, iż jestem republikaninem? To i owszem. Jeżeli republikanin jest człowiekiem, co kocha ludzi i pragnie ich szczęścia — niewątpliwie jestem republikaninem.
— Ale nie dojdziesz do niczego — przerwała Felicya — zginiesz ze szczętem. Widzisz, twoi bracia myślą o sobie...
Pascal zrozumiał, że nie zdoła obronić swego egoizmu naukowego. Matka mu wymawiała, że nie liczy się z położeniem politycznem, uśmiechnął się smutnie i zwrócił rozmowę na inne przedmioty. Chociaż odwiedzał niekiedy żółty salon, matka nie mogła na nim wymódz, aby łączył się ze stronnictwem mającem widoki powodzenia.
Czas upływał; wypadki następowały jedne po drugich. Rok 1851 był dla polityków plassańskich pełen niepokoju i zamieszania, z których korzystała tajemna sprawa Rougonów. Z Paryża dochodziły najsprzeczniejsze wiadomości; to republikanie brali górę, to znów stronnictwo zachowawcze. Echo niesnasek, rozdzierających Zgromadzenie prawodawcze, dochodziło na prowincyę raz potężniejsze, drugi raz przygłuszone a zawsze tak zagmatwane szczegółami, że najprzenikliwsi ludzie nie wiedzieli, czego się trzymać. Każdy wiedział, że jakieś rozwiązanie nastąpić musi, ale jakie? To pytanie utrzymywało wszystkich w srogiej niepewności. Pomiędzy mieszczanami ogólne panowało życzenie, ażeby jak najprędzej wyjść z tak nieokreślonego stanu. Byliby gotowi rzucić się w objęcia sułtana, gdyby sułtan chciał Francyę ratować od anarchii.
Kiedy w żółtym salonie postrach się zwiększał, margrabia mówił Felicyi do ucha:
— Słuchaj, mała, owoc już dojrzał... ale trzeba żebyście stali się pożytecznymi.
Felicya, wiedząc zawsze z listów Eugeniusza o biegu wypadków i o blizkiem już przesileniu, bardzo dobrze zrozumiała, że wypada być pożytecznymi, ale jak? Poradziła się nareszcie margrabiego.
— Wszystko zależy od obrotu rzeczy — rzekł staruszek. — Jeżeli departament będzie spokojny, jeżeli jakie powstanie nie przestraszy plassańczyków, trudno wam będzie wyjść na wierzch i oddać usługę nowemu rządowi. W takim razie radzę wam siedzieć spokojnie w domu i czekać na dobrodziejstwa Eugeniusza. Lecz jeżeli lud się poruszy i nasi kochani mieszczanie przestraszą się — będzie sposobność do odegrania ładnej roli... Tylko, że twój mąż jest trochę za ciężki.
— To nic! Już ja go rozruszam. Jakże margrabia myśli, czy departament powstanie?
— Jestem tego prawie pewny. Może Plassans, się nie ruszy, ale z pewnością małe miasteczka i wsie, gdyż tam odbywa się oddawna agitacya republikańska. Jeżeli wybuchnie zamach stanu, usłyszymy że zadzwonią na alarm w całej okolicy od lasów Seille aż do wyżyny Sainte-Roure.
Felicja zamyśliła się.
— To pan sądzisz — pytała dalej — że powstanie jest konieczne dla naszego powodzenia?
— Tak sądzę — odpowiedział de Carnavant — nowa dynastya nie gruntuje się inaczej, tylko w zgiełku i zamieszaniu. Krew jest dobrym nawozem! Będzie to wcale pięknie — dodał z szyderskim uśmiechem — jeżeli rodzina Rougonów, jak wiele innych znakomitych rodzin, będzie liczyła swe wyniesienie od rzezi.
Słowa te dreszczem przejęły Felicję. Ale była kobietą rozumną, wspaniałe zaś firanki Peirotte’a, które codziennie pod oczy jej podpadały, podtrzymywały jej odwagę. Zdecydowaną była na wszelką ostateczność, byle tylko przenieść się na Nowe-miasto, ideał jej marzeń, do którego od tak dawnych lat tęskniła.
Rozmowa z margrabią rzuciła jaśniejsze światło na ich położenie. Zdanie jego potwierdził ostatni list pisany przez Eugeniusza do ojca. On także liczył, że powstanie w departamencie wyjdzie ojcu na korzyść, znając zaś rodzinne strony, o powstaniu nie wątpił. Wszystkie jego rady miały na celu, wyrobienie dla reakcyonistów żółtego salonu wpływu jak największego, ażeby wdanej chwili Rougoni mogli opanować miasto. Według jego obliczeń, żółty salon powinien być panem Plassans w listopadzie 1851 roku. Roudier przedstawiał w nim mieszczaństwo bogate i pociągnąłby cała Nowe-miasto, Granoux miał za sobą radę miejską, jako jej członek najbardziej wpływowy, co dawało wyobrażenie o innych członkach... Nakoniec przez komendanta Sicardot, dla którego margrabia wystarał się o dowództwo gwardyi narodowej, żółty salon rozporządzał siłą zbrojną. Rougoni zatem ci osławieni ludziska, zdołali zebrać około siebie narzędzia swojej fortuny a każdy przez głupotę lub tchórzostwo, miał ich słuchać i ślepo pracować nad ich wyniesieniem. Mogli się tylko obawiać innych wpływów, pracujących w tym samym co oni kierunku, które pozbawiłyby ich tym sposobem części położonych zasług. Była to ich największa obawa, ponieważ pragnęli zachować bez podziału wszystkie korzyści z odegranej roli wypływające. Poparcia ze strony duchowieństwa i szlachty byli naprzód pewni, lecz w razie, gdyby podprefekt, mer, lub inni urzędnicy, wysunęli się na scenę i natychmiast zdusili powstanie, czynność ich zmniejszyłaby się znacznie, możeby nawet została udaremnioną. Brakłoby im czasu i środków do oddania przysług pożytecznych. Gorąco też pragnęli, żeby strach paniczny powstrzymał urzędników od wszelkiej działalności. Gdyby cała porządna administracya znikła i oni chociaż na jeden dzień byli panami miasta, powodzenie ich zostałoby stanowczo ugruntowane. Szczęściem dla nich, że w administracyi nie było ani jednego człowieka, któryby tak silne żywił przekonania, lub tyle był potrzebującym, żeby ryzykować się na losy niepewne. Podprefekt był to człowiek zasad liberalnych, o którym władza wykonawcza musiała zapewne zapomnieć, dzięki dobrej opinii, jaką miasto posiadało; charakteru lękliwego, niezdolny do nadużycia władzy, byłby w wielkim kłopocie wobec powstania. Rougoni wiedząc, że sprzyja demokracyi, nie potrzebowali obawiać się jego gorliwości, byli tylko ciekawi, jaką przybierze postawę. Municypalność również nie wzniecała w nich obawy. Mer, nazwiskiem Garçonnet, legitymista, którego nominacyę udało się cyrkułowi św. Marka przeprowadzić w roku 1849, nie cierpiał republikanów i z góry ich traktował; lecz z drugiej strony, zanadto był związany z duchowieństwem, żeby z zapałem popierał zamach stanu bonapartystów. W tem samem znajdowali się położeniu inni urzędnicy. Sędziowie pokoju, dyrektor poczty, poborca; zawdzięczając posady reakcyi klerykalnej, nie mogli przyjąć cesarstwa z wielkiemi wybuchami radości. Aczkolwiek Rougoni nie wiedzieli, jak się pozbyć tych ludzi, by miejsca oczyścić i stanąć na widowni, oddawali się szalonym nadziejom, nie widząc nikogo, coby z nimi współzawodniczył w roli zbawców.
Rozwiązanie zbliżało się W ostatnich dniach listopada, kiedy krążyła pogłoska o zamacha stanu i pokuszeniu się księcia prezydenta o dostojeństwo cesarskie, Granoux zawołał:
— Eh, zrobimy go czem zechce, byleby kazał wystrzelać tych nicponiów republikanów!
Podobny wykrzyk, wychodzący z ust człowieka, który spał zawsze, sprawił ogromne wrażenie. Margrabia udał, że go nie słyszy, lecz obecni mieszczanie skinieniem głowy potwierdzili zdanie byłego kopca migdałów. Roudier, jako człowiek bogaty, nie lękał się głośnej wyrazić pochwały, oświadczył więc, spoglądając bokiem na margiabiego de Carnavant, że położenie było nie do wytrzymania i że jakaś ręka musi sprostować je jak najprędzej.
Margrabia milczał, co uważano za potwierdzenie; wówczas konserwatyści, opuszczając sprawę prawowitości, zaczęli jawnie przemawiać za cesarstwem.
— Moi przyjaciele — rzekł komendant Sicardot, wstając — dzisiaj tylko Napoleon dać może opiekę osobom i zagrożonej własności... Bądźcie spokojni, przedsięwziąłem wszelkie środki, by porządek nie został zakłócony w Plassans.
Komendant rzeczywiście, wraz z Rougonem przechował w jakiejś stajni blizko wałów, zapas strzelb i nabojów; zapewnił się także co do gotowości gwardyi narodowej, na którą jak mniemał, może liczyć z pewnością. Słowa jego zrobiły jak najlepsze wrażenie. Tego wieczoru mieszczanie, opuszczając żółty salon, mówili o wycięciu w pień „czerwonych“, gdyby się tylko poruszyć chcieli.
Dnia 1-go grudnia Rougon odebrał list od Eugeniusza i poszedł, podług zwyczaju, przeczytać go do pokoju sypialnego. Gdy wrócił, Felicya uważała, że był bardzo wzburzony. Kręciła się cały dzień około biórka. Jak tylko noc nadeszła i mąż zasnął wyjęła kluczyk z kamizelki i list dostała. Eugeniusz w kilku wierszach zawiadamiał ojca, że przesilenie niebawem nastąpi, zalecał żeby o całem położeniu rzeczy zawiadomił matkę, gdyż chwila do tego właściwa nadeszła i będzie może potrzebował jej rady.
Dnia następnego, Felicya nadaremnie oczekiwała zwierzenia. Nie śmiała przyznać się do swojej ciekawości, musiała więc dalej udawać, że nie wie o niczem, złorzecząc mężowi za jego nieufność i za to, że miał ją za równie gadatliwą i słabą, jak inne kobiety. Piotr rzeczywiście, uwodząc się pychą powagi mężowskiej, która wlewa przekonanie w mężczyznę o jego wyższości w stosunku domowym, zaczął w końcu przypisywać żonie wszystkie niepowodzenia, jakich doznawali. Teraz zaś, kiedy sądził że sam kieruje interesami, wszystko jakoś szło dobrze... Postanowił zatem, wbrew zaleceniom synowskim, zupełnie się obejść bez rady żony.
Felicya, będąc wielce dotkniętą, byłaby z pewnością co naprzekór zdziałała, gdyby nie to, że pragnęła tryumfu równie gorąco, jak jej małżonek. Nie przestawała więc pracować nad zapewnieniem powodzenia, upatrując przytem jakiej małej zemsty.
— Ach, gdyby mu strachu napędzić! — myślała sobie — gdyby zrobił jakie głustwo!... Przyszedłby do mnie w pokorze prosić o radę; natenczas jabym dyktowała prawa!
Najwięcej niepokoiła ją postawa wszechwładnego pana, którąby mąż nie omieszkał przybrać, gdyby całą rzecz przeprowadził bez jej współudziału. Idąc za tego syna chłopskiego, liczyła że w jej ręku będzie posłusznem narzędziem. Otóż w chwili stanowczej narzędzie chce samo działać! Wiedziała że jest dobre, mało sumienne, pamiętała o pokwitowaniu z odebrania piędziesięciu tysięcy franków przez matkę, jakie zaraz po ślubie pod oczy jej podpadło, wiedziała i to, że Piotr jest zdolny do brutalnych postanowień, ale potrzebuje, żeby nim kierowano, mianowicie w okolicznościach wymagających wielkiej zręczności.
Urzędowa wiadomość o zamachu stanu przybyła do Plassans dnia 3 go grudnia, we czwartek popołudniu. Od godziny 7-mej zgromadzenie w żółtym salonie było w komplecie. Chociaż życzono sobie przesilenia, niespokojność malowała się na wszystkich twarzach. Roztrząsano wypadki pośród gadaniny bez końca. Piotr niemniej od innych wzruszony, trochę blady, sądził, że mu wypada przez ostrożność tłomaczyć księcia Ludwika z jego postępku, przed zebranymi legitymistami i orleanistami.
— Mówią — rzecze — o odwołaniu się do ludu, naród będzie mocen wybrać sobie rząd, jaki zechce... Prezydent ustąpi monarchom prawowitym.
Margrabia, zachowujący zwykłą panom krew zimną, uśmiechnął się słysząc te słowa. Inni, pochłonięci groźną teraźniejszością, nie dbali o to, co będzie później. Wszystkie opinie zatonęły w powodzi. Roudier, zapominając o swoich dawnych uczuciach dla Orleanów, gwałtownie przerwał Piotrowi, lecz większość krzyknęła:
— Nie rozprawiajmy, myślmy raczej o utrzymaniu porządku!
Ci poczciwcy okropnie się bali republikanów. Z tem wszystkiem, wiadomość o wypadkach paryzkich małe zrobiła wrażenie w mieście. Lud gromadził się przed rozlepionemi ogłoszeniami na drzwiach podprefektury, powiadano, że kilkuset robotników opuściło warsztaty, żeby zorganizować opór. Niezdawało się, żeby jakie ważniejsze wybuchło poruszenie. Obawiano się raczej postawy miasteczek i wsi okolicznych, ale nie nadeszła jeszcze żadna wiadomość, jak tam przyjęto zamach stanu.
Około godziny 9-tej, wpadł zadyszany Granoux; szedł prosto z posiedzenia rady miejskiej nagle zwołanej i powiedział, że mer Garçonnet postanowił dla utrzymania porządku, uciec się do środków jak najenergiczniejszych. Lecz nowiną najbardziej wstrząsającą dla żółtego salonu, była dymisya podprefekta. Urzędnik ten stanowczo odmówił udzielenia mieszkańcom plassańskim depesz otrzymanych od ministra spraw wewnętrznych. Następnie miasto opuścił a depesze mer obwieścił. Może to był jedyny podprefekt we Francyi, który się nie wyrzekł swoich zasad demokratycznych...
Jeżeli postawa Garçonneta wzniecała tajemną obawę w Rougonach, to wyjazd podprefekta był im szczególniej na rękę, gdyż zostawiał wolniejsze pole do działania. W owym dniu pamiętnym, zgromadzenie salonu żółtego postanowiło, że przyjmuje zamach stanu, jako fakt spełniony. Polecono Vuilletowi napisać tej treści artykuł i ogłosić go zaraz nazajutrz w „Gazecie“. On, jako i margrabia, nie zrobili żadnego zarzutu; musieli otrzymać instrukcye od osób nieznanych, o których pobożnie wspominali. Szlachta i duchowieństwo już postanowili pomagać zwycięzcom, aby zwalczyć wspólnego nieprzyjaciela, to jest Rzeczpospolitą.
Kiedy tak żółty salon naradzał się, Arystydes był pastwą najwyższej niespokojności. Nigdy gracz, stawiający ostatniego luidora na kartę, nie doznał podobnego udręczenia. Dymisya naczelnika dała mu przez cały dzień do myślenia. Słyszał nieraz, jak on mówił, że zamach stanu się nie powiedzie. Urzędnik ten wierzył w ostateczne zwycięztwo demokracyi, ale nie miał odwagi pracować nad tegoż sprowadzeniem. Arystydes podsłuchiwał nowin w administracyi, chciałby pozyskać jakie wskazówki, czując że stąpa po omacku. Słowa podprefekta wywarły na nim pewne wrażenie, ale wkrótce zapytał siebie: „Dlaczegóż się oddala, jeśli jest pewnym upadku księcia prezydenta?“ Że musiał wszakże cośkolwiek przedsięwziąść, postanowił wytrwać w opozycyi; napisawszy artykuł nieprzychylny zamachowi stanu, zaniósł go do redakcyi, poprawił korektę i wieczór powracał do domu. Idąc ulicą Banne, podniósł głowę i machinalnie spojrzał w okna Rougonów. Żywe z nich bilo światło.
— Co też tamci spiskują? — pomyślał zakłopotany dziennikarz. Ciekawość go wielka ogarnęła. W tej chwili wejść do ojca nie mógł, skoro był na stopie wojennej z jego gośćmi. Wszedł jednak na schody. Stanąwszy podedrzwiami, słyszał tylko niezrozumiały gwar głosów.
— Jestem prawdziwem dzieckiem — rzekł sam do siebie — strach ogłupił mię całkiem. I kiedy zabierał się odejść, usłyszał, że matka doprowadzała kogoś do drzwi. Zaledwo miał czas skryć się pod schodami na strych prowadzącemi, gdy margrabia wyszedł, Felicya ukazała się za nim.
— Eh, moja mała — rzekł cichym głosem — są to więksi jeszcze tchórze, niż myślałem. Przy takich ludziach, każdy pochwyci rządy Francyi, kto się na to odważy.
Dodał z goryczą, jakby do siebie:
— Monarchia jest już za uczciwa na te czasy. Jej czas przeszedł.
— Eugeniusz zawiadomił ojca o przesileniu. On nie wątpi o zwycięztwie księcia Ludwika — mówiła Felicya.
— Oh, możecie działać na pewno — odpowiedział margrabia, schodząc już ze schodów. — Za trzy dni, kraj będzie całkiem spętany. Do widzenia, mała...
Felicya drzwi zamknęła; Arystydes doznał pewnego olśnienia w swoim ciemnym kącie. Nie czekując nawet, żeby margrabia wyszedł z domu, przeskakując po cztery schody, wypadł na ulicę i zwrócił się do redakcyi „Indépendent“. Nawał myśli cisnął mu się do głowy. Szalał prawie, oskarżał swą rodzinę, że go oszukała. Jakto! Eugeniusz zawiadamiał rodziców o całym biegu rzeczy a matka nigdy mu nie przeczytała żadnego listu starszego brata, którego rad byłby ślepo posłuchał! Dopiero teraz przypadkiem dowiaduje się, że on uważał zamach stanu za pewny! Zresztą, przeczuwał już coś, lecz nie posłuchał wewnętrznego głosu, przez tego niedołęgę podprefekta! Szczególniej oburzony był na ojca, miał go za głupiego, że został legitymistą, tymczasem w danej chwili legitymista przemienia się w bonapartystę.
— I pozwolił na to, żebym tyle głupstw narobił! Pięknie się wykierowałem, niema co mówić! Granoux teraz wyżej stoi odemnie.
Wpadłszy do redakcyi, zażądał swego artykułu, który był już w formie. Powyrzucał czcionki i zmieszał je jak domino. Księgarz patrzył na niego z zadziwieniem, ale się nie gniewał, gdyż artykuł wydawał mu się niebezpieczny. Potrzebował jednak zapełnić czemś miejsce próżne.
— Pan mi dasz co innego? — zapytał.
— Rozumie się — odpowiedział Arystydes, siadając przy stoliku. Zaczął pisać gorącą pochwałę zamachu stanu. W pierwszych wierszach zapewniał, że książę Ludwik uratował Rzeczpospolitą, lecz szukając dalszego ciągu, zamyślił się, obawa na nowo zawładnęła jego umysłem.
— Muszę pierwej pójść do domu — rzekł do redaktora. — Nadeślę to panu niedługo. Chociaż dziennik wyjdzie trochę później, nic to nie zaszkodzi.
Powracając do siebie, szedł wolno, zamyślony. Po cóż przyłączać się tak szybko? — rozważał. Eugeniusz wprawdzie jest chłopcem rozumnym, ale może matka oddała w jaskrawych kolorach, jaki mało znaczący ustęp jego listu. W każdym razie, lepiej troszkę jeszcze poczekać i cicho siedzieć.
W godzinę później, przyszła do redakcyi Aniela, niby mocno strwożona.
— Mój mąż — rzecze — okropnie się skaleczył, przyciął sobie cztery palce we drzwiach. Pomimo bólu, podyktował mi te słów kilka, prosząc, żebyś pan je umieścił jutro na czele pierwszej szpalty.
Nazajutrz dziennik wyszedł zapełniony faktami rozmaitej treści, z następującem doniesieniem na samym początku:
„Przypadek, jakiemu uległ znakomity nasz współpracownik, p. Arystydes Rougon, pozbawi nas jego pomocy do pewnego czasu. Przymusowe milczenie w okolicznościach tak ważnych będzie tem przykrzejsze dla niego; lecz pochlebia sobie, że żaden z czytelników naszych, nie zwątpi o jego uczuciach patryotycznych i życzeniach, jakie żywi dla szczęścia Francyi“.
Autor musiał się głęboko namyślać nad tym napuszonym ustępem; ostatnie zdanie mogło się tłomaczyć na korzyść wszystkich stronnictw; po zwycięztwie będzie mógł rozpocząć na nowo swoje elukubracye pochwalnym panegirykiem zwycięstw. Nazajutrz chodził po mieście z ręką przewieszoną na chustce. Matka, przeczytawszy w dzienniku doniesienie, przybiegła przestraszona. Nie chciał ręki pokazać i mówił z goryczą, która dostatecznie ją objaśniła.
— Nie będzie z tego żadnych złych następstw — rzekła, odchodząc — potrzebujesz tylko odpoczynku.
Zapewne z powodu mniemanego wypadku i odjazdu podprefekta, władza pozostawiła w spokoju „L’Indépendant“, gdy inne dzienniki demokratyczne prowincyonalne, były wielce prześladowane.
Dzień 4-ty grudnia przeszedł dość spokojnie, wieczorem tylko miała miejsce manifestacya, której koniec położył sam widok żandarmów. Oddział robotników podszedł do podprefektury, żądając pokazania sobie depesz z Paryża; Garçonnet odmówił stanowczo, wtedy wykrzyknięto: „Niech żyje Rzeczpospolita!“, „Niech żyje konstytucya!“ i — wszystko się rozeszło. Salon żółty, zastanowiwszy się nad niewinną przechadzką, zawyrokował, że wszystko idzie jak najlepiej.
Lecz dnie następne: 5-ty i 6-ty grudnia były niepokojące. Nadeszły wieści, że miasteczka sąsiednie powstały, że cała część południowa departamentu wzięła się do broni. Palud i Saint-Martin-de Vaulx ruszyły najpierwsze, pociągając ze sobą wsie: Cavanos, Nazères, Poujols, Valqueveyras, Vernoux. W salonie żółtym strach zaczął na dobre nurtować; najprzykrzejszą była myśl, że Plassans znajdowało się w samem ognisku powstania. Bandy powstańców zaczynały krążyć po kraju i przerywać komunikacye. Granoux opowiadał pomieszany, że mer nie otrzymywał żadnych wiadomości. Rozpowiadano że krew płynie w Marsylii i że ogromna rewolucya wybuchła w Paryżu. Komendant Sicardot, którego obruszało tchórzostwo współobywateli zapowiadał, że zginie na czele gwardyi narodowej.
W niedzielę 7-go, strach doszedł do ostatecznego kresu. Od godziny 6-tej wieczorem, salon żółty, w którym rodzaj komitetu reakcyjnego odbywał posiedzenia nieustające, zapełnił się wybladłymi i drżącymi mieszczuchami, którzy rozmawiali po cichu, jak w pokoju umierającego Dowiedziano się w ciągu dnia, że trzytysięczny oddział powstańców zebrał się w Alboise, miasteczku o parę mil odległem. Wprawdzie, nie miał iść na Plassans, ale któż to mógł wiedzieć, może zmieniono zamiary? Zresztą, dla kapitalistów, niebezpieczeństwo zawsze było za blizko. Mieli już zrana przedsmak buntu, gdyż kilku republikanów plassańskich, widząc że nic nie poradzą w mieście, postanowili połączyć się ze swoimi braćmi z Palud i Saint de-Vaulx; wychodząc przez bramę Rzymską, śpiewali marsyliankę i wybili kilka szyb. Jedno okno uszkodzone należało do pana Granoux, który opowiadał o zaszłym fakcie z największą trwogą.
Komendant wysłał swego służącego, ażeby się dokładnie wywiedział, którędy powstańcy iść mają. Całe zgromadzenie oczekiwało w najwyższym niepokoju jego powrotu. Roudier i Granoux siedzieli w fotelach, spoglądając na siebie wzrokiem rozpaczliwym, za nimi stała gromadka byłych kupców wielce przerażonych. Vuillet, nie pokazując po sobie wielkiej obawy, w duchu rozmyślał jakby najlepiej zabezpieczyć swój sklep i swoją osobę; czy się ma schować na strych, czy też do piwnicy? Piotr i komendant chodzili wzdłuż i wszerz po pokoju; Piotr nie odstępował od swego przyjaciela, krzepiąc ducha w jego odwadze. Margrabia wystrojony, jak nigdy i uśmiechający się złośliwie, rozmawiał w kącie z Felicyą, która wydawała się bardzo wesołą.
Nareszcie dzwonek się odezwał. Panowie zadrżeli, jakby usłyszeli wystrzał z karabina. Wszystkie oczy i twarze pobladłe zwróciły się ku drzwiom. Służący komendanta stanął na progu i śpiesznie powiedział:
— Proszę pana, powstańcy będą tutaj najdalej za godzinę.
Jakby piorun uderzył! Wszyscy się zerwali na równe nogi, ręce wznosząc do sufitu. Przez kilka minut niepodobna było nic usłyszeć, ani zrozumieć; posłańca otoczono, zarzucono pytaniami.
— Cóż u dyabła! — krzyknął komendant — przestańcie już raz jęczeć, uspokójcie się, bo za nic nie odpowiadam!
Każdy rzucił się na swoje miejsce, ciężko wzdychając; natenczas, można było dopytać się o szczegóły. Posłaniec spotkał kolumnę w Tullettes i zaraz powrócił.
— Jest ich co najmniej trzy tysiące — rzekł — maszerują jak żołnierze, batalionami. Zdaje mi się, że widziałem jeńców w środku.
— Jeńców! — jęknęli mieszczanie.
— Rozumie się — przerwał margrabia swoim cieniutkim głosikiem. — Powstańcy aresztują osoby znane z opinij zachowawczych. Tak mi mówiono.
Wiadomość ta dobiła gości salonu żółtego; kilku kupców opuściło go natychmiast, widząc że niema czasu do stracenia, że trzeba co żywo pomyśleć o jakiej bezpiecznej kryjówce.
Aresztowania dokonywane przez republikanów mocno zastanowiły Felicyę. Zapytała z cicha margrabiego:
— Co ci ludzie robią z osobami, które aresztują?
— Prowadzą je z sobą. Są to dla nich bardzo pożądani zakładnicy.
— Ach! — odezwała się szczególnym głosem.
Zamyślona, bacznie śledziła postępy panicznego strachu, jaki panował do koła. Mieszczanie pomału prawie wszyscy powychodzili; pozostał tylko Roudier i Vuillet, którym blizkość niebezpieczeństwa dodawała nieco odwagi; Granoux, także, chcąc nie chcąc, pozostał, ponieważ nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
— To i lepiej, że sobie poszli — rzekł Sicardot — ci tchórze okropnie mnie gniewają. Już od dwóch lat mówią o rozstrzelaniu republikanów, teraz kiedy ci są w okolicy, nie wystrzeliliby do nich nawet z pukawki!
Wziął kapelusz i szedł ku drzwiom, mówiąc:
— Niema już czasu do stracenia... Chodź, Rougon.
Felicya, jakby czekała na to. Stanęła przy drzwiach naprzeciw męża, który zbytecznie się nie śpieszył iść za groźnym Sicardotem.
— Nie puszczę cię — zawołała, udając nagłą rozpacz. — Nie puszczę, te łotry mogliby cię zabić!
Komendant stanął zdziwiony.
— Cóż u licha! — krzyknął — jeżeli teraz kobiety zaczną płakać, to nie będzie końca... Chodź, Rougon.
— Nie, nie pozwolę na to, przyczepię się do niego i nie puszczę — odpowiedziała z wzrastającem przerażeniem.
Magrabia, zadziwiony niespodziewaną sceną, patrzył ciekawie na Felicyę, pytając oczami, co ona za komedyę odgrywa? Tymczasem Piotr, widząc, że go żona zatrzymuje, wydzierał się iść koniecznie.
— Powiadam ci, że nie pójdziesz — rzekła stara kobieta, opierając się na jego ręku.
Zwracając się do komendanta, mówiła:
— Jak pan możesz myśleć o oporze? Jest ich ze trzy tysiące, sam nie potrafisz zebrać stu ludzi odważnych. Wystawisz się na rzeź bezużyteczną.
— Jest to naszym obowiązkiem — odpowiedział Sicardot zniecierpliwiony.
Felicya płakać zaczęła.
— Jeżeli go nie zabiją — wołała, bystro patrząc w oczy mężowi — to go przytrzymają. Mój Boże! cóż ja pocznę sama w mieście opuszczona!
— Czyż pani sądzisz, że nas nie zaaresztują, jeśli im pozwolimy wejść spokojnie do miasta? Bądź pani pewną, że godzina nie upłynie a mer i wszyscy urzędnicy, nie licząc już męża pani i gości, będą przytrzymani.
Margrabia dostrzegł, że Felicya powstrzymywała uśmiech, mówiąc przestraszona:
— Tak sądzisz, komendancie?
— Rozumie się, republikanie nie są tak głupi, żeby zostawiali nieprzyjaciół za sobą. Jutro w Plassans nie będzie ani urzędników, ani dobrych obywateli.
Na te słowa, jakby wywołane, Felicya puściła rękę męża, który się już nie wybierał odejść, i dzięki żonie, zaczął obejmować cały plan kampanii, chociaż nie zrozumiał jej taktyki, ani też nie podejrzywał tajemnego wspólnictwa.
— Trzeba się namyśleć, nim się co postanowi — rzekł do komendanta — Moja żona może ma słuszność, wymawiając nam, że nie myślimy o naszych rodzinach.
— Tak, tak, pani ma racyę — odezwał się Granoux, słuchający krzyków Felicyi z zachwytem tchórza.
Sicardot nacisnął kapelusz na głowę i rzekł głosem stanowczym:
— Ma racyę, czy nie, mniejsza o to! Jestem dowódzcą gwardyi narodowej, powinienem być już w merostwie. Przyznajcie się przynajmniej, że się boicie i zostawiacie mię samego... Żegnam was.
Już wziął za klamkę, kiedy Rougon zatrzymał go, mówiąc:
— Słuchaj, Sicardot...
I odprowadził go na stronę, uważając, że Vuillet uszy nadstawia. Tam mu wytłomaczył, że właśnie dobrze byłoby zostawić z tyłu za powstańcami kilku ludzi energicznych, dla przywrócenia porządku w mieście. Kiedy zaś komendant upierał się, że swego stanowiska nie opuści, Piotr zaproponował, że stanie na czele rezerwy.
— Daj mi klucz od szopy, gdzie jest broń i amunicya, wyznacz mi oddział z piędziesięciu ludzi złożony i powiedz im, żeby się nie ruszyli aż dopiero kiedy ich wezwę.
Sicardot przystał w końcu na projekt tak przezorny i klucz mu powierzył. Był wewnętrznie przekonany o bezużyteczności teraźniejszego oporu, ale chciał bądź co bądź nadstawić swoją osobę.
Kiedy tak rozmawiali, margrabia powiedział słów kilka do ucha Felicyi. Musiał jej powinszować trafnego wystąpienia. Stara uśmiechnęła się przyjemnie, gdy Sicardot na pożegnanie podał rękę Rougonowi.
— Więc pan idziesz naprawdę? — zapytała niby bardzo zmieszana.
— Żołnierz napoleoński nie cofnie się przed motłochem... — odpowiedział.
Już był na schodach, kiedy Granoux poszedł za nim i wołał:
— Jeżeli jedziesz do merostwa, powiedz merowi co się dzieje. Ja idę do domu żonę uspokoić.
— Wolałabym żeby tego dyabelskiego komendanta przyaresztowano — powiedziała Felicya pocichu do margrabiego — zanadto jest gorliwy...
Gdy Rougon powrócił do salonu wraz z Granoux, przyłączył się do nich Roudier, dotychczas uważający na wszystko w milczeniu. Margrabia i Vuillet także się podnieśli. Wówczas Piotr odezwał się w te słowa:
— Teraz, kiedy jesteśmy tutaj sami spokojni ludzie, proponuję wam, żebyśmy się pochowali, tym sposobem nie wpadniemy w ręce powstańców i będziemy mogli coś zrobić, gdy oni wyjdą.
Granoux go uściskał; Roudier i Vuillet odetchnęli swobodniej.
— Będę was niezadługo potrzebował, moi panowie — rzekł były kupiec oliwy, z pewną powagą. Nam przypadnie zaszczyt przywrócenia porządku w Plassans.
— Licz na nas — zawołał Vuillet z zapałem, który zaniepokoił Felicyę.
Czas upływał. Szczególni obrońcy miasta, którzy się chowali dla lepszej jego obrony, rozeszli się, żeby wleźć w jaką dziurę. Gdy Piotr pozostał sam z żoną, powiedział jej natenczas, żeby się nie zamykała, gdyż byłoby to wielkim błędem; jeżeliby zaś kto o niego pytał, niechaj powie, że wyjechał na kilka dni. Felicya, udając że nic nie rozumie, zagadnęła co z tego będzie, on jej na to odrzekł:
— Bądź spokojna. Pozwól, żebym sam poprowadził nasze interesy, zobaczysz, że tem lepiej pójdą.
W kilka minut później przechodził szybko przez ulicę Banne. Doszedłszy do Sauvaire, widział wychodzącą ze Starego-miasta bandę uzbrojonych robotników, którzy śpiewali marsyliankę.
— Do licha! — mówił sobie — już był czas... Otóż miasto powstaje.
Przyśpieszył kroku, zmierzając do bramy Rzymskiej, tam dreszcze go brały, nim stróż otworzył. Wyszedłszy na gościniec, natychmiast spostrzegł zbliżającą się kolumnę powstańców, których strzelby połyskiwały przy świetle księżyca. Biegnąc prawie, wpadł na uliczkę św. Mittra i przybył do matki, u której nie był od lat wielu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.