Wzniesienie się Rougonów (1895)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Wzniesienie się Rougonów
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Fortune des Rougon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA E. ZOLI.

RODZINA ROUGON-MACQUART.
Historya przyrodzona i społeczna jednej rodziny za drugiego Cesarstwa.

WZNIESIENIE SIĘ
ROUGONÓW.
(LA FORTUNE DES ROUGONS).
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.

1895.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Ноября 1894 года.




W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.




PRZEDMOWA.



Mam zamiar przedstawić, jak w społeczności wydaje się małe grono istot, rodzina, która w stopniowym rozwoju, daje życie kilkunastu indywiduom, z pozoru zupełnie różnym, lecz w gruncie rzeczy ściśle z sobą połączonym. Dziedziczność, jak i ciężkość, ma swoje prawa.
Rozwiązując podwójną kwestyę temperamentu i otoczenia, będę się starał wynaleźć nić przewodnią, jaka idzie od jednego do drugiego człowieka. Gdy już uchwycę wszystkie nici łączące tę grupę społeczną, wykryję jej wspólne usiłowania, jej czynny udział w epoce dziejowej; rozbiorę zarazem osobną wolę każdego członka, jak i pochód ich ogółu.
Rodzina Rougon-Macquart, którą badać zamierzyłem, cechuje się wezbraniem żądz, tą podnietą naszego wieku, który zapamiętale się rzuca na używanie przyjemności.
Pod względem fizyologicznym, osoby ją składające stanowią powolne następstwo przypadłości nerwowych i krwistych, jakie się objawiają w rodzie, skutkiem pierwszego nadwyrężenia organicznego a które odpowiednio do otoczenia, w jakiem każde z indywiduów żyje, tworzą jego uczucia, chęci, namiętności, wszystkie objawy ludzkie, owe popędy przyrodzone, znane pod przyjętą nazwą cnót i występków. Historycznie biorąc, osoby te wychodzą z ludu, rozpościerają się w społeczeństwie współczesnem, dosięgają wszystkich położeń towarzyskich, na mocy tej siły czysto nowożytnej, która pcha najniższe klasy, by się przedzierały na wskróś przez wszystkie warstwy społeczne. Prywatne dramaty wprowadzonych osób będą opowiadaniem dziejów drugiego cesarstwa, zacząwszy od zamachu z 2-go grudnia, aż do zdrady Sedańskiej.
Od trzech lat zbierałem materyały do obszernej pracy, tom obecny był już napisany, kiedy upadek Bonapartych, fatalny a przewidywany koniec cesarstwa, stał się strasznem rozwiązaniem dla mojego dzieła. Dzisiaj jest ono zupełnie skończonem, odgrywa się w kręgu zamkniętym, jest obrazem panowania zamarłego dziwnego okresu szału i hańby...
Dzieło mające się składać z kilku ustępów, mam całe w myśli mojej, jako historyę przyrodzoną i społeczną rodziny za drugiego cesarstwa.
Ustęp pierwszy — „Wzniesienie się Rougonów“ — powinien nosić nazwę naukową: „Pochodzenie pierwotne“.

Emil Zola.
Paryż, 1-go lipca 1871 roku.
I.

Wychodząc z Plassans przez bramę Rzymską, która leży w południowej części miasta, mamy po prawej stronie gościńca nicejskiego, po za pierwszemi domami przedmieścia, jakiś grunt nieoznaczony, noszący nazwę równiny świętego Mittra.
Równina św. Mittra stanowi czworobok podłużny, dość obszerny, ciągnący się wzdłuż chodnika drogi i od niej odgraniczony pasmem wydeptanej trawy. Prawy bok jego tworzą domy, uliczki bez wyjścia, z lewego zaś, jakoteż i w głębi wznoszą się dwie ściany muru, mchem porosłego, po nad którym górują gałęzie drzew morwowych, należących do znacznej posiadłości Jas-Meiffren, do której wejście znajduje się poniżej z przedmieścia. Równina z trzech stron zamknięta, jak widzimy, nieprowadzi nigdzie, chodzą też po niej tylko osoby używające przechadzki.
Dawnemi czasy był to cmentarz pod wezwaniem św. Mittra, bardzo poważanego w Prowancyi. Starzy mieszczanie w roku 1851 pamiętali jeszcze stojące mury cmentarza, który długie lata był zamknięty. Ziemia przepełniona ciałami zmarłych, śmiercią zionęła i musiano wyznaczyć inne miejsce na groby, na drugim końcu miasta. Opuszczony cmentarz każdorocznie pokrywała bujna, obfita i ciemna roślinność. Płodnym był ów grunt tłusty, w którym już grabarze nie mogli wynaleźć wolnego miejsca dla zwłok ludzkich. Po deszczach majowych i czerwcowych upałach, widać było z gościńca wysoko wznoszące się wierzchołki zielsk rozmaitych; wewnątrz zaś, falowało tu jakby morze zielone, ciemne, głębokie, nakrapiane dużemi kwiaty, szczególnego blasku. Stąpając w cieniu łodyg, czułeś pod nogami grunt uginający się, przesiąkły wilgocią.
Jedną z ówczesnych osobliwości tego pola, były grusze o pokręconych, knotowatych gałęziach, których ogromnego owocu żadna gospodyni plassańska nie chciałaby użyć do swojej kuchni. W mieście brzydzono się niemi, lecz ulicznicy z przedmieścia nie byli tak wybrednymi, przełażąc przez mur, zaopatrywali się w gruszki, chociażby jeszcze niedojrzałe.
Z czasem, raźne życie drzew i trawy, byłoby całkiem pochłonęło śmiertelne szczątki cmentarza — kwiaty i owoce byłyby wyssały rozkładające się materye. Rozchodziła się już nawet z miejsca tego zaraźliwego, silna woń dzikiej gieranii...
Ale miasto nie chciało czekać jeszcze lat kilku, tylko postanowiło korzystać z opróżnionego placu. Mur od strony drogi został obalony, wyrzucono zielska i grusze a cmentarz przeniesiono. Po skopaniu gruntu na kilka metrów, kości, które ziemia zwróciła jeszcze, złożono na jedno miejsce. Ulicznicy, ubolewając nad utratą gruszek, bawili się tymczasem nagiemi czaszkami. Jednej nocy, niewcześni żartownisie pozawieszali piszczele przy wszystkich dzwonkach w mieście. Skandal ten był powodem, że kości przeniesiono do dołu na nowym cmentarzu. Lecz że na prowincyi roboty zawsze się odbywają z rozsądną powolnością, mieszkańcy przez cały tydzień patrzyli, jak tylko jeden wóz przewoził szczątki ludzkie, jakby kamienie lub cegły. Musiał przejeżdżać przez całe miasto, trzęsąc się i stukając po nierównym bruku, gubił po drodze kości, lub bryłki tłustej ziemi. Przykro było pobożnej ludności, że przy tem nie pomyślano o żadnej ceremonii religijnej...
Przez lat kilka dawny cmentarz św. Mittra był przedmiotem przerażenia. Nie wiedziano co z nim zrobić. Położony przy samym gościńcu, otwarty dla każdego przechodnia, pozostał pustym i na nowo stał się pastwą szalonej roślinności. Municypalność zamierzała sprzedać grunt pod budowle, lecz nabywca się nie znalazł. Czy to świeże jeszcze wspomnienie poprzedniego przeznaczenia, czy zwykłe prowincyom lenistwo i niechęć do burzenia dawnych a wznoszenia nowych rzeczy, spowodowały, że plac został nadal własnością miasta, które później zapomniało, że miało zamiar pozbyć się go. Z lat upływem, mieszczanie przyzwyczaili się do pustego kąta; nogi spacerujących wydeptały bujną trawę, przebiła się szara ziemia, wyschła i stwardniała, dawne cmentarzysko stało się podobnem do placu źle splantowanego; straciło nazwę przeznaczenia, zachowawszy wezwanie świętego; była więc to równina św. Mittra i uliczka św. Mittra.
Dawne to są rzeczy. Od lat bowiem trzydziestu plac wzmiankowany przybrał niezwykłą fizyonomię. Miasto wydzierżawiło go za czynsz bardzo mały kołodziejom z przedmieścia, którzy urządzili tam skład drzewa. Dzisiaj jeszcze leżą w tem miejscu ogromne belki na kupę zwalone, jakby wiązki wysokich kolumn poprzewracanych na ziemię. Belki te, rodzaj masztów równolegle leżących, sięgających od jednego do drugiego brzegu placu, są rozkoszą uliczników, którzy, skacząc po nich dnie całe, dają dowody niesłychanej równowagi; wchodzą na nie, schodzą, huśtają się i różne wyprawiają sztuki, kończące się zwykle guzami i płaczem, ale powtarzające się codziennie od ćwierć wieku.
Jeszcze jedna osobliwość cechuje zatracony zakątek, oto służy on wędrownym cyganom za obozowisko. Skoro tylko przybędzie do Plassans dom przenośny, czyli wóz obejmujący całe pokolenie, z pewnością udaje się w głąb równiny św. Mittra. Nigdy też nie jest ona zupełnie pustą, widać grupy mężczyzn opalonych, chudych kobiet i nagich dzieci przewracających się po ziemi. Lud ten żyje tam bez wstydu, pod gołem niebem, wobec wszystkich, gotuje w kotle, zjada byle co, świeci łachmanami, śpi, bije się, całuje, cuchnie brudem i nędzą.
Na pustem i zamarłem polu, gdzie przedtem w ciszy słonecznej, brzęczały tylko szerszenie do koła kwiatów latające, rozlegają się głosy zwaśnionych cyganów, lub wrzawa uliczników z przedmieścia, którym towarzyszy zgrzyt piły, przerzynającej belki na tarcice. Tartak tamtejszy jest zupełnie pierwotnym: belkę kładą na dwóch kozłach, jeden tracz stoi na górze, to jest na tejże samej belce, drugi na ziemi, i rżną bale za pomocą szerokiej piły, bez przerwy tam i napowrót przesuwanej. Tarcice układają następnie wzdłuż muru w pewnych odstępach, w stosy od dwóch do trzech metrów wysokie, w kształt regularnych sześcianów. Te stosy, leżące zwykle po lat kilka, stanowią jedną z przyjemności równiny św. Mittra; tworzą bowiem zacienione chodniki, wązkie, ciche, prowadzące do szerszej uliczki, zachowanej pomiędzy murem a szeregiem drzewa; uliczka jest to jakby pustynia, zielona wstęga, z której widać tylko niebo; mech porasta na murze, ziemia zachowała siłę wegetacyjną i przejmującą ciszę dawnego cmentarzyska. Czuć tam owe ciepło i nieokreślone podmuchy spokoju śmierci, jakie wychodzą ze starych grobów rozgrzanych na gorącem słońcu. W okolicy Plassans niema drugiego miejsca, tak przepełnionego ciepłem wzruszających uczuć i powabem samotności. Słodko tam jest marzyć i kochać, chociaż zapewne pod murem leżało niegdyś zbiorowisko kości ludzkich, lecz któż myśli o zmarłych, co spoczywali pod tą trawą? W dzień, tylko dzieci wbiegają za stosy, gdy się bawią w chowanego, zresztą zielona ulica jest pustą. Góruje nad nią, jak i nad całym składem drzewa, nad swawolą dzieciaków i nad cyganami dmuchającymi w ogień — pochylona postać tracza na belce, która odstaje od błękitu nieba i przesuwa się tam i napowrót z dokładnością zegara, regulującego nowe życie powstałe na dawnem polu wiecznego spoczynku. Tylko starzy ludzie, usiadłszy na belkach przy promieniu zachodzącego słońca, gwarzą jeszcze pomiędzy sobą o kościach, które widzieli jak przewożono niegdyś na wózku przez ulice miasta.
Za nadejściem nocy, równina św. Mittra wyludnia się zupełnie; z początku migocze jeszcze gdzieniegdzie gasnący ogień cyganów, nareszcie cienie nawet nikną w gęstej pomroce ciemności. W zimie mianowicie, miejsce to wydaje się złowrogiem.
W pewną niedzielę wieczorem, około godziny 7-mej, młody człowiek wyszedł zwolna z uliczki św. Mittra, przeszedł wzdłuż domów i udał się na plac pomiędzy stosy drzewa. Było to w pierwszych dniach grudnia 1851 r. w czasie mroźnego powietrza. Księżyc w pełni świecił jasno, jak zwykle w zimowych miesiącach, plac przeto nie był przerażająco czarnym; owszem błyszczały po jego powierzchni płaty białego światła, podwyższając smutny powab głuchej ciszy i zimna.
Młody człowiek zatrzymał się chwilę przy wejściu, rozglądając się z miną nieufną. Z pod jego kaftana wyzierała strzelba na wpół ukryta, której spuszczona lufa ku ziemi połyskiwała czasami. Przyciskając broń do siebie, patrzył uważnie na cienie padające od stosów tarcic, które tworzyły jakby szachownicę złożoną naprzemian z pól jasnych i ciemnych. Pośród placu, na kawałku nagiej ziemi, rysowały się podłużne, wązkie, dziwaczne, kozły traczów, podobne do potwornej figury geometrycznej, skreślonej atramentem na papierze. Resztę placu oświetlonego księżycem przerzynały czarne smugi leżących belek, które, wydając się jakby zdrętwiałe od snu i zimna, przypominały zmarłych dawnego cmentarzyska. Młodzieniec rzucił na pustą przestrzeń przelotne tylko wejrzenie; nie było tam żywej duszy, najmniejszego ruchu, żadnej obawy, żeby kto mógł coś podejrzeń lub podsłuchać. Więcej go zajmowały miejsca ciemne, znajdujące się w głębi placu. Jednak po krótkim namyśle szybko przeszedł przez jego środek.
Dostawszy się do zielonego chodnika pod murem za tarcicami, zwolnił kroku. Tutaj zaledwo już słyszał odgłos własnych stąpań, zmarznięta trawa skrzypiała cichutko pod jego stopami. Ogarnęło go jakieś uczucie błogiego spokoju. Widocznie lubił to miejsce, niczego się tam nie obawiał, przyszedł jakby umyślnie, by doznać miłych wrażeń. Już nie skrywał swojej strzelby. Ulica przedłużała się w ciemności poprzerywanej światłemi smugami w miejscach, gdzie odsunięte od siebie bale przepuszczały promienie księżyca. Wszystko, zarazem światło jak i cienie, było uśpione snem cichym i smutnym. Spokój tej ścieżyny z niczem porównać się nie dawał. Młodzieniec przeszedł przez całą jej długość. Na końcu, w miejscu gdzie mury Jas-Meiffrenu kąt tworzyły, zatrzymał się, nasłuchując, czy nie dojdzie go jaki szelest z posiadłości sąsiedniej. Lecz nie nie usłyszawszy, nachylił się, usunął deskę i schował strzelbę pomiędzy drzewa.
W samym rogu leżał kamień grobowy, zapomniany w czasie przenoszenia cmentarza; wsparty na płaszczyźnie nieco pochylonej, stanowił on rodzaj wysokiej ławki. Mech pożerał go zwolna, deszcz kruszył jego krawędzie. Można jeszcze było przeczytać na stronie zachodzącej w ziemię: „Tu leży... Marya... zmarła...“ Resztę czas zatarł.
Schowawszy strzelbę, młodzieniec znowu słuchał, potem wszedł na kamień. Mur był nizki w tem miejscu, położył łokcie na brzegu. Lecz za szeregiem drzew morwowych, stojących wzdłuż muru, zobaczył tylko płaszczyznę oświetloną; grunta Jas-Meiffrenu, płaskie i nagie, rozciągały się pod promieniem księżyca, jak ogromna sztuka bielonego płótna; o sto metrów dalej, dom mieszkalny i oficyny jeszcze jaśniej się bieliły. Młody człowiek spozierał w tamtą stronę z pewną niespokojnością, gdy tymczasem zegar miejski zwolna wybił godzinę siódmą. Policzył uderzenia i zeszedł na ziemię z miną zadziwioną i uspokojoną zarazem.
Usiadł na ławce, jakby się przygotowywał na długie czekanie. Nie zdawało się, by czuł zimno, siedział blizko pół godziny nieruchomy, zamyślony, wlepiwszy wzrok w ciemności nocne. Wybrał sobie z początku miejsce zasłonięte, lecz stopniami księżyc, który wznosił się coraz wyżej, opromienił jasnem światłem głowę jego.
Był to chłopiec silnej budowy, pięknych, charakterystycznych rysów, delikatne jego usta i cera świeża wskazywały wiek młodociany. Nie miał więcej jak lat siedemnaście.
Twarz szczupła, podłużna, wydawała się jakby wyrzeźbiona ręką biegłego artysty. Czoło wypukłe, brwi wydatne, nos orli — nadawały całej głowie cechę nadzwyczajnej siły. Z wiekiem ta głowa przybrać koniecznie musiała kształty kościste, wydatne i chudość błędnego rycerza. Lecz w tym okresie młodocianym, kiedy na twarzy i brodzie zaledwie delikatny puszczał się meszek, ostry wyraz mięko modyfikowały niepewne, dziecinne prawie rysy. Oczy czarne, łagodne, stanowiły słodycz fizyonomii. Nie każdej kobiecie podobałby się ten chłopiec, gdyż nie był pięknym według przeciętnego gustu. W twarzy jego wszakże tyle było gorącego, sympatycznego ożywienia, tyle zapału i siły, że dziewczętom z jego prowincyi, opalonym dziewczętom Południa, mógł się przyśnić tego dnia, kiedy w czasie ciepłych wieczorów lipcowych, przechodził pod ich oknami.
Siedząc na kamieniu grobowym, rozmyślał ciągle i nie uważał, że księżyc całkiem go już oświecił. Wzrost miał średni, ręce robotnika, stwardniałe od pracy, nogi szerokie w palcach, obute w trzewiki zasznurowane. Pewna ociężałość, widniejąca w postawie i członkach, wskazywała że należał do ludu; lecz sposób podnoszenia głowy, połysk myślących oczu, wyrażały jakby głuchy protest przeciw dziczeniu przy rzemiośle, które zaczynało go już pochylać ku ziemi. Musiała to być natura inteligentna, którą przygniatała ociężałość właściwa jego rasie i klasie towarzyskiej, jeden z tych umysłów wyborowych, co są zagrzebane w pełnem ciele a cierpią nad tem, że nie mogą otrząść się z grubych osłon i wyjść promieniejące. Pomimo widocznej siły, był nieśmiały i niespójny, mimowiednie się wstydził, że mu tyle brakuje, i że nie wiedział jak uzupełnić braki. Dzielny ten chłopiec, mało wiedzący, więc pełen zapału, serce miał mężczyzny, rozum dziewczęcia, odwagę bohatera, niedbałość kobiety. Dzisiejszego wieczoru ubrany był w kapotę i spodnie z wełnianego, ciemno-zielonego aksamitu. Miękki, pilśniowy kapelusz zacieniał mu część czoła.
Gdy w pół do 8-ej wybiło, ocknął się ze swojej zadumy, spostrzegłszy że go księżyc oświeca, usunął się w cień; lecz już nie mógł złapać wątku swych myśli. Poczuł, że mu ręce i nogi ziębną, zaczął się niecierpliwić. Wylazł na kamień, by powtórnie spojrzeć do Jas-Meiffrenu; ale tam było ciągle cicho i pusto. Nie wiedząc czem się zająć, by czas prędzej zeszedł, wydobył strzelbę i zaczął odwodzić kurek. Był to długi ciężki karabin, który zapewne kiedyś należał do jakiego przemytnika. Po grubej kolbie i osadzie lufy, można było poznać, że miejscowy rusznikarz przerobił dawną fuzyę skałkową na pistonową. Widzieć jeszcze można takie karabiny po folwarkach, zawieszone nad kominkami. Młodzieniec z upodobaniem bawił się swą bronią; spuścił kilkanaście razy kurek, wsadzał palce w lufę, przyglądał się kolbie. Nareszcie, zagrzany młodzieńczym zapałem, przyłożył karabin do twarzy, mierząc gdzieś w próżnię, jak rekrut odbywający ćwiczenia.
Ósma godzina wybić już musiała, gdy cichy i pośpieszny głosik dał się słyszeć z Jas-Meiffrenu.
— Czy jesteś tam, Sylweryuszu?
Sylweryusz opuścił strzelbę na ziemię i jednym skokiem był na kamieniu.
— Jestem, jestem — rzekł po cichu... — Poczekaj, dopomogę ci.
Jeszcze nie wyciągnął ręki, kiedy na szczycie muru ukazała się młoda dziewczyna; za pomocą morwowych gałęzi wdrapała się zręcznie, jak młoda kotka. Po swobodzie ruchów i pewności, widać było, że jest doskonale obeznaną z tą szczególną drogą. Usiadła na murze, Sylweryusz wziął ją na ręce i posadził na kamieniu. Wydzierała mu się ze śmiechem:
— Dajże pokój... Umiem doskonale zejść sama. Czy dawno na mnie czekasz? Biegłam co sił, zadyszałam się...
Sylweryusz zrazu nic nie odpowiadał, nie miał ochoty śmiać się. Potem, siadając koło niej, rzekł:
— Chciałem widzieć się z tobą, Mietto, byłbym na ciebie czekał noc całą... Jutro z dnia brzaskiem wychodzę.
Dziewczyna, spojrzawszy na strzelbę leżącą na ziemi, sposępniała.
— Ach, więc nieodmiennie... to twoja fuzya?...
— Moja — odpowiedział po chwili milczenia — wolałem wziąść ją dzisiaj wieczór, jutro z rana mogłaby ciotka zobaczyć, toby ją zaniepokoiło... Strzelbę schowam tutaj, w chwili odejścia przyjdę po nią.
To mówiąc, wstał i włożył ją pomiędzy deski.
— Dowiedzieliśmy się — rzekł, siadając napowrót — że powstańcy z Paludy i z Saint-Martin-de-Vaulx przybywają, że ostatniej nocy byli w Alboise. Mamy się z nimi połączyć. Dzisiaj część robotników wyszła z Plassans, ci co pozostali jutro połączą się z braćmi.
Wymówił wyraz „z braćmi“ z napuszoną przesadą, właściwą młodemu wiekowi. Potem dodał:
— Starcie stało się nieuniknionem, lecz zwyciężymy, bo słuszność jest po naszej stronie.
Mietta słuchała go uważnie; gdy zamilkł, rzekła krótko:
— To dobrze. Ostrzegłeś mnie wprawdzie... ale jeszcze miałam nadzieję... tymczasem widzę, że się nic nie zmieniło...
Więcej nic przemówić nie mogli. Pusty zakątek placu i zielona uliczka odzyskały na nowo ciszę smętną; tylko cień padający na trawę od stosów drzewa zmieniał położenie za posuwaniem się ruchliwego księżyca. Grupa na kamieniu grobowym, złożona z dwojga młodych ludzi, siedziała w bladem świetle nieruchoma i milcząca. Sylweryusz objął ręką kibić Mietty, ona oparła głowę na jego ramieniu. Nie pocałowali się nawet, ich uścisk miłosny był niewinny i rzewny, jak uścisk braterski.
Mietta miała na sobie obszerny płaszczyk ciemny, z kapturem, podszyty czerwono; dotykając prawie do ziemi, okrywał ją całą. Wieśniaczki i robotnice w Prowancyi zwykle noszą takie płaszcze, których moda musi sięgać lat dawnych. Mietta, usiadłszy, spuściła kaptur. Było to dziecko jeszcze, ale dziecko przechodzące w kobietę. Jak rozwijający się pączek, miała kształty niepewne, delikatne, powabne. Przebywając po większej części na otwartem powietrzu, przy krwi gorącej, przebyła szczęśliwie krytyczną chwilę przejściową, w której niejedna dziewczyna brzydnie, gdy zbyt prędko wyrasta. Mietta miała lat czternaście, lecz chociaż silna i kipiąca życiem, nie wydawała się starszą, tak jej fizyognomia była śmiejąca się, niewinna. Wysoka prawie jak Sylweryusz i jak on piękna, ale piękność jej nie była także pospolitą. Trzeba nawet było dobrze się przypatrzeć, żeby nie nazwać jej brzydką. Włosy pyszne, czarne, silnie wyrastające nad czołem, spadały w tył mięko i falisto jak woda a tak były gęste, że nie wiedziała co z niemi robić; zawadzały jej, bo nie miała czasu zajmować się niemi. Zaplatała je w dwa warkocze, silnie spinając z tyłu głowy; czesała się zawsze z wdziękiem, chociaż prędko i bez lustra. Widząc to potężne okrycie naturalne, nikt się nie dziwił, że chodziła zawsze z odkrytą głową, czy w deszcz, czy w mrozy. Czoło jej nizkie wydawało się pod czarną linią włosów jak skrawek rosnącego księżyca. Szczegóły twarzy rozbierane z osobna, wielkie oczy wypukłe, nos krótki, rozszerzony przy nozdrzach i cokolwiek zadarty, usta za grube i zbyt czerwone, nie zdawały się bardzo ładne, ale wzięte razem, obok ślicznego zaokrąglenia twarzy, gdy silnie grało w nich życie, stanowiły całość dziwnej, porywającej piękności. Gdy Mietta, śmiejąc się, przerzucała głowę w tył lub skłaniała na prawe ramię, podobną była do starożytnej bachantki z tej szyi wzdętej brzmiącą wesołością, z zaokrąglonych policzków, białych zębów, splotów nastrzępionych włosów, poruszających się od wybuchów radości, jak wieniec winnej latorośli głowę zdobiący. Lecz śmiech jej był wesołym i niewinnym, jak śmiech dziecka. Twarz, opalona na słońcu, miała czasem barwę żółtej ambry. Nad wierzchnią wargą puszczał się meszek delikatny. Praca zaczynała już koszlawić jej małe, krótkie ręce, które w bezczynności byłyby pulchnemi, ładnemi rączkami mieszczanki.
Mietta i Sylweryusz długo siedzieli w milczeniu. Czytali zobopólnie w myślach swoich, rumieniąc się wzajemnie, czuli, jak daremną byłaby wygłoszona skarga. Nareszcie dziewczyna, nie mogąc już wytrzymać, jednem zapytaniem wyraziła niespokojność obojga.
— Ale ty powrócisz, nieprawdaż? — wyszeptała przytłumionym głosem.
Sylweryusz pocałował ją, nic nie mówiąc; w gardle go dławiło, lękał się rozpłakać. Odsunęli się od siebie.
Mietta, nie czując ramienia towarzysza przy sobie, trzęsła się cała. Innym razem, w tej pustej ulicy, na tym grobowym kamieniu, gdzie tyle szczęśliwych chwil przepędzili z sobą, niebyłaby doznała przestrachu ani zimna. Ale dzisiaj co innego, był to dzień wyjątkowy, smutna godzina pożegnania.
— Zimno mi — rzekła, kładąc kaptur na głowę.
— Jeżeli chcesz, przejdziemy się — zapytał młodzieniec — niema więcej jak dziewiąta, możemy pójść kawałek gościńcem.
— Dobrze, chodźmy... pójdziemy aż do młyna. Gdybyś tylko chciał, mogłabym całą noc chodzić — odpowiedziała, pomyślawszy, że to ostatni wieczór razem spędzają, wieczór, co ich odgradza od nieznanej przyszłości.
Kiedy, wstawszy, postąpili kilka kroków, Mietta zarzuciła jedną połę ciepłego płaszcza na ramiona Sylweryusza, która całkiem go okryła; wzięli się wpół i pod jednem odzieniem, jakby jedna osoba, wyszli wolnym krokiem na drogę.
Gościniec nicejski, po obu stronach którego ciągnie się przedmieście, w roku 1851 był wysadzony odwiecznemi wiązami, lecz od lat kilku skrzętna municypalność miejska zastąpiła stare olbrzymy, pomimo świeżego ich życia, małemi jaworami. Sylweryusz i Mietta, idąc drogą, spotkali kilka par przechodzących się po chodnikach. Byli to także, jak oni kochankowie, pod jednem schronieni okryciem. Przechadzki wieczorne, mianowicie przy świetle księżyca, należą do przyjętych zwyczajów w prowincyach południowych. Kochankowie mający się pobrać, oczekując stosownej do tego chwili, lubią z sobą gwarzyć i pocałować się czasem, do czego otwarte powietrze w łagodnym klimacie najlepszą przedstawia sposobność. Rodzice i krewni tolerują nocne wycieczki, wiedząc, iż dzień roboczy może być pożyteczniej zajęty; surowa moralność prowincyonalna także niema powodu gorszyć się niemi.
Rzeczywiście, niema nic przyjemniejszego jak owe miłosne spacery pod wspólnym płaszczem, pomysł wynalazczej imaginacyi Południa; prawdziwa maskarada, obfita w drobne słodycze, przystępne dla najbiedniejszych. Chodzić zwolna godzin parę, z kochanką przy boku, mówić z nią cichym głosem, doznawać niewinnych rozkoszy, pocałować ją wobec wszystkich, cóż może być pożądańszego dla zakochanego młodzieńca? Sylweryusz i Mietta nie czuli nawet zimna grudniowej nocy.
Szli w milczeniu, serca ich były smutne, uścisk przepełniony bolesnem wzruszeniem. Mijali coraz już rzadsze domy przedmieścia i doszli do jego końca. Tam było wejście do Jas-Meiffrenu: dwa kamienne słupy, połączone kratą żelazną, za nią długa ulica morwowa. Przechodząc, Sylweryusz i Mietta mimowolnie spojrzeli za kratę.
Zacząwszy od Jas-Meiffrenu, gościniec spuszcza się po lekkiej pochyłości aż na dno doliny, przez którą przepływa mała rzeczka Wiorna, w lecie strumyk, potok w zimie. Wiązy ciągle towarzyszyły drodze, odgraniczając ją z jednej strony od pól świeżo zoranych, z drugiej od winnic dość ubogich.
Kiedy już młodzi ludzie minęli Jas-Meiffren, Mietta rzekła:
— Niełatwo mi przyszło wymknąć się tego wieczoru... Musiałam czekać na wuja, który zamknął się w lamusie, gdzie miał zakopywać pieniądze, gdyż bardzo się obawia wypadków, jakie się przygotowują.
— Bądź odważną, kochana Mietto, ty się niczego nie obawiaj. Przyjdzie czas, że będziemy całe dnie spędzali razem... Nie martwmy się teraz...
— Och! Ty masz nadzieję, ale mnie często smutek ogarnia. Nie dla tego mi markotno, że ciężko pracuję, i owszem, wuj miał słuszność, że zrobił ze mnie wieśniaczkę. Byłabym może poszła na złą drogę. Zdaje mi się czasem, że jestem przeklętą... Wówczas wolałabym umrzeć... Myślę o tem, co wiesz...
Rozpłakała się. Sylweryusz odezwał się głosem nakazującym:
— Przestań! Przyrzekłaś mi, że o tem myśleć nie będziesz. Przecież to nie ty popełniłaś zbrodnię. Zobaczysz, jak się pobierzemy, przestaniesz się smucić.
— Wiem, że jesteś dobry, podajesz mi rękę bez względu na opinię; ale ja nie mogę być spokojną. Ile razy słyszę, że kto wspomni imię ojca mego, gorąco przechodzi mi po całem ciele. Gdy chłopcy na ulicy krzyczą: „Eh! Chantegreilka!“, to już nie wiem co się ze mną dzieje; chciałabym bić wszystkich, tak jestem zła. Zazdroszczę ci, że jesteś mężczyzną, że możesz strzelać i zabijać!
— Źle, że się gniewasz, Mietto, nie masz racyi. Sprawiedliwość nie powinna nikogo obruszać. Co się mnie tyczy, jako mężczyzna, będę walczył za nasze prawa, ale nie dla zadowolenia jakiejś zemsty.
— Bądź co bądź, chciałabym być mężczyzną, żebym mogła bić się.
Gdy Sylweryusz nic już nie odpowiedział, zmiarkowała, że mu zrobiła przykrość; wówczas gniew ją opuścił i słodkim zapytała głosem:
— Nie gniewasz się na mnie?... To twój odjazd tak mnie porusza... ale dobrze mówisz, powinnam być pokorną...
Łzy z ócz jej się puściły; Sylweryusz, wzruszony, ucałował jej ręce.
— Dziecko z ciebie — rzekł — to się gniewasz, to płaczesz... Nie robię ci wymówek, chciałbym tylko, abyś była szczęśliwszą a to w większej części zależy od ciebie samej. Czyż sądzisz, że jestem bardzo szczęśliwy? Gdyby nie moja babka, która mnie wychowała, cóżby się ze mną stało? Wyjąwszy stryja Antoniego, który jest takim robotnikiem jak ja i nauczył mnie kochać Rzeczpospolitą, inni moi krewni znać mnie nie chcą.
Mówiąc z wzrastającym ogniem, stanął na środku drogi i zatrzymał Miettę.
— Bóg mi świadkiem — mówił dalej — że nie zazdroszczę nikomu, ani też do nikogo nie mam nienawiści. Lecz jeżeli zwyciężymy, powiem słowa prawdy tym pięknym jegomościom. Stryj Antoni wie o nich niejedno. Zobaczysz, co to będzie za moim powrotem. Będziemy żyli swobodni i szczęśliwi.
Mietta pociągnęła go łagodnie i poszli dalej.
— Bardzo kochasz tę twoją Rzeczpospolitą? — zapytała, śmiejąc się. — Czy ją, czy mnie więcej kochasz?
— Ty jesteś moją żoną — odpowiedział poważnie. — Rzeczpospolitą kocham dla tego, że ciebie kocham. Jak się pobierzemy, powinniśmy być bardzo szczęśliwi. Dla cząstki tego szczęścia, jutro cię opuszczam. Wszak mi nie radzisz, abym został w domu?
— O! nie — zawołała — mężczyzna powinien być odważny; odwaga, to piękna rzecz!.. Musisz mi jednak wybaczyć, że mi jest przykro, że mi smutno...
Sylweryusz ucałował Miettę. Doszli tymczasem do wzgórza, na którem stał rozwalony wiatrak; część murowanej wieży bieliła się w świetle księżyca, reszta leżała w gruzach. Był to kres przechadzki.
— Jak prędko czas przeszedł! — zawołał Sylweryusz — musi już być wpół do dziesiątej, wracajmy.
— Gdybyśmy jeszcze poszli kawałek — prosiła Mietta — tylko do drogi poprzecznej...
Sylweryusz, nic nie mówiąc, objął ją wpół i zeszli z pochyłości. Domostwa już tam żadnego nie było, ani też żywej nie spotkali duszy; po obu stronach drogi ciągnęła się rozległa dolina, łąki, miejscami uprawne grunta. Doszli nareszcie do poprzecznej drożyny, która wiodła do wioski, leżącej nad brzegiem Wiorny.
— Musiałaś się zmęczyć? — zapytał Sylweryusz.
— Nie, zapewniam cię, że nie; jeszczebym poszła mil parę... Jeżeli chcesz, pójdźmy na łąki świętej Klary, ztamtąd się już naprawdę wrócimy.
I poszli dalej. Już byli na samym dole, przeszli tuż koło łąk, odgrodzonych żywopłotem i stanęli na moście. W tem miejscu kończył się rząd wysokich wiązów a zaczynały się nadrzeczne wierzby i brzozy.
Oparłszy się na poręczy mostu, patrzyli w wodę i słuchali szumu rzeki wezbranej po kilkudniowych deszczach. Księżyc cudnie oświecał piękny krajobraz, blade promienie tajemniczo mknęły po szarych falach wody, to zapadając w cieniu przez drzewa rzuconym, to wydostając się na miejsca bardziej otwarte. Możnaby powiedzieć, że była to dolina zaczarowana, cudowny przybytek istot świetlnych i ciemnych.
Kochankowie znali dobrze tę część rzeki, schodzili często na brzeg wody w czasie upałów lipcowych, szukając chłodu pomiędzy kępami wierzbiny.
— Gdyby było cieplej — westchnęła Mietta — moglibyśmy zejść na dół i odpocząć trochę... Widzisz, Sylweryuszu, te ciemne zarośla, gdzie siedzieliśmy w dzień Zielonych Świątek?
— Pamiętam je dobrze, tam pierwszy raz cię pocałowałem.
Rozrzewnieni miłem wspomnieniem, znów umilkli. Nagle Sylweryusz podniósł głowę, odrzucił płaszcz z siebie i nadstawił ucha. Mietta, zadziwiona jego szybkiem poruszeniem, także nasłuchiwać zaczęła.
Jakieś pomięszane głosy, gwar nieokreślony dochodził do nich z za wzgórzy, pomiędzy któremi kryła się droga nicejska. Był to jakby turkot wozów, jakby odgłos kroków idącego wojska. Zrazu gwar niewyraźny, podobny do dalekiej burzy, stopniowo dawał się coraz lepiej rozpoznawać, nareszcie na zakręcie drogi wyległa czarna masa ludzi, którzy głosem potężnym zaśpiewali „Marsyliankę“.
— Ach! to oni — zawołał Sylweryusz z wybuchem radości.
Pobiegł wraz z Miettą na wzgórek zarośnięty, blizki drogi, i ztamtąd, z pomiędzy dębów, wyglądali na zbliżające się tłumy. Dziewczyna pobladła, z niepokojem patrzyła na tych, których widok wprawił Sylweryusza w taki zapał, że prawie zapomniał o niej.
Tłum kilkutysiączny spuszczał się w dolinę, niepowstrzymany. Zdawało się, iż po gościńcu spływają żyjące fale potoku i wzbierają coraz więcej. Z załamu drogi, gdzie najprzód ukazała się czarna masa, wysuwały się coraz nowe oddziały i gdy już ostatnie się wychyliły, „Marsylianka“ zabrzmiała z nową siłą. Echa zbudziły się w całej okolicy, ziemia wtórowała śpiewom narodowym; rzekłbyś, że głosy zewsząd wychodzą: z krańców horyzontu, z za skał dalekich, z pól uprawnych, z łąk i zarośli. Poruszone powietrze i grunta także okrzykiwały wolność i zapowiadały zemstę...
Sylweryusz, blady ze wzruszenia, ócz nie spuścił z ciągnących szeregów.
— Wszakże nie mieli iść na Plassans? — wyszeptała Mietta.
— Musiano plan zmienić — odpowiedział Sylweryusz. — Mieliśmy iść drogą tulońską i zostawić Plassans na prawo. Lecz zapewne wyszli z Alboise po południu a wieczorem przeszli Tulettes.
Czoło kolumny przechodziło teraz wprost przed niemi. W małej armii panował większy porządek, niżeliby się można spodziewać po niekarnym tłumie.
Kontyngens każdego miasta, każdej osady stanowił osobny oddział, oddalony jeden od drugiego o kilka kroków. Zdawało się, że każdy ma dowódcę. Wszystkich razem było ze trzy tysiące. Przesuwali się przed okiem Sylweryusza i Mietty przez promień księżyca, padający na drogę z za gór przeciwległych. Każdy szczegół ich postaci z ubioru uwydatniał się jaknajdokładniej; szli szybko, jakby byli gniewni, zawzięci, groźni.
Mietta, widząc ich tak blizko, przelękła się trochę; blada i drżąca, przytuliła się do Sylweryusza, który cichym głosem wymieniał po nazwisku wielu z przechodzących.
Szli po ośmiu w szeregu. Na czele postępowały dzielne zuchy, o sile Herkulesa a naiwnej ufności olbrzymów. Rzeczpospolita będzie w nich miała obrońców ślepych i nieustraszonych. Na ramionach nieśli topory świeżo wyostrzone i błyszczące.
— Są to drwale z lasu Seille — rzekł Sylweryusz. — Utworzono z nich oddział saperów... na skinienie dowódcy, zuchy te pójdą aż do Paryża, wybijając po drodze bramy miast, jak obalają toporami stare dęby górskie.
Młodzieniec z dumą mówił o sile pięści swych braci. Gdy za drwalami nadeszła banda opalonych i brodatych robotników, rzekł dalej:
— Kontyngens z Palud. To miasteczko pierwsze powstało. Ci ludzie w bluzach obrabiają dęby korkowe; tamci, w kaftanach aksamitnych muszą to być strzelcy i węglarze z wąwozu Seille... Strzelcy znali twego ojca, Mietto. Mają broń dobrą i umieją jej użyć. Ach, gdyby wszyscy byli tak uzbrojeni! Tymczasem, brakuje broni. Uważasz, że robotnicy mają tylko kije.
Mietta słuchała w milczeniu. Kiedy Sylweryusz wspomniał jej ojca, mocno zarumieniła się. Spojrzała na strzelców z rodzajem gniewnej sympatyi. Od tej chwili zaczęła się ożywiać i przejmować potężnemi dźwiękami pieśni powstańczej.
Po robotnikach z Palud szli inni robotnicy, pomiędzy którymi była znaczna liczba mieszczan w paletotach.
— To są ludzie z Saint-Martin-de-Vaulx — rzekł Sylweryusz. — Miasteczko powstało prawie jednocześnie z Palud... Majstrowie połączyli się z robotnikami. Są między nimi ludzie bogaci, Mietto, którzy mogliby żyć spokojnie w domu, jednak idą narazić życie dla obrony swobód naszych. Trzeba takich kochać... Ciągle broni brakuje, zaledwie kilka strzelb myśliwskich... Ci, co mają ramiona przewiązane czerwoną wstęgą, są to naczelnicy.
Lecz Sylweryusz nie mógł nadążyć w opowiadaniu; kiedy jeszcze mówił o tamtych, dwa nowe bataliony przeszły przed nimi.
— Uważałaś powstańców z Alboise i Tulettes? Poznałem kowala Burgata.
Nadszedł oddział liczniejszy i w większym postępujący porządku. Powstańcy, którzy go składali, mieli na sobie bluzy niebieskie i czerwone pasy; wyglądało to na rodzaj umundurowania. Większa ich część opatrzona była w fuzye, karabiny, tudzież stare muszkiety gwardyi narodowej. Między nimi jechał konno mężczyzna z szablą przy boku.
— Tych nie znam — mówił Sylweryusz. — Człowiek na koniu musi być dowódcą, o którym mi mówiono. Przyprowadził kontyngent z Faverolles i wsi okolicznych. Gdyby wszyscy mogli być tak umontowani!... Ach! Otóż i wsie!
Za ludźmi z Faverolles szły małe oddziały po 10 do 20 ludzi. Wszyscy byli w krótkich kaftanach, zwykłem ubraniu wieśniaków z Południa. Nieśli na ramionach widły i kosy, niektórzy tylko rydle i szufle. Każda zagroda wysłała swoich ludzi zdrowych.
Sylweryusz poznawał oddziały po naczelnikach i wymieniał je szybko.
— Kontyngens z Chavanoz! Tylko ośmiu ludzi, ale można na nich liczyć; stryj Antoni zna ich dobrze... Otóż i proboszcz jest z nimi; słyszałem, że to dobry republikanin...
I w miarę jak części postępowały, wyliczał:
— Rozan, Vernoux, Corbière! Chociaż mają tylko kosy, ale zmiatać będą głowy żołnierskie jak trawę... Saint-Eutrope! Maret! Marsanne! Zobaczysz, zwyciężymy! Cały kraj jest z nami. Spojrzyj na ich ręce, twarde i czarne jak żelazo... Oto Pruinais! Roches-Noires! To są przemytnicy; ci ostatni mają karabiny...
Sylweryusz, rozgorączkowany, z błyszczącem okiem, prostując się i rosnąc prawie, wyliczał tych, których tumany pyłu zdawały się gdzieś w przestrzeni unosić. Jakiś zapał odurzający wychodził od tej tłuszczy, upojonej wiarą, odwagą, poświęceniem. Byli tam chłopcy nieletni, mężczyźni w sile wieku i starcy w lata posunięci, była tam broń dziwaczna i dziwaczne ubiory, ale wszystko przejęte zapałem i energią, płynęło jak potok niepowstrzymany. Odurzonej dziewczynie wydało się, że nie oni idą, ale że to „Marsylianka“ ich porwała i niesie na bój krwawy, na walkę śmiertelną.
Bała się z początku, płakała, lecz teraz i ją zapał ogarnął, chciałaby być mężczyzną i z bronią w ręku przyłączyć się do powstańców.
— Ale nie widzę ludzi, którzy dzisiaj po południu opuścili Plassans — rzekł Sylweryusz.
Jednak wpatrując się w ostatnie szeregi, zawołał:
— Ach! idą... Niosą sztandar, powierzono im sztandar!
Chciał zbiedz z góry, żeby się połączyć z swoimi kolegami, lecz w tej chwili powstańcy się zatrzymali, rozkaz wyszedł, podano go sobie przez wszystkie szeregi. Sylweryusz usłyszał, że oddział z Plassans z chorągwią ma przejść na front. Powstańcy w całej masie obrócili się bokiem, odsunąwszy się na brzeg drogi, żeby przepuścić sztandar. Wówczas Sylweryusz pociągnął Miettę, mówiąc:
— Chodź prędko, pobiegniemy boczną ścieżką przez rzekę i staniemy pierwej niż oni.
Pobiegli przez pole zorane aż do młyna wodnego a Wiornę przeszli po kładce przez młynarza rzuconej. Przebiegli przez łąkę św. Klary, zawsze trzymając się za ręce. W tarninie były przerwy; przez jedną z nich wyskoczyli na gościniec. Pomimo dłuższej drogi, spotkali się oko w oko z oddziałem z Plassans, który stanął właśnie na froncie kolumny. Sylweryusz ściskał za ręce swoich przyjaciół, którzy myśleli, że wyszedł na ich spotkanie. Na Miettę, jeszcze zakapturzoną, ciekawie patrzano.
— Eh, to Chantegreilka — zawołał jakiś mieszkaniec przedmieścia — siostrzenica Rébufata z Jas-Meiffrenu.
— Zkądżeś się tu wzięła, latawcze? — zawołał drugi.
Sylweryusz, którego myśli całkiem pochłaniał pochód powstańców, ani uważał nawet, jak dziwną się wydaje obecność jego ukochanej. Lecz nim zdołał otworzyć usta, by za nią odpowiedzieć, ktoś z tłumu odezwał się:
— Jej ojciec jest na galerach, nie chcemy tutaj córki złodzieja i zabójcy!
Mietta pobladła.
— Kłamiesz — krzyknęła — mój ojciec zabił, ale nie kradł.
I nie dając się odezwać Sylweryuszowi, który pięście już zaciskał, powtórzyła głośno, zwracając się do tłumu!
— Kłamiesz! kłamiesz! On ani grosza nie ukradł nikomu. Wiecie o tem dobrze, dlaczegoż go znieważacie?
Piękna była w swoim gniewie. Jej natura gorąca, nawpół dzika, przystawała dość spokojnie na zarzut zabójstwa, ale się obruszyła na obwinienie o kradzież. Wiedziano o tem, jednak gmin przez głupotę drażnił ją tym zarzutem.
Ten, co ojca jej nazwał złodziejem, powtórzył tylko to, co sam słyszał oddawna.
Zajście wzięłoby może zły obrót, lecz jeden ze strzelców z Seille, usiadłszy na kamieniu dla wytchnienia, odezwał się:
— Mała dobrze mówi. Znałem Chantegreila, był to nasz kolega. Jego sprawa jakoś się nie wyjaśniła; lecz ja zawsze wierzę temu, co zeznał w sądzie. Żandarm, którego na polowaniu powalił z konia wystrzałem z dubeltówki, musiał nastawać na jego życie. Przecież trzeba się bronić, jakże chcecie? Lecz Chantegreil był człowiekiem uczciwym, nigdy nie kradł.
Jak zwykle w podobnym wypadku, świadectwo jednego zjednało dziewczynie obrońców. Kilku robotników zaczęło potakiwać.
— Tak, to prawda, on nie był złodziejem. Są inni hultaje w Plassans, którychby warto posłać na galery w jego miejsce. Chantegreil był naszym kolegą. No, no, uspokój się, mała.
Mietta nigdy nie słyszała, żeby kto dobrze mówił o jej ojcu, rozrzewniły ją też słowa, które wyrzekli poczciwi ludzie. Ze łzami w oczach chciałaby ścisnąć ich ręce, żeby im podziękować; ale jej serce wynalazło inny rodzaj podziękowania. W pobliżu stał powstaniec, który trzymał sztandar; dotknęła się drzewca, mówiąc głosem błagalnym:
— Dajcie mi go, ja go będę niosła...
Robotnicy zrozumieli znaczenie prośby.
— To dobrze! Chantegreilka będzie niosła chorągiew!
Drwal pewien zrobił uwagę, że się prędko zmęczy.
— Oh! jestem silna — zawołała, zawijając rękawy, i ukazując ręce grube jak u dojrzałej kobiety.
Przewróciła swój płaszczyk czerwoną podszewką na wierzch, założyła kapturek na głowę jakby czapeczkę frygijską i, wziąwszy chorągiew, przycisnęła ją do piersi, z dumnem prostując się spojrzeniem, obok powiewających fałdów krwawej flagi. Tyle było energii w jej podniesionej głowie, w wielkich, wilgotnych oczach i ustach uśmiechniętych, że można ją było nazwać „dziewicą wolności“.
Powstańcy przyklasnęli. Południowców o żywej wyobraźni silnie przejął niespodziany widok dziewczyny w czerwonej barwie, która przyciskała ich chorągiew do piersi. Wzniosły się zewsząd okrzyki:
— Brawo, Chantegreilka! Niech żyje Chantegreilka! Zostanie z nami, ona nam szczęście przyniesie!
Rozkaz do marszu przerwał dalsze okrzyki, i kiedy kolumna się poruszyła, Mietta ścisnęła za rękę Sylweryusza, który zbliżył się, żeby iść koło niej.
— Słyszysz — rzekła po cichu — zostanę z tobą. Czy dobrze?
Sylweryusz nic nie odpowiedział, ale uścisnął jej rękę na znak zgody. Mocno był wzruszony; ten sam zapał go ogarnął, co jego towarzyszów. Mietta w owej chwili ukazała mu się piękną, wielką, świętą! Już ją teraz uważał za jedno z drugą swoją kochanką, republiką. Chciałby czemprędzej dojść na miejsce i wziąść karabin na ramię, ale powstańcy szli pod górę zwolna. Nakazano iść jak najciszej. Gdy kolumna postępowała pomiędzy dwoma rzędami wiązów, cały gwar ustawał i cisza grudniowej nocy odzyskała swoje prawa. Za to szum Wiorny wydawał się głośniejszym.
Przy początku przedmieścia, Sylweryusz pobiegł naprzód na plac św. Mittra i zabrał strzelbę swoją, kiedy się potem z powstańcami połączył, ci już doszli do bramy Rzymskiej. Mietta, nachylając się, rzekła do niego po cichu:

— Zdaje mi się, że jestem na procesyi Bożego-Ciała i że niosę chorągiew Matki Boskiej...

II.

Plassans jest to miasto mające podprefekturę i dziesięć tysięcy mieszkańców. Zbudowane na wysoko położonej płaszczyźnie nad Wiorną, opiera się od strony północnej o wzgórza Garrigues, ostatnią odnogę Alpejską i leży w miejscu prawie zamkniętem. W roku 1851 stykało się z sąsiednią okolicą za pomocą dwóch dróg; drogą nicejską spuszczającą się na wschód i drogą liońską, idącą pod górę na zachód; jedna droga była przedłużeniem drugiej. Od tego czasu zbudowaną została kolej żelazna, która idzie przez południową część miasta na dół, po spadku dawnych wałów ku rzece. Dzisiaj przy wyjściu z dworca kolei, umieszczonego po prawej stronie małego strumienia, widać pierwsze domy Plassans, i ogrody do nich należące, które tworzą piękny taras. Nim się dojdzie do tych domów, trzeba iść pod górę dobry kwadrans.
Przed dwudziestu jeszcze laty, zapewne skutkiem braku komunikacyj, miasteczko zachowało nienaruszoną cechę bigoteryjną i arystokratyczną, dawnych miast prowanckich. Miało ono i do dzisiejszego dnia ma jeszcze cyrkuł składający się z wielkich pałaców, zbudowanych za Ludwika XIV i XV-go, kilkanaście kościołów, znaczną liczbę klasztorów jezuickich, kapucyńskich i innych. Różnica klas długo się tam i silnie uwydatniała, z powodu podziału miasta na cyrkuły. W Plassans jest ich trzy; każdy stanowi jakby miasto oddzielne, mające swe kościoły, przechadzki, obyczaje i widnokręgi.
Cyrkuł zamieszkany przez szlachtę, nosi nazwę św. Marka, od imienia jednej z należących do niego parafij; mały ten Wersal o ciasnych uliczkach porosłych trawą, o wielkich czworobocznych domach, kryjących w swem wnętrzu obszerne ogrody rozciąga się na południe na brzegu wyżyny. Niektóre domy, wznoszące się nad samą pochyłością, mają podwójny rzęd tarasów, z których widać całą dolinę Wiorny — prześliczny krajobraz mocno zachwalany. Stary cyrkuł, to jest dawne miasto, z uliczkami wązkiemi, krętemi i chwiejącemi się domami, leży od strony północno-zachodniej. Tam jest merostwo, trybunał cywilny, targ, żandarmerya; najludniejszą tę część Plassans zamieszkują robotnicy, kupcy, cały drobny ludek, czynny a ubogi. Nowe miasto nakoniec tworzy rodzaj przedłużonego kwadrata, i znajduje się w części północno-wschodniej; mieszczanie, co składając grosz do grosza, zebrali majątek, i ci co należą do profesyj wyzwolonych, mieszkają w domach poprowadzonych pod linię a pomalowanych farbą jasno-żółtą. Cyrkuł ten, ozdobiony podprefrekturą, brzydkim budynkiem przystrojonym gipsowemi rozetami, liczył w roku 1851 zaledwie pięć czy sześć ulic; jest to cyrkuł niedawny, który sam jeden zmierza do rozwoju skutkiem założenia kolei żelaznej.
Co jeszcze dzisiaj dzieli Plassans na trzy odrębne części, to dwie wielkie ulice: ulica Sauvaire i ulica Rzymska, które idą z zachodu na wschód, od Wielkiej bramy do bramy Rzymskiej i odgraniczają cyrkuł szlachecki od dwóch innych. Obie przecina ulica de Banne, jedna z najpiękniejszych w mieście. Ku jej środkowi, w głębi małego placyku wysadzonego drzewami, stoi właśnie podprefektura, z której pysznią się mieszkańcy Plassans.
Prócz tego, miasto jest otoczone dawnemi wałami, dzisiaj zupełnie bezużytecznemi. Śmieszne to obwarowanie, które rozsypałoby się od wystrzałów z ręcznej broni, obficie porosłe bluszczem i dziką geranią, nie przenosi wysokością ani grubością zwyczajnych murów klasztornych. Poprzebijane jest w różnych punktach kilkoma otworami, stanowiącemi bramy, z tych główniejsze są: brama Rzymska, wychodząca na drogę nicejską, i brama Wielka na drodze liońskiej, w przeciwnej stronie miasta. Aż do r. 1855, otwory zamykały się na bramy drewniane, okute żelazem; spuszczano zamek na dwa spusty, w lecie o 11-tej godzinie, w zimie o 10-tej. Miasto zamknięte jak bojaźliwa dziewica spało wówczas spokojnie. Stróż mieszkający w budce przy każdej bramie miał obowiązek otwierać osobom opóźnionym. Lecz żeby tę łaskę otrzymać, potrzeba było wpierw długo się ugadzać. Stróż przy świetle latarni bacznie oglądał przybywającego; jeżeli kto obudził jego nieufność, mógł być pewnym, że będzie nocował na dworze. Owe zamykanie bram na klucz trafnie malowało ducha, ożywiającego miasto, to jest jego tchórzostwo, egoizm, rutynę i upodobanie w klasztornej spokojności. Gdy się klucze dwa razy obróciły w zamkach, Plassans mówiło: „jestem u siebie“ z zadowoleniem pobożnego mieszczucha, który spokojny już o swoją szkatułę, odmawia pacierze i kładzie się do wygodnego łóżka. Żadne inne miasto, nie zamykało się tak długo i uporczywie.
Ludność plassańska także się dzieli na trzy grupy. Ile cyrkułów — tyle osobnych światków. Wyjąwszy urzędników, to jest podprefekta, poborcę, pisarza hypotecznego, dyrektora poczty, ludzi obcych, mało lubionych a wielce wystawionych na zazdrość, mieszkańcy prawdziwie miejscowi, co się tam rodzą i tam życie kończą, koniecznie dzielić się muszą na trzy odrębne klasy.
Szlachta, zamknięta w swoich pałacach, żyje osobno. Od upadku Karola X mało się pokazuje. Jeżeli który z tego towarzystwa wyjdzie na miasto, to skrada się ostrożnie, cichaczem, jakby w kraju nieprzyjacielskim, i śpieszy czemprędzej powrócić do siebie. Między sobą nawet mało się komunikują; księża są głównymi gośćmi ich salonów. Na lato wszyscy się wynoszą do wiejskich zamków. Są to nieboszczykowie znudzeni życiem; cyrkuł ich wielkie ma podobieństwo do cmentarza; drzwi i okna zawsze zamknięte, przez ulicę przemyka się czasami jaki opat i niknie w uchylających się dla niego drzwiach domu.
Mieszczanie, kupcy, adwokaci, rejenci, mały świat dostatni i ambitny, który zaludnia Nowe-miasto, stara się ożywić cokolwiek Plassans. Osoby te bywają na wieczorach u pana podprefekta, i marzą, aby mogli u siebie wydawać podobne festyny. Chcą być popularnymi, rozgadują się poufale z robotnikami i wieśniakami, czytają gazety, i w niedzielę chodzą ze swemi paniami na spacer. Są to umysły postępowe, które odważają się śmiać z wałów, nawet domagać się od municypalności, zniesienia tego zabytku dawnych wieków. Pomimo to, najwięksi z pomiędzy nich sceptycy, z pośpiechem i radością przyjmują lekki ukłon, jakim ich obdarzyć raczy jaki hrabia lub margrabia. Każdy mieszczanin z Nowego-miasta wzdycha tylko do tego, żeby był dopuszczony do salonu w cyrkule św. Marka. Lecz wiedząc, że to życzenie się nie urzeczywistni, okrzykuje tymczasem głośno swe zasady liberalne, które ma tylko na języku, bo w gruncie rzeczy jest zwolennikiem władzy, zawsze gotowym rzucić się za najmniejszem poruszeniem ludowem w objęcia pierwszego lepszego wybawiciela.
Grupa mieszkańców przebywających i pracujących w starym cyrkule, nie jest tak ściśle odznaczoną. Większość składa się z ludu i robotników, lecz należą tam również mniejsi i więksi kupcy, Plassans nie jest punktem handlowym, zbywa tylko płody miejscowe: wino, oliwę, migdały. Przemysł ogranicza się do dwóch czy trzech garbarni, zapowietrzających jedną z ulic Starego-miasta, do mydlarni i fabryki kapeluszy pilśniowych. Skromna ludność, w dnie uroczyste, odwiedza mieszczan z Nowego-miasta, lecz głównie żyje pomiędzy sobą: wspólne interesa łączą ich jakby w jedną rodzinę. W niedzielę tylko, majstrowie ubierają się odświętnie i przepędzają czas osobno.
W niedzielę także po nieszporach, wszystkie trzy klasy spotykają się oko w oko w alei Sauvaire, lecz i wówczas jeszcze pod dwoma rzędami jaworów płyną trzy oddzielne prądy i chociaż zaledwie kilkometrowa przestrzeń je dzieli, są od siebie tak daleko, jakby o mil tysiąc. Mieszczanie zwykle tylko przechodzą tamtędy, udając się za miasto przez Wielką bramę; szlachta zaś i lud chodzą po dwóch równoległych liniach, nigdy się z sobą nie stykając. Zamykanie bram na noc, jak i przechadzka niezmiennie urządzona, są faktami jednej kategoryi, które dają dostateczne wyobrażenie o usposobieniu mieszkańców.
W tem miejscu charakterystycznem, żyła do r. 1848 rodzina mało znana, jeszcze mniej szanowana, której naczelnik, Piotr Rougon, dzięki rozmaitym okolicznościom, odegrał później rolę ważną.
Piotr Rougon był synem chłopa. Rodzina jego matki — Fouque’owie, jak ich nazywano — posiadała przy końcu przeszłego wieku grunt obszerny na przedmieściu, za dawnym cmentarzem św. Mittra; grunt później włączony do Jas-Meiffrenu. Fouque’owie byli najbogatszymi ogrodnikami w okolicy; zaopatrywali w warzywa cały jeden cyrkuł w Plassans. Imię ich wygasło na kilka lat przed rewolucyą. Z całej rodziny pozostała tylko jedna córka Adelaida, urodzona w r. 1768 a osierocona w osiemnastym roku życia. Dziewczyna ta, której ojciec przed śmiercią cierpiał pomieszanie zmysłów, była wysoka, blada, szczupła, o błędnem oku i dziwacznych ruchach, które dopóki była dzieckiem, poczytywano za dziką nieśmiałość. Lecz gdy wzrastając stała się jeszcze osobliwszą i dopuściła się kilku niezwykłych postępków, zgodzono się, że ma tak samo bzika jak zmarły jej ojciec.
Kiedy zaledwie od pół roku objęła w spadku mienie rodzinne, dowiedziano się nagle, że wyszła za mąż, za chłopca ogrodowego Rougona, nieokrzesanego wieśniaka rodem z Niższych Alp. Rougon, po śmierci ostatniego Fouque’a, został w służbie u jego córki i ze sługi płatnego przeszedł bezpośrednio na stanowisko męża, pożądane dla wielu z powodu majątku dziedziczki. Wypadek ten obudził powszechne zadziwienie; nikt nie mógł zrozumieć, dla czego Adelaida wolała chłopaka prostego, ubogiego i niezgrabnego, który zaledwie że umiał rozmówić się po francuzku, niż kilku innych młodych ludzi, synów dostatnich rolników, którzy starali się o jej względy. Ponieważ na prowincyi wszystko musi być jasno wytłomaczonem, pilnie dochodzono tajemnych powodów zawartego związku; przypuszczając przedewszystkiem, że tenże stał się koniecznym... Lecz fakta zaprzeczyły obmowie. Adelaida dopiero po dwunastu miesiącach pożycia małżeńskiego powiła syna. Kumoszki, rozgniewane że się pomyliły, nie przestawały śledzić mniemanej tajemnicy. W półtora roku po ślubie, Rougon zmarł nagle na zapalenie mózgu, którego się nabawił, opielając grzędy marchwi na wielkiem słońcu. Zaledwie rok upłynął, młoda wdowa znowu dała powód do niesłychanego zgorszenia; miała kochanka i wcale się z tem nie kryła. Przedmiot miłości nie przyłożył się bynajmniej do złagodzenia opinii. W głębi uliczki św. Mittra, w domostwie, którego tyły stykały się z posiadłością Fouque’ów, mieszkał człowiek złej opinii, o którym inaczej nie mówiono, jak: „ten hultaj Macquart“. Macquart miał zwyczaj znikać z miasta na kilka tygodni; potem widziano jak powracał do domu, trzymając ręce w kieszeniach i pogwizdując w najlepsze, jakby szedł z zamiejskiej przechadzki. Nie posiadał on żadnych dochodów, jednakże w czasie pobytu w mieście, jadł i pił jak dostatni próżniak. Pił mianowicie dobrze: siedział cały wieczór sam jeden w jakim kącie szynku, trzymając oczy wlepione w swój kieliszek, nie mówił do nikogo ani słowa i nie spojrzał nawet na stronę. Kiedy szynk na noc zamykano, wstawał i, prostując głowę, wychodził. Sąsiedzi, widząc go w tym stanie, mówili: „Macquart idzie prosto, musi być porządnie pijany“, kiedy zaś nie był pijany, szedł chyłkiem, lękliwie, unikając spojrzeń przechodniów. Po śmierci ojca, który był czeladnikiem garbarskim i pozostawił mu za cały spadek walący się dom, nie słyszano i nie widziano, żeby miał jakiego krewnego, lub przyjaciela. Blizkość granicy i sąsiedztwo lasów Seille, wykierowały leniwego i zaniedbanego chłopca na przemytnika i ukradkowego łowcę zwierzyny. Dość, że każdy, co go znał, mawiał: „Nie chciałbym się z nim spotkać sam na sam w lesie“. Wysoki, z zarośniętą brodą, chudy — Macquart był postrachem kumoszek przedmieściowych. Miał zaledwo trzydzieści lat, wyglądał zaś na piędziesiąt. Miał ciemne błyszczące oczy, ale spojrzenie niepewne i posępne. Popęd do włóczęgi, wino i życie odosobnione, złym go uczyniły. Chociaż nie dowiedziono mu żadnego występku, zawsze podejrzywano go za sprawcę kradzieży, czy zabójstwa, jakie wydarzyło się w okolicy. I to właśnie takiego urwisa, Adelaida wybrała! Po dwóch latach miała z nim syna i córkę, ale o małżeństwie między nimi mowy nie było. Na przedmieściu oddawna nikt nie słyszał o życiu tyle gorszącem. Zdumienie, że Macquart mógł mieć kochankę młodą i bogatą było tak wielkie, że kumoszki zaczęły litować się nad Adelaidą. „Biedaczka! — mówiły — zwaryowała całkiem; gdyby miała familię, oddawnaby ją zamknięto w szpitalu“. Powszechnie przypuszczano, że Macquart nadużył niegodziwiec słabego umysłu Adelaidy, by ją obierać z pieniędzy.
Piotr Rougon, syn prawy, chował się wraz z drugiemi dziećmi, Antonim i Urszulą, młodemi wilczkami, jak je nazywano. Matka nie robiła między niemi żadnej różnicy; zdawało się, że sobie sprawy nawet nie zdaje z położenia, w jakiem je postawiła. Wychodząc z domu, trzymała nieraz Piotra za jedną rękę, Antoniego za drugą i nie uważała bynajmniej, że ludzie odmiennie na nich patrzą.
Dziwna to była rodzina. Przez lat dwadzieścia każde z nich, matka i dzieci żyło podług swojej woli. W domu ich swoboda pod każdym panowała względem. Adelaida nie była właściwą waryatką, jak mniemali sąsiedzi, tylko jakiś brak równowagi między systematem nerwowym a krwistym powodował pewną dziwaczność w postępowaniu. Postępowanie Adelaidy dla niej samej było naturalne i logiczne, tylko że jej logika wydawała się szaleństwem w oczach sąsiadów.
Od czasu pierwszej słabości, podlegała paroksyzmom nerwowym, które wprawiały ją w silne konwulsye, powtarzające się co parę miesięcy. Lekarze oświadczyli, że na taką chorobę niema lekarstwa; ustać może tylko z wiekiem. Jako hygieniczny środek zalecono jej mięso wpół surowe i wino z chininą. Owe paroksyzmy spowodowały jeszcze większe rozprzężenie umysłu. Żyła z dnia na dzień jak dziecko, jak zwierzątko, ulegające jedynie przyrodzonym popędom. Gdy Macquart był w podróży, dnie przepędzała na zabawie z dziećmi, kiedy powrócił — znikała z domu.
Za domostwem Macquarta było podwórko odgrodzone murem od gruntu Fouque’ów. Pewnego rana, z wielkiem podziwianiem sąsiadów, przebito w tym murze drzwi, co ułatwiało zobopólne stosunki kochanków. Nowe ztąd powstało zgorszenie; Adelaida wstyd przynosiła miastu. Owe drzwi, jawne przyznanie się do życia wspólnego, więcej jej wymawiano niż dwoje dzieci. „Trzebaż przynajmniej pozory ratować!“ — mówiły osoby najbardziej wyrozumiałe. Ale Adelaida nie wiedziała, co to jest „ratować pozory“. Owszem, była bardzo szczęśliwa i dumna z drzwi swoich, którym przyglądała się w biały dzień, z miną arcy zadowoloną. Wiedziano już teraz, gdzie się podziewała, kiedy Macquart zjawiał się w swoim domu. Przebywała u niego.
Przemytnik zawsze powracał niespodzianie. Ci co mniemali, że zjednał sobie Adelaidę dla korzystania z jej majątku, dziwili się że w niczem nie zmienia trybu życia. Zawsze był ubogo ubrany i zawsze włóczył się po górach i lasach. Tysiączne przypuszczenia sąsiadów do niczego nie doprowadziły; nikt nie mógł zrozumieć związku zawartego i przedłużającego się w warunkach tak niezwykłych. Zawsze zamknięta rudera Macquarta nie przepuszczała swoich tajemnic. Domyślano się, że bije Adelaidę, gdyż czasem wychodziła z domu z sińcami na twarzy i z wydartemi włosami; ale nikt nigdy nie posłyszał słowa kłótni i nie widział jej smutną ani zmartwioną; owszem, ciągły uśmiech na ustach świadczył o zadowoleniu i szczęściu. Życie takie trwało lat kilkanaście.
Kiedy za powrotem do domu, Adelaida zastawała w nim nieład najwyższy i brak wszystkiego, nic jej to nie obruszało. Nie posiadając zdrowego rozsądku, nie znała wartości rzeczy ani ducha porządku.
Dzieci wzrastające w swobodzie przyrodzonej, to jest podległe tylko popędom naturalnym, były jak owe dzikie jabłonki przy drodze, których nikt nie szczepi i nie obcina, które wydają owoce, ale do niczego nieprzydatne. Będąc dziećmi biegały, biły się i przewracały po kwaterach warzywnych, objadały lub wynosiły wszystko co było; istne rozbójniki, złe i krzykliwe. W czasie nieobecności matki, tak dokuczały sąsiadom, że musieli im kijem grozić. Jeżeli zaś za powrotem matki były mniej nieznośnemi dla drugich, to tylko dla tego, że z niej miały ofiarę swoich wybryków. Do szkoły trudno ich było napędzić. Adelaida, zawsze cierpliwa, nie gniewała się nigdy, żyła spokojna pośród hałasu; zdawało się nawet, że go potrzebuje dla zapełnienia próżni umysłowej.
Stan majątkowy nie więcej ją zajmował jak dzieci i byłby w krótkim czasie przyszedł do zupełnej ruiny, gdyby nie to, iż uprawę ogrodu powierzyła obcemu człowiekowi, który, mając się z nią dzielić zyskiem, uprawiał ziemię dla własnego interesu tak dobrze, iż ta w ciągu lat kilkunastu podwoiła swoją wartość.
Piotr, syn prawy, zmiarkował wcześnie różnicę, jaka zachodziła w jego a rodzeństwa położeniu, doszedł do tego, czy to skutkiem wrodzonego instynktu, czy też zważając na odmienne obchodzenie się z nim ludzi obcych. Pozwalał sobie przewodzić nad Antonim i bić go, chociaż ten był silniejszym. Urszulę, bladą i szczupłą dziewczynkę obadwa bracia także bili niemiłosiernie. Bili się wzajemnie do lat piętnastu, czy szesnastu, nie rozumiejąc nienawiści, jaka ich pożerała.
W Antonim, w szesnastym roku życia, rozwinęły się wszystkie wady Macquarta i Adelaidy. Takie same miał skłonności do włóczęgostwa, opilstwa, brutalnego gniewu — jak ojciec; ale nerwowe usposobienie matki w ten sposób na niego wpłynęło, że wady swoje starał się pokrywać nikczemną obłudą. „Ah! ten niegodziwiec — mówili ludzie co go znali — on nie ma odwagi być jawnym ladaco jak Macquart; jeżeli kogo zabije, to kłóciem szpilki”. Pod względem fizycznym zupełnie podobny był do ojca, miał tylko grube wargi Adelajdy.
W Urszuli przeważało podobieństwo fizyczne i moralne do matki; była to zawsze ta sama mieszanina; tylko że dziewczyna, przyszedłszy na świat drugą, kiedy miłość Adelaidy przewyższała spokojniejsze już uczucie Macquarta, dostała wraz z płcią żeńską silniejsze piętno jej temperamentu. Nie zachodziło już tutaj zlanie się dwóch natur, ale raczej ścisłe ich zetknięcie się. Urszula, pełna fantazyi, chwilami dzika, smutna, gniewliwa, to znów śmiejąca się nerwowo, lubiła puszczać wodze urojonym marzeniom. W oczach jej przebijał obłęd matki.
W porównaniu do tych dwojga, Piotr wydawał się obcym, tak bardzo różnił się od nich. Istną stanowił równowagę dwóch istot, które dały mu życie. Był to środek między chłopem Rougonem z nerwową dziewczyną Adelaidą. W nim matka okrzesała ojca. Głucha praca temperamentów, która z biegiem czasu stanowi o poprawie lub upadku rasy, na Piotrze pierwszy okazała objaw. Był on tylko chłopem o miększej skórze, delikatniejszych rysach i żywszej inteligencyi. Stanowił poprawną edycyę obojga rodziców. Jeżeli nerwowa kompleksya Adelaidy zwalczyła i zmniejszyła krwistą ciężkość Rougona, to krewkość tegoż nie dopuściła, żeby dziecko uległo rozprzężeniu umysłowemu matki. Piotr nie doznawał ani popędliwości, ani też chorobliwych marzeń, właściwych dzieciom Macquarta. Bardzo źle wychowany, hałaśliwy, posiadał jednak tyle zdrowego rozsądku, że nigdy nie popełnił szaleństwa bezużytecznego. Jego wady, próżniactwo, żądza używania nie były popędami instynktowemi jak u Antoniego. W dobrej tuszy, średnim wzroście, podłużnej i bladawej twarzy, widniała już ambicya skryta, podstępna, tudzież nienasycona żądza używania; przebijało serce zimne i nienawistna zawiść syna chłopskiego, z którego majątek i nerwowość matki zrobiły mieszczanina.
Kiedy w ośmnastym roku życia Piotr się dowiedział o nieporządnem życiu matki i szczególnem stanowisku Antoniego i Urszuli, ani się tem zmartwił, ani oburzył, tylko zaczął rozmyślać, jakby najkorzystniej w takiem położeniu rzeczy pokierować swoje interesy. Z trojga dzieci, on jeden czasami zaglądał do szkoły i właśnie to szkolni towarzysze najprzód go oświecili o prawdzie, wyszydzaniem brata i obelgami, jakie temuż wymierzali. Później wytłomaczył sobie wiele spojrzeń i słów wiele, które go częstokroć zastanawiały. Antoniego i Urszulę zaczął uważać za pasorzytów, którzy zjadali jego mienie. O matce sądził na równi z całem miastem, że się kwalifikuje do zamknięcia w szpitalu, bo inaczej zmarnuje cały majątek. Oburzało go najwięcej złodziejstwo ogrodnika, który ze znacznych zysków drobną tylko cząstkę Adelaidzie oddawał. Powoli, z dziecka rozpuszczonego wyrobił się chłopiec oszczędny i samolubny, szybko dojrzewający w kierunku swoich popędów, pośród bezprzykładnego rabunku, na jaki patrzył z wzrastającym gniewem. Wszakże to do niego należały wszystkie warzywa, ze sprzedaży których najwięcej korzystał ogrodnik; jego było to wino, ten chleb, który dzieci matki spożywały? Cały dom, mienie całe do niego należało. Logika chłopska mówiła mu, że to on, syn prawy, powinien dziedziczyć. Rozmyślał więc uporczywie, jakby się pozbyć wszystkich, co uwłaczali jego interesowi, pozbyć się matki, brata, siostry, służących — i zagarnąć całe dziedzictwo.
Walka była okrutną. Młodzieniec zrozumiał, że najprzód powinien zacząć od matki i wykonał z niesłychaną wytrwałością plan dobrze obmyślany. Chciał stać się dla matki wyrzutem sumienia. Nie gniewał się, nie robił jej wymówek, ale wynalazł sposób patrzenia się na nią, który okropnie ją przestraszał. Kiedy powracała do domu, po krótkim pobycie u Macquarta, nie śmiała oczu podnieść na syna, ale czuła na sobie jego spojrzenie zimne, przenikające jak ostrze stali i to zabijało ją zwolna, bezlitośnie. Surowe, milczące obejście się Piotra, syna człowieka, o którym tak prędko zapomniała, mięszało do reszty biedny jej umysł. Mówiła czasem, że Rougon zmartwychwstał, żeby ukarać ją za życie nieporządne. Konwulsye, jakim podlegała, napadały ją coraz częściej, nareszcie przychodziły co tydzień. Pozostawiano ją wówczas samą; gdy przeszły, podnosiła się, ogarniała ubranie i wlokła się osłabiona. Niejedna noc zeszła jej na gwałtownym płaczu; przyjmowała dokuczania Piotra z rezygnacyą, jak gdyby pochodziły od jakiegoś boga-mściciela; to znów wypierała się go, przeklinała, nie poznając w tym ciężkim chłopcu dziecka własnego. Byłaby wolała, żeby ją bił, niż żeby się tak patrzył nieprzebłaganie. Kilkakrotnie postanawiała niewidywać swego kochanka, ale jak tylko Macquart powrócił, zapominała o wszystkiem i biegła do niego. Po kilku miesiącach strasznej walki, Piotr całkiem zawładnął matką: bała się go i słuchała jak małe dziecko, obawiające się rózgi.
Kiedy był już pewny, że z matką może się obchodzić jak z niewolnicą, zaczął słaby jej umysł wyzyskiwać dla przeprowadzenia swych zamiarów. Przedewszystkiem odprawił ogrodnika, zastąpiwszy go swoim poplecznikiem. Sprzedawał, kupował, trzymał w ręku pieniądze i cały zarząd domowy. Nie usiłował bynajmniej sprostować postępowania matki, ani też zwalczać w Antonim i Urszuli nagannej wady lenistwa, mało go obchodziło jakimi oni byli, gdyż chciał wszystkich się pozbyć.
Okoliczności szczególnie mu sprzyjały. Uwolniony został od wojska, jako najstarszy syn wdowy. We dwa lata później Antoni los wyciągnął; matka chciała go wykupić; Piotr, mając kasę w ręku, udał głuchego. Ustąpiła pod siłą spojrzeń synowskich, które mówić się zdawały: „Chcesz mię rujnować dla swego bękarta?“ Spragniona spokojności, opuściła Antoniego. Piotr, zawsze unikający zajść jawnych i środków gwałtownych, udał zmartwionego przy odejściu brata. Tłomaczył się, że rok był zły, brakło pieniędzy, chyba wypadałoby sprzedać część gruntu, co byłoby początkiem ruiny, i t. d. W końcu dał słowo Antoniemu, że w roku następnym wykupi go. Antoni, otumaniony, opuścił dom z dość dobrą miną.
Urszuli pozbył się sposobem jeszcze mniej spodziewanym. Czeladnik od kapelusznika z przedmieścia, nazwiskiem Mouret, pokochał się w bladej dziewczynie, uważając ją za równie zajmującą, jak panny z cyrkułu św. Marka, i ożenił się z nią. Było to szalone małżeństwo z miłości. Urszuli wielce dogadzała sposobność porzucenia domu, w którym pobyt brat starszy czynił niemożliwym. Matka, zatopiona w swoich rozkoszach, była obojętną na wszystko, zresztą pochlebiała sobie, że Piotr, gdy już nie będzie miał powodów do niezadowolenia, przestanie ją dręczyć i pozwoli jej żyć na swój sposób. Po ślubie, Mouret przeniósł się z żoną do Marsylii, widząc że matce żoninej nikt dobrego słowa nie daje. O posagu nie wspomniał ani słowa; kiedy Piotr, zadziwiony taką bezinteresownością, sam rozpoczął rozmowę w tym przedmiocie, wymawiając się, że jest w trudnem położeniu i siostrze nic dać nie może, Mouret odpowiedział, że woli zapracować na utrzymanie domu i nic nie żąda. Rougona to postępowanie zaniepokoiło; przypuszczał, że kryje jakąś zasadzkę.
Pozostawała Adelaida. Piotr nie chciał za nic w świecie dłużej z nią mieszkać. Kompromitowała go. Ale przedstawiały mu się dwie bardzo kłopotliwe ostateczności. Albo pozostawić matkę i przejąć na siebie część jej hańby, i tym sposobem przywiązać sobie kulę do nogi, która powstrzymywałaby każdy polot jego ambicyi, alboteż wydalić ją z domu i narazić się na to, by go wytykano palcem jako złego syna, kiedy on właśnie pragnął pozyskać sobie współobywateli. Został więc jeden tylko środek, to jest, by matka sama odeszła. Robił wprawdzie co mógł, żeby dojść do tego rezultatu. Biedna kobieta, nie mogąc wyrzec się kochanka, drżąca pod zabijającem spojrzeniem syna, byłaby dawno uciekła z domu, gdyby widziała jakie schronienie. Piotr czekał sposobności; chciał nająć pokoik w mieście i pomieścić tam matkę. Tymczasem, jakby umyślnie dla wyprowadzenia go z kłopotu, zaszedł wypadek, na który nie śmiał tak prędko liczyć. Rozeszła się wiadomość, prawdziwa z resztą, że Macquart został zabity na granicy przez strażnika, w chwili gdy przenosił pakę z zegarkami genewskiemi. Pochowano go w jakiejś wiosce górskiej. Zmartwienie Adelaidy było zupełnie głupowate. Syn, który ją śledził, nie widział, żeby chociaż jedną łzę uroniła. Macquart przekazał jej za całą spuściznę domostwo przy uliczce św. Mittra i karabin, który jeden z jego kolegów święcie odniósł. Przeniosła się do domku zaraz nazajutrz i żyła w nim samotna, milcząca i zapomniana od wszystkich.
Piotr Rougon został panem posiadłości, należała ona do niego jeżeli nie prawnie, to przynajmniej faktycznie. Ale nie zamierzał w niej pozostawać, było to za szczupłe pole dla jego ambicyi. Uprawiać ziemię, sadzić warzywa — robota chłopska, on zaś pragnął wyjść co najprędzej z tego stanu. Każdy plan, jaki tworzył w myśli, zaczynał się od sprzedaży zagrody Fouque’ów. Gdyby miał kapitał w ręku, mógłby się ożenić z córką kupca i wejść z nim do współki. Wojny za cesarstwa mocno przerzedziły szeregi młodych ludzi; rodzice panien na wydaniu byli mniej wymagającymi w wyborze zięcia. Piotr spodziewał się, że pieniądze wszystko załatwią, pokryją nawet plotki przedmieściowe. Liczył na to, że odegra rolę ofiary bolejącej nad wstydem rodzinnym. Od pewnego czasu zwrócił uwagę na Felicyę Puech, córkę handlarza oliwy, Magazyn „Puech i Lecamp“ znajdował się w Starem-mieście, przy jednej z najciemniejszych uliczek; nie posiadał wielkiego kredytu, przebąkiwano nawet o bankructwie. Właśnie takie położenie ośmielało Piotra; kupiec zamożny nie byłby córki wydał za niego. Zbliży się w krytycznej chwili, otrzyma Felicyę i handel wesprze swoją zdolnością i energią. Tym sposobem wzniesie się o jeden stopień wyżej nad swoją klasę. Cuchnące ulice Starego-miasta wydawały mu się rajem, miał tam się przeobrazić, zrzucić dawną skórę.
Niedługo czekał na blizki upadek firmy Puech. Zgłosił się, zręcznie traktował o związek małżeński, przyjęto go jako ratunek konieczny, on ze swojej strony natychmiast się zajął sprzedażą posiadłości. Właściciel Jas-Meiffrenu dawno miał na nią ochotę, uważając ją za korzystne uzupełnienie swoich gruntów. Mając pieniądze, ofiarował piędziesiąt tysięcy franków, co było dwa razy nad wartość. Gdy zaś chłopska loika napędziła Piotrowi trochę niespokojności co do przepisów kodeksu, poradził się w tym przedmiocie woźnego, mieszkającego na przedmieściu.
I dowiedział się rzeczy pięknych. Pokazało się, że miał ręce związane, matka tylko mogła dokonać sprzedaży. Adelajda zawarła związek małżeński z Rougonem pod wspólnością majątkową, lecz że majątek stanowiła posiadłość ziemska, wdowa przeto po śmierci męża weszła w jego całkowite posiadanie. Ponieważ Macquart i Adelaida przyznali swoje dzieci, one musiały w pewnej części, jakkolwiek mniejszej, dziedziczyć po matce. Piotr tak powiadomiony głęboko się zastanowił nad swojem położeniem. Rozumiał to dobrze, że człowiek zręczny powinien zawsze opierać się na prawie, ale z drugiej znów strony wiedział, że nic go nie skłoni, by rodzeństwo przypuścił do współudziału. Poradził więc sam sobie, nikomu nie zwierzając się ze swojej myśli, nawet woźnemu, którego obawiał się przypuścić do interesów familijnych. Wiedząc, że matką może rozrządzać podług swej woli, zaprowadził ją pewnego dnia do rejenta i kazał jej podpisać akt sprzedaży. Adelaida była by całe miasto sprzedała, byleby jej pozostawiono dworek Macquarta. Zresztą Piotr zapewnił jej 600 fr. rocznej pensyi i klął się na Boga, że będzie pamiętał o Antonim i Urszuli. Matka zrobiła, co chciał. Nazajutrz podpisała także pokwitowanie z odbioru piędziesięciu tysięcy franków, za sprzedaną posiadłość, dziwiąc się nieco, że nie widzi ani grosza z sumy, którą odbiera, ale syn ją zapewnił, że to jest prosta formalność. Chowając akt do kieszeni, oszust rzekł do siebie: „Niechaj mnie teraz ciągną do rachunku — powiem im, że stara wszystko przejadła. Przecież nie ośmielą się mię procesować“. W tydzień póżniej, właściciel Jas-Meiffrenu zburzył mur graniczny, dzielący dwie posesye, nawet i dom Fouque’ów, bardzo już nadwyrężony.
Piotr ożenił się z Felicyą. Mała ta kobietka, chuda, smagła, miała pyszczek kurzy i lat dziewiętnaście, które z resztą trudno było poznać, gdyż można ją było mieć zarówno za pietnastoletnią dziewczynkę. W jej czarnych i wązkich oczach istniała przebiegłość kotki; czoło jej było nizkie, wypukłe, nos nieco spłaszczony przy osadzie, nozdrza rozszerzone, jakby dla lepszego poczucia zapachów, usta wązkie, broda wydatna. Jednem słowem, cała fizyonomia była obrazem intrygi i ambicyi czynnej i zawistnej. Jednak pomimo brzydoty, Felicya miała jakiś wdzięk sobie właściwy, mówiono o niej, że stosownie do swej woli mogła być ładną i brzydką. Może to zależało od sposobu ułożenia włosów, zresztą bardzo pięknych, ale zapewne więcej jeszcze od uśmiechu, który mile rozjaśniał jej twarz brązową, kiedy chciała kogo podbić. Postanowiwszy sobie, że prędzej czy później, całe miasto musi jej zazdrościć szczęścia i zbytku, przygotowywała się do walki. Marzenia byłyby się może w krótkim czasie ziściły, gdyby jej życie rozgrywało się na obszerniejszej widowni, była bowiem daleko bystrzejszą i pojętniejszą, niżeli inne dziewczęta z jej klasy. Złe języki powtarzały, że matka Felicyi przed zamężciem miała blizki stosunek z młodym margrabią de Carnavant, z cyrkułu św. Marka. W istocie, nóżki i rączki Felicyi były prawdziwie margrabioskie, nie wskazywały bynajmniej, żeby ich właścicielka wyłącznie pochodziła od ludzi pracy.
Stare miasto dziwiło się przez miesiąc cały, że Felicya poszła za chłopa tak świeżej daty, którego przytem rodzina nieszczególnem cieszyła się imieniem. Lecz ona pozwalała mówić, z uśmiechem przyjmując wymuszone powinszowania przyjaciółek. Ona się obliczyła. Wybrała Rougona, jak się wybiera wspólnika, którym w przyszłości mamy kierować. Nie lubiła małych urzędników prowincyonalnych a nie mając posagu, niespodziewała się wyjść za syna zamożniejszego kupca; wolała przeto wieśniaka, z którego można było zrobić człowieka, zwłaszcza, że ten wieśniak, przy dostatecznej dozie sprytu i przebiegłości, cieszył się czerstwem zdrowiem i mógł podźwignąć na barkach cały świat intryg, do których ona wielką czuła skłonność.
Młode małżeństwo dzielnie się zabrało do zdobycia fortuny. Piędziesiąt tysięcy franków, które Piotr wniósł, wystarczyły na zapłacenie długów i rozszerzenie handlowych spekulacyj. Początek był pomyślny. Zbiór oliwy dopisywał przez trzy lata. Felicya kazała mu zakupić większą jej partyę i przechować w piwnicach, przestraszyło to cokolwiek starego Puecha, nawet i Piotra, lecz dwa następne lata, w których oliwa chybiła, usprawiedliwiły radę młodej kobiety. Korzyści z tego źródła odniesione były bardzo znaczne.
Wkrótce potem Puech i Lecamp, zadowoleni z pozyskanego zarobku a spragnieni spokojnego życia kapitalistów, wycofali się ze spółki. Młode małżeństwo same pozostało za czele domu.
— Przezwyciężyłeś mój los zawistny — mówiła Felicya do męża. Skutkiem bowiem jakichś uprzedzeń zabobonnych, przytrafiających się często na Południu, mniemała, że się znajduje pod złym urokiem, z którym walczyła jak z żyjącą istotą złożoną z krwi i kości.
Jakoż późniejsze wypadki potwierdziły obawy Felicyi. Zły los dał się we znaki. Każdorocznie nowa klęska wstrząsała domem Rougonów. To bankier upadły zmarnował im kilka tysięcy franków, to zbiór oliwy chybił, to podjęte, jak się zdawało najpewniejsze spekulacye — zawodziły.
Felicya była w rozpaczy, nie mogła pojąć, dla czego przy swym węchu delikatnym, kiedy pierwsza jej spekulacya tak dobrze wypadła, teraz daje same zgubne rady mężowi.
Piotr zniechęcony, byłby handel porzucił, gdyby nie wytrwały upór żony. Ona wiedziała, że tylko na tej drodze zrobić mogą majątek. Gdyby dorobili się kilkukroć-sto-tysięcy franków, byliby panami położenia; jej mąż otrzymałby posadę wpływową, onaby ton mieszczaństwu nadawała. Nie kłopotało jej zjednanie sobie ludzi, temu dałaby radę, lecz była bezsilną w pozyskaniu pierwszych worków pieniędzy.
Walka trwała lat trzydzieści. Śmierć Puecha nowym była ciosem dla małżonków. Kiedy Felicya spodziewała się odziedziczyć po nim ze czterdzieści tysięcy franków, pokazało się że stary egoista umieścił swój kapitał à fonds perdu, dla uzyskania większego dochodu. Zachorowała ze zmartwienia. Skutkiem doznawanych przeciwności, chudła i traciła humor. Piotr przeciwnie, nabierał tuszy i łagodności. Majątek ich utrzymywał się prawie w jednakim stanie, gdyż straty poniesione w jednych latach, wynagradzały się w drugich. Lecz to życie z dnia na dzień jątrzyło Felicyę; w ciągu jednej trzeciej części wieku, nie odłożyli jeszcze piędziesięciu tysięcy franków!
Prawda i to, że zaraz w pierwszych latach pożycia doczekali się licznego potomstwa, co było niemałym ciężarem. Felicya od roku 1811 do 1815 miała trzech synów, w latach następnych dwie córki, bardzo źle przez rodziców przyjęte. Córki, gdy im nie można dać posagu, są wielkim w domu kłopotem.
Ale Felicya nie uważała bynajmniej swoich dzieci za przyczynę upadku, przeciwnie, miała jaknajmocniejsze przekonanie, że synowie dojdą do majątku, który jej z rąk się wymykał. Mówiła sobie, że na trzech, jeden przynajmniej będzie zdolnym człowiekiem i wzbogaci ich wszystkich. Miała też największe o dzieciach staranie, lubiła je tuczyć jak kapitał, który później ma przynosić duże procenty.
— Dajże pokój! — wołał Piotr daremnie — wszystkie dzieci są niewdzięczne, ty ich psujesz a nas rujnujesz.
Chcąc żeby synowie przeszli szkoły, musiała stoczyć z mężem nową walkę, który chciał ich ograniczyć na szkółce elementarnej. Ale ona czuła, że jej synowie muszą więcej umieć niż mąż, jeżeli mają pokierować się na ludzi. Gdy weszli do liceum o ośmiu klasach, nie posiadała się z radości. Rozmowy ich o profesorach, lekcyach, korepetycye — były dla niej najprzyjemniejszą muzyką. Rougon także doznał tego zadowolenia, jakie czuje człowiek prosty, kiedy widzi, że dzieci są mędrsze od niego. Oprócz nauk, Felicyę wzbijały także w pychę i stosunki koleżeńskie synów. Widziała że byli za pan brat z synem mera, synem podprefekta, nawet z szlacheckiemi dziećmi z przedmieścia św. Marka. Felicya taki zaszczyt byłaby drogo opłaciła. Tak więc, edukacya trzech chłopców niemało zaciężyła w budżecie domowym.
Gdy otrzymali patenty, Felicya wymogła na mężu, że posłał wszystkich trzech do Paryża. Dwóch na wydział prawny, trzeciego na medyczny. Dopóki się uczyli, ojciec i matka żyli nadzieją przyszłego ich powodzenia, lecz kiedy zostali ludźmi, kiedy wyczerpały się dla nich zapasy domu Rougon i musieli wrócić na prowincyę, by tam osiąść — dla biednych rodziców zaczęło się niemiłe rozczarowanie. Zdawało się że prowincya odzyskała swoją zdobycz. Młodzi ludzie ociężeli, zniedołężnieli. Felicyę zły los uchwycił na nowo za gardło. Zbankrutowała na synach. Zrujnowała się dla nich, oni zaś nie wypłacili procentu nawet od kapitału, jaki przedstawiali. Ciężki to był cios dla niej, bo ją uderzał obosiecznie, cierpiała w niej ambicya kobiety i próżność matki. Rougon powtarzał od rana do nocy: „A co, czy niemówiłem ci?“ I to ją drażniło jeszcze gorzej. Kiedy raz wymawiała najstarszemu synowi wydatek na jego edukacyę łożony, on jej odpowiedział z goryczą:
— Zwrócę matce pieniądze później, jeżeli będę mógł. Lecz jeżeli rodzice nie mieli majątku, lepiej nas było wykierować na rzemieślników. Jesteśmy teraz w fałszywem położeniu i bardziej nad tem cierpimy, niż matka.
Felicya zrozumiała, że słowa te były bardzo słuszne i od tej chwili przestała obwiniać dzieci; obwiniała tylko zawziętość prześladującego ją losu, kiedy Rougon mówił: „Twoi synowie, to próżniacy, będą nas objadali do końca!“ — „Daj, Boże, odpowiadała, żebym jeszcze mogła dać im pieniędzy, nieboracy dla tego marnieją, że nie mają ani grosza“.
Na początku roku 1848, synowie Rougona mieli bardzo niepewne utrzymanie w Plassans. Były to typy zupełnie odmienne, różniące się między sobą, chociaż pochodziły z jednego szczepu. W ogóle, byli oni więcej warci od rodziców. Rasa Rougonów oczyszczała się przez kobiety. Adelaida tchnęła w Piotra umysł średni, zdolny do nizkiej ambicyi. Felicya obdarzyła synów inteligencyą wyższą, zdolną do wielkich występków i do cnót wielkich.
W tym czasie syn najstarszy, Eugeniusz, miał lat trzydzieści kilka, wzrost średni, twarz długą, rysy szerokie, cerę bladą i żółtawą, zaczynał nieco tyć i łysieć. Był podobny do ojca. Jeżeli chłopskie pochodzenie przebijało w grubych kształtach głowy, to za podniesieniem ciężkich powiek, kiedy spojrzenie błysnęło, fizyonomia się zmieniała. Ociężałość ojca przeszła w synie w powagę. Skutkiem mniemanego dziwactwa natury, w którem teraz prawa rozpoznawać zaczynają, do fizycznego podobieństwa syna do ojca, Felicya dorzuciła materyę myślącą. W Eugeniuszu widoczne przymioty moralne i umysłowe matki kryły się w grubych mięśniach ojca. Posiadał on ambicyę wysoką, pragnienie władzy, pogardę dla małych środków i małych fortun. On może był dowodem, że Plassans słusznie podejrzywało, iż Felicya ma kilka kropel krwi szlacheckiej w żyłach. Żądza używania silnie rozwijająca się w Rougonach i cechująca tę rodzinę, u niego przedstawiała się w charakterze najwznioślejszym. On także chciał używać, ale rozkoszy umysłowych, zaspakajając żądzę panowania.
Taki człowiek nie ma co robić na prowincyi. Wegetował tam przez lat piętnaście, z okiem nieprzerwanie zwróconem na Paryż i czatował na okoliczności. Za przybyciem do miasteczka, zaraz otworzył kancelaryę adwokacką; miewał czasami sprawy mały mu dochód przynoszące, ale nad mierność się nie wzniósł. Rzadko udało mu się wygrać proces. Przed kratkami mówił o różnych rzeczach, nienależących do przedmiotu i ciągle od niego zbaczał, jak twierdziły silne głowy prowincyonalne. Zapominał się, wpadał w roztrząsania polityczne, tak iż razu pewnego prezydujący musiał mu głos odebrać. Chociaż klienta skazano na zapłacenie znacznej sumy, nie dotknęło to bynajmniej adwokata i nie żałował swoich zboczeń i roztargnień. Uważał obrony za proste ćwiczenia, które później przydatne być mogą.
Felicya nie zrozumiała starszego syna i straciła wszelką weń nadzieję. Na miesiąc przed wybuchem lutowym, Eugeniusz wydawał się niespokojny, zwęszył przesilenie, stąpał po bruku plassańskim jak po rozżarzonych węglach. Nareszcie wyjechał nagle do Paryża, mając zaledwie pięćset franków w kieszeni.
Arystydes, najmłodszy z synów Rougona, stanowił zupełną sprzeczność z Eugeniuszem. Podobny do matki z rysów twarzy i chciwości, podstępny, przydał się do intryg pospolitych, w których przeważały popędy ojca. Symetrya potrzebną jest nieraz w naturze. Mały, drobny, ruchliwy, wszystko przepatrywał, wszędzie szperał, szukał; lubił pieniądze, jak najstarszy brat władzę. Gdy Eugeniusz marzył o rządzeniu ludem, on marzył o milionach, książęcem mieszkaniu, dobrem jedzeniu i piciu. Chciałby prędko zrobić majątek, na środkiby nie zważał, pod tym względem nie był skrupulatny. Rasa Rougona, brutalna i chciwa, spotęgowała się w nim przez oświatę. Felicya, pomimo intuicyi niewieściej, wolała tego chłopca niż Eugeniusza, nie czując, że ten ostatni więcej do niej należał. Dla przywar Arystydesa miała niewyczerpane pobłażanie, pod pozorem że to będzie człowiek wyższy; wyżsi zaś ludzie zawsze mają prawo prowadzić życie próżniacze i rozpasane, nim siła zdolności w nich się zrównoważy. W Paryżu źle się prowadził i próżnował; ojciec, przestraszony, kazał mu powrócić: chciał go ożenić, żeby się ustalił wśród kłopotów rodzinnego życia. Arystydes pozwolił na to, że go ożeniono. Ojciec, na usilne domaganie się Felicyi, wziął młode małżeństwo do siebie i utrzymywał swoim kosztem, pod warunkiem, że syn będzie handlu doglądał. Wówczas dla młodego człowieka rozpoczął się piękny okres próżniactwa. Wymykał się jak tylko mógł najczęściej z bióra ojca i przepędzał dnie, często noce, na grze w karty. Trzeba znać życie prowincyonalne, żeby nabrać wyobrażenia, do jakiego stopnia człowiek zbydlęcieje, żyjąc cztery lata w taki sposób. Kiedy Arystydes grał po za domem w ekarté, jego żona, spokojna i cicha blondynka, przyczyniała się do ruiny domu Rougouów, przez zbyteczne zamiłowanie w strojach i apetyt zwierzęcy, bardzo dziwny w tak wątłej osobie. Aniela uwielbiała wstążki, na równi z pieczoną polędwicą. Była córką dymisyonowanego kapitana Sicardot, dobrego człowieczyny, który dał jej tytułem posagu wszystkie swoje oszczędności, dziesięć tysięcy franków wynoszące. Arystydes, skończony już oszust, oddał ojcu tę kwotę, nic sobie nie zostawiając.
— My nie nie potrzebujemy — rzekł — skoro rodzice będą nas utrzymywali. Później kiedyś się porachujemy.
Ojciec, aczkolwiek nieco zaniepokojony niespodzianą bezinteresownością, przystał na układ, bo potrzebował pieniędzy. Arystydes obliczył, że ojciec nieprędko będzie mógł zwrócić mu kapitał tymczasem on i jego żona będą żyli wygodnie jego kosztem. Kupiec oliwy prędko się zmiarkował, jak niedorzeczny zrobił układ, ale już było po niewczasie. Posag Anieli został zawikłany w spekulacje niebardzo korzystne. Gdyby mógł, byłby z chęcią przepędził „te pijawki“, jak je nazywał, ale matka trzymała ich stronę. Syn zawsze ją łudził świetnemi widokami fortuny. Z synową była w najlepszej zgodzie; prawda i to, że Aniela nie miała swego zdania, można nią było rozrządzać jakby jakim sprzętem.
Po czterech latach wspólnego pobytu, ojcu powiódł się handel tak dobrze, iż oddał synowi całe dziesięć tysięcy franków, ale dalszych rachunków nie mógł przeprowadzić, gdyż Arystydes nie dał sobie odtrącić ani grosza za utrzymanie. Młode małżeństwo zamieszkało tylko o kilka kroków, przy placu św. Ludwika. Kwota odebrana, wnet się rozeszła. Dopóki były pieniądze w domu, Arystydes niczem się nie zakłopotał i trybu życia nie zmienił, ale gdy ostatni bilet 100 fr. naruszył, wpadł w stan nerwowego rozdrażnienia; włóczył się tylko po mieście, z miną niedostępną.
W roku 1840 miał syna Maksyma, którego babka Felicya oddała do kolegium i za niego opłatę wnosiła. Ujęła tym sposobem cześć ciężaru synowi, ale Aniela z głodu umierała. Arystydes dostał nareszcie miejsce w podprefekturze, gdzie po latach kilku dosłużył się tysiąca-ośmiuset franków rocznej pensyi. Sto-piędziesiąt franków, które odbierał miesięcznie, wydały mu się szyderstwem losu; wzbierała w nim gorycz żółci i nienawiści a powiększała się żądza używania. Matka sądziła, że tak przeciwne okoliczności przemogą jego lenistwo.
W roku 1847 miał ochotę także udać się do Paryża, lecz łatwiej to było zrobić bratu, który był bezżennym, by wieźć tak daleko żonę — potrzeba znacznego funduszu. Czekał więc wypadków, gotów rzucić się na pierwszą pastwę, jakaby się przytrafić mogła.
Syn średni Rougonów, Paskal, odróżniał się od rodziny. Stanowił fakt zaprzeczający dziedziczności. Paskal nie przypominał w niczem rodziców, ani pod względem fizycznym, ani moralnym. Wysoki, łagodnych i poważnych rysów, posiadał zdrowy rozsądek, zamiłowanie nauki i skromne upodobania. Skończywszy przykładnie uniwersytet, powrócił do Plassans, ulegając pociągowi do miejsc rodzinnych, chociaż profesorowie inne czynili mu propozycye. Lubił spokojne życie na prowincyi utrzymując, że dla człowieka nauki jest ono pożądańszem niż gwar stolicy. Żyjąc skromnie w Plassans, wyznawał pewną pogardę dla majątku, nie starał się o powiększenie praktyki, przestając na pacyentach, co sami się do niego zgłaszali. Cały jego zbytek stanowił schludny domek na Nowem-mieście, całą rozrywką były nauki przyrodzone. Szczególniejsze miał zamiłowanie w fizyologii. Gdy się dowiedziano, że nabył czasem trupa od grabarza szpitalnego, panie delikatne i kilku mieszczan bojażliwych, wstrętu do niego nabrali. Żona mera powiedziała:
— Wolałabym umrzeć, niżeli leczyć się u tego jegomości. Czuć go trupem.
Paskal nic się nie martwił że obudzał postrach, im mniej miał chorych, tem więcej pozostawało mu czasu na naukę. Tylko lud prosty był mu wiernym, ponieważ poprzestawał zawsze na małem wynagrodzeniu. Dochody ściśle mu wystarczały na skromne utrzymanie. Czasami posyłał jaki memoryał, owoc swych badań, do Akademii paryzkiej, ale w Plassans nie wiedziano, że ten oryginał, którego trupem czuć było, miał wielkie znaczenie w świecie naukowym. Mieszkańcy rodzinnego miasta, ramionami tylko wzruszali, widząc jak w niedzielę szedł w góry z puszką botaniczną lub młotkiem geologa. Rodzice także nie poznali się na Pascalu. Felicya, patrząc na skromne urządzenie jego domu, wymawiała mu, że zawiódł jej oczekiwania.
— Zkąd ty przybyłeś? — mówiła nieraz — nie należysz do nas. Widzisz, że bracia twoi starają się korzystać z edukacyi, jakąśmy wam dali, ty zaś robisz same niedorzeczności. Źle nas wynagradzasz za to, żeśmy się zrujnowali na wasze wychowanie.
Pascal odpowiedział ze śmiechem:
— Niech matka będzie pewną, że już więcej nic na mnie nie wyda; w nagrodę będę was wszystkich leczył darmo.
Zresztą, rzadko kiedy widywał swoją rodzinę, nie okazywał jej wstrętu, ale szedł w tem mimowolnie za popędem osobistym. Pomagał niejednokrotnie Arystydesowi, gdy ten był bez miejsca. Zajmując się zaś od dwóch lat wielkiem zadaniem o dziedziczności, porównywaniem ras zwierzęcych i rasy ludzkiej, zagłębiony całkiem w ciekawych badaniach, nie podejrzywał nawet jak ważne przygotowują się wypadki.
Na trzy lata przed rewolucyą z roku 1848, Piotr i Felicya wycofali się z handlu. W późniejszym wieku odechciało im się dalszej walki z losem; ponieważ wszystko szło im opornie i nie było widoku, by synowie wzbogacić ich mieli, woleli zachować to co się zebrało, to jest czterdzieści tysięcy franków i żyć spokojnie. Dwa tysiące franków procentu od sumy musiało im wystarczyć, chociażby na bardzo szczupłe utrzymanie. Szczęściem że zostali sami, gdyż udało im się wydać obie córki, Martę i Sidonię, za mąż, jedna osiadła w Marsylii, druga w Paryżu.
Po likwidacyi interesów, mieli ochotę zamieszkać na Nowem-mieście, w cyrkule kupców wycofanych z handlu, lecz nie śmieli, obawiając się, że z małemi funduszami źle się tam wydadzą. Najęli więc lokal przy ulicy Banne, rozgraniczającej Nowe i Stare-miasto. Mieszkanie ich znajdowało się po stronie motłochu, ale z okiem widzieli miasto bogatych. Byli już u wrót ziemi Obiecanej.
Mieszkanie na drugiem piętrze obejmowało trzy pokoje: jadalny, sypialny i salon. Na pierwszem piętrze mieszkał właściciel, mający na dole skład lasek i parasoli. Felicya wprowadzała się tam z sercem ściśniętem. Na prowincyi mieszkać w stancyi najętej, jest znakiem ubóstwa; każda dostatniejsza rodzina ma swój dom własny. Piotr nie chciał dać pieniędzy na żadne upiększenie mieszkania, dawne sprzęty miały służyć nadal. Felicya cudów dokazywała, żeby je ponaprawiać i odczyścić; meble pobiła sama, pokrycie pocerowała. W pokoju sypialnym ustawiła sprzęty najgorsze, bo tam nikt nie wchodził; za to salon był celem jej starań. Oklejony żółtym papierem, miał żółte pokrycie na meblach i żółte firanki, na ścianach wisiało z pół tuzina sztychów wyobrażających bitwy napoleońskie, dwie konsole z lustrami, po środku na dywanie stolik przykryty białym muślinem, uzupełniał umeblowanie w guście pierwszych lat cesarstwa. Przy zapuszczonych firankach, żółte barwy salonu przybierały dość zgodne cienie i pokój wyglądał nieźle. Ale Felicya patrzyła na niego z niemą rozpaczą; nie o takim to zbytku marzyła! Siedziała zwykle w salonie, posyłając tęskne spojrzenia na plac przed podprefekturą, zabudowany ładnemi domami, który z boku widzieć mogła. Dla niej był to raj, odstąpiłaby dziesięć lat z życia swojego, ażeby posiadać jeden z tych domów.
W tym okresie, Rougoni przechodzili przesilenie próżności i żądz niezaspokojonych. Położenie to nadwyrężało do reszty kilka lepszych przymiotów jakie posiadali. Kwasili się i wyrzekali bezustannie, nie chcąc się rozstać pomimo lat późnych z marnemi nadziejami. Felicya utrzymywała że umrze bogatą, że wygra na loteryi; Piotr układał w myśli spekulacye szalone i zyskowne, tymczasem zaś każdy dzień niedostatku ciążył im coraz bardziej. Wściekali się oboje, przypominając sobie trzydzieści lat walki, zawód na dzieciach, tyle poniesionych prywacyj, by w końcu dojść do salonu, w którym trzeba było spuszczać firanki, żeby się wydał jako tako.
Felicya prawie nic nie postarzała; zawsze była tą małą, szczupłą, czarną osóbką, która w miejscu usiedzieć nie mogła. Kto ją widział z pleców na trotoarze, myślałby, po lekkim chodzie, że to piętnastoletnia dziewczyna. Tylko w skutek zapadłych policzków, stała się podobniejszą jeszcze do kuny.
Piotrowi Rougon zaokrąglił się brzuszek i byłby wyglądał na arcy godnego mieszczanina, gdyby miał dużą rentę. Słyszał raz, że pewien chłop, co go nie znał, wyraził się o nim. „To musi być jakiś bogacz, ten gruby jegomość; on się nie zakłopocze o obiad!“ Owe słowa serce mu przeszywały; uważał za istne szyderstwo losu — być gołym a wyglądać na milionera. Goląc się w niedzielę przy małem lusterku, zawieszonem przy oknie, oddawał sobie sprawiedliwość, że może lepiej wydałby się u pana podprefekta, niżeli niejeden z miejscowych urzędników. Rzeczywiście ten syn chłopa, pobladły w kłopotach handlowych, otyły skutkiem życia siedzącego, ukrywający pod spokojem twarzy zawiść i chciwość, miał minę uroczystą i nijaką, bardzo dobrze wyglądającą w salonie urzędowym. Kto myślał, że żona za nos go wodzi, mylił się bardzo; był on niesłychanie uparty a względem obcej woli brutalnie popędliwy, gotów bić ludzi. Ale Felicya nigdy się na takie obejście nie narażała; radziła sobie inaczej. Kręciła się koło niego i skakała, kłuła jakby szpilkami, powracała po sto razy do ataku, aż ustąpił, sam o tem nie wiedząc. Uważał ją zresztą za rozumniejszą od siebie i rad jej słuchał cierpliwie. Dziwnem było, że małżonkowie nigdy sobie nie wyrzucali niepowodzeń majątkowych. Jedynie tylko kwestya wychowania dzieci wzniecała burze domowe.
Rewolucja z r. 1848 zastała Rougonów na czatach, rozdrażnionych niepowodzeniem, gotowych rzucić się na fortunę, gdyby ją gdzie na drodze przydybać mogli. Była to jakby rodzina bandytów, zdolna do zrabowania wypadków. Eugeniusz czuwał w Paryżu; Arystydes miał ochotę wymordować Plassans. Ojciec i matka najzjadliwsi ze wszystkich, liczyli że działać będą na swoją rękę, tudzież że będą korzystali z roboty synów. Tylko jeden Pascal, przyjaciel nauki, żył w swoim ładnym domku na Nowem-mieście, spokojnie i obojętnie.




III.

W Plassans, tem mieście zamkniętem, gdzie jeszcze w roku 1848 klasy towarzyskie tak widocznie się różniły, wypadki polityczne słabe znalazły odbicie. Dzisiaj nawet, głos ludu jest tam przytłumiony, mieszczaństwo zawsze przezorne, szlachta w niemej pogrążona rozpaczy, księża zawsze są przebiegli i skryci. Czy monarchowie trony sobie wydzierają, czy rzeczpospolite się gruntują — miasto zaledwie się tem wzrusza. Plassans śpi, gdy Paryż się bije. Lecz chociaż powierzchnia jest spokojna i obojętna, w głębiach nurtuje ukryta praca, którą poznać warto. Jeżeli strzały rzadko padają na ulicach, za to intrygi trawią salony Nowego-miasta i cyrkułu św. Marka. Aż do roku 1830 lud nie wchodził w rachunek. I dzisiaj postępuje się tam, jakby go nie było; wszystko się odbywa pomiędzy duchowieństwem. Księża bardzo liczni nadają barwę polityce miejscowej. Działania ich — to podkopy podziemne, razy zadawane w ciemności, taktyka niby bardzo mądra a tchórzliwa, które pozwala zaledwie raz na lat dziesięć postąpić jeden krok naprzód i napowrót jeden krok się cofnąć. Tajemne walki ludzi, chcących przedewszystkiem uniknąć jawności, wymagają postępowania zręcznego, cierpliwego i włożenia się w drobne sposoby. Powolność prowincyonalna, z której Paryż się naigrawa, bywa częstokroć najeżona zdradą, podstępnemi morderstwy, niejedną tajemną porażką i tajemnem zwycięstwem. Ci dobrzy ludziska, mianowicie kiedy interes ich jest zagrożony, zabijają się w mieszkaniu szczotkami, jak my zabijamy wystrzałami z armat na publicznym placu.
Historya polityczna Plassans, jak i innych małych miasteczek Prowancyi, taką posiada szczególność; że do roku 1835 mieszczanie byli gorliwymi rojalistami, wraz z ludem, który umiał się kląć tylko na Boga i na swych prawowitych monarchów. Potem nastąpił jakiś zwrot dziwny: wiara upadła i tak ludność robocza, jak i mieszczaństwo, opuściwszy sprawę prawowitości, przystąpili zwolna do wielkiego ruchu demokratycznego naszej epoki. W czasie wybuchu rewolucyi w r. 1848, już tylko sama szlachta i duchowieństwo pracowało nad zwycięztwem Henryka V. Stronnictwo to uważało przez długi czas wstąpienie na tron Orleanów, jako śmieszną próbę, która wcześniej czy później miała sprowadzić Burbonów; chociaż nadzieje jego z czasem mocno się zachwiały, nie opuszczało jednak walki, zgorszone odstępstwem dawnych towarzyszów i usiłujące sprowadzić ich na dobrą drogę. Cyrkuł św. Marka, przy pomocy wszystkich parafij wziął się do dzieła. Nazajutrz po dniach lutowych, wielki był zapał w mieszczaństwie, zwłaszcza między ludem; początkującym uczniom republikańskim pilno było wyładować swą gorączkę rewolucyjną. Lecz u kapitalistów z Nowego-miasta, ów żar piękny, tyle miał trwałości i blasku, co płonąca ogniem słoma. Drobnych właścicieli, kupców wycofanych z interesów, jednem słowem wszystkich, co uzbierali majątek za monarchii, ogarnął wkrótce strach paniczny. W wstrząśnieniach rzeczypospolitej drżeli o swoje pieniądze, o swój miły byt samolubny. Kiedy więc w r. 1849 nastąpiła reakcya klerykalna, całe prawie mieszczaństwo plassańskie przeszło do stronnictwa zachowawczego, które przyjęło ten nabytek z otwartemi rękoma. Nigdy przedtem stosunki Nowego miasta z cyrkułem św. Marka nie były tak ścisłemi, niejeden szlachcic uścisnął za rękę adwokata lub handlarza oliwy. Tak pożądana poufałość zachwyciła mieszczan, którzy od tej chwili wypowiedzieli zawziętą wojnę rządowi republikańskiemu. Zbliżenie owe było dziełem duchowieństwa, które dla jego przeprowadzenia wysilało się na cuda zręczności i cierpliwości. W gruncie rzeczy szlachta plassańska była pogrążona w nieprzezwyciężonym proteście, zachowała wiarę, lecz owładnięta sennością ziemską, wolała usunąć się od czynnego działania i pozostawić je niebu, wolała protestować samem milczeniem, czując może w duchu, że bogi jej zamarły i że musi pójść ona za niemi. Nawet w czasie katastrofy z r. 1848, kiedy można było przez chwilę się łudzić, że Burboni powrócą, pozostała obojętną, ociężałą, zapowiadając, że się przyłączy do ruchu, nie opuściła jednak ogniska domowego. Księża z niesłychaną wytrwałością zwalczali to uczucie bezsilnej rezygnacyi. Wiemy, że polityka Kościoła zawsze się na tem zasadza, żeby bądź co bądź iść prosto przed siebie, chociażby powodzenie zamysłów na całe wieki odłożonem być musiało, nie tracić jednej godziny i zawsze popychać je naprzód. W Plassans zatem, duchowieństwo przewodniczyło reakcyi, szlachta używała tylko swego imienia, ono, kryjąc się na plan drugi, strofowało ją, uczyło, nawet zdołało na chwilę tchnąć w nią jakieś sztuczne życie. Gdy księża doprowadzili szlachtę do zbratania się z mieszczaństwem, byli już pewni zwycięztwa. Pozyskawszy zaś właścicieli domów na Nowem-mieście, przekonali i drobnych kupców Starego-miasta. Reakcya opanowała całe miasto; należały do niej wszystkie odcienia, liberalni niezadowoleni, legitymiści, orleaniści, bonapartyści, klerykalni. Lecz mniejsza z tem, szło tylko o to, żeby zabić Rzeczpospolitę. Rzeczpospolita konała. Już tylko cząstka ludu, najwyżej z tysiąc robotników na dziesięć tysięcy mieszkańców, oddawała cześć drzewu wolności, stojącemu na środku placu przed podprefekturą.
Najbieglejsi politycy plassańscy, kierownicy ruchu wstecznego, nie zwęszyli cesarstwa aż dopiero bardzo późno. Popularność księcia Ludwika Napoleona wydała im się przemijającym obłędem tłumu, któremu łatwo będzie zaradzić. Osoba księcia nieosobliwszy obudzała w nich podziw. Nie sądzili, żeby on co znaczył, żeby był w stanie pochwycić rządy Francyi i utrzymać się przy nich. W ich przekonaniu było to tylko narzędzie, którego chcieli użyć dla tymczasowego zapełnienia miejsca, usunąć w danej chwili, kiedy będzie pora, ażeby prawdziwy władca mógł się objawić. Lecz gdy miesiące upływały zaczęli się niepokoić, nareszcie ogarnęło ich podejrzenie, że zostali oszukanymi. Brakło im jednakże czasu do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia, zamach stanu spadł im na głowy i musieli mu przyklasnąć. Rzeczpospolita została obaloną. Zawsze to był tryumf. Księża i szlachta fakta przyjęli z rezygnacją, odkładając na później urzeczywistnienie swych nadziei a mszcząc się za doznany zawód, połączyli się z bonapartystami dla wytępienia resztek republikanów.
Wypadki te ustaliły powodzenie Rougonów. Zamieszani w rozmaite przejścia przesilenia, wznieśli się na gruzach wolności. Ci zbóje zrabowali Rzeczpospolitą; pomagali ją obedrzeć, gdy została zabitą.
Zaraz po dniach lutowych, Felicya, najlepszy nos w rodzinie, zmiarkowała że są na dobrym tropie. Kręciła się około swego męża, dodawała bodźca, aż się rozruszał. Pierwsze pogłoski o rewolucyi przestraszyły Piotra. Ale gdy mu żona wyłożyła, że mają mało do stracenia a wiele do zyskania w zamieszaniu, prędko przeszedł na jej stronę.
— Nie wiem, cobyś mógł zrobić — powtarzała Felicya — ale wiem, że są rzeczy do zrobienia. Wszakże de Carnavant mówił nam, że byłby bogaty, gdyby Henryk V powrócił, że król wynagrodziłby wspaniale tych, coby pracowali nad jego powrotem. Może tutaj jest nasza fortuna? Może już przyszedł czas i dla nas.
Margrabia de Carnavant, który według kroniki skandalicznej miasta, znał kiedyś zblizka matkę Felicyi, bywał czasami u Rougonów. Złe języki powtarzały, że pani Rougon była do niego podobną. Był to mały człowiek, szczupły, zwinny i podówczas blizko siedemdziesięcioletni. Mówiono, że zmarnował na kobiety majątek, znacznie już nadwyrężony przez ojca za czasów emigracyi. Nie zapierał się wcale ubóstwa; mieszkał przy krewnym, hr. de Valqueyras i żył u niego jako pasorzyt.
— Słuchaj, mała — mówił czasem, klepiąc Felicyę po twarzy — jeżeli kiedy Henryk V odda mi majątek, odziedziczysz go po mnie.
Felicya miała już lat przeszło piędziesiąt, kiedy jeszcze nazywał ją „małą“. Pani Rougon na zasadzie tych pieszczot i obietnic, popchnęła męża w wir polityki. Często de Carnavaut gorzko utyskiwał, że nie może przyjść jej z pomocą. Nie było więc wątpliwości, że okazałby się dobrym ojcem, gdyby miał środki po temu. Piotr, któremu Felicya wyłożyła stan rzeczy przez połowę, oświadczył gotowość wypełnienia tego co mu zostanie wskazanem.
Od samego początku ogłoszenia Rzeczypospolitej, margrabia był czynnym agentem stronnictwa wstecznego w Plassans. Ruchliwy człowieczek, który spodziewał się wiele zyskać na powrocie monarchy prawowitego, gorliwie pracował nad zwycięztwem jego sprawy. Kiedy bogata szlachta z cyrkułu św. Marka zasypiała w niemej rozpaczy, nie chcąc może narażać się na nowe wygnanie, on siał propagandę i werbował prozelitów. Był bronią w niewidzialnem ręku, która rękojeść w dłoni trzymała. Odwiedziny jego u Rougonów stały się codziennemi. Potrzebował centrum operacyjnego. Ponieważ jego krewny de Valqueyras, wzbronił mu wprowadzać do swego domu stowarzyszonych, obrał na ten cel żółty salon Felicyi. Niebawem w Piotrze znalazł szacownego pomocnika. Nie wypadało mu osobiście popierać w starym cyrkule sprawy legitymistycznej, zostałby wygwizdany. Przeciwnie, Piotr mógł nauczać ludzi pomiędzy którymi żył, mówił ich językiem, i znał ich potrzeby. Stał się więc nieodzownym. W niespełna dwa tygodnie, Rougoni zostali zupełnymi rojalistami. Margrabia, widząc taką gorliwość, krył się za Piotra; pocóż miał jawnie występować, skoro człowiek o barczystej postaci, bierze na ramiona wszystkie niedorzeczności stronnictwa. Pozwolił więc na to, żeby Piotr się nadymał i pysznił ze swojego znaczenia i tylko stosownie do potrzeby, popychał go naprzód lub odciągał napowrót.
Wieczorem, kiedy małżeństwo było same, Felicya mówiła do męża:
— Nie ustawaj, nie lękaj się niczego. Jesteśmy na dobrej drodze. Jeżeli tak dalej pójdzie, będziemy bogaci, urządzimy sobie salon jak u poborcy i będziemy wydawali bale.
U Rougonów każdego wieczoru zbierało się jądro konserwatystów, którzy wymyślali na Rzeczpospolitą. Było tam trzech czy czterech kupców wycofanych, drżących o swoje renty, pragnących rządu silnego i rozsądnego. Dawny niegdyś handlarz migdałów, członek rady miejskiej Izydor Granom, był niby naczelnikiem tej grupy. Jego zajęcza fizyognomia, okrągłe oczy, mina zarazem zadowolona i zalękniona, czyniły go podobnym do tłustej gęsi, która trawi w zbawiennej obawie kucharza. Mówił mało, gdyż niemógł słów dobrać; słuchał uważnie, ale tylko wtenczas, kiedy mówiono o republikanach, że chcą rabować domy bogatych ludzi; czerwienił się przytem mocno, jakby miał dostać apopleksji i mruczał pod nosem: „próżniacy, złodzieje, zbójcy!“
Do codziennych gości u Rougonów, należał majętny właściciel Rondier, o twarzy pucołowatej i przymilającej się. Rozprawiał całe godziny z werwą orleanisty, zawiedzionego w swoich rachubach upadkiem Ludwika-Filipa.
Przedtem był kapelusznikiem w Paryżu, dostarczycielem dworskim, wykierował syna na urzędnika, w nadziei że Orleani będą pamiętać o nim. Lecz za zmianą rzeczy, rzucił się w reakcyę. W Plassans używał wielkiego znaczenia, raz jako człowiek bogaty, powtóre jako mieszkaniec stolicy, który raczył osiąść na prowincyi i tamże przejadał swoje dochody. Byli tacy, co go uważali za wyrocznię.
Lecz niewątpliwie najtęższą głową żółtego salonu był komendant Sicardot, teść Arystydesa. Budowę miał Herkulesa, twarz czerwoną jak cegła, włosy siwe i sławę tęgiego zucha wielkiej armii. Wojna uliczna w dniach lutowych wielce go oburzała, mówił że to jest wstyd bić się w ten sposób i z dumą przytaczał wielkie panowanie Napoleona.
Bywał także u Rougonów człowiek o zezowatych oczach a wilgotnych rękach, niejaki Vuillet, księgarz dostarczający dewotkom miejskim szkaplerzy i obrazków świętych. Trzymał księgarnię klasyczną i księgarnię religijną, był gorliwym katolikiem, co mu zapewniało klientelę licznych zakonów i parafij. Oprócz tego, idąc za natchnieniem genialnego pomysłu, założył małą gazetkę dwa razy na tydzień wychodzącą, całkiem poświęconą sprawie klerykalnej. Chociaż do „Gazety Plassańskiej“ dokładał rocznie z tysiąc franków, ona za to wykierowała go na obrońcę Kościoła, dopomagając tym sposobem do odchodzenia świętego towaru z księgarni. Ten człowiek bez nauki, którego nawet ortografia była wątpliwą, sam redagował artykuły pełne pokory i żółci, które to przymioty zastępowały miejsce talentu. Margrabia, przygotowując się do kampanii, zaciągnął i to pióro nieokrzesane i interesowane. Od lutego artykuły w gazecie mniej zawierały błędów. Margrabia sam je przeglądał.
Żółty salon Rougonów szczególny przedstawiał obraz. Spotykały się tam wszystkie stronictwa i razem ujadały na Rzeczpospolitą. Jeżeli czasem jaka sprzeczka powstała, mianowicie między komendantem a przedstawicielami innych odcieni, margrabia, zawsze obecny, nie zaniedbał zaraz ją ukoić. Zresztą, każdemu pochlebiało, gdy na przywitanie grzecznie rękę podał. Był on duszą zebrania, cały kierunek wychodził od niego, on wydawał rozkazy w imię osób niewidzialnych, których nigdy nie wymieniał. Mówił „oni tego chcą, oni tego nie chcą“. Domyślano się, że ukryte bogi, co czuwały nad losami Plassans, są to osoby duchowne, wielcy politycy miejscowi. Kiedy margrabia wymawiał „oni“ — księgarz Vuillet z namaszczeniem głowę schylał, na dowód że wie, o kim jest mowa.
Lecz najszczęśliwszą ze wszystkich osobą była Felicya. Znalazła nareszcie gości do swojego salonu. Wstydziła się cokolwiek przestarzałych mebli, lecz pocieszała się zaraz myślą, iż kupi nowe, gdy dobra sprawa będzie górą. Tymczasem zaś, na monarchię lipcową zwalała winę, że nie zrobili majątku na handlu oliwą. Była uprzejmą i nadskakującą dla każdego, znalazła nawet sposób budzenia Izydora Granoux, gdy nadchodził czas rozejścia się.
Ponieważ stek konserwatystów wzrastał codziennie, żółty salon nabierał coraz większego znaczenia i promieniał w całym obszarze miasta. Skutkiem taktyki margrabiego, powszechnie uważano Rougona za naczelnika związku; zebrania odbywały się u niego, było to dość dla nieprzezornych oczu, by go miały za kierującego ruchem, sprowadzającym świeżych republikanów stronnictwu zachowawczemu. Są okoliczności, w których ludzie opinii podszarzanej wznoszą swe powodzenie tam, gdzie inni, lepiej położeni i więcej wpływowi, nie chcieliby ryzykować swoich losów. Z pewnością że Roudier, Granoux i inni, jako majętni i dobrze uważani, byliby stosowniejsi, niżeli Piotr, na naczelników stronnictwa zachowawczego. Ale żaden z nich nie byłby zezwolił, żeby z jego mieszkania zrobiono centrum polityczne. Ich przekonania nie zachodziły tak daleko, by się chcieli jawnie kompromitować. Gra była zbyt ryzykowną. Z mieszczaństwa plassańskiego, tylko Rougoni mogli ją rozegrać, mało mając do stracenia a pobudzani będąc żądzą posiadania, dotychczas niezaspokojoną, która ich popychała do postanowień ostatecznych.
W kwietniu 1849 roku, Eugeniusz przyjechał z Paryża na dwa tygodnie do ojca. Nie dowiedziano się nigdy dobrze o celu tej podróży. Zdawało się, że Eugeniusz chce zbadać grunt miasta rodzinnego, by stawić swoją kandydaturę do Zgromadzenia prawodawczego, które miało zastąpić konstytuantę. Lecz był zanadto przezornym, aby działać na ślepo. Zapewne wkrótce musiał się przekonać, że opinia publiczna nie jest mu przychylną, gdyż jednem słowem nie wyjawił swoich zamiarów. W Plassans nic nie wiedziano, co on robił w Paryżu; gdy przyjechał, mówiono że jest szczuplejszy i mniej ospały. Wszyscy go otaczali, chcąc się czegoś dowiedzieć, lecz udawał głupiego, starał się, przeciwnie, drugich wybadywać. Ludzie sprytniejsi byliby poznali, że mu bardzo idzie o polityczne przekonania miasta; wyraźnie grunt badał, nietyle dla siebie, co dla jakiegoś stronnictwa.
Nie zaniedbywał zebrań u swoich rodziców. Jak tylko pierwszy raz odezwał się dzwonek, zasiadał w głębi okna, najdalej od lampy; słuchał uważnie, wsparłszy brodę na ręku. Nawet najniedorzeczniejsze nie poruszały go gadaniny. Skłonieniem głowy wszystkiemu potakiwał; zapytany o zdanie, wyrażał grzecznie opinię przez większość przyjętą. Jego uwaga, niezmienna uprzejmość — zjednały mu sympatyę. Osądzono, że jest człowiekiem nic nieznaczącym ale dobrym. Gdy jaki dawny handlarz oliwy lub migdałów, co nie mógł pośród wrzawy wyłożyć swoich projektów ratowania Francyi, zwrócił się z niemi do Eugeniusza, on podnosił zwolna głowę jakby zachwycony tem co słyszał. Jeden tylko Vuillet patrzył na niego z niedowierzaniem. Jako zakrystyan i księgarz, posiadał więcej daru postrzegawczego. Uważał, iż adwokat zamienił czasem słów kilka z komendantem Sicardot; chciałby słyszeć, co mówili, ale nie mógł. Uważał także, iż Sicardot wspominał o Bonapartych, z jakimś tajemniczym uśmiechem.
Na dwa dni przed wyjazdem z Plassans, Eugeniusz na ulicy Sauvaire spotkał swego brata, Arystydesa, który się z nim złączył i mówił coś, jakby prosząc o radę. Arystydes podówczas był w bardzo kłopotliwem położeniu. Po ogłoszeniu Rzeczypospolitej, objawiał najwyższy zapał dla nowego rządu. Dwa lata spędzone dawniej w Paryżu rozwinęły nieco jego umysł, widział dalej, niż jego współobywatele. Odgadywał nieudolność legitymistów i orleanistów, nie domyślał się jednak, kto będzie trzecim grabieżcą, co zagarnie Rzeczpospolitę. Na wszelki wypadek, staną po stronie zwycięzców. Z ojcem zerwał stosunki, nazywając go publicznie starym niedołęgą otumanionym przez szlachtę. Dziwił się tylko, że jego matka, kobieta rozumu, mogła męża skłonić do połączenia się ze stronnictwem, które oddaje się tak urojonym nadziejom. Rodzice, mówił sobie, pójdą ostatecznie z torbami.
Co się jego tyczy, to chciał się sprzedać, ale sprzedać jak najdrożej. Rad byłby stać po stronie tych, coby mogli dobrze go wynagrodzić w chwili tryumfu. Nieszczęściem, działał na ślepo, czuł że na prowincyi kroczy bez busoli, obawiał się zgubić ostatecznie. Oczekując na wypadki, wyznawał zasady republikańskie i dzięki przyjętej postawie pozostał w podprefekturze, gdzie mu nawet pensyę powiększono. Lecz chcąc także czemś się odznaczyć, skłonił pewnego księgarza, współzawodnika Vuilleta, żeby założył dziennik demokratyczny, do redakcyi którego sam się przyłączył. „L’Indépendant“ wypowiedział wojnę reakcyonistom. Lecz prąd uniósł Arystydesa dalej, niż początkowo zamierzał. Zaczął pisywać artykuły podżegające, przejmujące jego samego dreszczem. Zwrócono w mieście uwagę, że syn napada na osoby, które bywały u ojca. Majątek Roudiera i Granoux‘a, do tego stopnia niepokoił Arystydesa, że tenże przebrał wszelką miarę w swoich wyrażeniach. Ściągnął więc na siebie nienawiść całego mieszczaństwa.
Przybycie Eugeniusza do Plassans, tudzież jego zachowanie się, dało mu wiele do myślenia. Znał przebiegłość brata; wiedział, że jeżeli drzemie, to tylko jednem okiem, jak kot czatujący przy mysiej jamie. Eugeniusz tymczasem przepędza wieczory u rodziców i z namaszczeniem słucha śmiesznych oryginałów, których on niemiłosiernie wyszydzał. Miałżeby się omylić? Czy legitymiści lub orleaniści mogą mieć naprawdę jakie widoki? To przypuszczenie mocno go pognębiło.
W wilię tego dnia, w którym spotkał Eugeniusza na ulicy Sauvaire, wydrukował w swoim dzienniku piorunujący artykuł przeciw intrygom duchowieństwa, w odpowiedzi na zarzuty stawiane republikanom przez Vuilleta, jakoby chcieli kościoły burzyć. Vuillet był zmorą Arystydesa. Nie upłynął tydzień, żeby obadwa dziennikarze najsroższych obelg z sobą nie wymienili. Arystydes nazywał swego przeciwnika „Judaszem”, lub „służalcem św. Antoniego”, Vuillet zaś mówił o „republikanach, jako o potworach krwiożerczych“.
Arystydes zapytał brata:
— Czytałeś mój artykuł wczorajszy — co o nim myślisz?
— Jesteś niedorzecznym, mój bracie — odpowiedział Eugeniusz, wzruszając ramionami.
— Więc podług ciebie Vuillet ma racyę, wierzysz w tryumf Vuilleta?
— Ja!... Vuillet...
Chciał zapewne powiedzieć, że „Vuillet jest takim samym głupcem, jak ty“ — ale się zatrzymał, gdy spojrzał na wzburzoną twarz brata, nieufność go ogarnęła.
— Vuillet także ma pewną wartość — dokończył spokojnie.
Arystydes, odszedłszy od brata, był bardziej jeszcze niespokojnym niż przedtem. Eugeniusz żartował sobie z niego, bo przecież Vuillet był najnikczemniejszą istotą. Przyrzekł sobie przeto, że będzie ostrożniejszym, że przestanie brnąć dalej, aby miał ręce rozwiązane, gdyby w późniejszym czasie wypadło pracować dla innego stronnictwa.
Eugeniusz w dzień wyjazdu, na samem wsiadaniu do dyliżansu, wyprowadził ojca do sypialnego pokoju i rozmawiał z nim dość długo. Felicya, pozostawszy w salonie, nic usłyszeć nie mogła, gdyż mówili pocichu. Gdy powrócili, uważała, iż są mocno poruszeni. Pocałowawszy ojca i matkę, Eugeniusz rzekł z pewną żywością:
— Zrozumiałeś mię dobrze, ojcze? W tem jest powodzenie. W tym kierunku pracujemy z całych sił naszych. Proszę, ufajcie mi.
— Bądź spokojny, zrobię co chcesz. Ale muszę być wynagrodzonym, jak mówiłem.
— Jeżeli się nam uda, ojciec będzie zadowolony, przysięgam na to! Będę pisywał do ojca i wskażę drogę postępowania. Nie należy niczego się obawiać, nie zapalać się nigdy, ale trzeba być mi posłusznym.
— Co tak spiskujecie? — zapytała ciekawie Felicya.
— Kochana matko — rzekł Eugeniusz, uśmiechając się — wątpiłaś zawsze o mnie, więc teraz nie mogę powierzyć ci moich nadziei; potrzeba wiary, żeby mię zrozumieć. Ale w danym czasie, ojciec udzieli ci wszelkich objaśnień.
Kiedy zaś Felicya przybrała minę obrażoną, całując ją, rzekł jej do ucha:
— Dzisiaj zbyt wielki rozum byłby szkodliwy. Jak czas przyjdzie, ty, matko, rzecz całą poprowadzisz.
Wyszedłszy, jeszcze się wrócił i powiedział głosem nakazującym:
— Nadewszystko wystrzegajcie się Arystydesa, jest to duch swarliwy i wszystkoby popsuł. Bądźcie o niego spokojni, znam go dobrze, on zawsze spadnie na nogi. Jak dojdziemy do majątku, potrafi zabrać część swoją.
Po wyjeździe syna, Felicya starała się zbadać tajemnicę, jaką przed nią robiono. Męża wprost nie pytała, byłby się rozgniewał i powiedział że jej nic do tego. Lecz pomimo użycia rozumnej taktyki, niczego się dowiedzieć nie mogła. Piotr, któremu pochlebiło zaufanie syna, był niezbadanym. Felicya nic się nie troszczyła o politykę, nie byłaby się o takie rzeczy wcale dopytywała; jej szło o nagrodę, o której ojciec z synem rozmawiali, w tem dla niej leżała kwestya cała! Jeżeli się Piotr sprzedał, to musiał dobrze się sprzedać. Jednego więc wieczoru, kiedy mąż był w lepszym humorze, kiedy już zostali sami, naprowadziła rozmowę na przykrości ubóstwa.
— Chciałabym — rzekła — żeby się to skończyło. Rujnujemy się na drzewo i na olej, od czasu jak ci panowie przychodzić zaczęli. Kto nam za to zapłaci? Może nikt...
Mąż dał się złapać, uśmiechnął się znacząco:
— Cierpliwości — powiedział.
Potem, patrząc żonie bystro w oczy, zapytał:
— Czy byłabyś rada, żeby twój mąż został poborcą?
Felicya poczerwieniała z radości. Siadając na łóżku, klasnęła w dłonie.
— Czy na prawdę?... Tutaj, w Plassans?...
Piotr zwolna kiwnął głową, cieszyło go zadziwienie żony.
— Ależ na to potrzeba ogromnej kaucyi... Słyszałam, że nasz sąsiad Peirotte musiał złożyć w kasie osiemdziesiąt tysięcy franków.
— Eh! — rzekł były kupiec — co mi do tego, Eugeniusz musi to wszystko załatwić. On się postara, że jaki bankier paryzki założy za mnie... Widzisz, wybrałem posadę z dużemi dochodami, Eugeniusz krzywił się z początku, mówił że na takie urzędy idą ludzie co mają stosunki i wpływy. Ale trzymałem się ostro, musiał ustąpić. Poborca nie potrzebuje znać łaciny ani greczyzny, wezmę sobie pomocnika, jak zrobił Peirotte i ten wszystkiemu da radę.
Felicya słuchała zachwycona.
— Domyśliłem się — dodał — o co szło kochanemu synowi; nie bardzo nas tutaj lubią. Wszyscy wiedzą, że nie mamy pieniędzy, będzie gadanina. Lecz w chwilach przesilenia niejedno uchodzi. Eugeniusz namawiał, żebym przyjął posadę w innem mieście, ale nie chciałem, wolę pozostać w Plassans.
— Oh! tak, tak — zawołała stara kobieta — pozostańmy... Tutaj cierpieliśmy, tutaj będziemy używali! Zakasuję je wszystkie, te piękne panie, co teraz tak pogardliwie patrzą na moje wełniane suknie!... Na myśl mi nie przyszedł poborca, sądziłam, że chcesz być merem.
— Merem!.. posada bezpłatna!... Eugeniusz mówił mi o merostwie, dobrze, powiedziałem, jeżeli zapewnisz mi pietnaście tysięcy franków rocznej renty.
Felicya skakała prawie z radości. Gdy się uspokoiła, rzekła do męża:
— Obliczmy, ile mógłbyś mieć dochodu?
— Pensja nie przenosi trzech tysięcy franków.
— Trzy tysiące — liczyła żona.
— Tantiema od poboru, która w Plassans przynieść może dwanaście tysięcy rocznie.
— To pietnaście tysięcy.
— Tak, około piętnastu tysięcy franków. Tyle ma właśnie Peirotte. Ale to niewszystko; Peirotte robi interesa giełdowe na swoją rękę. To jest dozwolonem. I ja puszczę się na tę drogę, jeżeli będę uważał że mi dobrze idzie.
— A więc razem, dajmy na to, dwadzieścia tysięcy... Dwadzieścia tysięcy dochodu! — powtórzyła Felicya, ogłuszona wysokością cyfry.
— Trzeba będzie oddać bankierowi, co nam naprzód zaliczy — zrobił Piotr uwagę.
— Chociażby, zawsze będziemy bogatsi od tych panów... Czy margrabia i inni mają się z tobą dzielić?
— Bynajmniej, wszystko będzie dla nas. No, teraz idźmy spać, nie mów nic nikomu — dodał Piotr, lękając się wygadać w dłuższej rozmowie.
Ale Felicya, chociaż zgasiła lampę, zasnąć nie mogła, snuły jej się przed oczyma najprzyjemniejsze widoki. Zajmowała już piękny apartament na Nowem-mieście, dawała wieczory, zadziwiała miasto niezwykłą świetnością. Zemści się więc za wszelkie oznaki lekceważenia, jakie znosi czasem od osób bywających w jej domu, niewyłączając margrabiego. Ona to sobie powetuje później, gdy te same osoby będą się nizko kłaniały panu poborcy Rougonowi. Przez całą noc chodziły jej takie myśli po głowie; kiedy zaś zrana rzuciła okiem na okna p. Peirotte, przyjemnie się uśmiechnęła, widząc adamaszkowe firanki.
Wsparta na nadziejach, jakie mąż jej robił, odstąpiła chętnie od spisków legitymistycznych margrabiego de Carnavant, dając przytem ciągłe dowody dyskrecyi i przezorności. Obawiała się czasami, żeby Piotr fałszywą nie poszedł drogą, na której mogliby stracić wszystko, co mieli, lecz przypominając sobie stanowczość Eugeniusza, znów była pełna wiary i zaufania. Silnie też wpływał na nią urok rzeczy nieznanych. Co syn jej starszy robi w Paryżu? Z jakimi ludźmi przestaje? I co z tego wyniknie? Była to niepewność obiecująca. Tymczasem tutaj w Plassans, własnemi oczyma patrzyła na wybryki Arystydesa, o którym goście żółtego salonu, nawet w obecności rodziców najgorzej mówili i najsurowsze o nim wydawali sądy.
Sicardot wściekał się na swego zięcia. Piotr wypierał się syna. Matka łzy połykała, nie śmiąc się odezwać, miała mocne przekonanie, że Arystydes, pomimo wad swoich, więcej był wart niż osoby u niej zebrane. Błagała syna po dwakroć na osobności, by do nich powrócił i nie gubił się więcej. Ale nie odniosła żadnego rezultatu. Arystydes także wymawiał matce, że ojca zaprzedała w służbę margrabiemu. Zostawiła go więc własnemu losowi; obiecując sobie, że jeżeli Eugeniuszowi się powiedzie, zmusi go do podzielenia się zdobyczą z ulubionem jej dzieckiem.
Po wyjeździe starszego syna, Piotr pogrążył się w pełnej reakcyi. Na pozór żółty salon w niczem się nie zmienił. Każdego wieczoru ciż sami ludzie, te same wygłaszali w nim opinie. Eugeniusz opuścił Plassans dnia 1-go maja. W kilka dni później, goście Rougonów z zachwyceniem czytali sławny list prezydenta Rzeczypospolitej do generała Oudinot, o postanowieniu zdobycia Rzymu. List ten uważał za skutek silnej postawy stronnictwa reakcyjnego. Od r. 1848 rozbierano w Izbach kwestyę rzymską, Bonapartemu pozostał zaszczyt zdławienia powstającej republiki, czego Francya wolna nie byłaby się nigdy dopuściła. Margrabia oświadczył, że nikt nie mógłby lepiej zasłużyć się sprawie legitymistów. Vuillet napisał prześliczny artykuł; zapał nie miał granic. W miesiąc później, komendant Sicardot, za przybyciem do Rougonów, udzielił wiadomości, że armia francuzka bije się pod murami Rzymu. Kiedy wszyscy wynurzali radość z tego powodu, on podszedł do Piotra i ścisnął go z pewnem znaczeniem za rękę. Następnie, wygodnie zasiadłszy, rozpoczął sypać pochwały dla prezydenta, który sam jeden tylko mógł uchronić Francyę od anarchii.
— Niechaj ją ratuje, co najprędzej — zawołał margrabia — i wypełni swój obowiązek, oddając ją w ręce monarchów prawowitych!
Piotr, potwierdziwszy ten wykrzyknik, wyznał iż w tym razie książę Ludwik zjednał sobie całą jego sympatyę. I z komendantem Sicardot zaczęli wymieniać krótkie zdania, mające na celu sławić wyborne zamiary prezydenta. Tym sposobem bonapartyzm po raz pierwszy jawnie się rozpostarł w żółtym salonie. Zresztą, po wyborze z 10-go grudnia, objawiano dla księcia pewne względy. Stawiano go tysiąc razy wyżej od Cavaignaca i cała banda reakcyjna za nim głosowała. Zawsze jednak ten książe, chociaż go uważano za wspólnika, obudzał pewną nieufność, lękano się, by nie zachował dla siebie kasztanów, które wyciąga z popiołu. Owego wieczoru jednakże, dzięki wyprawie rzymskiej, pochwały komendanta i Piotra wybornie były przyjęte.
Granoux i Roudier byliby radzi, żeby prezydent kazał już co najprędzej wystrzelać wszystkich republikanów. Margrabia stał przed kominkiem, wpatrzony w wypłowiałe kwiaty dywanu. Gdy podniósł głowę, Piotr, bacznie śledzący na jego twarzy wrażenie temi słowy wywarte, zamilkł nagle. De Carnavant spojrzał na Felicyę i uśmiechnął się. Vuillet, zawsze baczny, odezwał się niechętnie:
— Pomimo zalet prezydenta, wolałbym, żeby był w Londynie, niżeli w Paryżu. Nasze interesa skorzystałyby na tem...
Rougon, w obawie, że się posunął za daleko, pobladł nieco.
— Nie idzie mi o „mego Bonapartego“ — rzekł dość spokojnie — wiecie, gdziebym go wysłał, gdybym mógł, utrzymuję tylko, że wyprawa rzymska jest dobrą.
Felicyę zadziwiły szczegóły tej sceny, ale nie wspomniała o tem mężowi, co dowodziło że zachowała ten materyał do wewnętrznego przetrawienia. Uśmiech margrabiego, którego znaczenie wymykało jej się całkiem, wielce ją zastanowił.
Od owego wieczoru, Rougon, jak tylko miał sposobność, wciskał pochlebne słówko dla prezydenta, w czem niezwykle dopomagał mu komendant Sicardot. Z tem wszystkiem, stronnictwo klerykalne panowało jeszcze przeważnie w żółtym salonie. W roku następnym to grono reakcjonistów nabrało w mieście znaczenia, mianowicie, gdy ruchy wsteczne dokonały się w Paryżu. Wszystkie postanowienia antiliberalne, które nazwano wewnętrzną wyprawą rzymską, wychodziły na korzyść stronnictwu Rougonów w Plassans. Ostatni mieszczanie, widząc upadek Rzeczypospolitej, jednoczyli się z konserwatystami. Wybiła godzina Rougonów. Doznali prawie owacyi na Nowem-mieście, w dniu obalenia drzewa wolności na placu podprefektury. Drzewo, młoda topolka z nad Wiorny, schła powoli, na wielkie zmartwienie robotników, którzy w każdą niedzielę przychodzili oglądać postępy zniszczenia, nie mogąc sobie wytłomaczyć jego przyczyny. Pewnego dnia, czeladnik od kapelusznika rozgłosił, że widział jak z domu Rougona wyszła kobieta i wylała pod drzewo konewkę wody zatrutej. Na tej zasadzie rozeszła się wieść, że Felicya w własnej swojej osobie, wstaje w nocy i drzewo podlewa witryolejem. Gdy uschło, magistrat zawyrokował, że godność Rzeczypospolitej wymaga, aby suche drzewo usunąć. Wybrano do tej czynności późną godzinę wieczorną, żeby uniknąć niezadowolenia robotników. Kapitaliści z Nowego-miasta, dowiedziawszy się o małej fecie, zeszli wszyscy na plac. Towarzystwo żółtego salonu przyglądało się z okien. Kiedy topola zachwiała się i padła jak bohater śmiercią ugodzony, Felicya zaczęła powiewać białą chustką. Z placu sypnięto oklaskami, goście Rougonów w odpowiedzi powiewali chustkami. Kilkanaście osób podeszło pod ich okna, wołając:
— Pogrzebiemy ją, pogrzebiemy!
Zapewne mówili o Rzeczypospolitej. Felicya wpadła w nerwowe wzruszenie. Była to piękna chwila w kronikach żółtego salonu.
Margrabia, ile razy patrzył na Felicyę, uśmiechał się tajemniczo. Przebiegły staruszek wiedział dokąd Francya dąży, jeden z pierwszych zwęszył cesarstwo. Później, kiedy Zgromadzenie prawodawcze traciło czas na próżnych kłótniach, kiedy orleaniści i legitymiści w milczeniu przyjmowali myśl zamachu stanu, widział że sprawa króla była zgubiona. On jeden widział jasno. Vuiliet czuł, że sprawa Henryka V, popierana przez jego dziennik, stawała się coraz bardziej nienawistną; lecz jemu o to nieszło; chciał być wyłącznie poplecznikiem księży dla tego, żeby mu odchodziła największa ilość szkaplerzy i obrazów świętych. Co się tyczy Roudiera i Granoux — niewiadomo było, czy oni mają jakie opinie; chcieli jeść i spać spokojnie, oto rzecz szła. Pomimo straconej nadziei, margrabia niezmiennie przychodził do Rougona. Bawiły go śmieszności mieszczańskie. Ale z pewną złośliwością zachował dla siebie przekonanie, że jeszcze nie nadeszła godzina Bourbonów. Udawał ciągle gorliwego ich stronnika, od pierwszego dnia atoli poznał się na zmianie frontu Piotra; sądził że i Felicya należy do zmowy.
Przyszedłszy raz wcześniej, zastał samą panią w salonie.
— Eh, mała, jakże tam idą wasze interesa?... Ale powiedz mi, dla czego kryjesz się przedemną?
— Ja się nie kryję — odpowiedziała Felicya zaciekawiona.
— Otóż to, ona myśli, że podejdzie takiego starego lisa jak ja! Moje dziecko, miej we mnie zaufanie, ja ci nawet w sekrecie dopomogę...
Felicya zastanowiła się na chwilę. Nie miała nic do wyznania, ale dowiedzieć się mogła o wszystkiem.
— Uśmiechasz się — mówił dalej de Carnavant — to już dobry początek. Domyśliłem się, że stoisz za swoim mężem, który zanadto jest ociężały, by wymyślić taką ładną zdradę! Życzę naprawdę, żeby Bonaparci dali wam to, co byłbym dla was otrzymał od Bourbonów.
Słowa te potwierdziły podejrzenia, jakie stara kobieta miała od pewnego czasu.
— Wszakże książe Ludwik ma wszystkie szanse za sobą? — zapytała.
— Tak sądzę, ale mnie nie zdradź — odpowiedział margrabia, śmiejąc się. — Ja już jestem staruszek na nic nieprzydatny. Pracowałem tylko dla ciebie. Lecz skoro bezemnie znalazłaś dobrą drogę, to i lepiej. Tylko się nie kryj, raczej poradź mi się, gdy będziesz w kłopocie. Ja także umiem trochę zdradzać...
W tej chwili nadeszło całe pokolenie byłych kupców oliwy i migdałów.
— Ach, nasi kochani reakcyoniści — rzekł po cichu de Carnavant. — Widzisz, mała, w polityce cała sztuka na tem polega, żeby mieć dobre oczy tam, gdzie drudzy są ślepi. Ty masz za sobą wszelkie dane.
Nazajutrz Felicya, poruszona powyższą rozmową, chciała mieć pewność. Był to już początek 1851 roku. Od półtora roku, Rougon odbierał listy od Eugeniusza, regularnie co dwa tygodnie. Zamykał się w pokoju sypialnym, żeby je odczytać, następnie chował je do biórka, od którego klucz nosił ciągle w kieszonce od kamizelki. Na zapytania żony odpowiadał stale: „Eugeniusz pisze, że jest zdrów“. Felicya oddawna już miała ochotę dobrać się do listów. Nazajutrz więc zrana, kiedy Piotr spał jeszcze, wyjęła kluczyk z kamizelki, zastępując go innym podobnej wielkości. Skoro tylko mąż wyszedł, zamknęła się i wszystkie listy przeczytała.
Pan de Carnavant nie omylił się i ona się dobrze domyśliła. Z czterdziestu listów dowiedziała się o całym ruchu bonapartystowskim, mającym na celu cesarstwo. Listy stanowiły rodzaj treściwego dziennika, obejmującego fakta, w miarę jak po sobie następowały, z których następnie wyciągano nadzieje i wnioski. Eugeniusz mówił o księciu Ludwiku, jako o człowieku niezbędnie potrzebnym do rozwiązania obecnego położenia. Felicya zrozumiała, że syn jej był od r. 1848 agentem tajemnym i nader czynnym i że pracował pod rozkazami osób, o których poufale się wyrażał. Każdy list zdawał sprawę z postępu działań i wskazywał jak ojciec ma postępować w Plassans. Felicya wytłomaczyła sobie teraz niektóre słowa i czynności Piotra, dotychczas dla niej niezrozumiałe. Przekonywała się, że ojciec ściśle wypełniał polecenia syna.
Po odczytaniu listów, myśl Eugeniusza stała się dla niej widoczną. Spodziewał się, że w harmidrze zrobi karyerę polityczną i za jednym zamachem spłaci rodzicom koszty edukacyi, rzucając im kawał z uszczwanej zwierzyny. Skoro tylko ojciec mu dopomoże i stanie się pożytecznym — może być pewnym, że go zrobi poborcą. Jemu nic nie odmówią, skoro umaczał ręce w najtajemniejszych robotach. Owe listy były prostą uprzejmością dla rodziców, miały uchronić ich od wielu niedorzeczności. Odczytała powtórnie ustępy dotyczące ostatecznej katastrofy. Katastrofa, której znaczenia i rodzaju nie mogła odgadnąć, była dla niej jakby końcem świata; Bóg pomieściłby wybranych po swojej prawicy, potępionych po lewicy; ona siebie zaliczała do wybranych.
Kiedy następnej nocy udało jej się wsunąć kluczyk napowrót do kamizelki, przyrzekła sobie, że zawsze tego sposobu użyje za nadejściem nowego listu. Postanowiła udawać, że nie wie o niczem. Taktyka była wyborną. Od tej chwili dopomagała mężowi jak najlepiej, sprowadzając rozmowę w danym razie na przedmiot pożądany. Bolała ją nieufność Eugeniusza, obiecywała sobie że jak się wszystko uda powie mu: „Wiedziałam o tem, i nietylko że nic nie zepsułam, ale nawet zapewniłam sprawie zwycięztwo“. Nigdy spiskowy nie robił mniej hałasu a więcej pożytku. Margrabia, któremu się zwierzyła, podziwiał ją.
Najwięcej niepokoił ją los Arystydesa; przerażała się wściekłemi artykułami dziennika „Independent“. Chciałaby ostrzedz nieszczęsne dziecko, ale nie wiedziała jak to zręcznie zrobić. Eugeniusz usilnie im przykazał, by się wystrzegali Arystydesa. De Carnavant podzielał to zdanie.
— Moja mała — rzekł — w polityce trzeba umieć być egoistą. Gdybyś nawróciła syna i jego znienawidzony dziennik zaczął bronić idei napoleońskich, zadałabyś ciężki cios stronnictwu. Mieszczanie plassańscy trzęsą się na wspomnienie dziennika. Niechaj sobie Arystydes brnie dalej, to wpływa na kształcenie młodych ludzi. Zdaje mi się, że on nie będzie długo pozostawał w roli męczennika.
Przejęta chęcią naprowadzenia swoich na dobrą drogę, Felicya egzorcyzmowała Paskala, który mało się zajmował polityką. Kiedy robił jakie doświadczenie, państwa mogły się rozpadać — on głowy nie odwrócił. Ustąpił jednak przed naleganiem matki, która do niego mówiła:
— Gdybyś bywał w porządnych domach, miałbyś klientów w wyższem towarzystwie. Przychodź przynajmniej do nas, zapoznasz się z panami Roudier, Granoux, Sicardot — są to ludzie dostatni, którzy za wizyty płaciliby ci cztery i pięć franków. Ubodzy cię nie wzbogacą.
Była to mania Felicyi, żeby dojść do majątku i żeby widzieć całą swoją rodzinę bogatą. Paskal, żeby matki nie martwić, był na kilku wieczorach w żółtym salonie. Nie znudził się tak bardzo jak sądził. Pierwszy raz miał sposobność podziwiać, do jakiego stopnia głupoty ludzie zdrowi zejść mogą. Dawni kupcy migdałów i oliwy, nawet margrabia i komendant, wydali mu się ciekawemi okazami stworzeń, zasługujących na bliższe zbadanie. Z zajęciem naturalisty przyglądał się ich twarzom zastygłym w jakiemś wykrzywieniu, które malowało ich zatrudnienia i żądze. Przysłuchiwał się pustej paplaninie, jakby chciał dojść, co znaczy szczekanie psa, lub miauczenie kota. W owym czasie bardzo go zajmowała fizjologia porównawcza, stosująca do rasy ludzkiej postrzeżenia, jakie mógł uczynić o dziedziczności u zwierząt. Siedząc w salonie żółtym, myślał że się znajduje w menażeryi i ustalał podobieństwa fizyonomij do znanych sobie zwierząt.
Suchy margrabia przypominał mu zieloną szarańczę, z głową wązką, słupkowatą; Vuillet — bladą, klejowatą ropuchę; Roudier — tłustego barana; komendant — bezzębnego buldoga. Granoux był dla niego przedmiotem nieustannego podziwienia. Cały jeden wieczór poświęcił na rozmierzanie w myśli kąta, jaki tworzyła jego twarz w profilu. Kiedy Granoux niezrozumiale bełkotał obelgi na krwiożerczych republikanów, zdawało mu się, że powinien zaryczeć jak cielę, kiedy zaś wstawał z krzesła i żegnał się, był pewny, że na czterech nogach wyjdzie z salonu...
— Mówże z tymi panami cośkolwiek — zachęcała matka — staraj się o ich klientelę.
— Nie jestem weterynarzem — odpowiadał zniecierpliwiony.
Felicya, nie domyślając się jakiemi porównaniami zabawiał się syn jej, ciągle go upominała o zachowanie stosunków z ludźmi bogatymi. Chciała nadewszystko oswoić go z widokami rodziny i pozyskać dla rządu, który miał nastąpić po Rzeczypospolitej.
— Mój kochany — mówiła — ponieważ przychodzisz do rozumu, potrzeba żebyś pomyślał o przyszłości... Nazywają cię republikaninem, bo wszystkich hołyszów leczysz. Bądź otwarty, jakie masz przekonania?
Paskal spojrzał dobrodusznie na matkę i rzekł z uśmiechem:
— Jakie mam przekonania? Albo ja wiem... Matka mówi, że mnie obwiniają, iż jestem republikaninem? To i owszem. Jeżeli republikanin jest człowiekiem, co kocha ludzi i pragnie ich szczęścia — niewątpliwie jestem republikaninem.
— Ale nie dojdziesz do niczego — przerwała Felicya — zginiesz ze szczętem. Widzisz, twoi bracia myślą o sobie...
Pascal zrozumiał, że nie zdoła obronić swego egoizmu naukowego. Matka mu wymawiała, że nie liczy się z położeniem politycznem, uśmiechnął się smutnie i zwrócił rozmowę na inne przedmioty. Chociaż odwiedzał niekiedy żółty salon, matka nie mogła na nim wymódz, aby łączył się ze stronnictwem mającem widoki powodzenia.
Czas upływał; wypadki następowały jedne po drugich. Rok 1851 był dla polityków plassańskich pełen niepokoju i zamieszania, z których korzystała tajemna sprawa Rougonów. Z Paryża dochodziły najsprzeczniejsze wiadomości; to republikanie brali górę, to znów stronnictwo zachowawcze. Echo niesnasek, rozdzierających Zgromadzenie prawodawcze, dochodziło na prowincyę raz potężniejsze, drugi raz przygłuszone a zawsze tak zagmatwane szczegółami, że najprzenikliwsi ludzie nie wiedzieli, czego się trzymać. Każdy wiedział, że jakieś rozwiązanie nastąpić musi, ale jakie? To pytanie utrzymywało wszystkich w srogiej niepewności. Pomiędzy mieszczanami ogólne panowało życzenie, ażeby jak najprędzej wyjść z tak nieokreślonego stanu. Byliby gotowi rzucić się w objęcia sułtana, gdyby sułtan chciał Francyę ratować od anarchii.
Kiedy w żółtym salonie postrach się zwiększał, margrabia mówił Felicyi do ucha:
— Słuchaj, mała, owoc już dojrzał... ale trzeba żebyście stali się pożytecznymi.
Felicya, wiedząc zawsze z listów Eugeniusza o biegu wypadków i o blizkiem już przesileniu, bardzo dobrze zrozumiała, że wypada być pożytecznymi, ale jak? Poradziła się nareszcie margrabiego.
— Wszystko zależy od obrotu rzeczy — rzekł staruszek. — Jeżeli departament będzie spokojny, jeżeli jakie powstanie nie przestraszy plassańczyków, trudno wam będzie wyjść na wierzch i oddać usługę nowemu rządowi. W takim razie radzę wam siedzieć spokojnie w domu i czekać na dobrodziejstwa Eugeniusza. Lecz jeżeli lud się poruszy i nasi kochani mieszczanie przestraszą się — będzie sposobność do odegrania ładnej roli... Tylko, że twój mąż jest trochę za ciężki.
— To nic! Już ja go rozruszam. Jakże margrabia myśli, czy departament powstanie?
— Jestem tego prawie pewny. Może Plassans, się nie ruszy, ale z pewnością małe miasteczka i wsie, gdyż tam odbywa się oddawna agitacya republikańska. Jeżeli wybuchnie zamach stanu, usłyszymy że zadzwonią na alarm w całej okolicy od lasów Seille aż do wyżyny Sainte-Roure.
Felicja zamyśliła się.
— To pan sądzisz — pytała dalej — że powstanie jest konieczne dla naszego powodzenia?
— Tak sądzę — odpowiedział de Carnavant — nowa dynastya nie gruntuje się inaczej, tylko w zgiełku i zamieszaniu. Krew jest dobrym nawozem! Będzie to wcale pięknie — dodał z szyderskim uśmiechem — jeżeli rodzina Rougonów, jak wiele innych znakomitych rodzin, będzie liczyła swe wyniesienie od rzezi.
Słowa te dreszczem przejęły Felicję. Ale była kobietą rozumną, wspaniałe zaś firanki Peirotte’a, które codziennie pod oczy jej podpadały, podtrzymywały jej odwagę. Zdecydowaną była na wszelką ostateczność, byle tylko przenieść się na Nowe-miasto, ideał jej marzeń, do którego od tak dawnych lat tęskniła.
Rozmowa z margrabią rzuciła jaśniejsze światło na ich położenie. Zdanie jego potwierdził ostatni list pisany przez Eugeniusza do ojca. On także liczył, że powstanie w departamencie wyjdzie ojcu na korzyść, znając zaś rodzinne strony, o powstaniu nie wątpił. Wszystkie jego rady miały na celu, wyrobienie dla reakcyonistów żółtego salonu wpływu jak największego, ażeby wdanej chwili Rougoni mogli opanować miasto. Według jego obliczeń, żółty salon powinien być panem Plassans w listopadzie 1851 roku. Roudier przedstawiał w nim mieszczaństwo bogate i pociągnąłby cała Nowe-miasto, Granoux miał za sobą radę miejską, jako jej członek najbardziej wpływowy, co dawało wyobrażenie o innych członkach... Nakoniec przez komendanta Sicardot, dla którego margrabia wystarał się o dowództwo gwardyi narodowej, żółty salon rozporządzał siłą zbrojną. Rougoni zatem ci osławieni ludziska, zdołali zebrać około siebie narzędzia swojej fortuny a każdy przez głupotę lub tchórzostwo, miał ich słuchać i ślepo pracować nad ich wyniesieniem. Mogli się tylko obawiać innych wpływów, pracujących w tym samym co oni kierunku, które pozbawiłyby ich tym sposobem części położonych zasług. Była to ich największa obawa, ponieważ pragnęli zachować bez podziału wszystkie korzyści z odegranej roli wypływające. Poparcia ze strony duchowieństwa i szlachty byli naprzód pewni, lecz w razie, gdyby podprefekt, mer, lub inni urzędnicy, wysunęli się na scenę i natychmiast zdusili powstanie, czynność ich zmniejszyłaby się znacznie, możeby nawet została udaremnioną. Brakłoby im czasu i środków do oddania przysług pożytecznych. Gorąco też pragnęli, żeby strach paniczny powstrzymał urzędników od wszelkiej działalności. Gdyby cała porządna administracya znikła i oni chociaż na jeden dzień byli panami miasta, powodzenie ich zostałoby stanowczo ugruntowane. Szczęściem dla nich, że w administracyi nie było ani jednego człowieka, któryby tak silne żywił przekonania, lub tyle był potrzebującym, żeby ryzykować się na losy niepewne. Podprefekt był to człowiek zasad liberalnych, o którym władza wykonawcza musiała zapewne zapomnieć, dzięki dobrej opinii, jaką miasto posiadało; charakteru lękliwego, niezdolny do nadużycia władzy, byłby w wielkim kłopocie wobec powstania. Rougoni wiedząc, że sprzyja demokracyi, nie potrzebowali obawiać się jego gorliwości, byli tylko ciekawi, jaką przybierze postawę. Municypalność również nie wzniecała w nich obawy. Mer, nazwiskiem Garçonnet, legitymista, którego nominacyę udało się cyrkułowi św. Marka przeprowadzić w roku 1849, nie cierpiał republikanów i z góry ich traktował; lecz z drugiej strony, zanadto był związany z duchowieństwem, żeby z zapałem popierał zamach stanu bonapartystów. W tem samem znajdowali się położeniu inni urzędnicy. Sędziowie pokoju, dyrektor poczty, poborca; zawdzięczając posady reakcyi klerykalnej, nie mogli przyjąć cesarstwa z wielkiemi wybuchami radości. Aczkolwiek Rougoni nie wiedzieli, jak się pozbyć tych ludzi, by miejsca oczyścić i stanąć na widowni, oddawali się szalonym nadziejom, nie widząc nikogo, coby z nimi współzawodniczył w roli zbawców.
Rozwiązanie zbliżało się W ostatnich dniach listopada, kiedy krążyła pogłoska o zamacha stanu i pokuszeniu się księcia prezydenta o dostojeństwo cesarskie, Granoux zawołał:
— Eh, zrobimy go czem zechce, byleby kazał wystrzelać tych nicponiów republikanów!
Podobny wykrzyk, wychodzący z ust człowieka, który spał zawsze, sprawił ogromne wrażenie. Margrabia udał, że go nie słyszy, lecz obecni mieszczanie skinieniem głowy potwierdzili zdanie byłego kopca migdałów. Roudier, jako człowiek bogaty, nie lękał się głośnej wyrazić pochwały, oświadczył więc, spoglądając bokiem na margiabiego de Carnavant, że położenie było nie do wytrzymania i że jakaś ręka musi sprostować je jak najprędzej.
Margrabia milczał, co uważano za potwierdzenie; wówczas konserwatyści, opuszczając sprawę prawowitości, zaczęli jawnie przemawiać za cesarstwem.
— Moi przyjaciele — rzekł komendant Sicardot, wstając — dzisiaj tylko Napoleon dać może opiekę osobom i zagrożonej własności... Bądźcie spokojni, przedsięwziąłem wszelkie środki, by porządek nie został zakłócony w Plassans.
Komendant rzeczywiście, wraz z Rougonem przechował w jakiejś stajni blizko wałów, zapas strzelb i nabojów; zapewnił się także co do gotowości gwardyi narodowej, na którą jak mniemał, może liczyć z pewnością. Słowa jego zrobiły jak najlepsze wrażenie. Tego wieczoru mieszczanie, opuszczając żółty salon, mówili o wycięciu w pień „czerwonych“, gdyby się tylko poruszyć chcieli.
Dnia 1-go grudnia Rougon odebrał list od Eugeniusza i poszedł, podług zwyczaju, przeczytać go do pokoju sypialnego. Gdy wrócił, Felicya uważała, że był bardzo wzburzony. Kręciła się cały dzień około biórka. Jak tylko noc nadeszła i mąż zasnął wyjęła kluczyk z kamizelki i list dostała. Eugeniusz w kilku wierszach zawiadamiał ojca, że przesilenie niebawem nastąpi, zalecał żeby o całem położeniu rzeczy zawiadomił matkę, gdyż chwila do tego właściwa nadeszła i będzie może potrzebował jej rady.
Dnia następnego, Felicya nadaremnie oczekiwała zwierzenia. Nie śmiała przyznać się do swojej ciekawości, musiała więc dalej udawać, że nie wie o niczem, złorzecząc mężowi za jego nieufność i za to, że miał ją za równie gadatliwą i słabą, jak inne kobiety. Piotr rzeczywiście, uwodząc się pychą powagi mężowskiej, która wlewa przekonanie w mężczyznę o jego wyższości w stosunku domowym, zaczął w końcu przypisywać żonie wszystkie niepowodzenia, jakich doznawali. Teraz zaś, kiedy sądził że sam kieruje interesami, wszystko jakoś szło dobrze... Postanowił zatem, wbrew zaleceniom synowskim, zupełnie się obejść bez rady żony.
Felicya, będąc wielce dotkniętą, byłaby z pewnością co naprzekór zdziałała, gdyby nie to, że pragnęła tryumfu równie gorąco, jak jej małżonek. Nie przestawała więc pracować nad zapewnieniem powodzenia, upatrując przytem jakiej małej zemsty.
— Ach, gdyby mu strachu napędzić! — myślała sobie — gdyby zrobił jakie głustwo!... Przyszedłby do mnie w pokorze prosić o radę; natenczas jabym dyktowała prawa!
Najwięcej niepokoiła ją postawa wszechwładnego pana, którąby mąż nie omieszkał przybrać, gdyby całą rzecz przeprowadził bez jej współudziału. Idąc za tego syna chłopskiego, liczyła że w jej ręku będzie posłusznem narzędziem. Otóż w chwili stanowczej narzędzie chce samo działać! Wiedziała że jest dobre, mało sumienne, pamiętała o pokwitowaniu z odebrania piędziesięciu tysięcy franków przez matkę, jakie zaraz po ślubie pod oczy jej podpadło, wiedziała i to, że Piotr jest zdolny do brutalnych postanowień, ale potrzebuje, żeby nim kierowano, mianowicie w okolicznościach wymagających wielkiej zręczności.
Urzędowa wiadomość o zamachu stanu przybyła do Plassans dnia 3 go grudnia, we czwartek popołudniu. Od godziny 7-mej zgromadzenie w żółtym salonie było w komplecie. Chociaż życzono sobie przesilenia, niespokojność malowała się na wszystkich twarzach. Roztrząsano wypadki pośród gadaniny bez końca. Piotr niemniej od innych wzruszony, trochę blady, sądził, że mu wypada przez ostrożność tłomaczyć księcia Ludwika z jego postępku, przed zebranymi legitymistami i orleanistami.
— Mówią — rzecze — o odwołaniu się do ludu, naród będzie mocen wybrać sobie rząd, jaki zechce... Prezydent ustąpi monarchom prawowitym.
Margrabia, zachowujący zwykłą panom krew zimną, uśmiechnął się słysząc te słowa. Inni, pochłonięci groźną teraźniejszością, nie dbali o to, co będzie później. Wszystkie opinie zatonęły w powodzi. Roudier, zapominając o swoich dawnych uczuciach dla Orleanów, gwałtownie przerwał Piotrowi, lecz większość krzyknęła:
— Nie rozprawiajmy, myślmy raczej o utrzymaniu porządku!
Ci poczciwcy okropnie się bali republikanów. Z tem wszystkiem, wiadomość o wypadkach paryzkich małe zrobiła wrażenie w mieście. Lud gromadził się przed rozlepionemi ogłoszeniami na drzwiach podprefektury, powiadano, że kilkuset robotników opuściło warsztaty, żeby zorganizować opór. Niezdawało się, żeby jakie ważniejsze wybuchło poruszenie. Obawiano się raczej postawy miasteczek i wsi okolicznych, ale nie nadeszła jeszcze żadna wiadomość, jak tam przyjęto zamach stanu.
Około godziny 9-tej, wpadł zadyszany Granoux; szedł prosto z posiedzenia rady miejskiej nagle zwołanej i powiedział, że mer Garçonnet postanowił dla utrzymania porządku, uciec się do środków jak najenergiczniejszych. Lecz nowiną najbardziej wstrząsającą dla żółtego salonu, była dymisya podprefekta. Urzędnik ten stanowczo odmówił udzielenia mieszkańcom plassańskim depesz otrzymanych od ministra spraw wewnętrznych. Następnie miasto opuścił a depesze mer obwieścił. Może to był jedyny podprefekt we Francyi, który się nie wyrzekł swoich zasad demokratycznych...
Jeżeli postawa Garçonneta wzniecała tajemną obawę w Rougonach, to wyjazd podprefekta był im szczególniej na rękę, gdyż zostawiał wolniejsze pole do działania. W owym dniu pamiętnym, zgromadzenie salonu żółtego postanowiło, że przyjmuje zamach stanu, jako fakt spełniony. Polecono Vuilletowi napisać tej treści artykuł i ogłosić go zaraz nazajutrz w „Gazecie“. On, jako i margrabia, nie zrobili żadnego zarzutu; musieli otrzymać instrukcye od osób nieznanych, o których pobożnie wspominali. Szlachta i duchowieństwo już postanowili pomagać zwycięzcom, aby zwalczyć wspólnego nieprzyjaciela, to jest Rzeczpospolitą.
Kiedy tak żółty salon naradzał się, Arystydes był pastwą najwyższej niespokojności. Nigdy gracz, stawiający ostatniego luidora na kartę, nie doznał podobnego udręczenia. Dymisya naczelnika dała mu przez cały dzień do myślenia. Słyszał nieraz, jak on mówił, że zamach stanu się nie powiedzie. Urzędnik ten wierzył w ostateczne zwycięztwo demokracyi, ale nie miał odwagi pracować nad tegoż sprowadzeniem. Arystydes podsłuchiwał nowin w administracyi, chciałby pozyskać jakie wskazówki, czując że stąpa po omacku. Słowa podprefekta wywarły na nim pewne wrażenie, ale wkrótce zapytał siebie: „Dlaczegóż się oddala, jeśli jest pewnym upadku księcia prezydenta?“ Że musiał wszakże cośkolwiek przedsięwziąść, postanowił wytrwać w opozycyi; napisawszy artykuł nieprzychylny zamachowi stanu, zaniósł go do redakcyi, poprawił korektę i wieczór powracał do domu. Idąc ulicą Banne, podniósł głowę i machinalnie spojrzał w okna Rougonów. Żywe z nich bilo światło.
— Co też tamci spiskują? — pomyślał zakłopotany dziennikarz. Ciekawość go wielka ogarnęła. W tej chwili wejść do ojca nie mógł, skoro był na stopie wojennej z jego gośćmi. Wszedł jednak na schody. Stanąwszy podedrzwiami, słyszał tylko niezrozumiały gwar głosów.
— Jestem prawdziwem dzieckiem — rzekł sam do siebie — strach ogłupił mię całkiem. I kiedy zabierał się odejść, usłyszał, że matka doprowadzała kogoś do drzwi. Zaledwo miał czas skryć się pod schodami na strych prowadzącemi, gdy margrabia wyszedł, Felicya ukazała się za nim.
— Eh, moja mała — rzekł cichym głosem — są to więksi jeszcze tchórze, niż myślałem. Przy takich ludziach, każdy pochwyci rządy Francyi, kto się na to odważy.
Dodał z goryczą, jakby do siebie:
— Monarchia jest już za uczciwa na te czasy. Jej czas przeszedł.
— Eugeniusz zawiadomił ojca o przesileniu. On nie wątpi o zwycięztwie księcia Ludwika — mówiła Felicya.
— Oh, możecie działać na pewno — odpowiedział margrabia, schodząc już ze schodów. — Za trzy dni, kraj będzie całkiem spętany. Do widzenia, mała...
Felicya drzwi zamknęła; Arystydes doznał pewnego olśnienia w swoim ciemnym kącie. Nie czekując nawet, żeby margrabia wyszedł z domu, przeskakując po cztery schody, wypadł na ulicę i zwrócił się do redakcyi „Indépendent“. Nawał myśli cisnął mu się do głowy. Szalał prawie, oskarżał swą rodzinę, że go oszukała. Jakto! Eugeniusz zawiadamiał rodziców o całym biegu rzeczy a matka nigdy mu nie przeczytała żadnego listu starszego brata, którego rad byłby ślepo posłuchał! Dopiero teraz przypadkiem dowiaduje się, że on uważał zamach stanu za pewny! Zresztą, przeczuwał już coś, lecz nie posłuchał wewnętrznego głosu, przez tego niedołęgę podprefekta! Szczególniej oburzony był na ojca, miał go za głupiego, że został legitymistą, tymczasem w danej chwili legitymista przemienia się w bonapartystę.
— I pozwolił na to, żebym tyle głupstw narobił! Pięknie się wykierowałem, niema co mówić! Granoux teraz wyżej stoi odemnie.
Wpadłszy do redakcyi, zażądał swego artykułu, który był już w formie. Powyrzucał czcionki i zmieszał je jak domino. Księgarz patrzył na niego z zadziwieniem, ale się nie gniewał, gdyż artykuł wydawał mu się niebezpieczny. Potrzebował jednak zapełnić czemś miejsce próżne.
— Pan mi dasz co innego? — zapytał.
— Rozumie się — odpowiedział Arystydes, siadając przy stoliku. Zaczął pisać gorącą pochwałę zamachu stanu. W pierwszych wierszach zapewniał, że książę Ludwik uratował Rzeczpospolitą, lecz szukając dalszego ciągu, zamyślił się, obawa na nowo zawładnęła jego umysłem.
— Muszę pierwej pójść do domu — rzekł do redaktora. — Nadeślę to panu niedługo. Chociaż dziennik wyjdzie trochę później, nic to nie zaszkodzi.
Powracając do siebie, szedł wolno, zamyślony. Po cóż przyłączać się tak szybko? — rozważał. Eugeniusz wprawdzie jest chłopcem rozumnym, ale może matka oddała w jaskrawych kolorach, jaki mało znaczący ustęp jego listu. W każdym razie, lepiej troszkę jeszcze poczekać i cicho siedzieć.
W godzinę później, przyszła do redakcyi Aniela, niby mocno strwożona.
— Mój mąż — rzecze — okropnie się skaleczył, przyciął sobie cztery palce we drzwiach. Pomimo bólu, podyktował mi te słów kilka, prosząc, żebyś pan je umieścił jutro na czele pierwszej szpalty.
Nazajutrz dziennik wyszedł zapełniony faktami rozmaitej treści, z następującem doniesieniem na samym początku:
„Przypadek, jakiemu uległ znakomity nasz współpracownik, p. Arystydes Rougon, pozbawi nas jego pomocy do pewnego czasu. Przymusowe milczenie w okolicznościach tak ważnych będzie tem przykrzejsze dla niego; lecz pochlebia sobie, że żaden z czytelników naszych, nie zwątpi o jego uczuciach patryotycznych i życzeniach, jakie żywi dla szczęścia Francyi“.
Autor musiał się głęboko namyślać nad tym napuszonym ustępem; ostatnie zdanie mogło się tłomaczyć na korzyść wszystkich stronnictw; po zwycięztwie będzie mógł rozpocząć na nowo swoje elukubracye pochwalnym panegirykiem zwycięstw. Nazajutrz chodził po mieście z ręką przewieszoną na chustce. Matka, przeczytawszy w dzienniku doniesienie, przybiegła przestraszona. Nie chciał ręki pokazać i mówił z goryczą, która dostatecznie ją objaśniła.
— Nie będzie z tego żadnych złych następstw — rzekła, odchodząc — potrzebujesz tylko odpoczynku.
Zapewne z powodu mniemanego wypadku i odjazdu podprefekta, władza pozostawiła w spokoju „L’Indépendant“, gdy inne dzienniki demokratyczne prowincyonalne, były wielce prześladowane.
Dzień 4-ty grudnia przeszedł dość spokojnie, wieczorem tylko miała miejsce manifestacya, której koniec położył sam widok żandarmów. Oddział robotników podszedł do podprefektury, żądając pokazania sobie depesz z Paryża; Garçonnet odmówił stanowczo, wtedy wykrzyknięto: „Niech żyje Rzeczpospolita!“, „Niech żyje konstytucya!“ i — wszystko się rozeszło. Salon żółty, zastanowiwszy się nad niewinną przechadzką, zawyrokował, że wszystko idzie jak najlepiej.
Lecz dnie następne: 5-ty i 6-ty grudnia były niepokojące. Nadeszły wieści, że miasteczka sąsiednie powstały, że cała część południowa departamentu wzięła się do broni. Palud i Saint-Martin-de Vaulx ruszyły najpierwsze, pociągając ze sobą wsie: Cavanos, Nazères, Poujols, Valqueveyras, Vernoux. W salonie żółtym strach zaczął na dobre nurtować; najprzykrzejszą była myśl, że Plassans znajdowało się w samem ognisku powstania. Bandy powstańców zaczynały krążyć po kraju i przerywać komunikacye. Granoux opowiadał pomieszany, że mer nie otrzymywał żadnych wiadomości. Rozpowiadano że krew płynie w Marsylii i że ogromna rewolucya wybuchła w Paryżu. Komendant Sicardot, którego obruszało tchórzostwo współobywateli zapowiadał, że zginie na czele gwardyi narodowej.
W niedzielę 7-go, strach doszedł do ostatecznego kresu. Od godziny 6-tej wieczorem, salon żółty, w którym rodzaj komitetu reakcyjnego odbywał posiedzenia nieustające, zapełnił się wybladłymi i drżącymi mieszczuchami, którzy rozmawiali po cichu, jak w pokoju umierającego Dowiedziano się w ciągu dnia, że trzytysięczny oddział powstańców zebrał się w Alboise, miasteczku o parę mil odległem. Wprawdzie, nie miał iść na Plassans, ale któż to mógł wiedzieć, może zmieniono zamiary? Zresztą, dla kapitalistów, niebezpieczeństwo zawsze było za blizko. Mieli już zrana przedsmak buntu, gdyż kilku republikanów plassańskich, widząc że nic nie poradzą w mieście, postanowili połączyć się ze swoimi braćmi z Palud i Saint de-Vaulx; wychodząc przez bramę Rzymską, śpiewali marsyliankę i wybili kilka szyb. Jedno okno uszkodzone należało do pana Granoux, który opowiadał o zaszłym fakcie z największą trwogą.
Komendant wysłał swego służącego, ażeby się dokładnie wywiedział, którędy powstańcy iść mają. Całe zgromadzenie oczekiwało w najwyższym niepokoju jego powrotu. Roudier i Granoux siedzieli w fotelach, spoglądając na siebie wzrokiem rozpaczliwym, za nimi stała gromadka byłych kupców wielce przerażonych. Vuillet, nie pokazując po sobie wielkiej obawy, w duchu rozmyślał jakby najlepiej zabezpieczyć swój sklep i swoją osobę; czy się ma schować na strych, czy też do piwnicy? Piotr i komendant chodzili wzdłuż i wszerz po pokoju; Piotr nie odstępował od swego przyjaciela, krzepiąc ducha w jego odwadze. Margrabia wystrojony, jak nigdy i uśmiechający się złośliwie, rozmawiał w kącie z Felicyą, która wydawała się bardzo wesołą.
Nareszcie dzwonek się odezwał. Panowie zadrżeli, jakby usłyszeli wystrzał z karabina. Wszystkie oczy i twarze pobladłe zwróciły się ku drzwiom. Służący komendanta stanął na progu i śpiesznie powiedział:
— Proszę pana, powstańcy będą tutaj najdalej za godzinę.
Jakby piorun uderzył! Wszyscy się zerwali na równe nogi, ręce wznosząc do sufitu. Przez kilka minut niepodobna było nic usłyszeć, ani zrozumieć; posłańca otoczono, zarzucono pytaniami.
— Cóż u dyabła! — krzyknął komendant — przestańcie już raz jęczeć, uspokójcie się, bo za nic nie odpowiadam!
Każdy rzucił się na swoje miejsce, ciężko wzdychając; natenczas, można było dopytać się o szczegóły. Posłaniec spotkał kolumnę w Tullettes i zaraz powrócił.
— Jest ich co najmniej trzy tysiące — rzekł — maszerują jak żołnierze, batalionami. Zdaje mi się, że widziałem jeńców w środku.
— Jeńców! — jęknęli mieszczanie.
— Rozumie się — przerwał margrabia swoim cieniutkim głosikiem. — Powstańcy aresztują osoby znane z opinij zachowawczych. Tak mi mówiono.
Wiadomość ta dobiła gości salonu żółtego; kilku kupców opuściło go natychmiast, widząc że niema czasu do stracenia, że trzeba co żywo pomyśleć o jakiej bezpiecznej kryjówce.
Aresztowania dokonywane przez republikanów mocno zastanowiły Felicyę. Zapytała z cicha margrabiego:
— Co ci ludzie robią z osobami, które aresztują?
— Prowadzą je z sobą. Są to dla nich bardzo pożądani zakładnicy.
— Ach! — odezwała się szczególnym głosem.
Zamyślona, bacznie śledziła postępy panicznego strachu, jaki panował do koła. Mieszczanie pomału prawie wszyscy powychodzili; pozostał tylko Roudier i Vuillet, którym blizkość niebezpieczeństwa dodawała nieco odwagi; Granoux, także, chcąc nie chcąc, pozostał, ponieważ nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
— To i lepiej, że sobie poszli — rzekł Sicardot — ci tchórze okropnie mnie gniewają. Już od dwóch lat mówią o rozstrzelaniu republikanów, teraz kiedy ci są w okolicy, nie wystrzeliliby do nich nawet z pukawki!
Wziął kapelusz i szedł ku drzwiom, mówiąc:
— Niema już czasu do stracenia... Chodź, Rougon.
Felicya, jakby czekała na to. Stanęła przy drzwiach naprzeciw męża, który zbytecznie się nie śpieszył iść za groźnym Sicardotem.
— Nie puszczę cię — zawołała, udając nagłą rozpacz. — Nie puszczę, te łotry mogliby cię zabić!
Komendant stanął zdziwiony.
— Cóż u licha! — krzyknął — jeżeli teraz kobiety zaczną płakać, to nie będzie końca... Chodź, Rougon.
— Nie, nie pozwolę na to, przyczepię się do niego i nie puszczę — odpowiedziała z wzrastającem przerażeniem.
Magrabia, zadziwiony niespodziewaną sceną, patrzył ciekawie na Felicyę, pytając oczami, co ona za komedyę odgrywa? Tymczasem Piotr, widząc, że go żona zatrzymuje, wydzierał się iść koniecznie.
— Powiadam ci, że nie pójdziesz — rzekła stara kobieta, opierając się na jego ręku.
Zwracając się do komendanta, mówiła:
— Jak pan możesz myśleć o oporze? Jest ich ze trzy tysiące, sam nie potrafisz zebrać stu ludzi odważnych. Wystawisz się na rzeź bezużyteczną.
— Jest to naszym obowiązkiem — odpowiedział Sicardot zniecierpliwiony.
Felicya płakać zaczęła.
— Jeżeli go nie zabiją — wołała, bystro patrząc w oczy mężowi — to go przytrzymają. Mój Boże! cóż ja pocznę sama w mieście opuszczona!
— Czyż pani sądzisz, że nas nie zaaresztują, jeśli im pozwolimy wejść spokojnie do miasta? Bądź pani pewną, że godzina nie upłynie a mer i wszyscy urzędnicy, nie licząc już męża pani i gości, będą przytrzymani.
Margrabia dostrzegł, że Felicya powstrzymywała uśmiech, mówiąc przestraszona:
— Tak sądzisz, komendancie?
— Rozumie się, republikanie nie są tak głupi, żeby zostawiali nieprzyjaciół za sobą. Jutro w Plassans nie będzie ani urzędników, ani dobrych obywateli.
Na te słowa, jakby wywołane, Felicya puściła rękę męża, który się już nie wybierał odejść, i dzięki żonie, zaczął obejmować cały plan kampanii, chociaż nie zrozumiał jej taktyki, ani też nie podejrzywał tajemnego wspólnictwa.
— Trzeba się namyśleć, nim się co postanowi — rzekł do komendanta — Moja żona może ma słuszność, wymawiając nam, że nie myślimy o naszych rodzinach.
— Tak, tak, pani ma racyę — odezwał się Granoux, słuchający krzyków Felicyi z zachwytem tchórza.
Sicardot nacisnął kapelusz na głowę i rzekł głosem stanowczym:
— Ma racyę, czy nie, mniejsza o to! Jestem dowódzcą gwardyi narodowej, powinienem być już w merostwie. Przyznajcie się przynajmniej, że się boicie i zostawiacie mię samego... Żegnam was.
Już wziął za klamkę, kiedy Rougon zatrzymał go, mówiąc:
— Słuchaj, Sicardot...
I odprowadził go na stronę, uważając, że Vuillet uszy nadstawia. Tam mu wytłomaczył, że właśnie dobrze byłoby zostawić z tyłu za powstańcami kilku ludzi energicznych, dla przywrócenia porządku w mieście. Kiedy zaś komendant upierał się, że swego stanowiska nie opuści, Piotr zaproponował, że stanie na czele rezerwy.
— Daj mi klucz od szopy, gdzie jest broń i amunicya, wyznacz mi oddział z piędziesięciu ludzi złożony i powiedz im, żeby się nie ruszyli aż dopiero kiedy ich wezwę.
Sicardot przystał w końcu na projekt tak przezorny i klucz mu powierzył. Był wewnętrznie przekonany o bezużyteczności teraźniejszego oporu, ale chciał bądź co bądź nadstawić swoją osobę.
Kiedy tak rozmawiali, margrabia powiedział słów kilka do ucha Felicyi. Musiał jej powinszować trafnego wystąpienia. Stara uśmiechnęła się przyjemnie, gdy Sicardot na pożegnanie podał rękę Rougonowi.
— Więc pan idziesz naprawdę? — zapytała niby bardzo zmieszana.
— Żołnierz napoleoński nie cofnie się przed motłochem... — odpowiedział.
Już był na schodach, kiedy Granoux poszedł za nim i wołał:
— Jeżeli jedziesz do merostwa, powiedz merowi co się dzieje. Ja idę do domu żonę uspokoić.
— Wolałabym żeby tego dyabelskiego komendanta przyaresztowano — powiedziała Felicya pocichu do margrabiego — zanadto jest gorliwy...
Gdy Rougon powrócił do salonu wraz z Granoux, przyłączył się do nich Roudier, dotychczas uważający na wszystko w milczeniu. Margrabia i Vuillet także się podnieśli. Wówczas Piotr odezwał się w te słowa:
— Teraz, kiedy jesteśmy tutaj sami spokojni ludzie, proponuję wam, żebyśmy się pochowali, tym sposobem nie wpadniemy w ręce powstańców i będziemy mogli coś zrobić, gdy oni wyjdą.
Granoux go uściskał; Roudier i Vuillet odetchnęli swobodniej.
— Będę was niezadługo potrzebował, moi panowie — rzekł były kupiec oliwy, z pewną powagą. Nam przypadnie zaszczyt przywrócenia porządku w Plassans.
— Licz na nas — zawołał Vuillet z zapałem, który zaniepokoił Felicyę.
Czas upływał. Szczególni obrońcy miasta, którzy się chowali dla lepszej jego obrony, rozeszli się, żeby wleźć w jaką dziurę. Gdy Piotr pozostał sam z żoną, powiedział jej natenczas, żeby się nie zamykała, gdyż byłoby to wielkim błędem; jeżeliby zaś kto o niego pytał, niechaj powie, że wyjechał na kilka dni. Felicya, udając że nic nie rozumie, zagadnęła co z tego będzie, on jej na to odrzekł:
— Bądź spokojna. Pozwól, żebym sam poprowadził nasze interesy, zobaczysz, że tem lepiej pójdą.
W kilka minut później przechodził szybko przez ulicę Banne. Doszedłszy do Sauvaire, widział wychodzącą ze Starego-miasta bandę uzbrojonych robotników, którzy śpiewali marsyliankę.
— Do licha! — mówił sobie — już był czas... Otóż miasto powstaje.
Przyśpieszył kroku, zmierzając do bramy Rzymskiej, tam dreszcze go brały, nim stróż otworzył. Wyszedłszy na gościniec, natychmiast spostrzegł zbliżającą się kolumnę powstańców, których strzelby połyskiwały przy świetle księżyca. Biegnąc prawie, wpadł na uliczkę św. Mittra i przybył do matki, u której nie był od lat wielu.




IV.

Antoni Macquart po upadku Napoleona powrócił do Plassans. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie należał do żadnej z ostatnich morderczych kampanij cesarstwa. Przechodząc z jednego punktu wojennego na drugi, nie wyjrzał ani na chwilę po za ogłupiające życie żołnierskie. Życie to rozwinęło w nim wady wrodzone. Próżniactwo swoje wyrozumował; pijaństwo, za które często odsiadywał pokuty, było jego wyznaniem wiary. Ale co zrobiło z niego największego nicponia — to zwyczaj pogardzania ubogimi ludźmi, którzy pracują od rana do wieczora na kawałek chleba.
— Mam pieniądze w domu — mawiał do swoich towarzyszów — jak wysłużę mój czas, będę sobie żył wygodnie.
Ta wiara, w połączeniu z grubą ciemnotą, przeszkodziła mu dosięgnąć stopnia kaprala. Od czasu jak wyjechał z Plassans, nie pokazał się ani razu w mieście rodzinnem, gdyż brat wynajdywał rozmaite przyczyny, by go trzymać w oddaleniu. Nie wiedział też zupełnie, że Piotr wyłudził od matki cały majątek. Adelajda, pogrążona w zwykłej sobie obojętności, pisała zaledwie trzy razy, donosząc jedynie o swojem zdrowiu. Milczenie, którem zbywano jego częste zgłaszania się o pieniądze, nie obudzało w nim żadnego podejrzenia. Znał skąpstwo Piotra; dostatecznie mu ono tłomaczyło trudności wykołatania czasami jakiej dwudziesto-frankówki. Uraza do brata jątrzyła się coraz bardziej, gdyż pomimo uroczystej obietnicy wykupienia go z wojska, kazał mu dotychczas czekać w służbie. Przysięgał, że za powrotem do domu, nie da sobą powodować, ale stanowczo zażąda części majątku na niego przypadającej, ażeby raz mógł żyć podług upodobania.
Straszna była chwila, w której runęły te zamki na lodzie. Gdy za przybyciem na przedmieście nie mógł rozpoznać posiadłości Fouque’ów, ogłupiał. Dopytawszy się w końcu o mieszkanie matki, poszedł do niej i kiedy Adelajda opowiedziała mu spokojnie o sprzedaży majątku, wpadł w gniew szalony i podniósł na nią rękę. Biedna kobieta powtarzała ciągle to samo: „Twój brat zabrał wszystko, będzie miał o tobie staranie; tak jest ułożonem“.
Wyszedłszy od matki, pobiegł do Piotra, którego uprzedził o swoim powrocie. Ten zaś postanowił skończyć z nim ostatecznie, za posłyszeniem pierwszego grubiańskiego słowa.
— Słuchaj pan — rzekł do niego kupiec oliwy, unikając mówienia po imieniu — nie gniewaj mię, bo cię wyrzucę za drzwi. Zresztą, ja pana nie znam, nie nosimy przecież jednego nazwiska, dość nieszczęścia dla mnie, że matka moja źle się prowadziła, żeby jeszcze jej bękarty obrzucały mię obelgami. Byłem dla pana dobrze usposobionym, ale ponieważ jesteś taki zuchwały, nic dla ciebie nie uczynię.
Antoni krzyczał w największej złości:
— A moje pieniądze? Czy oddasz mi je złodzieju, czyli też mam cię stawić przed sądem?
Piotr wzruszał ramionami.
— Ja nie mam pańskich pieniędzy — odpowiedział. — Matka rozporządziła majątkiem, jak uważała za stosowne, nie wtrącałem się wcale do jej interesów. Zrzekłem się dobrowolnie spadku i to zasłania mię od brudnych potwarzy.
Kiedy Antoni jąkał się oburzony, nie wiedząc co ma myśleć, pokazał mu pokwitowanie z podpisem. Ono do reszty go zgnębiło; zapanowawszy jednak nad sobą, rzekł zwolna: „Dobrze, będę teraz wiedział co robić“.
W istocie zaś, zupełnie nie wiedział co począć. Niepewność sposobu odebrania pieniędzy i pomszczenia się powiększała do najwyższego stopnia jego rozdrażnienie. Powróciwszy do matki, zaczął ją na nowo badać niemiłosiernie. Biedna kobieta odsyłała go ciągle do Piotra.
— Czy myślicie — zawołał zuchwale — że dam sobą przerzucać jak piłką? Dowiem ja się, które z was pieniądze trzyma. A możeś je już przejadła?
Robiąc przymówkę do jej dawnego życia, zapytał, czy znów ma kogo, któremu oddaje resztę majątku? Nie oszczędził nawet własnego ojca.
— Ten pijak, Macquart — mówił — używał do samej śmierci a dzieci pozostawił w nędzy.
Biedna matka słuchała odurzona, łzy spływały po jej twarzy. Broniła się jak dziecko, przysięgając, że się dobrze prowadzi, że nie ma ani grosza, że Piotr wszystko zabrał.
— Ach, cóż to za oszust! — krzyknął — On mnie dlatego nie wykupił, żebym tutaj nie powracał.
Przyszedłszy bez grosza, zmuszonym był spać u matki, w kącie na sienniku. Wściekał się, że go zostawiono bez żadnych funduszów, jak psa na bruku, kiedy brat podług jego mniemania, robił dobre interesy, jadł dobrze i spał długo. Nie mając za co kupić ubrania, wyszedł na drugi dzień na miasto, w spodniach i czapce ordynansa. Z jakiejś szafy wyciągnął starą kamizelkę z żółtego aksamitu, wytartą i połataną, która musiała kiedyś należeć do Macquarta. W tym dziwnym stroju chodził po ulicach, opowiadając każdemu, kto chciał słuchać, swoją historyę, wzywając pomsty Bożej i ludzkiej.
Tymczasem ludzie, do których udawał się po radę, przyjęli go wzgardliwie, co mu wycisnęło z oczu łzy gniewu. Na prowincyi nikt nie ma wyrozumienia dla rodzin podupadłych. Według powszechnego mniemania, rodzina Rougon-Macquart żarła się pomiędzy sobą; widzowie, zamiast rozłączyć wojujących, byliby chętnie walkę podniecali. Chociaż Piotr zaczynał się pozbywać cechy rodowej, śmiano się z jego oszustwa; byli nawet tacy, co mówili, iż dobrze zrobił, jeżeli rzeczywiście zabrał pieniądze, gdyż tym sposobem osoby rozpustne zostały ukarane.
Antoni całkiem się zniechęcił. Jeden z adwokatów, którego zapytywał, wybadawszy go naprzód zręcznie, czyli posiada dostateczne fundusze do prowadzenia procesu, radził mu potem z miną znudzoną, ażeby wyprał brudną bieliznę w domu. Podług niego interes jest zagmatwany, spory długie, powodzenie wątpliwe. Nareszcie potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy.
Tego wieczora Antoni był jeszcze przykrzejszym dla matki. Nie mając na kim się zemścić, powrócił do oskarżeń z dnia poprzedniego, męcząc niemi nieszczęśliwą, drżącą z przestrachu i wstydu kobietę. Dowiedziawszy się, że Piotr płacił jej roczną pensję, już nie wątpił, że zabrał piędziesiąt tysięcy franków, lecz przez złośliwość ulgę mu przynoszącą, udawał, że temu nie wierzy. Dawał ciągle do zrozumienia, że matka straciła majątek z kochankami.
— Niezawodnie — mówił — mój ojciec nie był sam jeden szczęśliwy!...
Słysząc to obwinienie, biedna rzuciła się na stary kufer stojący w kącie i tam całą noc przepłakała.
Antoni zrozumiał wkrótce, że nie posiadając żadnych środków, nie mógł wypowiedzieć wojny bratu, ale chciał mu przynajmniej dokuczyć i zniesławić go. Z początku próbował podburzyć Adelajdę; oskarżenie przez nią wniesione miałoby ważne następstwa. Lecz biedna kobieta, zawsze tak łatwa i mięka, od pierwszego słowa, jakie wyrzekł, stanowczo odmówiła swego współdziałania, oświadczając, że nie będzie niepokoiła starszego syna.
— Jestem nieszczęśliwa — wyjąkała — masz racyę, że się gniewasz, ale dla mnie byłby to zbyt ciężki wyrzut sumienie, gdybym moje dziecko posłała do kryminału. Nie, wolę żebyś mię wybił.
Widząc, że tylko łzy uzyska w odpowiedzi, powiedział „że matka ponosi słuszną karę i że nie zasługuje na jego litość“.
Wieczorem, Adelajda, rozdrażniona ciągłemi utarczkami z synem, dostała zwykłego ataku nerwowego, w którym leżała sztywna i nieprzytomna. Młody człowiek rzucił ją na łóżko i zaczął wszędzie szperać, czy nie znajdzie gdzie ukrytych pieniędzy. Znalazł w szafie czterdzieści franków i zabrał je. Zostawiwszy w domu matkę zdrętwiałą, poszedł na pocztę i dyliżansem pojechał do Marsylii.
Sądził, że potrafi skłonić kapelusznika Moureta, który się ożenił z jego siostrą Urszulą, żeby się przyłączył do popierania praw swojej żony. Ale i te rachuby omyliły go. Mouret oświadczył, że przyzwyczaił się uważać Urszulę za sierotę i że za żadną cenę nie będzie rozpoczynał sporów z jej rodziną. Antoni, widząc że go zimno przyjęto, śpiesznie zabierał się do wyjazdu, upatrując przytem sposobności pomszczenia się za wzgardę, jaką czytał w oczach szwagra. Uważał że siostra jest blada i osłabiona, odezwał się więc do jej męża:
— Strzeż się, moja siostra była zawsze wątła, teraz jest bardzo zmienioną, możesz ją utracić...
Łzy, które ujrzał w oczach Moureta, dowiodły że go dotknął do żywego.
Powróciwszy do Plassans z przekonaniem że ma ręce związane, stał się jeszcze nieznośniejszym niż przedtem. Wszędzie było go pełno, biegał po ulicach i opowiadał każdemu, czy kto chciał, czy nie chciał słuchać, o swoich krzywdach i stratach. Jak tylko mu się udało dostać od matki kilka groszy, szedł zaraz do szynku, gdzie krzyczał na całe gardło, że jego brat jest podłym i że z nim wkrótce się rozprawi. W takich miejscach koleżeństwo panujące między pijakami jednało mu słuchaczów, pełnych sympatyi; wszyscy opoje trzymali jego stronę; obelgi bez końca sypały się na łotra Rougona, który zostawiał bez chleba poczciwego żołnierza. Posiedzenie kończyło się zwykle potępieniem bogaczów. Przez wyrachowaną zemstę chodził ciągle w spodniach ordynansa i w starej żółtej kamizelce, chociaż matka chciała mu kupić ubranie przyzwoitsze. Chełpił się swemi łachmanami i wszędzie się niemi popisywał. Przechadzanie się przed sklepem Piotra stanowiło główną jego rozrywkę. Zwalniał wtedy kroku, palcem poszerzał dziury w sukniach, zatrzymywał się przed drzwiami, rozmawiając głośno z przyprowadzonym w tym celu kolegą pijakiem, o skradzeniu piędziesięciu tysięcy franków. Nie szczędził gróźb i obelg donośnym wygłaszanych głosem, tak iżby je słyszano nietylko na całej ulicy, ale i w głębi sklepu.
— W końcu będzie żebrał przed naszym domem — mówiła zrozpaczona Felicya.
Próżna kobieta cierpiała niesłychanie z powodu takiego zgorszenia. Czasami nawet żałowała, że poszła za Rougona, skoro miał tak okropną rodzinę. Byłaby wiele poświęciła, byle tylko Antoni przestał trząść łachmanami przed ich domem, ale Rougon, oburzony postępowaniem brata, nie chciał o tem słyszeć. Kiedy żona przekładała, że lepiej się go pozbyć, dając trochę pieniędzy, odpowiadał z gniewem:
— Nie, nie dam złamanego szeląga, niech zginie!...
Jednakże przyznał w końcu, że zachowanie się Antoniego było nie do wytrzymania. Pewnego dnia Felicya, chcąc sprawę załagodzić, kazała „tego człowieka“, jak się o nim wyrażała pogardliwie, przywołać. Rozmawiał właśnie z towarzyszem, jeszcze większym niż on obdartusem; obadwa byli pijani.
— Chodź, wołają nas tam — rzecze Antoni do swego kolegi, głosem przedrwiwającym.
Felicya cofnęła się, mówiąc:
— Z panem tylko chcę się rozmówić.
— Bah! — odpowiedział — mój przyjaciel jest dobry chłopiec — może wszystko słyszeć. To mój świadek.
Świadek usiadł ciężko na krześle, nie zdejmując czapki i uśmiechem głupowatym rozglądał się do koła. Zawstydzona Felicya zamknęła drzwi od sklepu, żeby nie widziano jakie towarzystwo przyjmuje u siebie. Szczęściem mąż przyszedł jej w pomoc. Gwałtowna kłótnia wszczęła się między braćmi. Antoniemu plątał się język, po dwadzieścia razy powtarzał te same obelgi i oskarżenia; zakończył płaczem, które to rozczulenie o mało że się nie udzieliło i jego towarzyszowi. Piotr bronił się z całą godnością.
— Jesteś nieszczęśliwy i lituję się nad tobą — powiedział nakoniec — pomimo, iż mnie okrutnie obrażasz, ale chcę pamiętać, że jesteśmy synami jednej matki. Jeżeli ci daję cośkolwiek, wiedz o tem, że robię to przez dobroć, nie zaś z obawy. Chcesz sto franków, to je dostaniesz?
Ta nagła ofiara olśniła towarzysza Antoniego, spojrzał zachwycony, jakby mówił: „Skoro obywatel daje sto franków, cóż można przeciwko niemu powiedzieć? Ale Antoni chciał więcej wytargować. Zapytał więc brata, czy to są żarty? On żąda całej należnej mu części, to jest dziesięć tysięcy franków. „Źle robisz, źle!“ — wołał przyjaciel.
Piotr, zniecierpliwiony, chciał obydwóch za drzwi wypchnąć. Natenczas Antoni zredukował swoje żądania od razu do tysiąca franków. Sprzeczali się jeszcze z kwadrans, aż Felicya wmieszała się do nich, gdyż ludzie zaczęli się zbierać przed domem.
— Posłuchaj pan — powiedziała — mąż mój daje dwieście franków, ja zaś obowiązuję się kupić panu całkowite ubranie i zapłacić komorne za cały rok.
Rougon się gniewał. Lecz towarzysz Antoniego, zachwycony, zawołał:
— Mój przyjaciel przyjmuje!
Antoni z kwaśną miną oznajmił, że się zgadza, bo przeczuwał że nie otrzyma nic więcej. Ułożono się, że nazajutrz przyślą mu pieniądze i ubranie a jak tylko Felicya wynajdzie jaką stancyjkę, zaraz się do niej wprowadzi. Kiedy odchodzili, kolega Antoniego o tyle okazał się uniżonym, o ile pierwej był zuchwałym; po dziesięć razy kłaniał się pokornie, niezgrabne, bełkocząc podziękowania, jak gdyby dar Rougonów jego się dotyczył.
W tydzień potem, Antoni zajął duży pokój na Starem-mieście, do którego Felicya, na uroczyste zaręczenie, że ich na przyszłość niepokoić nie będzie, kazała wnieść łóżko, stół i krzesła, co przechodziło daną obietnicę. Adelajda żegnała bez żalu syna, którego krótki pobyt skazał ją na trzy miesiące postu o chlebie i wodzie. Antoni prędko przepił i przejadł swoje dwieście franków, nie pomyślawszy nawet, żeby je włożyć w jaki preceder, mogący przynieść mu dochód. Gdy został bez grosza, nie znając żadnego rzemiosła, przy wstręcie do pracy, chciał znowu zaczerpnąć w kasie Rougonów. Ale okoliczności się zmieniły. Już mu się nie udało nastraszyć brata.
Piotr wyrzucił go ze sklepu, zabraniając raz na zawsze wstępu do swojego domu. Napróżno Antoni wygadywał na niego publicznie, opinia była już za nim; wiedziano w mieście o jego hojności dla brata, gdyż Felicya nie zaniedbała o niej rozgłaszać, Antoniego uważano powszechnie za próżniaka i napastnika. Jednakże głód mu dokuczał. Groził, że zostanie jak jego ojciec przemytnikiem i jakim niecnym czynem shańbi rodzinę całą. Rougon wzruszał na to ramionami, wiedząc że jest zbyt wielkim tchórzem, żeby nadstawił własną skórę. Nakoniec, rozszalały na swoich i na społeczeństwo. Antoni postanowił wziąść się do pracy.
W jednym szynku na przedmieściu, poznał koszykarza, który pracował u siebie w domu. Oświadczył mu się ze swoją pomocą. W krótkim czasie nauczył się pleść kosze i koszyki; następnie sprzedawał je na swoją rękę z wielką łatwością, bo za bardzo nizką cenę. To rzemiosło niemęczące, wielce mu się podobało; mógł przy niem większą część czasu próżnować i tylko wtenczas brać się do roboty, kiedy nie miał ani grosza w kieszeni. Uplótł z tuzin koszyków i wynosił na targ a dopóki wzięte za nie pieniądze starczyły, włóczył się po winiarniach. Przyciśnięty jakim dniem głodu, zbierał resztki łoziny i znów zasiadał do pracy, złorzecząc bogatym, że żyją, chociaż nic nie robią.
W podobny sposób prowadzone rzemiosło koszykarskie jest bardzo niewdzięczne i nie byłoby nigdy zapobiegło jego niedostatkowi, gdyby nie był sobie wynalazł łatwego sposobu zdobycia łoziny. Nie kupował jej nigdy w Plassans, utrzymując że robi zapasy w sąsiedniem miasteczku, gdzie jest daleko tańsza. W rzeczywistości wycinał ją nad Wiorną, podczas ciemnych nocy. Raz nawet schwytał go na uczynku polowy i zasadził na parę dni do kozy. Odtąd zaczął uchodzić w mieście za zagorzałego republikanina. Opowiadał bowiem, że palił spokojnie fajkę nad brzegiem rzeki, kiedy polowy go schwytał, bez najmniejszej przyczyny.
— Chcieliby się mnie pozbyć — mówił — bo wiedzą, jakie są moje zasady. Ale nie boję się tych łotrów bogaczy!
Po dziesięciu latach próżniactwa, Macquartowi się zdawało, że za wiele pracował. Marzył tylko o tem, żeby wymyśleć sposób wygodnego życia, nic nie robiąc. Inni próżniacy, by siedzieć z założonemi rękami, zadawalniają się chlebem i wodą, on przeciwnie chciał próżnować, przytem jeść dobrze i używać życia. Chwilowo przyszło mu na myśl przyjąć służbę u jednego z bogatych panów w cyrkule św. Marka, ale jego przyjaciel mastalerz, odstraszył go opowiadaniem o wymaganiach pańskich. Macquart, zniechęcony koszykarstwem, przewidując że w przyszłości będzie musiał kupować łozinę, już miał się sprzedać za zastępcę i powrócić do życia żołnierskiego, zawsze przyjemniejszego od rzemiosła, kiedy przypadkiem zaznajomił się z kobietą, której spotkanie zmieniło jego zamiary.
Józefina Gavaudan, znana pod zdrobniałem imieniem Finy, była dużą i tęgą kobietą trzydziestoletnią. Twarz miała czworoboczną, prawie męzką a na brodzie i na wierzchniej wardze rzadkie, ale długie włoski. Wiedziano, że przy sposobności może pójść na pięście, to też jej szerokie ramiona i ogromne ręce obudzały dziwne poszanowanie w ulicznikach, którzy nie śmieli uśmiechnąć się nawet z jej wąsów. Przy takiej budowie, Fina miała głosik mały, czysty, dziecinny prawie. Ci, którzy ją znali bliżej, twierdzili, że pomimo groźnej powierzchowności, była łagodna jak baranek. Niezmordowana pracownica byłaby mogła coś zaoszczędzić, gdyby nie upodobanie w trunkach, szczególniej w anyżówce. Często w niedzielę wieczorem przynoszono ją do domu nieprzytomną.
Przez cały tydzień pracowała jak bydlę, pełniąc naraz trzy czy cztery rzemiosła: sprzedawała na targu owoce albo kasztany pieczone, stosownie do pory roku, prowadziła gospodarstwo u kilku kapitalistów, zmywała naczynia stołowe u mieszczan w czasie biesiad, w wolnych chwilach naprawiała wyplatane krzesła. Z powodu tego ostatniego rzemiosła, znało ją miasto całe. W południowych bowiem prowincyach krzesła wyplatane są w wielkiem użyciu.
Antoni Macquart zaznajomił się z Finą na targu. Kiedy chodził tam w zimie z koszykami na sprzedaż, siadał dla rozgrzania się blizko piecyka w którym piekły się kasztany. Zdumiewał się nad wytrwałością kobiety, on, którego najmniejsza praca przestraszała. Powoli, pod szorstką powierzchownością silnej kumoszki, odkrył wiele dobroci i nieśmiałości. Widział nieraz, jak rozdawała garstki kasztanów biednym malcom obdartym, którzy zatrzymywali się w zachwycie przed dymiącym kociołkiem. Innym razem, jak inspektor targowy ją popychał, płakała prawie, niedomyślając się, że ma również silne pięści. Antoni powiedział sobie, że to właśnie żona dla niego. On będzie panem w domu, ona będzie pracowała za dwoje, jak bydle niestrudzone i posłuszne. Zamiłowanie jej w trunkach znajdował bardzo naturalnem. Zważywszy jak należy korzyści tego związku, oświadczył jej swoje zamiary. Fina była uszczęśliwiona. Żaden jeszcze mężczyzna nie miał odwagi zbliżyć się do niej. Chociaż ją ostrzegano, że Antoni jest hultajem najgorszego gatunku, nie miała tyle mocy nad sobą, żeby odrzucić małżeństwo, którego jej silna natura domagała się oddawna. Zaraz po ślubie młody człowiek przeniósł się do mieszkania żony na ulicę Civadière, które, złożone z trzech pokoików, było daleko przyzwoiciej urządzone, niżeli jego izba i z westchnieniem prawdziwego zadowolenia wyciągnął się na dwóch materacach leżących na łóżku.
W pierwszych dniach wszystko szło dobrze. Fina, jak zwykle, zajmowała się rozmaitemi czynnościami. Antoni, przejęty mężowską ambicyą, która go samego zadziwiła, uplótł więcej koszyków przez tydzień, niżeli dawniej przez miesiąc cały. Ale w niedzielę wojna wybuchła. W domu znajdowała się spora sumka pieniędzy, którą małżonkowie znacznie nadwyrężyli; pijani oboje bili się całą noc na miazgę; nie mogąc sobie nazajutrz przypomnieć, co dało powód do kłótni, Fina zabrała się potem do zwykłej roboty, jakby nic nie zaszło, ale mąż, urażony, wstał późno i przepędził resztę dnia paląc fajkę na dworze.
Od tej chwili Macquartowie prowadzili życie jak najstosowniej dla siebie urządzone. Przyjęli za zasadę, że żona będzie pracowała w pocie czoła na utrzymanie męża. Fina, lubiąc instynktownie pracę, nie sprzeciwiała się temu porządkowi rzeczy. Była anielskiej dobroci, dopóki się nie napiła. Znajdując że lenistwo męża jest naturalnem, oszczędzała mu wszelkiej roboty. Jej ulubiony grzeszek, anyżówka, nie robił jej złą, ale sprawiedliwą. Wieczorem. kiedy się zapomniała przy butelce a Antoni szukał kłótni, wtedy wpadała na niego z zaciśniętymi pięściami, wyrzucając mu niewdzięczność i lenistwo. Sąsiedzi słyszeli peryodyczne hałasy w mieszkaniu małżonków i przyzwyczaili się do nich. Była to bijatyka nie na żarty. Żona uderzała jak matka karcąca niedobre dziecko, ale mąż zły i mściwy, nie żałował razów, które zadawał z rozmysłem i nieraz nieszczęśliwą o mało że nie nabawił kalectwa.
— Skorzystasz wiele na tem, jak mi złamiesz nogę albo rękę — powtarzała — któż cię będzie żywił, leniuchu?
Wyjąwszy tych scen gwałtownych, Antoni był zupełnie zadowolony ze swojego nowego położenia, miał dobrą odzież, jadł i pił do syta. Zupełnie też zaniedbał koszykarstwa. Czasem z nudów, postanowił upleść z jaki tuzin koszyków, ale najczęściej nie skończył pierwszego i chował pod kanapę wiązkę łoziny, której przez kilkanaście lat nie mógł spotrzebować.
Macquartowie mieli troje dzieci: dwie córki i jednego syna.
Liza pierworodna przyszła na świat w roku 1827, w rok po ślubie, ale długo w domu nie pozostała. Było to ładne i zdrowe dziecko, o krwi bogatej, podobne bardzo do matki, z wyjątkiem że w charakterze nie miała poświęcenia się, ani pracowitości matczynej. Za to po ojcu odziedziczyła chęć dobrobytu bardzo wybitną. Dzieckiem jeszcze, godziła się na to, żeby pracować dzień cały na ciastko. Miała lat siedem, kiedy upodobała ją sobie naczelnikowa poczty, ich sąsiadka i wzięła ją do siebie. Gdy zaś po śmierci męża przeniosła się do Paryża, zabrała i Lizę za zezwoleniem rodziców, którzy jakby na własność ją dali.
Druga córka, Gerwaza, o rok młodsza, przyszła na świat kaleką. Poczęta w stanie opilstwa, zapewne podczas jednej z tych nocy haniebnych, gdy małżonkowie bili się wzajemnie, miała prawe udo skrzywione i suche; dziedziczny wyrzut sumienia po grubiańskich bijatykach, na jakie matka jej była narażona. Fina, widząc że córka ciągle jest wątła, blada i słabowita, wprawiała ją do anyżówki pod pozorem wzmocnienia. Biedne stworzenie nikło coraz bardziej. Na wysokiej, szczupłej dziewczynie, suknie, zawsze za obszerne, wisiały jak na kiju. Na niekształtnym korpusie mieściła się prawdziwa główka lalki, z drobną, delikatną twarzyczką. Kalectwo u niej było prawie wdziękiem, wiotka jej postać chwiała się lekko i miarowo za każdym krokiem.
Syn Macquartów, Jan, urodził się w trzy lata później. Był to silny chłopiec, niepodobny bynajmniej do wątłej Gerwazy. Przypominał matkę jak starsza córka, ale nie pod względem podobieństwa fizycznego. Pierwszy z rodziny Rougon Macquartów miał rysy twarzy regularne, z wyrazem zimnej obojętności i mało pojętnym. Chłopiec wzrastał z silnem postanowieniem, że sobie wyrobi stanowisko niezależne. Uczęszczał pilnie do szkoły, biedząc twardą głowę, by w nią wlazło trochę arytmetyki i ortografii.
Wszedłszy później do terminu, równe okazywał usiłowania, tem chwalebniejsze, że musiał uczyć się dzień cały tego, co inni umieli w godzinę.
Dopóki biedni malce byli w domu, Antoni wyrzekał, nazywając ich darmozjadami, uszczuplającymi część na niego przypadającą. Tak samo, jak Piotr Rougon, nie chciał mieć więcej dzieci, tych marnotrawców, przywodzących rodziców do nędzy. Trzeba było słyszeć jego utyskiwania, kiedy zasiadali w pięć osób do stołu i matka dawała najlepsze kąski Janowi, Lizie i Gerwazie.
— Tak, tak — zrzędził — opychaj je aż popękają!
Za każdem nowem ubraniem, które im Fina sprawiła, za każdą parą trzewików, był nachmurzony przez dni kilka.
— Ach, gdybym był wiedział — mawiał — nie miałbym nigdy tych bębnów, z których powodu nie mogę więcej palić tytoniu, jak za cztery sous dziennie i jadać muszę kartofle, chociaż ich tak nie cierpię!
Dopiero kiedy Gerwaza i Jan przynieśli mu pierwsze dwadzieścia sous zarobione, przyznał, że i dzieci się na coś przydały. Lizy już wtenczas nie było. Dwoje pozostałych musiało żywić ojca jak go wpierw żywiła matka, co on przyjmował bez żadnego skrupułu.
W ósmym roku życia, mała Gerwaza chodziła do sąsiedniego kupca tłuc migdały i zarabiała dziesięć sous dziennie, które ojciec zabierał wspaniałomyślnie do swojej kieszeni. Fina nie śmiała o nic zapytać. Później dziewczynka poszła na naukę do praczki: zostawszy robotnicą, zarabiała dwa franki na dzień w tenże sam sposób przechodzące do rąk Macquarta. Jan pracował u stolarza i również był obieranym z pieniędzy w dnie wypłaty, jeżeli Macquartowi się udało przydybać go pierwej nim zdołał je oddać matce.
W przeciwnym razie cały dzień złościł się na żonę i dzieci, kłócił się z niemi o najmniejszą drobnostkę. Wstydził się jeszcze przyznać do prawdziwej przyczyny gniewu. Ale potem baczniej czatował; zabrawszy dzieciom pieniądze, hulał po za domem przez kilka dni.
Gerwaza wychowana prawie na ulicy razem z chłopcami z sąsiedztwa, została matką w czternastym roku życia; ojciec dziecka miał zaledwo lat osiemnaście. Był to czeladnik garbarski nazwiskiem Lantier. Macquart z początku gniewał się i krzyczał, ale dowiedziawszy się że matka Lantiera, poczciwa kobiecina, zabiera dziecko do siebie, uspokoił się zupełnie. Niechcąc oddalić Gerwazy, gdyż dziennie zarabiała już dwadzieścia pięć sons, unikał mowy o małżeństwie. W cztery lata później miała drugiego syna, którego matka kochanka wzięła także do siebie.
Na to Macquart zamknął już zupełnie oczy. Kiedy Fina przedstawiała mu nieśmiało, że wypadałoby ułożyć się z garbarzem, aby wyjść z położenia wywołującego obmowę, odpowiedział dumie, że córki dopóty nie odda w małżeństwo uwodzicielowi, aż tenże stanie się jej godnym i będzie miał za co urządzić gospodarstwo.
Ów przeciąg czasu był dla Antoniego Macquarta najpomyślniejszym peryodem życia, Ubierał się jak mieszczanin w garnitury z cienkiego sukna, golił się i czesał starannie, nabrał dobrej tuszy; w niczem już nie przypominał owego obdartego draba, co się włóczył po szynkowniach. Zwiedzał teraz kawiarnie, czytywał gazety, przechadzał się po ulicy Sauvaire. Odgrywał rolę porządnego jegomości, gdy miał pieniądze w kieszeni. Gdy ich brakło — siedział w domu i dąsał się, że nie może pójść na zwykłą porcyę kawy.
W dnie takie obwiniał ludzkość całą, chorował prawie ze złości, tak iż Fina wprost przez litość oddawała mu grosz ostatni, aby miał za co przepędzić wieczór w kawiarni. Kochany człowieczek był niepojętym samolubem. Gerwaza przynosiła do domu około sześdziesięciu franków miesięcznie a chodziła w nędznych sukienkach, kiedy ojciec brał ubranie u najlepszego krawca w Plassans.
Jana, który był już słusznym chłopcem i zarabiał do czterech franków dziennie, obdzierał z większą jeszcze bezczelnością. Kawiarnia, w której Macquart przesiadywał po całych dniach, znajdowała się naprzeciw warsztatu jego majstra i kiedy on pracował heblem lub piłą, widział „pana Macquarta“ popijającego kawę lub grającego w karty z jakim drobnym kapitalistą. Za jego to pieniądze grał ten próżniak, on zaś nigdy nie chodził do kawiarni, nie mając nawet pięciu sous na taki zbytek. Antoni postępował z synem, jak gdyby ten był młodą dziewczyną; nie udzielał mu ani grosza i kazał sobie zdawać rachunek z przepędzonego czasu. Jeżeli chłopiec przepędził czasem dzień jaki za miastem, nad brzegiem Wiorny lub na wzgórzach Garrigues, dostawał plagi od ojca, który długo mu potem wypominał, że przy tygodniowej wypłacie, potrącono dzień stracony na przechadzce. Trzymał Jana w stanie całkowitej zależności; posuwał się do tego stopnia, że kochanki do których syn się zalecał, uważał za swoje. Do Macquartów przychodziły we święto przyjaciółki Gerwazy, młode robotnice, śmiałe i wyzywające; napełniały one mieszkanie wesołą wrzawą. Biedny Jan, pozbawiony wszelkich przyjemności swojego wieku, patrzył na nie błyszczącem okiem. Lecz skromne życie, jakie prowadził, onieśmielało go zupełnie. Bawił się z towarzyszkami siostry, dotykając zaledwie ich ręki. Macquart, wzruszając na to ramionami, mówił szyderczo: „Co za naiwność“! Za to on, gdy żona nie widziała, całował dziewczęta; względem jednej praczki, która się Janowi więcej podobała, posunął się do tego stopnia, że mu ją pewnego wieczora odebrał z rąk prawie. Stary niegodziwiec chciał jeszcze uchodzić za uwodziciela.
Są ludzie, których kochanki utrzymują. Antoni z równą czelnością był na utrzymaniu dzieci i żony. Rabował je, by miał za co hulać. Gdy wracał do domu, miał minę człowieka wyższego, szydził z nędzy jaką zastawał, wymyślał na złe obiady, Gerwazę nazywał dziewczyną do niczego, Janowi przepowiadał że nigdy nie wyjdzie na człowieka. Egoista ten, zjadłszy najlepszy kąsek, zapalał fajkę, najobojętniej patrząc jak biedne dzieci, strudzone całodzienną pracą, zasypiały przy stole. Idąc za przykładem matki, nie obruszały się one nigdy na ojca. On zaś, gdy zabrał żonie ostatnie pieniądze, łajał jeszcze, że za mało pracuje. Fina z łagodnością baranka tłomaczyła się swoim cieniutkim głosem, tak dziwnym przy ogromnej postaci, że jest coraz starszą, że bardzo jej ciężko cośkolwiek zarobić. Po wyjściu męża, wieczorem, biedaczka, dla pociechy, stawiała na stole butelkę anyżówki, którą obie z córką się raczyły, nasłuchując, czy Macquart nie wraca, gdyż przed jego przyjściem, starannie wszystko uprzątały. Zwykle przychodził późno, Jan kładł się spać wcześnie, one zaś, popijając po trochu, nieraz zupełnie traciły przytomność. W takim stanie nie słyszały, że ojciec nadchodzi. Gdy wszedł i spostrzegł co się dzieje, wybuchała walka między małżonkami. Jan musiał nieraz wstawać, by rodziców rozbroić i siostrę zanieść na łóżko, gdyż inaczej spałaby całą noc na ziemi.
W każdem stronnictwie znajdują się i śmieszni i niegodziwi ludzie. Macquart chciwy i zawistny przeciw całemu społeczeństwu, uważał ogłoszoną Rzeczpospolitę jako erę bardzo szczęśliwą, podczas której będzie można czerpać w kieszeni sąsiada, nawet go udusić, jeżeliby okazywał jakie niezadowolenie. Kawiarnia i gazety, których nie rozumiał, wykierowały go na strasznego gadułę, objawiającego najdziwaczniejsze zdania polityczne. Trzeba znać mówców knajp prowincyonalnych, którzy nie mogą należycie przetrawić tego, co czytają, aby powziąść wyobrażenie, do jakiego stopnia niedorzecznej złośliwości doszedł Macquart. Ponieważ wiele mówił o swojej służbie wojskowej i swojej energii, ludzie dobroduszni i naiwni otoczyli go i słuchali. Nie będąc właściwym naczelnikiem stronnictwa, potrafił jednak zebrać do koła siebie grono robotników, biorących jego szalone zachcianki za poczciwe i sprawiedliwe oburzenie.
Od lutego zdawało mu się, że Plassans jest jego własnością. Szyderskie spojrzenia, które idąc przez ulicę przesyłał stojącym na progu swoich sklepów zalęknionym kramarzom, mówiły wyraźnie: „Już nadszedł nasz dzień, moje owieczki, będziecie tańczyli jak wam zaśpiewamy“. Swoją śmiałość i zuchwalstwo posunął do tego stopnia, że przestał płacić za kawę, którą wypijał. Właściciel zakładu, głupiec przestraszony jego impozycyą, nie śmiał się upominać. Trudno byłoby obliczyć, ile w tym czasie spotrzebował filiżanek kawy, ponieważ nietylko sam pił bez miary, ale częstował swoich przyjaciół, którzy za to mieli obowiązek słuchać całemi godzinami jego dowodzeń, że lud umiera z głodu i że bogaci powinni się podzielić majątkiem z tymi, co nic nie mają; on jednak nie dał nigdy ani grosza ubogiemu.
Co szczególniej przywiodło go do zagorzałego republikanizmu, to nadzieja pomsty na Rougonach stojących otwarcie po stronie reakcyi. Co to byłby za tryumf trzymać Piotra i Felicyę w swojej mocy! Chociaż ich interesa nie najlepiej stały, zawsze oni liczyli się do mieszczan, kiedy Macquart był tylko robotnikiem. To przyprowadzało go do wściekłości. Tem bardziej, że jeden syn Rougona był adwokatem, drugi doktorem, trzeci urzędnikiem, kiedy jego Jan pracował u stolarza, Gerwaza była u praczki a żona sprzedawała kasztany na targu, lub wyplatała krzesła u sąsiadów. Przecież Piotr był jego bratem, nie miał większych praw do majątku rodzinnego, tymczasem na mocy zagrabionego mienia, udaje teraz pana. Zacząwszy mówić w tym przedmiocie, dochodził do szaleństwa. Kończył zawsze okrzykując: „Gdyby mój brat był tam, gdzie powinien być, jabym był kapitalistą!“ Gdy go pytano, gdzie brat powinien być? — odpowiadał strasznym głosem: „Na galerach“.
Podczas kiedy Rougonowie gromadzili koło siebie konserwatystów i nabierali pewnego wpływu w mieście, nienawiść jego wzrastała coraz bardziej. Znany salon żółty, stał się w opinii gości kawiarnianych siedliskiem łotrów i złoczyńców, co wieczór przysięgających, że lud wymordują. Macquart rozpowiadał, aby lepiej podburzyć łakomców przeciw Piotrowi, że dawny kupiec oliwy nie był biednym, jak mówił, że tylko skrywał pieniądze przez skąpstwo i obawę. Jego taktyka polegała na podburzaniu ubogich za pomocą kłamliwych opowieści, w które sam w końcu uwierzył. Osobiste żądze i chęć zemsty pokrywał mniemanym patryotyzmem a tak był niewyczerpany i takim grzmiącym prawił głosem, że nikt wówczas nie śmiał wątpić o jego przekonaniach.
W gruncie rzeczy, wszyscy członkowie tej rodziny żywili wściekłe i brutalne żądze. Felicya, rozumiejąc dobrze, że zapał Macquarta pochodził tylko z tajonej zazdrości i gniewu, byłaby chętnie okupiła jego milczenie. Nieszczęściem, brakło jej pieniędzy, nie śmiała zaś wciągnąć go do niebezpiecznej stawki, którą jej mąż rozgrywał. Antoni szkodził im nadzwyczajnie w oczach kapitalistów Nowego-miasta. Dość już, że był ich krewnym. Granoux i Roudier prawie im wymawiali, że taki człowiek należy do ich rodziny. Felicya rozmyślała z trwogą, jak się pozbędą tej plagi. Uważałaby to za wielką nieprzyzwoitość, gdyby w przyszłości wspominano, iż brat pana Rougona był bezcenym próżniakiem a jego żona sprzedawała pieczone kasztany na targu. Drżała o powodzenie swych planów, które Antoni narażał jakby umyślnie. Gdy jej powtarzano złośliwe pogróżki, jakie szerzył na salon żółty, strach ją przejmował na myśl, że zgorszenie publiczne koniec położy wszelkim jej nadziejom.
Antoni przeczuwał, do jakiego stopnia jego postępowanie przerażało Rougonów, chcąc ich przyprowadzić do ostateczności, codzień dziksze wygłaszał przekonania. W kawiarni mówił o Piotrze „mój brat“ — takim głosem, że wszyscy się obracali ku niemu; na ulicy, gdy spotkał którego z codziennych gości żółtego salonu, pomrukiwał srogie obelgi. Mieszczanie zmieszani jego zuchwalstwem, powtarzali je wieczorem u Rougonów, robiąc ich niejako odpowiedzialnymi za niemiłe spotkanie.
Pewnego dnia Granoux przyszedł oburzony; od progu zaraz wołał:
— Prawdziwie, to do niewytrzymania, na każdym kroku trzeba znosić zniewagi. Jak się ma takiego brata jak pan — dodał zwracając się do Piotra — trzeba od niego uwolnić społeczeństwo. Przechodziłem spokojnie przez plac podprefektury, kiedy ten nędznik, mijając mnie, mruknął kilka słów. Między innemi słyszałem wyraźnie: „stary hultaj“.
Felicya zbladła; byłaby chętnie przeprosiła pana Granoux, lecz ten, nie chcąc słyszeć o niczem, zabierał się do wyjścia. Margrabia pośpieszył załagodzić sprawę:
— To dziwne wistocie, żeby ten nieszczęsny miał nazwać pana starym hultajem. Czy pan tylko jesteś pewnym, że obelga stosowała się do pana?
Granoux się zawahał i przyznał, że Antoni mógł powiedzieć: „Jeszcze bywasz u tego starego hultaja?“
Pan de Carnavant pogładził się po brodzie, żeby ukryć mimowolny uśmiech.
Rougon odezwał się z najspokojniejszą miną w świecie:
— Domyśliłem się, że to ja miałem być „starym hultajem“. Jestem szczęśliwy, że nieporozumienie zostało wyjaśnionem. Proszę panów, chciejcie unikać człowieka, o którym mowa, co się mnie tyczy, wypieram się go stanowczo.
Lecz Felicya nie umiała znosić takich rzeczy obojętnie; każde wydarzenie z powodu Macquarta przyprawiało ją o chorobę; nieraz, zamiast spać, powtarzała sobie noc całą: „Co ci panowie pomyślą?“
Na kilka miesięcy przed zamachem stanu, Rougonowie odebrali anonim, złożony z trzech kartek, zapełnionych najniecniejszemi grubiaństwami; grożono im, że jeżeli kiedykolwiek intrygi ich stronnictwa powiodą się, to w gazetach ogłoszoną zostanie gorsząca historya miłostek Adelajdy, oraz opisany będzie postępek Piotra, który zmusił osłupiałą skutkiem rozpusty matkę, do podpisania kwitu na piędziesiąt tysięcy franków. List ten dla Rougona był uderzeniem maczugi. Felicya nie mogła się powstrzymać, żeby nie uczynić wymówek mężowi za haniebne postępowanie jego rodziny; nie powątpiewała ani na chwilę, że list był dziełem Antoniego.
— Za jaką bądź cenę trzeba się pozbyć tego łotra — mówił Piotr — zanadto nam dokucza.
Macquart, wracając do dawnej taktyki, zaczął szukać wspólników przeciw Rougonom wśród własnej rodziny. Liczył z początku na Arystydesa, czytając jego piorunujące artykuły w „Indépendent“. Ale młody człowiek, aczkolwiek zaślepiony szaloną zazdrością, nie był tyle nierozsądnym, żeby bratać się z takim człowiekiem, jak jego stryj. Nie oszczędzał go nawet i trzymał zdaleka od siebie, za co Antoni nazywał go „podejrzanym“ i za takiego ogłaszał w knajpach, w których przebywali. W końcu, wieści się rozeszły, że dziennikarz jest agentem prowokacyjnym. Zawiedziony z tej strony, Macquart przedsięwziął zbadać dzieci siostry swojej, Urszuli.
Urszula umarła w r. 1839, jakby dla spełnienia złowrogich przepowiedni brata. Cierpienia nerwowe matki wyrodziły się u niej w suchoty, zwolna ją trawiące. Zostawiła troje dzieci. Ośmioletnią córkę Agatę, która później wyszła za urzędnika i dwóch chłopców; starszy, Franciszek, miał lat dwadzieścia trzy, młodszy, imieniem Sylweryusz, zaledwie lat sześć. Dla Moureta śmierć żony była bolesnym ciosem, po którym się już nie podniósł. Wegetował przez rok jeden, niczem się nie zajmując, tracąc nawet fundusz zaoszczędzony. Nakoniec jednego poranku znaleziono go powieszonego w gabinecie, gdzie się jeszcze znajdowały rzeczy Urszuli.
Syn starszy, który odebrał wykształcenie handlowe, poszedł na subjekta do Rougoua, na miejsce opuszczone przez Arystydesa.
Rougon, pomimo nienawiści do Macquartów, przyjął chętnie siostrzeńca, wiedząc, że jest pracowity i skromny. Potrzebował człowieka życzliwego, któryby dopomógł mu do lepszego poprowadzenia interesów. Zresztą, kiedy Mouretom dobrze się działo, miał dla nich wielki szacunek i z siostrą się pogodził. Zapewniając byt Franciszkowi, może mniemał, że po części wynagradza tych, których skrzywdził. Unikał tym sposobem zbyt ciężkich wyrzutów sumienia. Oszuści także liczą czasami na uczciwość...
W każdym razie zrobił dobry interes. Siostrzeniec był pomocnikiem jakich mało. Jeżeli w owym czasie, firma Rougonów nie zrobiła majątku, to nie z winy tego pilnego i spokojnego pracownika, stworzonego na to, żeby siedział za kontuarem w sklepie korzennym, pomiędzy butlą oliwy a skrzynią suszonego stokfisza. Chociaż podobny do matki pod względem fizycznym, odziedziczył po ojcu zdrowy rozsądek, zamiłowanie w życiu jednostajnem i w skromnych a pewnych zyskach handlu cząstkowego.
Po trzech miesiącach zażyłości, Rougon wypłacając się dalej z dawnych przewinień, dał Franciszkowi za żonę swoją młodszą córkę, Martę.
Młodzi ludzie pokochali się wzajemnie od pierwszego spojrzenia. Może dlatego, że byli do siebie nadzwyczaj podobni; było to owe ścisłe podobieństwo brata i siostry. Franciszkowi przez matkę dostały się rysy babki Adelajdy. W Marcie objawiał się fakt jeszcze ciekawszy, ona także była portretem Adelajdy, chociaż Piotr Rougon nie posiadał w sobie nic takiego, coby ją przypominało. Podobizna rodowa przeskoczyła przez Piotra, by się odbić na jego córce, jeszcze z większą siłą. Lecz cecha braterstwa młodych małżonków, ograniczała się tylko do twarzy; Franciszek uwydatniał spokojny, ciężki nieco układ kapelusznika Moureta — Marta, niespokojność, bezład, nieusposobienie babki, której była żywym obrazem. Może właśnie podobieństwo fizyczne a sprzeczność moralna popchnęły młodych ludzi ku sobie. Od roku 1840 do 1844 mieli troje dzieci. Franciszek pozostawał ciągle u wuja aż do zwinięcia handlu. Piotr mu proponował, żeby handel po nim objął, chciał mu odstąpić kapitał nakładowy, ale młody człowiek, nie ufając przemysłowi plassańskiemu, wolał próbować szczęścia w Marsylii i tam się przeniósł z małym zasobem pieniężnym.
Macquart pominął tego pracowitego chłopca, przezywając go skąpym i chytrym, zwykłe zdanie próżniaka o ludziach porządnych. Wiedział, że Franciszek nie zdał się wcale do wyprawy przeciw Rougonom. Lecz sądził, że w młodszym synu Moureta, Sylweryuszu, piętnastoletnim chłopcu, znajdzie odpowiedniego wspólnika. Sylweryusz jeszcze do szkoły nie chodził, kiedy umarł jego ojciec. Brat starszy, nie wiedząc co z nim zrobić, zabrał go z sobą do wuja. Ten się skrzywił. Nie miał bynajmniej ochoty posuwać tak daleko systematu wynagrodzeń, by żywić kogoś nieużytecznego. Chłopiec, opuszczony, znienawidzony także przez Felicyę, trawił dni we łzach. Babka Adelajda, podczas rzadkich odwiedzin u Rougonów, zauważyła dzieciaka i ulitowała się nad nim. Gdy zażądała, żeby go jej oddano na wychowanie, Piotr z pośpiechem przystał na przyjemną nader propozycyę. Nie domyślił się wszelako, żeby matce powiększyć szczupłą pensyę, mającą teraz starczyć na potrzeby dwóch osób.
Adelajda liczyła podówczas siedemdziesiąt kilka lat wieku. Niktby już w niej nie poznał owej kochającej kobiety, co z takiem uniesieniem oddawała się miłości dla Macquarta. Pędząc samotne życie w domostwie przy uliczce św. Mittra, zesztywniała i zaskrzepła zupełnie. Wychodziła zaledwie raz nam miesiąc z domu, żywiła się tylko kartoflami i innemi jarzynami. Podobna była do zakonnicy, którą cisza klasztorna zobojętniła dla świata; automatyczna jej postać wyobrażała skończoną martwotę. Przywyknienie zaś do ciągłego milczenia zrobiło ją niemą prawie. Widok zawsze tych samych przedmiotów, kryjących się w panującym półcieniu, nadał jej oczom szklany odblask, przez który widniała próżnia wewnętrzna. Z namiętnych dawnych uniesień wyrobiło się jakieś zmięknienie ciała, bezwładność, drżenie rąk, właściwe zresztą podeszłemu wiekowi. Po śmierci Macquarta, człowieka tak potrzebnego jej do życia, niezaspokojone potrzeby miłości strawiły ją zupełnie. Mniejby ją było znękało życie hańbiące, gdyby je wiodła, niżeli zwalczanie żądz, przekształcające całkiem jej organizm. Niekiedy jeszcze ta stara, blada kobieta, niemająca, jak się zdawało, kropli krwi w żyłach, podlegała napadom nerwowym, które nią wstrząsały jak strumienie galwaniczne, przywracające chwilowo siłę żywotną. Z początku leżała sztywna na łóżku, z otwartemi oczyma, wytężonym wzrokiem, potem gwałtownie się szamotała, jak ów histeryk szalony, którego trzeba wiązać, by głowy o mur nie rozbił. Widząc ją wówczas, możnaby myśleć, że w tej siedemdziesięcioletniej naturze wybucha cały zapas młodych namiętności. Powstawszy z paroksyzmu, chwiała się na nogach; była jak obłąkana. Kumoszki z przedmieścia mówiły: „Upiła się widać stara waryatka!“
Dziecięcy uśmiech Sylweryusza był to ostatni promyk ciepła, co rozgrzewał skrzepłe jej członki. Znękana samotnością, trwożna, by nie umrzeć zapomnianą, zażądała tego dziecka. Jego kręcenie się, bieganie, wlewało życie w głuche pustkowie; niejako zabezpieczało ją od śmierci. Pokochała je nadzwyczaj, chociaż nie była już wstanie zmienić dla niego swego milczącego usposobienia, ani też automatycznych ruchów. Patrzyła całemi godzinami, jak się bawił, słuchała z rozkoszą hałasu, jaki rozlegał się w starych ruderach. Weszło w nie życie, od czasu jak Sylweryusz zaczął biegać, krzyczeć, rozbijać się i jeździć na kiju. On napowrót sprowadził Adelajdę na ziemię; zajmowała się nim z całem poświęceniem się i ze zręcznością młodej matki. Ona, co niegdyś zapominała o własnych dzieciach dla kochanka, teraz sama myła Sylweryusza, czesała, ubierała i bez żadnej przerwy czuwała nad nim. Było to ostatnie przywiązanie, którem niebo obdarzyło tę kobietę, trawioną potrzebą kochania. Zbyt stara, żeby swe uczucie wyrazić tkliwem gadulstwem, właściwem babkom, kochała wnuka w cichości, jak młoda dziewczyna, nie umiejąc pieszczot wynaleźć. Trzymała go na kolanach, długo wpatrując się w jego twarzyczkę a jeżeli dzieciak, przestraszony jej bladością i smutkiem, płakać zaczynał, stawiała go czemprędzej na ziemi, nie śmiejąc nawet pocałować.
Sylweryusz wzrastał samotny przy Adelajdzie. Przez pieszczotę zwykłą dzieciom, przezwał ją ciotką Didą i ta nazwa jej pozostała. Przywiązał się bardzo do babki, czuł dla niej poszanowanie, nacechowane bojaźnią. W młodszych latach, przestraszały go paroksyzmy nerwowe, uciekał wtenczas i krzyczał; powracał gdy się uspakajały. Lecz w dwunastym roku, już jej nie opuszczał; pozostawał przy niej, pilnując, by z łóżka nie spadła, trzymał ją w swojem objęciu. Później patrzył z czułem politowaniem na jej twarz zmienioną i znękaną. Dramaty domowe, w których kobieta była podobną do trupa a dziecko nad nią czuwające niezwykle dobre i tkliwe, powtarzały się prawie co miesiąc. Po przejściu paroksyzmu, ciotka Dida powracała do zwykłych zatrudnień, nie pytając o nie Sylweryusza, bo rzeczywiście, nic sobie przypomnieć nie mogła; on zaś, wiedziony instynktową roztropnością, unikał wszelkiej wzmianki o tem co zaszło. Babka i wnuczek, pomimo zobopólnego przywiązania, nigdy jawnie nie okazywali swoich uczuć. Ona, złamana życiem, zapomniała już jak swoją czułość objawiać zewnętrznie, chłopczyna ze swojej strony, widząc ją tak chłodną i milczącą, nigdyby się nie ośmielił rzucić jej na szyję. Żyli więc w smutnem milczeniu, niemniej się przeto kochając.
Poważny i smętny nastrój, w którym Sylweryusz chował się od dzieciństwa, wyrobił w nim charakter silny, oraz uniesienia pełne zapału. Wcześnie dojrzewał na człowieka rozważnego, wytrwale poszukującego nauki. Nauczył się czytać, pisać i rachować, ale doszedłszy do lat dwunastu musiał zaniechać uczęszczania do szkoły z powodu, iż wszedł do terminu. Czytywał następnie wszystkie książki oderwane, które mu w rękę podpadły. Pierwszych zasad zawsze mu brakowało, ztąd zrobił sobie szczególny zapas luźnych wiadomości i nie mógł ich uporządkować w swojej głowie.
Dzieckiem, bawił się często u stelmacha Viana, mającego swój warsztat w sąsiedztwie ciotki Didy a skład drzewa na placu św. Mittra. Właził na wozy i bryczki pozostawione do naprawy, dźwigał ciężkie narzędzia, zaledwie mogąc je objąć drobnemi rączkami, pomagał robotnikom, podnosząc im żelaztwo, lub przytrzymując jaki kawałek drzewa. Vian, człowiek poczciwy, bardzo go polubił; gdy podrósł, wziął go za czeladnika, nie żądając żadnej zapłaty za czas nauki. Była to wielka radość dla Sylweryusza, gdyż otwierała mu się nadzieja, że będzie mógł biednej babce zwrócić koszta, jakie na jego utrzymanie łożyła. Pilny i pracowity, został w krótkim czasie zręcznym czeladnikiem. Ale ambicya jego sięgała wyżej. Kiedy raz zobaczył u fabrykanta powozów w Plassans piękną, nową, błyszczącą od lakieru karetę, postanowił sobie, że musi robić podobne. Powóz ten pozostał w jego wyobraźni, jako rzadkie arcydzieło sztuki, do którego zdążały jego aspiracye rzemieślnicze.
Wózki, przy których pracował u Viana, już mu się wydały niegodne jego starań. Zaczął tedy chodzić do szkoły rysunków i tam zawiązał przyjaźń z pewnym młodzieńcem, zbiegiem z jakiegoś kolegium. Otrzymawszy od niego w darze kurs geometryi, ślęczał nad nim przez długi czas, łamiąc sobie głowę nad najprościejszemi zagadnieniami. Tym sposobem został uczonym czeladnikiem, zaledwo umiejącym się podpisać, który mówił o algebrze jak o znajomej sobie osobie. Nic tak nie błąka umysłu, jak nauka dorywkowa, niemająca żadnej stałej podstawy.
Najczęściej, biedny samouczek z połapanych okruszyn wiedzy nabiera najfałszywszych pojęć o wielkich prawdach i staje się człowiekiem nieznośnym. W umyśle Sylweryusza jednak, owe ułomki naukowe powiększyły tylko szlachetny zapał. Odgadywał, przeczuwał niejako horyzonty zamknięte jeszcze dla niego. Wyrobił w sobie cześć dla rzeczy, których nie mógł dosięgnąć, żył w głębokiej a niewinnej religii wielkich myśli i słów wielkich, do których poziomu starał się podnieść, aczkolwiek niezawsze je rozumiał. Był to prostaczek godny uwielbienia, prostaczek co klęczał u progu świątyni, biorąc zdaleka gromnice za gwiazdy...
Domostwo przy uliczce św. Mittra składało się najprzód z dużego pokoju, do którego wchodziło się wprost z ulicy. Pokój o kamiennej podłodze, służył zarazem za kuchnię i salę jadalną; posiadał za całe umeblowanie stół, kilka krzeseł i stary kufer, który Adelajda przekształciła na kanapę okrywszy go kawałkiem wełnianej materyi. Po lewej stronie, koło pieca, stała gipsowa figura Matki Boskiej, otoczona kwiatami, tradycyonalna patronka starych niewiast w Prowancyi, które bynajmniej nie są dewotkami. Z pokoju wychodziło się przez korytarzyk na podwórko, gdzie była studnia. Po jednej stronie korytarza był mały pokoik ciotki Didy, z żelaznem łóżkiem i jednem krzesłem; po drugiej stronie jeszcze mniejszy pokoik z łóżkiem na pasach, należący do Sylweryusza, który musiał dobrze myśleć, żeby się w niem pomieścić, oraz cały systemat desek pozawieszanych jedna nad drugą, dla ułożenia na nich swoich rzeczy i ukochanych książek. Chcąc czytać w nocy, zaczepiał lampkę na gwoździu przy łóżku. Jeżeli babka dostała paroksyzmu w nocy, słyszał to zaraz, zrywał się na równe nogi i w jednej chwili był przy niej.
Życie jego młodzieńcze, tak samo upływało jak lata dziecinne; cały byt jego mieścił się w tym zakątku samotnym. Wstrętem go przejmowały knajpy, jak i zabawy niedzielne; nad towarzystwo z nieokrzesanymi kolegami przekładał czytanie i łamanie sobie głowy nad jakiem najłatwiejszem zadaniem geometrycznem. Od czasu jak załatwiał sprawunki i polecenia ciotki Didy, ona wcale nie wychodziła z domu i stała się całkiem obcą dla swojej rodziny. Młody człowiek nieraz rozmyślał nad takiem opuszczeniem; dziwiło go to zapomnienie ze strony dzieci tak blizko mieszkających. Kochał staruszkę tem więcej jeszcze, bo kochał ją za siebie i za drugich. Jeżeli przyszło mu kiedy na myśl, że ciotka Dida pokutuje za dawne grzechy, powtarzał sobie, że on na to jest na świecie, „ażeby jej przebaczył“. W takim umyśle gorącym a powstrzymywanym, idee republikańskie szybko się rozwijały. Sylweryusz, odczytując jeden tom Rousseau’a, nabyty od tandeciarza, nie sypiał po całych nocach, tak marzył o szczęściu powszechnem. Wyrazy: wolność, równość i braterstwo — brzmiały mu w uszach jak czysty i donośny dźwięk dzwonu, na głos którego wierni padali na kolana. Po ogłoszeniu rzeczypospolitej we Francyi, sądził, że wszyscy będą żyli w szczęśliwości niebiańskiej... Na mocy połowicznego wykształcenia, widział nieco dalej niż jego koledzy, nie poprzestawał też w swoich marzeniach na chlebie powszednim. Naiwny, nieznający świata, bujał w jakimś teoretycznym Edenie, w którym wieczna rządziła sprawiedliwość. Raj jego utworu był prawdziwem siedliskiem szczęścia. Ale gdy spostrzegł, że w rzeczywistości niewszystko idzie tak dobrze jak się spodziewał, uczuł dotkliwą boleść, która go doprowadziła do nowych marzeń: pragnął zmusić ludzi, żeby byli szczęśliwymi, zmusić chociażby siłą mocniejszego. Każdy czyn uwłaczający interesowi ludu wywoływał w nim mściwe oburzenie. Łagodny jak dziecko, w polityce był wściekłym; muchyby nie zabił a zrywał się co chwila do broni. Za mało i za wiele umiejący, żeby mógł być wyrozumiałym, nie chciał liczyć się z ludźmi. Pragnął idealnego rządu, pełnego sprawiedliwości. W tym to właśnie czasie, wuj Macquart postanowił użyć go przeciw Rougonom, w nadziei, że ten zapaleniec dostatecznie rozjątrzony, potrafi dogryźć im do żywego. Wyrachowaniu temu nie brakło trafności.
Antoni przyciągał do siebie Sylweryusza, okazując niezwykłe uwielbienie dla pojęć młodzieńca. Wuj i siostrzeniec widywali się po kilka razy na tydzień; w czasie długich rozmów, całkowicie rozstrzygających los kraju, Antoni starał się wlać przekonanie w swego towarzysza, że salon Rougonów był główną przeszkodą do szczęścia Francyi. Lecz nazywając swoją matkę „starą hultajką“, zraził sobie Sylweryusza. Nieproszony, opowiedział mu stare historye. Chłopiec, wstydem przejęty, słuchał w milczeniu, nierad niewczesnym zwierzeniom. Odtąd podwoił jeszcze staranie około ciotki Didy, darząc ją czułem słowem i uśmiechem pobłażania.
Macquart prędko zmiarkował, że się wziął niezręcznie do rzeczy i następnie zaczął wyzyskiwać tkliwość Sylweryusza: nastawał na Rougonów za opuszczenie Adelajdy, za jej zrabowanie, za zaparcie się teraz starej kobiety, która, wszystko im oddawszy, pozostała bez żadnego funduszu. Gdy zdołał wzbudzić oburzenie na Piotra, wielką była jego radość.
Sylweryusz przyszedł raz do Macquartów w porze obiadowej. Antoni pomrukiwał, wybierając wszystkie kawałki słoniny z kartofli i nie spuszczał z oka półmiska, gdy tenże przechodził do rąk Gerwazy i Jana.
— Widzisz, Sylweryuszu — rzekł, podrwiwając — zawsze kartofle, nic — tylko kartofle! I jeszcze dwóch końców niepodobna związać, przy dzieciach, które mają wilczy apetyt.
Gerwaza i Jan spuszczali oczy w talerz, nie śmiąc ukroić sobie kawałka chleba. Sylweryusz, nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego położenia rzeczy, rzekł jak najspokojniej:
— Ależ, mój wuju, powinieneś pracować.
— Ach, tak! Chcesz, żeby ci oszuści bogacze wyzyskiwali moją pracę? Miałbym może niszczyć moje zdrowie za dwadzieścia sous dziennie?
— Każdy zarabia, co może — odpowiedział siostrzeniec — dwadzieścia sous także byłyby pomocą w domu. Zresztą, wuj służyłeś w wojsku, dla czego nie starasz się o jaki urząd?
Wtenczas Fina przez zapomnienie, którego zawsze żałowała, wmieszała się do rozmowy.
— Wszakże ja mu to codzień powtarzam. Jest teraz nawet miejsce. Inspektor targowy, dawny znajomy i życzliwy nam, potrzebuje pomocnika; jestem pewna, że wziąłby mego męża, gdyby ten tylko chciał...
Macquart, spojrzawszy na nią groźnem okiem, krzyknął:
— Milcz! Kobiety zawsze plotą same nie wiedzą co! Wcaleby mnie nie przyjęto, znając moje przekonania.
Za każdem miejscem co mu dawano, w wściekłość wpadał; aczkolwiek zawsze się starał o rozmaite posady. Gdy był blizkim osiągnięcia celu, odmawiał, podając najniedorzeczniejsze powody. Za to innych pilnował, żeby się w pracy nie opuszczali.
Jeżeli wieczorem Jan wziął gazetę do przeczytania, zaraz wołał:
— Poszedłbyś lepiej spać, jutro wstaniesz późno i znów będzie dzień stracony. Słyszane to rzeczy, by ten chłopak ośmielił się przynieść w przeszłym tygodniu mniej pieniędzy niż należało? Brakowało osiem franków! Ale powiedziałem już majstrowi, żeby mu nie oddawał pieniędzy do ręki. Ja sam będę je odbierał.
Jan, rad nierad, szedł spać, żeby nie słuchać dalszych wymówek ojca. Zresztą gdy Sylweryusz był obecny, unikał rozmów, polityka go nudziła, z kuzynem mało sympatyzował; był zdania, że tenże dał się wywieść w pole.
Jeżeli zaś żona i córka, sprzątnąwszy ze stołu, gawędziły z sobą po cichu, Macquart na nie zrządził:
— Ach, próżniaczki! Czy to nie ma nic do naprawiania w domu? Chodzimy wszyscy w dziurach... Słuchaj, Gerwazo, wstępowałem do twojej pani i dowiedziałem się pięknych rzeczy o tobie. Jesteś latawiec i próżniak.
Gerwaza, dwudziestoletnia dziewczyna, wstydziła się gdy ją tak łajano przy Sylweryuszu, który z tej przyczyny także w przykrem był położeniu. Jednego wieczoru, gdy przyszedł później niż zwykle i nie zastał wuja w domu, widział, że obie kobiety były pijane, że przed niemi stała próżna butelka. Od tego czasu nie mógł spojrzeć na swoją kuzynkę, ażeby sobie nie przypomniał haniebnego widoku, jaki przedstawiał się jego oczom. Sam żyjąc jak zakonnik, niechętnie patrzył na młodą dziewczynę, o której chodziły gorszące wieści.
Kiedy obie kobiety, zajęte robotą, naprawiały stare koszule, Macquart, wyciągnąwszy się wygodnie w najlepszym fotelu, palił fajkę, popijał wino i rozkoszował się próżniactwem. Była to właśnie chwila dnia, w której stary łotr miał zwyczaj obwiniać bogatych o ciemiężenie biedaków. Unosił się gniewem na owych panów z Nowego-miasta, którzy żyli, jego zdaniem, kosztem ubogiego ludu, nic nie robiąc. Urywki zdań komunistycznych, pochwytane w gazetach, przechodząc przez jego usta, stawały się ohydnie potworne i śmieszne. Zapowiadał czasy niedalekie, że nikt już nie będzie pracował. I takiemi bredniami, zwykle przeplatał wymyślanie na Rougonów, do których nieprzebłaganą żywił nienawiść.
— Widziałem — rzecze — tę łotrzycę Felicyę, jak kupowała kurczę na targu... Ci złodzieje jedzą kurczęta!
— Ciotka Dida utrzymuje — odezwał się Sylweryusz — że po powrocie wuja z wojska, Piotr okazał się bardzo dobrym dla niego. Wydał przecież znaczną sumę na oporządzenie wuja i na mieszkanie.
— Znaczną sumę! — wrzasnął Macquart — twoja babka jest waryatką! Ci zbóje rozpowiadają takie rzeczy, żeby zamknąć usta. Ja nic nie dostałem.
Fina znów nie w porę wmieszała się do rozmowy, przypominając mężowi, że dostał dwieście franków, całkowite ubranie i czynsz roczny za stancyę. Antoni nakazał jej milczenie, krzycząc z wrastającą złością:
— Wielka rzecz, dwieście franków! Ależ mi się należało dziesięć tysięcy franków! Albo czyż warto mówić o jakiejś komórce i starym surducie, którego Piotr sam nie mógł nosić, tak był poplamiony i podarty!
Chociaż kłamał, ale nikt mu nie zaprzeczał, unikając jego gniewu. Mówił dalej do Sylweryusza:
— Jesteś jeszcze bardzo naiwnym, że ich bronisz. Obdarli twoją matkę, biedaczka byłaby żyła dotychczas, gdyby się miała za co leczyć.
— Ależ, wuju, nie jesteś sprawiedliwym — odpowiedział młodzieniec — moja matka nie umarła bynajmniej z braku starań, ojciec mój nie byłby przyjął ani grosza od jej rodziny.
— Daj tam pokój z takiem gadaniem. Twój ojciec byłby wziął pieniądze jak każdy inny. Okradziono nas niegodnie, powinniśmy odebrać nasz majątek.
Macquart powracał po raz setny do opowieści o piędziesięciu tysiącach franków. Sylweryusz, znając ją na pamięć, słuchał zniecierpliwiony.
— Gdybyś był człowiekiem — mawiał Antoni — tobyś poszedł kiedy ze mną do Rougonów, narobilibyśmy tyle hałasu, ażeby nam dano pieniędzy.
Ale poważny Sylweryusz odpowiedział stanowczo:
— Jeżeli nas obdarli, tem gorzej dla nich, w przyszłości za to odpokutują. Nam zaś nie wypada godzić na własną rodzinę.
— Co za baranek! — wołał wuj rozgniewany. — Niechno nasi będą górą, potrafię sam załatwić swoje sprawy. Albo to Pan Bóg zajmuje się nami! Z głodubym umierał a żaden z tych łajdaków nie podałby mi kawałka chleba!...
Macquart, gdy wpadł na tę materyę, nieprędko ustawał. Wyjawiał wszystkie krwawiące się razy swojej zazdrości. Czepiał się wszystkich krewnych o to, że mu się dobrze nie wiodło.
— Tak, tak — powtarzał z goryczą — byliby radzi, żebym zdechł jak pies...
Gerwaza, nie podnosząc głowy od roboty, odezwała się czasem nieśmiało:
— Jednak, mój ojcze, kuzyn Pascal był dla nas bardzo dobry w przeszłym roku, w czasie twojej choroby.
— Leczył cię darmo — dodała Fina — nawet wsunął mi nieraz pięciofrankówkę na rosół dla ciebie.
— On, ten partacz, byłby mię o śmierć przyprawił, gdyby nie moja silna natura. Milczałybyście, głupie! Dajecie się każdemu w pole wyprowadzić jak dzieci. Oni wszyscy bez wyjątku chcieliby, żebym umarł. Jeżeli kiedy zachoruję, pamiętajcie żebyście po niego nie posyłały. Nie chcę, żeby mię leczył doktór, który nie ma żadnej praktyki.
Rozpuściwszy język, mówił dalej:
— Albo ta żmija, Arystydes, ten oszust, zdrajca; jeżeli wierzysz w jego artykuły gazeciarskie, mój Sylweryuszu, to ci muszę powiedzieć, żeś straszliwie głupi. Jestem pewien, że ten mniemany republikanin, porozumiewa się ze swym godnym ojcem, ażeby się z nas naśmiewać. Zobaczysz, jak zwinie chorągiewkę... A jego brat, ów znakomity Eugeniusz, ten wielki osioł, którym się tak szczycą i utrzymują bezczelnie, że ma w Paryżu znakomite stanowisko. Najpewniej jest urzędnikiem przy ulicy Jerozolimskiej, czyli szpiegiem...
— Zkądże to wiesz, wuju? — przerwał Sylweryusz, oburzony kłamliwemi oskarżeniami.
— Wierz lub nie, jak ci się podoba! Ja ci powiadam, że tak jest. Z twoją dobrodusznością wyjdziesz na to, że cię ostrzygą jak owcę. Czyś ty mężczyzna? Nie chcę źle mówić o twym bracie Franciszku, ale na twojem miejscu gniewałoby mię jego postępowanie z tobą. Dobrze mu idzie w Marsylii a nie przyśle ci ani dwudziestu franków na drobne przyjemności. Jeżeli kiedy popadniesz w niedostatek, nie radzę ci udawać się do niego!
— Nie potrzebuję nic od nikogo — odpowiadał młodzieniec poruszony. Moja praca wystarcza dla mnie i dla ciotki Didy. Wuj jest zbyt złośliwym.
— Mówię tylko prawdę, chcę otworzyć oczy. Nasza rodzina jest brudną rodziną. Smutne to są rzeczy, ale cóż robić. Nawet ten pędrak dziewięcioletni, Maksym, syn Arystydesa, jak mię spotka, to język pokazuje. Ten chłopak będzie bił kiedyś własną matkę i dobrze zrobi! Mów co chcesz, ci ludzie nie zasługują na szczęście, jakie im służy. Ale to tak zawsze, dobrzy nic nie mają, gdy złym się powodzi.
Wszystko co Macquart mówił, mocno drażniło Sylweryusza; byłby wolał nie wiedzieć o niczem. Jeżeli zaś zbyteczną okazał niecierpliwość, wuj uciekał się do ostatecznego środka rozjątrzenia go przeciw krewnym.
— Broń ich, broń! — dodawał niby łagodniej. — Co do mnie, tak się urządziłem, że nie mam z nimi żadnej styczności; jeżeli co mówię, to przez litość dla biednej matki, z którą ta szajka niegodnie się obchodzi.
— Nędznicy! — szepnął Sylweryusz.
— Albo ty wiesz, co oni na nią wygadują! Arystydes nie pozwala synowi witać się z nią, Felicya wspomina o zamknięciu jej w domu waryatów.
Na te słowa, młodzieniec, blady jak chusta, gwałtownie przerwał wujowi:
— Dość już tego! Nie chcę słyszeć więcej. Trzeba temu koniec położyć.
— Już zamilczę, kiedy ci to sprawia taką przykrość — odpowiedział stary łotr, udając dobrodusznego. — Są jednak rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, jeżeli nie chcesz uchodzić za osła.
Macquart doświadczył wielkiej radości, gdy mu się udało łzy wycisnąć z ócz młodzieńca, gdyż go nienawidził więcej może niż wszystkich, za jego pracowitość i statek. Z okrutnem wyrachowaniem wynajdywał różne kłamstwa, by boleść zadać jego sercu; gdy dopiął celu i widział, że jest dostatecznie rozjątrzonym, zaczynał wtedy mówić o polityce.
— Słyszałem z pewnego źródła — rzekł, głos zniżając — że Rougonowie nad czemś spiskują.
— Cóż to takiego? — pytał Sylweryusz.
— Jest zamiar pojmać jednej nocy wszystkich dobrych obywateli i wsadzić ich do więzienia.
Z początku siostrzeniec nie dowierzał, ale jak zaczął przytaczać dzień i godzinę, wszystkie okoliczności, w jakich spisek ma być wykonany, mówić o ułożonej liście, o nazwiskach na niej pomieszczonych, dał się w końcu złapać i wołał w uniesieniu:
— Trzeba zniszczyć ich wpływy, inaczej kraj zdradzą. Cóż oni chcą zrobić z obywatelami, których mają aresztować?
— Co z nimi zrobią? — odpowiadał Macquart — roztrzelają ich gdzie w rowie. Nie będą to pierwsi zamordowani; idź tylko w nocy po za pałac sprawiedliwości a usłyszysz strzały i jęki...
— Ach podli! — powtarzał przerażony Sylweryusz.
Zwykle Fina i Gerwaza szły spać, kiedy wuj i siostrzeniec zajmowali się głęboką polityką i do północy komentowali wiadomości z Paryża, lub obrót zbliżającego się starcia. Macquart wychylał kieliszek za kieliszkiem, dodając sobie ducha, ale nie mógł młodzieńca namówić do wyprawy przeciw Rougonom. Sylweryusz odwoływał się tylko do przedwiecznej sprawiedliwości, która prędzej czy później złych dosięgnie.
Szlachetny chłopiec z zapałem mówił o wzięciu się do broni przeciw nieprzyjaciołom kraju, ale skoro tylko ci nieprzyjaciele uosabiali się w wuju Piotrze, lub innych znajomych, wolał liczyć na pomoc niebios, któraby uwolniła go od krwi przelewu. Byłby nawet przestał bywać u Macquarta, gdyby nie potrzeba wygadania się o sprawach publicznych. W każdym razie wuj wywarł na jego przyszłość wpływ niemały, podniecając jego nerwy i wiodąc go do przekonania, iż walka zbrojna jest nieuniknioną dla szczęścia ludzkości.
Gdy Sylweryusz skończył lat szesnaście, przypuszczono go na zalecenie Macquarta do tajnego towarzystwa „Montagnardów“, rozgałęzionego na całem Południu. Od tej chwili młodzieniec nie spuszczał z oka strzelby kontrabandzisty, którą Adelajda pielęgnowała nad kominkiem. Raz, w nocy, kiedy babka spała, wyczyścił ją i przywrócił do dobrego stanu. Powiesiwszy ją napowrót na gwoździu, oczekiwał dalszych wypadków.
Macquart, pomimo bezskuteczności swych zabiegów, nie zniechęcił się bynajmniej, był pewny że sam da rady Rougonom, jeżeli ich gdzie w kącie przydybie. Wściekłość jego posunęła się do najwyższego stopnia, gdy skutkiem niepomyślnych okoliczności, musiał się wziąść do pracy. Na początku roku 1850, Fina umarła prawie nagle na zapalenie płuc, zaziębiwszy się przy praniu bielizny w rzece. Przyniósłszy mokry tłomok na plecach, zmuszoną była zaraz się położyć i już nie wstała więcej. Śmierć jej przeraziła Macquarta, gdyż odjęła mu główny jego dochód. Kiedy w kilka dni potem sprzedawał kociołek do gotowania kasztanów i podstawkę służącą przy wyplataniu krzeseł, obwiniał Boga, że mu odebrał silną pracownicę, której wstydził się za życia a żałował po śmierci.
W miesiąc później, Gerwaza, znękana chciwością ojca, który od niej wymagał podwójnego zarobku, zabrawszy swoje dzieci, uciekła z Lantierem do Paryża. Jan poszedł za przykładem siostry, z tygodniową swą płacą w kieszeni opuścił miasto, nakazawszy powiedzieć ojcu, że nie jest w stanie sam jeden wyżywić tak nienasyconego marnotrawcy. Antoni, pozostawszy bez grosza w mieszkaniu, gdzie przez lat dwadzieścia opływał we wszystko z pracy innych, wpadł w złość szaloną. Rozbijał nogami sprzęty, klął na czem świat stoi, nareszcie rzucił się na ziemię i jęczał jakby miał umierać. Gdy Sylweryusz przyszedł go odwiedzić, prawił mu o niewdzięczności dzieci, dla których tyle zrobił poświęceń i zawsze był najlepszym ojcem. Dzieci zaś opuściły go w starości, kiedy już nic nie mogły od niego wyciągnąć.
— Ależ wuj jeszcze może pracować — mówił Sylweryusz.
Macquart zaczynał kaszlać, krzywić się, kiwając smutnie głową, jakby dla pokazania, że już nie może podołać żadnym trudom. Przed odejściem siostrzeńca, pożyczył od niego dziesięć franków. Przez cały miesiąc żył ze sprzedaży sprzętów domowych i wszystkich starych rzeczy, jakie dzieci pozostawiły w domu. Zatrzymał tylko łóżko, krzesło, stół i suknie, jakie miał na sobie. Kiedy nic już nie było do sprzedania i został bez pieniędzy, trapiony głodem, wyciągnął od kilkunastu lat zaniedbaną wiązkę łoziny i wziął się do roboty z przekleństwem na ustach, z obliczem przerażonem i wybladłem, jakby przystępował do popełnienia zbrodni. Teraz dopiero szynkownie napełniały się odgłosem jego słów podburzających, wyzywających pożogi i morderstwa. Już to nie był „pan Macquart“ ogolony i ubrany, odgrywający rolę obywatela, ale napowrót brudny obdartus, wyzyskujący swoje łachmany.
Felicya, spotkawszy go raz na targu, gdzie ją zaczepił i przykrą zrobił jej scenę, bała się już z domu wychodzić. Wraz z nędzą wzrastała jego nienawiść i zazdrość.
W takiem usposobieniu umysłu, dowiedział się o zamachu stanu z radością psa, który węszy odprawę. Podczas kiedy liberalni, godni szacunku trzymali się na uboczu, on wysuwał się naprzód i dla robotników stał się sztandarem zjednoczenia, pomimo, iż dobrze znano wartość tego krzykliwego próżniaka. W pierwszych dniach, gdy miasto było spokojne, Macquart trwożył się, że nie będzie mógł przeprowadzić swoich zamiarów; lecz za powstaniem wiosek okolicznych, nadzieja w niego wstąpiła. Za nic w świecie nie byłby opuścił Plassans; wymyślił też jakiś pozór, żeby pozostać w mieście, kiedy w niedzielę zrana robotnicy wyszli dla połączenia się z bandą z Palud i Saint-Martin-de-Vaulx. Wieczorem siedział w jakiejś lichej szynkowni, gdy nadszedł jeden z jego kolegów z wiadomością, iż powstańcy są już niedaleko. Macquart ucieszył się niezmiernie, już mu się zdawało, że dławi Rougonów. Wyszedł pośpiesznie z szynku i połączył się z republikanami miejskimi, którzy się zbierali na ulicy Sauvaire. Ich to właśnie spostrzegł Rougon umykający do matki. Gdy doszli do ulicy Banne, Macquart idący na końcu, zatrzymał czterech drabów, nad którymi nabrał przewagi i przekonał ich, że należy natychmiast pojmać nieprzyjaciół Rzeczypospolitej; dla uniknienia wielkich nieszczęść. Poszedł razem z nimi do mieszkania Piotra i zaczął gwałtownie do drzwi łomotać. Felicya w tak stanowczej chwili, zachowała się wzorowo. Zeszła na dół i drzwi od ulicy otworzyła.
— Idziemy do ciebie — odezwał się gburowato Macquart.
— Dobrze, niech panowie wejdą — odpowiedziała z uśmiechem, udając, że nie poznaje brata mężowskiego.
Gdy weszli na górę, Macquart rozkazał jej zawołać Piotra.
— Mego męża niema w domu — odpowiedziała spokojnie — dzisiaj o szóstej wieczorem pojechał do Marsylii.
Antoni, gniewny, zaczął chodzić po całem mieszkaniu, przerzucał pościel, zaglądał za firanki, pod meble; w czem mu także dopomagali towarzysze, Felicya tymczasem, usiadłszy w salonie, zapinała suknię, jak osoba nagle ze snu przebudzona, która nie miała czasu ubrać się porządnie.
— Więc naprawdę ten tchórz uciekł! — krzyknął Macquart, wracając do salonu.
Lecz nie przestawał oglądać się niespokojnie na wszystkie strony, przeczuwając że Piotr nie opuściłby swego stronnictwa w tak ważnej chwili. Przysunąwszy się więc do Felicyi, która ziewała, rzekł:
— Powiedz mi, gdzie twój mąż się schował, przyrzekam ci, że mu się nic złego nie stanie.
— Powiedziałam tak jak jest — odrzekła z niecierpliwością, nie mogę wam przecież dostawić męża, skoro go nie ma. Sami szukaliście go wszędzie, dajcież mi teraz pokój.
Macquart, przyprowadzony do ostateczności tą krwią zimną, byłby może wybił Felicyę, ale ze dworu doszedł gwar potężny; powstańcy wchodzili na ulicę Banne. Antoni, pogroziwszy bratowej pięścią i obiecawszy że powróci wkrótce, wyszedł z mieszkania; na schodach pozostawił na straży jednego z towarzyszących mu ludzi z poleceniem, by czatował na Rougona i zaraz mu doniósł, gdy ten się pokaże.
Będąc już na ulicy, Macquart spojrzał w górę i zobaczył Felicyę wyglądającą oknem na powstańców. Ten ostatni dowód spokoju rozdrażnił go do najwyższego stopnia.
— Patrz, patrz na nas — wołał groźnie — zobaczymy, czy jutro będziesz tu stała.
Powstańcy weszli do miasta o godzinie jedenastej, przez bramę Rzymską, otworzoną im przez robotników pozostałych w Plassans, mimo oporu stróża, któremu przemocą klucz odebrać musieli. Na czele kolumny szli mieszkańcy plassańscy; Mietta obok Sylweryusza niosła chorągiew, idąc śmiało z głową podniesioną, bo się domyślała, że z za firanek, ciekawe oczy przestraszonych obywateli śledzą ten pochód. Miasto wydawało się jakby w śnie wieczystym pogrążone, gdzieniegdzie tylko kilku odważniejszych ludzi wysunęło głowy z lufcików, ale ujrzawszy wysoką dziewczynę w czerwonym płaszczu, prowadzącą tłumy czarnych szatanów, wnet cofali się, z przerażeniem zamykając okna. Panująca cisza ośmieliła powstańców, że się zapuścili w jasne uliczki Starego-miasta; następnie rozłożyli się na placu targowym i na placu przed ratuszem. Obadwa te miejsca księżyc wspaniale oświecał. Ściany ratusza błyszczały jasną białością, na jego balkonie widać było kilka stojących osób. Oprócz mera, komendanta Sicardot, czterech radców municypalnych, znajdowało się tam jeszcze kilku urzędników. Brama była zamknięta; powstańcy zatrzymali się, zdawało się, że przystąpią do jej wysadzenia. Przybycie ich o tej godzinie było zupełnie dla władzy niespodziewane. Sicardot, nim przyszedł do ratusza, włożył mundur i obudził mera. Kiedy strażnik bramy Rzymskiej przybiegł z wieścią, iż powstańcy weszli do miasta, komendant zaledwie zdołał zgromadzić dwudziestu gwardzistów narodowych. Nawet żandarmów nie zdołano zawiadomić. Zamknięto tylko bramę, aby się naradzić nad położeniem rzeczy.
Garçonnet, jako przeciwnik Rzeczypospolitej, pragnął bronić się. Lecz że był człowiekiem roztropnym, pojmował bezskuteczność oporu. Rada prędko się odbyła, tylko Sicardot opierał się stanąć do walki. Garçonnet, wzruszając ramionami, oświadczył, iż jedynem wyjściem z takiego stanu była kapitulacya honorowa. Wyszedł na balkon wraz z osobami obecnemi. Tłum na dole stojący uciszył się.
— Kto jesteście i czego chcecie? — zawołał mer silnym głosem.
Wtedy człowiek w paltocie, jakiś właściciel z Palud, wystąpił naprzód, mówiąc:
— Otwórzcie bramę... Unikajmy walki bratobójczej....
— Wzywam was, abyście odeszli — mer odpowiedział. — Protestuję w imieniu prawa.
Na te słowa tłum zaczął szemrać, kilka głosów się odezwało:
— Właśnie przychodzimy tutaj w imieniu prawa. Wy, jako urzędnicy, powinniście szanować zasadnicze prawa kraju i bronić zgwałconej konstytucyi. „Niech żyje konstytucya!“ „Niech żyje Rzeczpospolita!“ — odezwali się powstańcy. Kiedy Garçonnet, powołując się na swoje stanowisko mera, chciał mówić, tenże sam właściciel z Palud przerwał mu stanowczo:
— Jesteś pan urzędnikiem władzy upadłej, przychodzimy właśnie usunąć cię z urzędowania.
Komendanta Sicardot mocno jątrzył widok strzelb i kos improwizowanych żołnierzy; przygryzając wąsy, tłumił głośne złorzeczenia, lecz gdy usłyszał, że jakiś jegomość w cywilnem ubraniu śmie mówić o złożeniu mera z urzędu, nie mógł się dłużej powstrzymać i zawołał głośno:
— A łotry! Gdybym tylko miał czterech żołnierzy i kaprala, zarazbym zeszedł na dół, by was nauczyć rozumu.
Nieoględne te wyrazy, wnet rozwiązały położenie. Tłum rzucił się ku bramie ratusza i w jednej chwili ją wysadził; rozbrojono następnie gwardzistów; przyaresztowano mera i obecnych urzędników. Sicardot, który odmówił oddania szpady, uszedł skutków oburzenia, tylko za wstawieniem się naczelnika z Tulettes, człowieka bardzo rozważnego. Opanowawszy ratusz, powstańcy odesłali jeńców do kawiarni na placu targowym, gdzie pozostali pod strażą.
Armia powstańcza byłaby ominęła Plassans, gdyby dowódcy nie osądzili, że potrzebuje kilku godzin odpoczynku i pożywienia. Zboczyli więc z drogi, która ich wiodła wprost do punktu zbornego i to mylne rozporządzenie stało się powodem ich zguby.
Garçonnet, dowiedziawszy się, że armia potrzebuje posiłku, oświadczył, iż dostarczy żywności. Urzędnik ten w tak trudnych okolicznościach okazał wiele taktu. Chciał ich prędko nakarmić, żeby, odeszli nim się plassańczycy przebudzą. Ich przechód wówczas wydałby się jak senne marzenie, rozproszone z dnia brzaskiem. Pod strażą dwóch ludzi mer, jako więzień, poszedł do piekarzy, do przekupniów i dostarczył powstańcom wszelkich możliwych zapasów żywności.
Wtedy place przedstawiły się jak obszerne refektarze. Pomimo zimna dość było wesoło wśród zgłodniałej rzeszy; chuchając w palce, śpiesznie zjadali swe porcye. Ciekawe kumoszki, z za okien przypatrywały się krwiożerczym republikanom, którzy popijali tylko studzienną wodę ze swoich dłoni.
Po zajęciu ratusza, powstańcy opanowali także poblizkie koszary żandarmeryi. Żołnierzy zaledwie ze snu przebudzonych z łatwością rozbrojono; tłum w tę stronę zmierzający uniósł także Miettę i Sylweryusza. Ona została pod murem z chorągwią, on zaś, porwany wewnątrz budynku, pomagał towarzyszom do odbierania broni żandarmom. Szamotał się z jednym tęgim mężczyzną, nazwiskiem Rougade, któremu chciał wydrzeć karabin; broń wystrzeliła i wybiła żandarmowi prawe oko. Sylweryusz, krwią obryzgany, opamiętał się i ostygł w jednej chwili. Wybiegł czemprędzej na ulicę, otrząsając ręce.
— Tyś raniony! — krzyknęła Mietta.
— Nie, nie — odpowiedział stłumionym głosem — zabiłem żandarma.
— Jakto, na śmierć!
— Nie wiem, miał całą twarz krwią zalaną. Chodź prędko...
Pociągnął dziewczynę na plac targowy i posadził na ławce kamiennej.
— Poczekaj tu na mnie, ja zaraz, powrócę.
Mietta się domyśliła, że przed odejściem, chce się pożegnać z babką.
— Idź — powiedziała mu — bądź o mnie spokojny. Ale umyj ręce.
Oddalił się szybko. Od chwili jak poczuł ciepłą krew Rougade’a na swoich rękach, jakaś siła niewidzialna popychała go do mieszkania Didy. Zdawało mu się, że tylko woda z jej studni zdoła zmyć tę krew z niego. Wszystkie spokojne lata dziecinne i młodzieńcze stanęły mu na myśli, uczuł niepowstrzymaną potrzebę przytulenia się chociaż na chwilę pod skrzydła babki. Przybiegł bez tchu prawie. Ciotka Dida jeszcze nie spała; w innej chwili byłoby go to zastanowiło, ale teraz nie pomyślał o tem; nie widział nawet wuja Rougona siedzącego na kufrze.
Nie czekając zapytania, rzekł szybko:
— Przyszedłem się pożegnać, babuniu... idę wraz z innymi... Przebacz mi, widzisz krew na moich rękach... podobno zabiłem żandarma.
— Zabiłeś żandarma! — zawołała babka szczególnym głosem.
Oczy jej dziwnym zaświeciły blaskiem, zwróciła je natychmiast w stronę komina.
— Wziąłeś strzelbę — rzekła — gdzie jest strzelba?
Sylweryusz, który zostawił broń przy Miecie, zapewnił że jest w bezpiecznem miejscu. Pierwszy raz Adelajda wspomniała mu o kotrabandziście Macquarcie.
— Odniesiesz fuzyę, prawda? Przyrzekasz mi, że to zrobisz?... Jest to jedyna pamiątka, którą mam po nim. Zabiłeś żandarma, żandarmi jego zabili...
Patrzyła wytężonym wzrokiem na Sylweryusza, nie myśląc go zatrzymywać. Nie pytała go o żadne tłomaczenie, cała jej myśl skierowała się do jednego punktu.
— Czy z tej fuzyi zabiłeś żandarma? — zapytała.
Sylweryusz, nie wiedząc zapewne o co idzie, odpowiedział bez myśli:
— Tak jest... idę ręce umyć.
Kiedy wracał od studni, dopiero spostrzegł Rougona, który, słysząc poprzednią rozmowę, pobladł z przerażenia. Felicya miała racyę, cała rodzina jakby naumyślnie szkodziła jego interesowi. Czyż on zostanie kiedy poborcą, jeśli pozwoli temu szaleńcowi połączyć się z powstańcami?
— Słuchaj, Sylweryuszu, rzekł głosem nakazującym — jestem naczelnikiem rodziny... Zabraniam ci wychodzić z tego domu. Idzie tu o honor nas wszystkich. Jutro wyprawię cię za granicę.
Sylweryusz wzruszył ramionami i spokojnie odpowiedział:
— Pozwól mi pan odejść, nie jestem szpiegiem, nie zdradzę twojej kryjówki.
Kiedy Rougon odwoływał się do związków rodzinnych, jakie ich łączyły i do władzy, jaka mu przypadała jako najstarszemu, młodzieniec rzekł zniecierpliwiony:
— Czyż ja jestem pańskim krewnym? Zawsześ się mnie wypierał, dzisiaj ze strachu przychodzisz tutaj, czając że godzina sprawiedliwości nadeszła. Odstąp pan ode drzwi i przepuść mię, mam obowiązek do wypełnienia.
Rougon nie ruszał się, co widząc ciotka Dida, która słuchała słów Sylweryusza z zachwytem, położyła wyschłą rękę na ramieniu syna i wyrzekła:
— Usuń się, Piotrze, dziecko musi wyjść!
Młodzieniec, lekko odsunąwszy wuja, wybiegł na ulicę. Rougon drzwi za nim zamknął, mówiąc gniewnie:
— Jeżeli mu się przytrafi nieszczęście, to z winy matki. Trzeba być waryatką, żeby zrobić coś podobnego.
Adelajda poszła do kominka, dorzuciła kilka drewek na gasnący ogień i szeptała z uśmiechem:
— Nie obawiam się... On nieraz całe miesiące bywał po za domem a powracał zdrowszym zawsze...
Mówiła zapewne o Macquarcie.
Sylweryusz pobiegł na plac targowy. W tem miejscu, gdzie Miettę zostawił, ujrzał zbiegowisko ludzi i posłyszał hałas. Przykre zajście miało miejsce. Kiedy powstańcy zasiedli do jedzenia, kilku ciekawych mieszkańców przechadzało się pomiędzy nimi. Przyszedł także Justyn, syn Rébufata z Jas-Meiffrenu. Dwudziestoletni ten chłopiec był bardzo brzydki, zezowaty, wątły, krzywy, przytem złego charakteru. Niecierpiał swojej krewnej Mietty, żałował jej kawałka chleba, obchodził się z nią z największą pogardą, jako przybłędą przez litość przygarniętą. Prawdopodobnie dziewczyna nie przyjmowała jego zalotów. Mścił się więc za odmowę i za własną brzydotę, wstręt budzącą. Robił co mógł, ażeby ojca przeciw niej podburzyć, żeby ją z domu wypędził. Szpiegował ją na każdym kroku i odkrył schadzki z Sylweryuszem. Właśnie tego wieczoru udzielił swoich wiadomości i wniosków Rébufatowi, który wpadł w gniew wielki, odgrażając się, że takiego latawca w domu trzymać nie będzie. Justyn wyszedł wieczorem z domu, w nadziei że Miettę spotka gdziekolwiek i tym sposobem był obecny przy wejściu powstańców. Podszedłszy pod ratusz, ujrzał dziewczynę siedzącą na ławce, gdzie ją umieścił Sylweryusz. Zbliżywszy się do niej, zaczął natrząsać i wyszydzać czerwoną chorągiew i płaszcz jej czerwony. Mietta, przestraszona, rozpłakała się rzewnie, słysząc gburowate żarty i dotkliwe obelgi. Oświadczył jej, żeby nie powracała do Jas-Meiffrenu, bo ją wuj nie przyjmie więcej. Kilku powstańców zaczęło ujmować się za biedną dziewczyną i właśnie w owej chwili Sylweryusz nadbiegł. Justyn cofnął się czemprędzej, dotknąwszy przy odwrocie swą ofiarę, następującemi słowy:
— Ach! domyśliłem się, że stelmach jest niedaleko! Dla niego ta nieszczęsna dom nasz opuściła! Jeszcze nie ma lat szesnastu! Kiedyż będą chrzciny? Ale nie radzę, byś powracała do nas, mój ojciec obiłby cię rózgami.
Jeszcze nie zdołał uciec, kiedy Sylweryusz, przyskoczywszy doń uderzył go pięścią w twarz. Mietta tymczasem łzy ocierała i usiłowała się uspokoić; gdy przeciwnik uciekł, Sylweryusz przystąpił do niej i patrzył na nią łagodnie, pragnąc ją pocieszyć.
— Nie, już nie będę płakała — rzekła młoda dziewczyna. — Wolę, że się tak stało, nie żałuję, żem ich opuściła. Jestem teraz zupełnie wolną.
Wzięła chorągiew i razem z Sylweryuszem połączyli się z powstańcami. Była już godzina druga. Zimno stawało się dokuczliwsze. Dowódzcy dali sygnał do wymarszu; kolumna się złożyła, więźniów wzięto w środek. Oprócz Garçonneta i komendanta Sicardot, powstańcy przytrzymali poborcę Peirotte’a i kilku innych urzędników.
Pomiędzy gromadą ciekawych, krążył także Arystydes. Kochanemu chłopcu zdawało się, że wobec tak groźnej demonstracyi nie wypada być przeciwnikiem republikanów, lecz że nie chciał się zbytecznie osławić, przyszedł ich pożegnać z ręką na temblaku, ubolewając że skaleczenie nie pozwala mu wziąść broni do ręki. Spotkał w tłumie swego brata Paskala, który niósł pudełko z podróżną apteczką, a pod pachą futerał z narzędziami. Doktór zawiadomił go spokojnie, że idzie z powstańcami. Arystydes nazwał go po cichu „głupcem“ i cofnął się czemprędzej, z obawy, by mu niepowierzono straży miasta, co uważać należało za stanowisko zbyt niebezpieczne.
Powstańcy nie mieli nadziei zatrzymania Plassans w swojej mocy, wiedzieli, że miasto zbyt jest przejęte duchem reakcyjnym. Nie kusili się nawet ustanowić tymczasowej komisyi, jak w innych miejscach. Byłoby więc wszystko odbyło się spokojnie, gdyby nie Macquart, który oświadczył gotowość utrzymania Plassans w posłuszeństwie, byleby mu pozostawiono ze dwudziestu ludzi odważnych. Gdy zgodzono się na jego życzenie, udał się natychmiast do ratusza i zajął go. Tymczasem powstańcy, przeszedłszy przez ulicę Sauvaire, wyszli bramą Wielką, pozostawiając za sobą ciszę i pustki na ulicach które przed chwilą wypełniali głośną wrzawą. Mietta nie chciała wesprzeć się na ręce Sylweryusza, szła prosto i śmiało, trzymając chorągiew w obydwóch rękach, aczkolwiek mroźne powietrze ścinało jej palce.




V.

Drogę oświetloną blaskiem księżyca można daleko wzrokiem dosięgnąć.
Pomimo ostrego zimna w otwartem polu, banda powstańcza szła żwawo i raźnie, gorącem uczucia zagrzana. Ono także przejmowało Miettę i Sylweryusza, dwoje dzieci chciwych miłości i swobody, które ze szlachetnem namaszczeniem stawały w poprzek haniebnym zabiegom Macquartów i Rougonów. Gadaninę żółtego salonu i dyatryby wuja Antoniego, przeplatał chwilami donośny głos ludu i niecną farsę zamieniał w wielki dramat historyczny.
Powstańcy, wyszedłszy z Plassans, skierowali się do miasta Orchères, gdzie mieli przybyć około godziny dziesiątej z rana. Droga idzie brzegiem w górę rzeki, pod pasem gór ciągnących się nad nią. Po lewej stronie roztacza się obszerna równina, której jednostajną zieloność przerywa szara barwa rozrzuconych osad wiejskich. Po prawej zamyka widnokrąg łańcuch Garrigues, z nagiemi szczytami i zwałami skał rudawych. Główny gościniec wiedzie pomiędzy ogromnemi złomami kamieni, gdzie prawie co krok napotykają się wejścia do niezliczonych dolin. Okolica dzika, wspaniała, przerażająca, mianowicie w nocy. Powstańcy przy bladem świetle księżyca mogli sądzić, że błądzą wśród zwalisk zniszczonego miasta, mając po obu stronach niby szczątki świątyń, kolumn, kapiteli, lub ścian tajemniczemi przebitych portykami. U samej góry skały Garrigues drzemały w niewyraźnem świetle, zasłaniając niebios połowę; u dołu przy równinie, zanurzały się jakieś nieokreślone przetwory w lekkich warstwach mgły białawej.
Owej nocy Wiorna ryczała głucho. Tylko odgłos dzwonów alarmowych, dochodzący z wiosek okolicznych, które rzucały się do powstania, przerywał bezustanny szmer płynącej wody. Zapalono ognie na całej linii. Przy ich blasku jak i przy uporczywem towarzyszeniu dzwonów, powstańcy postępowali w milczeniu, jak za orszakiem pogrzebowym.
Poruszeni wypadkami paryzkiemi, szli, pewni że cały kraj w powstaniu połączy się z nimi; długi szereg migoczących ogni widniejący na płaskiej równinie, wlewał w nich przekonanie, że wkrótce ujrzą nieskończone kolumny wojowników, śpieszących wraz z nimi na obronę Rzeczypospolitej. W swojej naiwności złudzeni łatwo, nie wątpili o blizkiem i niezawodnem zwycięztwie. Gdyby im kto powiedział, że oni sami jedni tylko mają odwagę wystąpić do boju, że reszta przerażonej ludności da spętać się dobrowolnie — byliby go z pewnością pojmali i rozstrzelali jako zdrajcę.
Wprawdzie kilka wiosek i małych miasteczek, leżących na stoku Garrigues, przyjęło ich z zapałem. Kobiety wybiegały, by im życzyć prędkiego powodzenia; mężczyźni na wpół ubrani, łączyli się z nimi, porywając z sobą pierwszy lepszy przedmiot podobny do broni. Następowały jedne po drugich owacye, życzenia i pożegnania, długo się przeciągające.
Nad ranem księżyc zaszedł; powstańcy, idąc w ciemnościach nocy, nie rozróżniali już okolicznego obrazu; słyszeli tylko jęk dzwonów, dochodzący z miejsc odległych, który rozpaczliwem wzywaniem popędzał ich naprzód bez przerwy.
Mietta i Sylweryusz, prądem porwani, szli wraz z innymi. Biedna dziewczyna z rana całkiem już była znużona. Idąc krokiem drobnym, przyśpieszonym, nie mogła nadążyć zuchom, którym towarzyszyła. Lecz chciała być odważną i nie narzekała, że jej sił brakuje. Sylweryusz z początku prowadził ją pod rękę, potem uważając, że chorągiew z rąk się jej wymyka, podtrzymywał jeden jej koniec, sparty na ramieniu. Szła jak bohaterka, uśmiechała się do młodego człowieka, ile razy tenże z troskliwością spozierał na nią. Lecz gdy po zajściu księżyca zapadła noc ciemna, Sylweryusz poczuł, że siły ją opuszczają, gdyż coraz mocniej zwiesza się na jego ramieniu. Musiał wziąść chorągiew i ją wpół objąć, by całkiem nie upadła. Ale żadna skarga z ust jej się nie wymknęła.
— Bardzo jesteś zmęczona, moja biedaczko — rzekł do niej.
— Cokolwiek — szepnęła przytłumionym głosem.
— Jeżeli chcesz, możemy trochę odpocząć.
Kiedy chwiała się coraz bardziej, oddał chorągiew jednemu z powstańców i opuścił szeregi, unosząc prawie biedne dziecko. Uspokajał ją, że zna bliższą drogę, że będą mogli odpocząć z godzinę i nadążą do Orchères równo ze wszystkimi.
Była wówczas godzina szósta. Lekka mgła podnosiła się z rzeki. Noc wydawała się przez to jeszcze ciemniejszą. Prawie po omacku weszli na spadziste góry Garrigues i usiedli na skale. Otchłań ciemności otaczała ich do koła, wydawali się na urwisku jak zagubieni wśród pustego przestworu, w którym po uciszeniu się kroków odchodzącego zastępu, słychać było tylko dwa odzywające się dzwony. Jeden brzęczał donośnie u stóp ich, zapewne w jakiej wiosce nadbrzeżnej, drugi odpowiadał mu zdala, głuchy, jęczący... istna rozmowa duchów, opowiadających sobie straszny koniec jakiegoś świata.
Mietta i Sylweryusz, rozgrzani szybkim chodem, nie czuli zimna. Siedzieli w milczeniu, słuchając z niewypowiedzianym smutkiem dzwonów, przerywających nocną ciszę. Nie widzieli się nawet. Mietta zaczęła bać się; poszukawszy ręki towarzysza zatrzymała ją w swojej. Po gorączkowym obłędzie, jaki zawładnął nimi przez godzin tyle, nagle teraz zatrzymani, przytuleni do siebie, zastanowili się i zdumieli. Zdawało im się, że powstają z jakichś burzliwych marzeń sennych, albo że gwałtowna fala wyrzuciła ich na brzegi i ustąpiła daleko. Nieprzezwyciężona reakcya pogrążyła ich w bezmyślne osłupienie; zapomnieli już prawie o swym zapale, o bandzie ludzi, z którymi połączyć się mieli. Poddali się całkowicie smutnym, aczkolwiek uroczym wrażeniom, że są sami, siedzą obok siebie, ręka w rękę, w ciemnościach przerażających.
— Nie gniewasz się na mnie? — zapytała Mietta. — Z tobą szłabym noc całą, ale oni biegli tak prędko, że nie mogłam już oddychać.
— Za cóż miałbym się gniewać na ciebie?
— Nie wiem... Może mnie już nie kochasz? Wierz mi, że starałam się stawiać wielkie kroki, żeby wam nadążyć, ale nie mogłam... Będziesz teraz myślał, że jestem dzieckiem!
Sylweryusz uśmiechnął się. Ona to odgadła, chociaż dojrzeć nie mogła. Wyrzekła dalej głosem stanowczym:
— Nie chcę, żebyś się zawsze ze mną obchodził jak z siostrą. Chcę być żoną twoją.
I sama przyciągnęła go w swoje objęcia, szepcząc po cichu:
— Ogrzejmy się przy sobie, inaczej będzie nam zimno.
Do tej chwili młodzi ludzie kochali się jak brat i siostra. Oboje niewinni, uważali za żywą przyjaźń, ów powab co ich wiódł w wzajemne objęcia i zatrzymywał dłużej w uścisku, niżeli to ma miejsce między rodzeństwem. Lecz na dnie niewinnej miłości, codzień głośniej huczały porywy gorącej krwi Mietty i Sylweryusza. Z sielanki musiałaby w końcu rozwinąć się namiętność południowa. Dziewczyna wieszająca się na szyi chłopca, jest już kobietą, którą lada pocałunek zbudzić może. Jeżeli zakochani całują się w twarz, to próbują i szukają ust. Pocałunek robi kochanków. Tej nocy ciemnej i zimnej, przy brzmieniu smutnych dzwonów, młodzi ludzie pierwszy raz wymienili pocałunek, który wszystką krew z serca do ust sprowadza.
Przyciśnięci do siebie, siedzieli w milczeniu; Mietta powiedziała: „Ogrzejmy się przy sobie“, i czekali aż im będzie ciepło. Czuli, że jakieś gorące prądy zaczynają przenikać ich ciało, że ich piersi wznoszą się w jednem westchnieniu. Jakaś niemoc ich opanowała, w oczach migotały im świetne blaski, w głowie szum huczał. Ten stan przyjemności bolesnej, kilka minut trwający, wydał im się bez końca. Usta ich spotkały się, jakby w sennem marzeniu. Pocałunek był długi, chciwy. Myśleli, że dotychczas nigdy się jeszcze nie pocałowali. Uczuwszy nieznane cierpienie, odsunęli się od siebie i siedzieli zdaleka zmieszani. Nocne zimno ostudziło ich gorączkę. Mietta drżąca, przestraszona gorącym pocałunkiem kochanka, przypomniała sobie grubiaństwa Justyna. Kilka godzin temu, mogła słuchać obojętnie, gdy do niej mówił jak do dziewczyny zgubionej a chociaż płakała wówczas, to tylko dlatego, że odgadła iż on mówi coś niecnego. Teraz ogarnęła ją obawa, że ów pocałunek może usprawiedliwić niegodne zarzuty, że może wstyd na nią ściągnąć? Ból dotkliwy ścisnął jej serce, rozpłakała się...
— Cóż ci jest, dla czego płaczesz? — zapytał zaniepokojony Sylweryusz.
— Nie wiem, dla czego... Ach, zawsze jestem nieszczęśliwą! Gdy byłam dzieckiem, rzucano na mnie kamieniami, teraz obchodzą się ze mną jak z ostatniem stworzeniem. Justyn miał słuszność, że mię obrzucił pogardą w obec ludzi... Musieliśmy źle zrobić, Sylweryuszu.
Młodzieniec, strwożony, wziął ją znów w swoje objęcia, wiedząc, że tym sposobem się uspokoi.
— Co ci do głowy przychodzi? — rzecze.
— Jestem twoim bratem. Kocham cię jak zawsze. Cóżeśmy złego zrobili? Pocałowaliśmy się, uścisnęliśmy się, bo nam było zimno. Wszakżeśmy codzień się całowali na pożegnanie?
— Prawda, ale nie tak jak teraz... Czuję, że się ze mną coś dziwnego dzieje... Dawniej twój pocałunek mnie nie palił. Już więcej tego nie uczynimy.
Sylweryusz nie wiedział co powiedzieć na pociechę czternastoletniemu dziecku, które się przestraszyło pierwszego pocałunku miłości. Przycisnął ukochaną do siebie.
— Mój drogi — mówiła — gdybyś chciał zgodzić się na to, poszlibyśmy gdzie w świat, gdzie daleko... byle nie powracać do Plassans. Wuj, gdyby mię spotkał, pewnieby mię obił. Ty zaś byłbyś ciągle narażony na przykrości z mego powodu; ludzie są dla mnie nielitościwi.
— Kochana Mietto, jakieś smutne myśli cię napadły. Pobierzemy się niedługo, gdy będziesz moją żoną, nikt się nie ośmieli co złego na ciebie powiedzieć, bądź spokojną. Zresztą, jeżeli wolisz, to nie powrócimy do Plassans. Jeżeli zwyciężymy, zabiorę ciotkę Didę, będzie musiała przenieść się tam, gdzie my się udamy.
— A jeżeli nas pobiją? — zapytała łagodnie.
— Będzie co Bóg da. Jeżeli zginę, ty mnie zastąpisz przy ciotce Didzie i pocieszysz ją — nieprawdaż?
— Ach! lepiej umrzeć, tutaj zaraz, zawołała Mietta.
Umrzeć!... umrzeć!... Zdawało się, że żałobne tony dzwonu powtarzają wyraz złowrogi. Czy to przeczucie? Kochankowie zadrżeli, jakaś myśl o śmierci, wrażenie snu wiecznego wstrząsnęło ich serca. Dziewczyna przycisnęła usta do ust kochanka; przypuszczenie blizkiej śmierci rozgorączkowało ją na nowo. Już się nie bała ukochanego, może chciała użyć nieznanych rozkoszy, nim się na zawsze w ziemi położy? Uspokoiwszy się powoli, wsparła ociężałą głowę na piersiach Sylweryusza. On ją otulił czerwonym płaszczem i przycisnął do siebie. Słysząc po chwili oddech jednostajny, poznał że zasnęła. Obiecał sobie, że pozwoli jej spać całą godzinę. Na wschodniej stronie nieba świeciła już jaśniejsza pręga, zapowiadająca zbliżający się brzask dzienny.
Młodzi ludzie przeżyli aż do tej nocy burzliwej jedną z tych sielanek, które pojawiają się jeszcze w klasie roboczej, pomiędzy wywłaszczonymi, pomiędzy prostaczkami i stanowią dzisiaj przykład owej miłości pierwotnej, opiewanej w dawnych bajkach greckich.
Mietta miała zaledwie lat dziewięć, kiedy ojca jej wysłano na galery, za to, że zabił żandarma. Sprawa Chantegreila znaną była w całym departamencie. Przemytnik nie zaprzeczał zabójstwa, ale przysięgał, że żandarm do niego wymierzył: „Ja go uprzedziłem, broniłem się. Był to pojedynek, nie morderstwo“. Powtarzał ciągle jedno i to samo. Nadaremnie mu prezes sądu przysięgłych tłómaczył, że kiedy żandarmowi służy prawo strzelania do przemytnika, przemytnikowi niewolno strzelać do żandarma. Chantegreil uniknął gilotyny, skutkiem swego niewzruszonego przekonania i dobrej opinii, jakiej przedtem używał. Płakał jak dziecko, gdy mu przyprowadzono córkę, żeby się z nią pożegnał przed odjazdem do Tulonu. Mała, którą matka odumarła jeszcze w kolebce, mieszkała ze swoim dziadkiem w Chavanos, wiosce leżącej w dolinie Seille. Po rozstaniu się z przemytnikiem, dziadek i wnuczka żyli z jałmużny. Mieszkańcy Chavanos dopomagali im, jak mogli. Lecz zmartwienie w krótkim czasie staruszka o śmierć przyprawiło. Mietta, pozostawszy sama, musiałaby żebrać na gościńcu, gdyby sobie sąsiadki nie przypomniały, że ma ciotkę w Plassans. Dusza miłosierna odwiozła ją do tej ciotki, która dziewczynkę dość niechętnie przyjęła.
Eulalia Chantegreil, żona ogrodnika Rébufata, „herod baba“, rządziła w domu samowładnie. Powiadano, że wodziła swego męża za nos. Po prawdzie zaś, Rébufat skąpy i chciwy, czuł pewne poszanowanie dla tej wielkiej dyablicy, silnej, pracowitej i oszczędnej.
Dzięki jej przyłożeniu się, gospodarstwo szło jaknajlepiej. Ogrodnik burczał, gdy powróciwszy z roboty wieczorem, zastał Miettę rozlokowaną w domu. Lecz żona zamknęła mu usta, mówiąc:
— Mała jest silna, będzie dla nas pomocą. Dostanie wikt, zasług nie potrzebujemy płacić.
Tak korzystny interes przekonał Rébufata. Obejrzawszy ręce dziecka, zauważył, że są silniejsze, niż można było spodziewać się u dziewięcioletniej dziewczyny. Zabrał ją zaraz nazajutrz do roboty. Praca kobiet na południu Francyi, jest daleko lżejsza niżeli na północy. Rzadko tam kiedy kopią ziemię lub noszą ciężary. Wiążą snopki, zrywają oliwki i liście morwowe; pielenie jest ich najcięższem zadaniem. Mietta pracowała chętnie i z dobrym humorem. Życie na otwartem powietrzu było dla niej radością i zdrowiem. Ciotka, aczkolwiek szorstka w obejściu, kochała ją jak własne dziecko, chroniła od cięższych robót, do których Rébufat kusił się ją zaprządz.
— Jesteś bardzo dowcipny! — krzyczała na niego — Czy tego nie rozumiesz, bydlaku, że jak się dzisiaj zanadto zmęczy, to jutro nie będzie mogła nic robić!
To przekonywające rozumowanie rzecz rozstrzygało. Małżonek, pochyliwszy głowę, sam zanosił ciężar, który miał ochotę włożyć na barki dziewczęcia.
Mietta byłaby pędziła szczęśliwe życie pod tajemną opieką ciotki, gdyby nie psoty kuzyna, natenczas szesnastoletniego chłopca, który robił sobie zabawę z tego, by jej dokuczać. Szturchał ją, deptał po nogach, oskarżał przed rodzicami, wymyślając różne kłamstwa; gdy ją połajano, nie posiadał się z radości.
Po trzech latach pobytu sieroty, ciotka Eulalia umarła nagle. Wtedy wszystko się w domu zmieniło. Rébufat obrócił Miettę na dziewczynę folwarczną. Ona nie narzekała, sądziła że powinna wypłacać się za dobrodziejstwo doznane. Wieczór, zmęczona i spracowana, opłakiwała gorzkiemi łzami stratę ciotki, tej strasznej kobiety, której skryta dobroć teraz dopiero jasno występowała przed jej oczyma. Lecz z powodu pracy, nie czuła się nieszczęśliwą, gdyż ją lubiła, chociażby najcięższą; szukała chluby ze swoich rąk i ramion silnych. Martwiły ją tylko dowody podejrzliwej nieufności wuja, jego ciągłe wymówki, ostre obejście się. Była już jak obcą w domu. Rébufat wymawiał jej codziennie chleb, który jadła, nie przyznając, że spełniane przez nią roboty opłacały go w czwórnasób. Justyn, po śmierci matki, nie miał hamulca na złość swoją; zły z natury, z upodobaniem wymyślał różne sposoby dokuczenia biednej dziewczynie. Największą było dla niej męczarnią, gdy zaczął mówić o jej ojcu. Żyjąc samotnie w domu ogrodnika, pod okiem ciotki, która zabroniła, by w jej obecności mówiono o galerach i galernikach, Mietta nie rozumiała dobrze znaczenia tych wyrazów. Ale teraz Justyn ją objaśnił, opowiadając na swój sposób zabicie żandarma i karę na Chantegreila wymierzoną. Nie zaniedbał dodawać przyjemnych opisów, jak naprzykład: każdy galernik ciągnie ciężką kulę u nogi, pracuje piętnaście godzin dziennie, prędko życie kończy, i t. d. Mietta słuchała tego wszystkiego, zalewając się łzami; czasem jednak, gdy kuzyn miarę przebrał, rzucała się ku niemu z zaciśniętemi pięściami, wówczas on się cofał i uciekał przed jej gniewem. Śmielszy w obecności ojca, gdy ten ją łajał za jakie mniemane niedbalstwo, łączył się z nim, by ją bezkarnie bezcześcić.
— Niedaleko jabłko pada od jabłoni — mawiał — i ty się tam dostaniesz, gdzie twój ojciec...
Mietta zanosiła się wtedy od płaczu, nie śmiejąc z umartwienia i wstydu, spojrzeć na nikogo.
Z czasem jednak, wrodzona jej duma przemogła; przyzwyczaiła się słuchać obelg kuzyna z suchem okiem i odpowiadać na nie milczeniem pogardy. Powoli zrozumiała, że nic nie była winna Rébufatom, że nie jadła ich chleba darmo, nie była dla nich ciężarem. Praca jej opłacała sowicie przytułek, jaki znalazła. Postanowiła pełnić dalej swe obowiązki, unikając wszelkiej z krewnymi rozmowy.
Osamotnienie, w jakiem żyła, tudzież dobrowolne milczenie, na jakie się skazała, wyrobiło w niej niewłaściwe o wielu rzeczach pojęcie. Zastanawiając się ciągle nad smutnym losem ojca, przyszła do wniosku, że dobrze zrobił, iż zabił żandarma, skoro żandarm jego chciał zabić. O tej okoliczności łagodzącej, jako i o innych prawdziwszych szczegółach sprawy, dowiedziała się od robotnika pracującego w ogrodzie Rébufata i od tego czasu znacznie się uspokoiła, głowy już nawet nie zwracała, kiedy ulicznicy z przedmieścia krzyczeli spotkawszy ją:
— Eh! Chantegreilka!
Zacisnąwszy usta, przyśpieszała tylko kroku; gdy wpadła w bramę, kratę zamknąwszy za sobą, patrzyła wzgardliwie na łobuzów. Jeżeli czasami serce jej żalem wezbrało, płakała w ukryciu, by nikt łez jej nie widział. Potem, przemywszy oczy zimną wodą, wychodziła do ludzi z obliczem uspokojonem i niezbadanem. Życie podobne mogłoby całkiem zepsuć młodociany charakter i naganne wyrodzić namiętności, gdyby szczęśliwem zrządzeniem losu nie była spotkała czułego serca, które stało się jej zbawieniem.
Studnia w podwórzu ciotki Didy była wspólną. Mur przegradzał ją na dwoje. Dawniej jeszcze za Fouque’ów, ogrodnicy czerpali z niej wodę. Ale po przyłączeniu posiadłości do Jas-Meiffrenu, nowi właściciele, mając ogromne zbiorniki wody u siebie, rzadko kiedy udawali się do studni. Przeciwnie zaś, z drugiej strony muru, każdego ranka winda skrzypiała. Sylweryusz brał wodę potrzebną do gospodarstwa ciotki Didy.
Pewnego dnia, walec się złamał. Młody stelmach obrobił ładny i mocny balik dębowy i osadził go, powróciwszy wieczorem z roboty. Musiał przytem wleźć na mur. Ukończywszy zadanie, usiadł na murze, jak na koniu, rozpatrując ciekawie obszerne przestrzenie Jas-Meiffrenu. Niebawem spostrzegł, że o kilka kroków od niego, wieśniaczka opiela grzędy warzywne. W tym gorącym dniu lipcowym, słońce chyliło się już ku zachodowi i oświecało czerwonym blaskiem pracownicę, która miała na sobie biały gorsecik, kolorową chusteczkę na szyi, rękawy od koszuli zawinięte aż do łokcia i, skulona, klęczała na swojej niebieskiej, bawełnianej spódnicy, przytrzymywanej krzyżującemi się na plecach szelkami. Zwinne jej ręce szybko się przesuwały to w jedną, to w drugą stronę, odrzucając wyrwane zielsko do dużego kosza. Młodego chłopca głównie zajęły owe ręce, silne, zręczne, opalone aż do łokcia, barwy brązowej, chociaż dalej, pod rękawami zwiniętemi, ujrzał ciało białe jak mleko. Rozmyślając co to za jedna ta kobieta i pogwizdując sobie, wybijał takt dłutem, które trzymał w ręku. Naraz dłuto wymknęło się i upadło po stronie Jas-Meiffrenu. Robotnica podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie wiele myśląc, wstała, podniosła zgubę i wspiąwszy się na palce, podała ją właścicielowi, który ze swojej strony musiał położyć się na murze, by dłuta dosięgnąć. Spojrzeli sobie w oczy. Sylweryusz zdziwił się, gdy zobaczył, że owa wieśniaczka była dzieckiem, że ma wielkie czarne oczy i usta mocno czerwone. Zdziwił się jeszcze więcej, kiedy poczuł, że widok tych oczu i ust robi mu pewną przyjemność. Dotychczas nie widział jeszcze żadnej dziewczyny tak blisko. W tej zaś, która stała przed jego oczyma, wszystko mu się podobało, gorset i chusteczka, spódniczka niebieska i szelki. Patrząc na siebie, uśmiechali się wzajemnie. Sylweryusz zapomniał nawet podziękować. Ale zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Marya, lecz nazywają mię Miettą, a ty?
— Ja nazywam się Sylweryusz.
Po małym przestanku, chłopiec znów zagadnął:
— Ja mam lat piętnaście, a ty?
— Dwanaście skończę na Wszystkich Świętych.
— Tylko tyle! Myślałem że jesteś dorosłą dziewczyną — zawołał śmiejąc się. Masz takie grube ręce...
I ona się roześmiała, spuszczając oczy na swoje ręce. Ponieważ się zdawało, że zapytania zostały wyczerpane, Mietta powróciła do swojej roboty. Sylweryusz posiedział jeszcze na murze, ale gdy mu na myśl przyszło, że nieładnie próżnować w obec pilnie pracującej dziewczyny, zeszedł czemprędzej.
Przez cały wieczór zajęty swoją przygodą, próbował dowiedzieć się od ciotki Didy o dziewczynie z czarnemi oczyma i czerwonemi ustami. Lecz ciotka Dida, odkąd zamieszkała w domostwie Macquarta, nie spojrzała ani razu po za mur graniczny. Dla niej byłto nieprzebyty szaniec, zagradzający minioną przeszłość. Nie chciała ani wiedzieć, ani słyszeć o tem, co się działo po drugiej stronie muru, w owej zagrodzie, gdzie pogrzebała swoją miłość, serce, istność całą. Za pierwszem zapytaniem spojrzała z przestrachem. Czy i ten dzieciak miałby poruszać popioły dni zagasłych i wyciskać łzy z jej oczu, jak niegdyś Antoni?
— Nic nie wiem, powiedziała prędko, nie wychodzę z domu, nie widuję nikogo...
Sylweryusz oczekiwał dnia następnego z pewną niespokojnością. Jak tylko poszedł na robotę, zaczął badać kolegów. Nie mówił o spotkaniu się z Miettą; wspomniał jedynie, że widział jakąś dziewczynę zdaleka w Jas-Meiffrenie.
— Eh! to Chantegreilka! — zawołał jeden z czeladników.
Nie czekając dalszych zapytań, współtowarzysze opowiedzieli mu historyę przemytnika i jego córki, z tą ślepą nienawiścią, jaką tłumy wyznają dla wyrzutków społeczeństwa. Obelżywe miano „córki galernika“, przychodziło im ciągle na usta, jako dowód skazujący na potępienie i wieczną hańbę, dziewczynę niewinną.
Stelmach Vian, człowiek zacny, nakazał im milczenie.
— Cicho byście byli — łajał — niepoczciwe języki. Widziałem tę małą, porządna dziewczyna, cicha, spokojna, pracowita. Robi tyle, co trzydziestoletnia kobieta. Między nami zaś znajdują się próżniacy, wcale jej niewarci. Chciałbym, żeby kiedyś dostała dobrego męża, któryby się za nią ujął.
Sylweryusz zrazu zniechęcony gadaniną czeladników, czuł teraz, że mu łzy idą do oczu gdy posłyszał słowa majstra. Nie odezwał się jednak, tylko mocniej bił młotem w koło, które okuwał. Wieczorem, powróciwszy z roboty, wylazł na mur. Miettę zastał przy tem samem zatrudnieniu co dnia wczorajszego. Zawołał na nią, przyszła zakłopotana i uśmiechnięta.
— Ty jesteś Chantegreilka, prawda? — zapytał bez namysłu.
Cofnęła się, uśmiech znikł z jej twarzy, spojrzała ostro. Czyż i on będzie ją znieważał? Odwróciła się, chcąc odejść. Sylweryusz zawołał pośpiesznie:
— Nie odchodź, proszę cię... Nie chcę ci zrobić przykrości... chciałbym owszem z tobą pomówić.
Zatrzymała się, ale jeszcze niedowierzająca... Sylweryusz rad był wylać uczucia z serca przepełnionego; zastanowił się jednak z obawy popełnienia nowej niezręczności. Nie wiedział od czego zacząć, nareszcie zebrawszy się na odwagę, rzekł głosem wzruszonym:
— Chcesz, żebym był twoim przyjacielem?
Mietta podniosła na niego oczy wilgotne i napowrót śmiejące się. Powiedział jeszcze:
— Wiem, że ci ludzie dokuczają. Ale to musi ustać. Ja będę cię bronił. Czy dobrze?
Dziewczyna promieniała; przyjaźń niespodziewana, usuwająca odrazu wszystkie jej myśli nienawistne, wprowadziła ją w stan zachwytu. Po niejakiej chwili, rzekła z namysłem:
— Ale ja nie chcę, żebyś się bił za mnie. Miałbyś za dużo do roboty! Zresztą nie od wszystkich mógłbyś mię obronić...
Sylweryusz zaczął zapewniać, że ją obroni od świata całego, lecz ona zakończyła rozprawę, mówiąc:
— Dość dla mnie, gdy będziesz moim przyjacielem.
Pogawędzili potem pocichu przez kilka minut. Mietta opowiedziała o swych obydwóch krewnych. Nie chciałaby za nic na świecie, żeby go zobaczyli na murze. Justyn prześladowałby ją niemiłosiernie. Wynurzała swoje obawy z pośpiechem pensyonarki, rozmawiającej z przyjaciółką, z którą matka nie pozwala się widywać. Sylweryusz tyle zrozumiał, że nie będzie mógł przebywać z Miettą do woli. To go zasmuciło. Chciałby kuzyna przepędzić za dziesiątą granicę. Obiecał jednakie nie wychodzić na mur. Obmyśliwali sposoby spotykania się, gdy Mietta spostrzegła zdaleka, że Justyn idzie w ich stronę. Sylweryusz zeskoczył z muru i stojąc już na małem podwórku, posłyszał że Justyn rozmawiał z dziewczyną. Nazajutrz, ani też dni następnych nie miał sposobności widzieć przyjaciółki; tłómaczył sobie, że musiała skończyć robotę w tej stronie ogrodu. Martwił się przez tydzień cały i postanowił iść do Rébufata, zapytać o Miettę. Tymczasem przypadek lepiej mu posłużył.
Studnia wspólna niebyła głęboka, z każdej strony muru cembrowina zaokrąglała się w obszerne półkole. Woda od brzegu nie była niżej jak na trzy lub cztery metry; przeglądały się w niej dwa otwory studni, dwa półksiężyce, przedzielone czarnym cieniem muru. Pochyliwszy się, widać było w półświetle jakby dwa źwierciadła szczególnej czystości i blasku. Rankiem, w dnie słoneczne, kiedy jeszcze osączające się krople ze sznura nie mąciły spokoju wody, te zwierciadła, odblaski nieba, odkrawały się białe na tle ciemnem, odbijając z niesłychaną dokładnością liście bluszczu, co rósł przy murze i wił się nad studnią.
Jednego dnia, bardzo rano, Sylweryusz przyszedł po wodę jak zwykle; pochyliwszy się, by sznur uchwycić, zadrżał z radości. W głębi studni ujrzał wizerunek dziewczyny uśmiechającej się do niego. Lecz że jednocześnie wiadro dotknęło wody, obraz się zamącił i już nic widać nie było. Czekał z bijącem sercem, aż się woda ustoi; patrzył, nie śmiejąc się poruszyć. W miarę jak kręgi nikły, zjawisko powtórzyło się coraz wyraźniej. Była to rzeczywiście Mietta, jej twarz ożywiona, jej gors, chusteczka, gorset biały i niebieskie szelki... W drugiem zwierciadle, Sylweryusz zobaczył siebie. Przekonawszy się wtedy, że się widzieć mogą, zaczęli robić do siebie znaki i rozmawiać z sobą.
— Dzień dobry, Sylweryuszu.
— Dzień dobry, Mietto.
Szczególny dźwięk głosu zadziwił ich. Brzmiał głucho, ale łagodnie w tej głębi wilgotnej. Zdawało się, że się wydobywa zdaleka, najlżejsze jednak brzmienie nie ginęło, mogli rozmawiać po cichu. Oparci na cembrowinie, pochyleni, wpatrzeni w siebie, opowiadali sobie przykrości ostatniego tygodnia. Mietta, zajęta w innem miejscu ogrodu, nie mogła przybliżyć się do muru.
— Wiem — rzecze — że ciągniesz wodę ze studni co dzień o jednej godzinie, gdyż skrzypienie windy słychać u nas w domu. Wymyśliłam więc pozór, żeby tutaj przychodzić. Zapewniam ich, że w tej wodzie warzywo prędzej i lepiej się gotuje. Od dzisiaj będę przychodziła jednocześnie z tobą, żeby ci powiedzieć dzień dobry. Ale nie myślałam, wcale nie myślałam — dodała śmiejąc się — że się będziemy widywali w wodzie...
Rzeczywiście, dzieci bardzo były rozbawione zdarzeniem, jakie ich spotkało. Przyrzekły też sobie, że żadne nie opuści schadzki porannej. Mietta, uważając że już powinna wracać do domu, zawołała na Sylweryusza, aby wyciągnął swoje wiadro. Ale on, nie chcąc stracić wizerunku dziewczyny, nie śmiał sznura poruszyć; ona więc musiała swojem wiadrem wodę wzburzyć i kiedy obraz zniknął, rzekła: „Idź już raz, idź!“ Sylweryusz, posłyszawszy kroki oddalającej się dziewczyny, zabrał wodę i odszedł.
Od dnia owego, każde z nich niezmiennie przychodziło na umówione miejsce. Obrazy ukazujące się w wodzie zadawalniały w zupełności dziecięcą ich imaginacyę. Widzieć się w studni, było daleko zabawniej, niżeli stać na prawdę przed sobą. Studnia ułatwiała wzajemne zwierzania jak stary, dobry przyjaciel. Z przyjemnością nachylali się nad nieruchomem zwierciadłem, po którem migotały zielone połyski. Pośród liści bluszczowych, widzieli siebie jak w umajonem gniazdeczku; chłód wiejący od wody, półcień tajemniczy, nieznana głębokość dna — były to wzruszające powaby, co ożywiały ich uśmiechnięte twarze. Przysłuchiwali się z uroczystą powagą niezbadanym szmerom studni; głucha praca wilgoci, przewiew wiatru, sączące się krople po kamieniach, przejmowały ich miłym dreszczem. Byli pewni, że tutaj nikt im nie przeszkodzi. Justyn, chociaż szpiegował Miettę, co do studni żadnego nie miał podejrzenia. Wymyślał tylko, że zadługo przy niej pozostaje. „Ach! ta próżniaczka — mówił — zabawia się robieniem kręgów na wodzie!
Trwała ta rozrywka przez cały lipiec. Podczas dni gorących, przyjemnie było pochylić się nad źródlaną wodą, kochać się przy chłodnej studni, kiedy na ziemi słońce paliło. Mietta przybiegała przez ściernisko, zadyszana, z rozwianemi włosami; zaledwo zdążyła postawić dzbanek, wspierała się na cembrowinie. Sylweryusz, zawsze pierwszy na schadzce, czatował na jej zjawienie się w wodzie i tak się cieszył, ujrzawszy przyjaciółkę, jak gdyby ją uchwycił w objęcia.
Czasami Mietta, której temperament nie zgadzał się z długą kontemplacyą, wpadała w niecierpliwość. Mąciła wtedy wodę sznurem, aby w jasnych zwierciadłach przekształcone ukazały się obrazy. Sylweryusz zaklinał, żeby się zachowywała spokojnie; dla niego wystarczającem było wpatrywanie się w twarz ukochanej, ale chciał, żeby to oblicze przedstawiało się w całej czystości rysów. Ona, nie zważając na napomnienia, odzywała się grubym głosem:
— Nie, nie! Dzisiaj cię nie kocham, wykrzywiam ci się... widzisz jak jestem brzydką...
Raz nawet, na prawdę gniew się objawił. Czekała na Sylweryusza cały kwandrans; miała już odchodzić, kiedy nadszedł. Za karę, wznieciła w wodzie istną burzę, wykręcając wiadrem na wszystkie strony. Przyjaciel się tłomaczył, że go zatrzymała ciotka Dida; nic nie pomogło:
— Zrobiłeś mi przykrość — wołała — nie chcę cię widzieć.
Biedny chłopiec musiał odejść, nie zobaczywszy obrazu, którym się tak cieszył dnia każdego. Nazajutrz przyszedł wcześnie i zaglądał niespokojny, czy nie widać psotnej dziewczyny. Ona tam była oddawna, czatując na stronie na jego przyjście. Nachyliła się raptownie nad studnią, śmiejąc się z całego serca.
Za pośrednictwem studni, odgrywały się więc dramaty i komedye. Ów miesięczny przebieg czasu wypadał bardzo korzystnie dla Mietty. Myśli jej rozpaczliwe znacznie się uspokoiły, wzbudziły się tkliwe uczucia, również i wesołość młodego wieku, przygłuszona przedtem osamotnieniem i niechęcią dla ludzi. Odkąd wiedziała, że ją ktoś kocha, że nie jest samą na świecie, znosiła łatwiej prześladowania Justyna i niedorzeczne wykrzykniki uliczników. Chociaż myśli jej o ojcu zawsze były rzewne, jednak zapominała już o zaprzysiężonej zemście. Rozwijająca się miłość była jutrzenką łagodzącą jej sny gorączkowe. Względem Justyna chciała zachować postać ponurą i złą, lecz pomimowoli słodycz nie opuszczała jej wzroku. Często nawet piosenką rozweselała sobie godziny pracy. Justyn mówił podejrzliwie:
— Jesteś bardzo wesołą, Chantegreilko, założyłbym się, że coś zbroiłaś?
Wzruszała ramionami, ale w istocie była przestraszoną. Nieżyczliwy kuzyn zwęszył, że zaszła jakaś odmiana w sercu jego ofiary, wszelako długi czas upłynął, nim się dowiedział prawdy.
Sylweryusz był szczęśliwy. Codzienne schadzki z Miettą wypełniały miłem wspomnieniem samotne godziny, jakie spędzał w milczącem towarzystwie ciotki Didy. Kolejno, przywodził sobie na pamięć wszystkie szczegóły poranne i radował się niemi. Pełność uczucia zasklepiała go bardziej jeszcze w klasztornej egzystencyi, jaką sobie utworzył. Z natury już lubił miejsca ustronne, gdzie mógł przebywać ze swojemi myślami. W owym peryodzie chciwie czytywał wszystkie luźne, niedobrane tomy, od tandeciarzy miejscowych skupywane, które doprowadziły go do wyrobienia sobie szlachetnej, ale dziwnej religii społecznej. Nauka źle przetrawiona, niemająca trwałej podstawy, otwierała mu chwilami widoki na świat, pełne gorących pragnień, zdolne zamącić i zaniepokoić umysł, gdyby serce nie było zajęte. Poznawszy Miettę, uważał ją zrazu za współtowarzysza i kolegę, potem jako szczęście i ambicyę życia swojego. Ona stała mu zawsze na myśli, mianowicie kiedy po dziennej pracy, chronił się do swojej izdebki i przy zaczepionej do łóżka lampie, odczytywał stare książki. Każda spotykana w nich młoda dziewczyna, piękna i dobra, była dla niego Miettą, on był bohaterem; jeżeli czytał przygody romantyczne, żenił się z nią na końcu, albo z nią razem umierał. Jeżeli czytał jaki pamflet polityczny, lub ekonomiczną rozprawę, co wolał od romansów, z tej prostej przyczyny, że półmędrkowie zawsze mają skłonność do czytania rzeczy trudnych i z tem umiał ją połączyć. Sądził, że uczy się jak należy być dobrym i kochającym i że takim dla niej będzie, gdy się pobiorą. Lubił mieścić się z nią w utopiach humanitarnych, o których marzyli za dni naszych ludzie znakomitsi, złudzeni ideą szczęścia powszechnego. Mietta w jego przekonaniu była potrzebną do zniesienia pauperyzmu, do ostatecznego tryumfu rewolucyi. Noce spędzane na gorączkowem czytaniu, od którego oderwać się nie mógł, ciało zacieśnione w szczupłej przestrzeni gabinetu, wzrok wytężony przy słabem świetle lampy, wprowadzały go w stan nerwowy, prawie w upojenie, podczas którego układał plany nowych społeczeństw, aż niedorzeczne zbytkiem szlachetności, gdzie kobietę w postaci Mietty, narody wielbiły na klęczkach. Wpływy dziedziczne usposobiły go do utopii; nerwowe zboczenia babki przeszły u niego w zapał chroniczny, w popędy do podniosłych i niemożliwych rzeczy. Dziecięce lata w samotności przeżyte, nadewszystko nauka połowiczna, szczególniej spotęgowała w nim skłonności wrodzone. Lecz jeszcze nie doszedł do tego wieku, żeby myśl stała, niewzruszenie zagnieździła się w jego mózgu. Z rana, gdy odświeżył głowę w cebrze wody, nie przypominał sobie w całkowitości swoich nocnych marzeń, zachowując tylko właściwą swemu usposobieniu tkliwość i wiarę naiwną. Stawał się napowrót dzieckiem; biegł do studni z jedynem pragnieniem, by oglądać uśmiech ukochanej; lub ulegając potrzebie wylania swych uciech, całował w oba policzki ciotkę Didę, zadziwioną i zaniepokojoną radosnym wyrazem jego oczu, który zdawało się że zna i poznaje!
Lecz po kilku tygodniach, tak Sylweryusz jak i Mietta znudzili się wizerunkami swemi w studni, dość już mieli tej zabawki; zapragnęli żywszych przyjemności, jakich studnia użyczyć nie mogła. Radzi byliby spojrzeć sobie oko w oko, wziąść się za ręce, biedz przez pola, powrócić zadyszanymi. Sylweryusz chciał przeleźć przez mur i pochodzić z Miettą po Jas-Meiffrenie. Lecz ona uprosiła go, żeby tego nie robił, bo wystawiłby ją na szyderstwa Justyna. Obiecał sobie, że wynajdzie inny sposób.
Drzwiczki, które niegdyś Macquart i Adelajda przebić kazali w samym rogu muru, utrzymały się dotychczas; nowi właściciele zapomnieli o nich zupełnie, zaniedbano je zamurować. Stały ciągle zamknięte, poczerniałe, mchem porosłe, z zamkiem zardzewiałym od wilgoci. Sylweryusz postanowił klucz odszukać. Przez cały tydzień szperał w domu po szufladach, na strychu, pod deskami, w piwnicy, lecz nadaremnie; ze znajdowanych kluczy, żaden nie pasował. Nareszcie ósmego dnia spostrzegł, że do klucza od drzwi wchodowych przywiązany jest drugi klucz, na sznurku bardzo zniszczonym, świadczącym o dawnem swem pochodzeniu. Wziął ten klucz i w nocy spróbował, że do zamku od małych drzwiczek doskonale przypada i otwiera je z łatwością.
Nazajutrz z rana, jak tylko usłyszał, że Mietta stawia swój dzbanek, otworzył drzwi po cichutku, uprzątnął zarastające zielska i we dwóch susach skoczył do załamku w murze, który pierwej już upatrzył jako bardzo odpowiednie miejsce do rozmowy z Miettą i kiedy dziewczyna oparta na cembrowinie, czekała pochylona nad studnią, zawołał przyciszonym głosem:
— Mietto, Mietto!...
Zadrżała, ale sądząc że Sylweryusz jest na murze, podniosła głowę. Obejrzała się potem do koła i krzyknęła z radości, zobaczywszy, że stoi o kilka kroków od niej w ogrodzie. Wzięli się za ręce, w zachwyceniu przypatrywali się sobie: „Dzień dobry, Sylweryuszu! Dzień dobry, Mietto!“
Jakże odmiennym był dźwięk głosu przy tem powitaniu! Po głuchem brzmieniu w studni, wydawał im się jak śpiew skowronka. Jakże im było dobrze razem! Trzymali się ciągle za ręce, on oparty o ścianę, ona nieco pochylona nad nim. Mieli tyle do powiedzenia sobie, czego nie śmieli powierzyć echom studziennym... Tymczasem Sylweryusz, posłyszawszy szelest jakiś, obrócił głowę, puścił rękę Mietty i pobladł nagle. We drzwiach tylko co otworzonych, stała ciotka Dida.
Babka przypadkiem przyszła do studni; widząc drzwiczki otwarte, dostała drżenia serca. Może otwór ten jasny na ciemnym murze wydał jej się świetlaną przepaścią, wykopaną w jej przeszłości; przypominał jak niegdyś w uniesieniu nerwowem, biegła tędy rzucić się w objęcia Macquarta, czekającego po drugiej stronie. Na myśl jej pewnie nie przyszło, żeby te drzwiczki mogły się jeszcze otworzyć; dla niej śmierć Macquarta zamurowała je na wieczne czasy. Stała zdumiona. Gdyby studnia, mur, podwórko w ziemię się zapadły, nie byłoby ją to więcej zdziwiło. Zbliżyła się mimowiednie i stanęła w progu.
Rozejrzała się z bólem serca. Powiedziano jej, że ogród Fouque’ów został włączony do Jas-Meiffrenu, ale nie sądziła, żeby wszystko tak do gruntu się zmieniło. Dawnego dworku nie było ani śladu, znikły kwatery warzywne, żaden kamień nie leżał na swojem miejscu i drzew dawnych nie widziała. Zakątek, w którym wzrosła, który stał zawsze świeży przed oczyma jej duszy, zamienił się na puste ściernisko, z którego zebrano już zboże. Gdyby teraz przymykając oczy, chciała uprzytomnić sobie młode lata, to w jej pamięci naga słoma stanęłaby jak kir żałobny zarzucony na jej przeszłość. Straciła więc wszystko, odebrano jej nawet marzenie dawnych wspomnień.
Chciała odejść, drzwi zamknąć, nie śledząc nawet świętokradzkiej ręki co je otworzyła, gdy spostrzegła Miettę i Sylweryusza. Widok dwojga kochających się dzieci, oczekujących w pomięszaniu na jej spojrzenie, zatrzymał ją. Zrozumiała teraz. Drzwiczki po raz wtóry zostały pośrednikiem miłości. Powtarzała się ta sama historya, pełna obecnej radości a łez przyszłych. Ciotka Dida widziała tylko łzy. Ogarnęło ją złowrogie przeczucie. Tym dzieciom na złe wyjdzie ich miłość i to będzie jej winą. Ona kazała drzwiczki przebić... teraz Sylweryusz poi się szczęściem miłości i nierozważnie śmierć kusi. Przystąpiła bliżej, wzięła go za rękę i uprowadziła wnuka z miejsca tak niebezpiecznego. Odchodząc, obejrzała się. Mietta z dzbankiem wody umykała drożyną, szczęśliwa, że jej uszło tak łatwo. Ciotka Dida uśmiechnęła się, widząc jak ta sarenka pomyka.
— Jest bardzo młoda — szepnęła do siebie — ma jeszcze czas...
Zapewne chciała powiedzieć, że ma jeszcze czas cierpieć i płakać. Spojrzawszy potem na Sylweryusza, który powiódł oczyma za dziewczyną, rzekła:
— Bądź ostrożny, mój chłopcze, z tego można umrzeć.
Jedyne to były słowa, które wymówiła z powodu okoliczności, tak silnie poruszającej boleść przygłuszoną na dnie jej serca. Milczenie było jej religią. Gdy Sylweryusz wszedł do domu, zamknęła drzwiczki na dwa spusty i klucz wrzuciła do studni. To ją miało niby zabezpieczyć od współudziału w miłosnym stosunku.
Wieczorem ciotka Dida dostała jednego z tych paroksyzmów, które nią wstrząsały, chociaż coraz rzadziej. Mówiła przytem głośno, ale bez związku. Sylweryusz, podtrzymując ją, słyszał że w dniu owym wspominała o Macquarcie i o zabójstwie. Pod koniec konwulsyj, opanowało ją drżenie, usiadła na łóżku, wpatrując się uporczywie w jeden punkt pokoju; głębokie westchnienia wydobywały się z jej piersi, widocznie miała jakąś halucynacyę. Przyciągnęła Sylweryusza w swoje objęcia, zaczynała go poznawać i z przestankami mówiła nieprzytomnie:
— Już przyszli... Oni cię zabiorą, zabiją cię... Ja nie pozwolę... odpraw ich, niech się tak na mnie nie patrzą, znieść nie mogę ich wzroku...
Obróciła się do ściany, by nie widzieć tych, co ją przerażali. Po chwili wypoczynku, zapytała:
— Czy jesteś przy mnie, moje dziecko? Nie odchodź, proszę cię! Sądziłam, że już umieram. Źleśmy zrobili, żeśmy mur przebili, od tego czasu dużo się nacierpiałam. Te drzwi jeszcze nam przyniosą nieszczęście... Biedne dzieci, zabiją ich jak psów...
Przespała się potem, jak zwykle po każdym paroksyzmie. Nazajutrz, zdawało się, że zapomniała o wszystkiem. Z Sylweryuszem nigdy nie mówiła o poranku, w którym go zastała wraz z kochanką za murem.
Podczas dwóch dni następnych, młodzi ludzie nie widzieli się z sobą. Kiedy potem Mietta ośmieliła się przyjść do studni, przyrzekli sobie wzajemnie, że przez drzwiczki przechodzić nie będą, żeby nie robić przykrości ciotce Didzie, lecz że widzenie się przerwane wznieciło w nich niepowstrzymaną chęć zejścia się w jakiem bezpiecznem miejscu, myśleli nad sposobami uskutecznienia powziętego zamiaru. Sylweryusz był już gotów pójść w nocy do Jas-Meiffrenu, lub gdzie daleko udać się za miasto. Mietta, praktyczniejsza, słysząc to, wzruszała ramionami i oświadczyła, że sama sposób wymyśli. Radowała się już naprzód, że podejdzie szpiega, Justyna.
Nazajutrz u studni, powiedziała Sylweryuszowi, żeby wieczór po skończonej robocie poszedł w głąb równiny św. Mittra. Rozumie się że młodzieniec był punktualnym. Przez cały dzień mocno się zastanawiał nad wyborem miejsca; ciekawość jego jeszcze bardziej wzrosła, gdy wszedł na ścieżkę pod murem. „Pewnie tamtędy przyjdzie“, pomyślał, patrząc na drogę Nicejską. Tymczasem doleciał uszu jego szelest liści i gałęzi za murem, spojrzawszy w tamtą stronę, ujrzał głowę śmiejącej się Mietty, potarganą i osypaną liśćmi.
— Otóż jestem! — zawołała wesoło.
Skoczyła od razu z muru na kamień grobowy, który, jak wiemy, był na wpół zagrzebany w samym końcu ścieżki. Sylweryusz patrzył na nią zachwycony, zapomniawszy nawet dopomódz jej do zejścia.
— Jakaś ty zręczna — powtarzał — lepiej przesadzasz mury niż ja.
Takie było pierwsze ich spotkanie w tym zakątku zatraconym, gdzie spędzić mieli tyle chwil szczęśliwych! Widywali się tutaj codziennie, studnia służyła tylko do udzielania sobie wzajemnych wiadomości, to o zachodzących przeszkodach, to o zmianie godziny schadzki, tudzież o innych równie ważnych w ich oczach wydarzeniach. Gdy które chciało się rozmówić, zaczynało ciągnąć wodę; skrzypienie windy słychać było zdaleka. Mietta mogła bardzo łatwo wymykać się z domu, gdyż miała pokoik na strychu nad kuchnią, z osobnemi schodkami; gdy po robocie wychodziła, nie widział jej ani Rébufat, ani Justyn. Zresztą, chociażby którego spotkała, potrafiłaby się wytłómaczyć.
Ach, jakie to były szczęśliwe, prześliczne wieczory! Miesiąc wrzesień właśnie się rozpoczął; w Prowancyi zawsze bywa on pogodny i ciepły. Kochankowie dopiero o 9-ej schodzić się mogli; Mietta, często przechodząc przez mur, nabrała takiej wprawy w przebywaniu tej przeszkody, że nim Sylweryusz zdążył podać jej rękę, ona już była na kamieniu. I śmiała się zadyszana, roztargana, otrzepując swą spódniczkę. Chłopiec patrzył na nią z upodobaniem, jakby na towarzysza zabaw. Zachwycał się śmiałością. Ułożyli się, że pójdą kiedy razem ptaki wybierać nad Wiornę.
— Zobaczysz — mówiła, przechwalając się — jak ja umiem włazić na drzewa. W Chavanos właziłam na sam wierzchołek kasztanów u ojca Andrzeja. Czyś ty kiedy wybierał gniazda srocze? To dopiero sztuka!
Roztrząsając sposoby włażenia na topole, przechadzali się wolnym krokiem po uliczce, trzymając się wpół. Przytuleni do siebie, czuli prądy ciepła na wskroś ich przenikające; i to im się podobało — przy studni nie doznawali takiej przyjemności. Byli dziećmi, gawędzili jak dzieci a ulegali wrażeniom miłości, chociaż o niej mówić nawet nie umieli. Szukali wzajemnie rąk swoich, instynktową wiedzeni potrzebą, nie rozumiejąc czy to jest wypływem serca, czy zmysłów. Szczęśliwi, radośni, naiwni, zadziwiali się nad szczególnem wzruszeniem, jakiem ich napawało najlżejsze zetknięcie się ich palców.
Chodząc tam i napowrót po ustronnej ścieżce, winszowali sobie bezpiecznego przytułku. Gęsta trawa tłumiła odgłos kroków, nieprzebyta ciemność panowała do koła, nad głowami tylko mieli ciemno-niebieską smugę, zasianą świetnemi gwiazdami. Rozmawiali po cichu, chociaż nikt ich nie podsłuchiwał.
Nieraz, kiedy noc była jaśniejszą i księżyc przyświecał a znudziło im się chodzić powoli, zaczynali biegać po wązkiej ścieżce, gonić się; Mietta wskakiwała na deski, Sylweryusz, żeby ją ztamtąd ściągnąć, musiał straszyć, że Justyn stoi za murem i podpatruje. Wówczas postanawiali, że pójdą gonić się na łąki św. Klary, żeby im nikt nie przeszkadzał.
Chociaż schodziło im na rozmowie, w ustronnej kryjówce aż do północy, nigdy ich nikt nie zaniepokoił. Koło równiny św. Mittra mało ludzi przechodziło, nikt zaś nie miał powodu iść po za stosy drzewa. Dochodziły ich czasem głosy powracających do miasta robotników, lub jeżeli wyjrzeli na środek placu, mogli widzieć ogniska cygańskie i uwijające się przy nich wysokie czarne postacie.
Lecz nachodziwszy się i nagawędziwszy do woli, skoro dwunasta wybiła na miejskim zegarze, trzeba było się rozejść. Pożegnanie trwało długo. Nareszcie Mietta przełaziła przez mur i jeszcze przez niego zaglądała, zawiesiwszy się na gałęzi morwowej, co jej służyła za drabinę. Sylweryusz wchodził na kamień i znowu się żegnali, powtarzając kilkakrotnie: „Do widzenia! Do jutra!“ Musiał wołać na nią:
— Zejdź już, zejdź, już jest późno!
Przez dwa lata schodzili się codziennie w ten sposób. Nie odstraszała ich ani słota, ani zimno. Mietta przynosiła swój płaszcz, chodząc lub siedząc pod nim, żartowali z zimna i deszczu, zresztą chociaż na ulewach jesiennych przemokli do nitki, zawsze im było wesoło i żadne umówionej nie chybiło godziny. Kiedy już strumienie wodne zbytecznie się na nich zlewały, urządzili sobie schronienie w jednym stosie drzewa, gdzie siedząc przy sobie w szczupłem miejscu, zabezpieczeni pod drewnianem sklepieniem, słuchali, jak deszcz obijał się o deski głucho i donośnie, jakby odgłos bębna, jak do koła nich spływały strugi wody, których widzieć nie mogli. Najtrudniejszym był odwrót do domu. Mietta musiała przełazić przez mur, chociaż lało jak z cebra, iść po zalanych ulicach Jas-Meiffrenu. Sylweryusz pozostawał w niespokojności. Wzajemnie się o siebie obawiali. Czy które nie upadło, czy nie zabłądziło? Ale za to schadzka następna była jeszcze przyjemniejsza po doznanem udręczeniu.
Gdy nastały dni cieplejsze, nieraz mieli powód żałować zimowych wieczorów, które odsuwały ich całkiem od świata, tak iż nikt o nich nie wiedział. Zacząwszy od kwietnia, równina św. Mittra cokolwiek się zaludniała. Bawili się tam i krzyczeli chłopcy z przedmieścia; niejeden wyrostek dziesięcioletni zaczajał się i, nagle wypadając, straszył Miettę i Sylweryusza. Kiedy zaś na dawnym gruncie cmentarza wyrosła wysoka i gęsta trawa, tudzież rozliczne kwiaty pachnące, zdawało im się, że duszą się w ciasnej uliczce, że im brak powietrza i zaczęli szukać miejsc otwartych. Pod osłoną wspólnego płaszcza, wychodzili na pola i łąki. Dawne projekty urzeczywistniły się teraz, bo się gonili po łące św. Klary. Mietta tęgo biegała, Sylweryusz musiał się dobrze umęczyć, nim ją dopędził. Drżał o nią, gdy uparła się włazić na drzewa, po gniazda srocze, stał z wyciągniętemi rękami, by ją w potrzebie pochwycić. Zajęli całą okolicę jakby w swoje posiadanie, znali każde drzewo, kamień każdy i każde zagięcie ścieżki, Mietta z owem wygodnem sumieniem niewieściem, nie namyślała się długo, by zerwać grono winnych jagód lub gałązkę zielonych migdałów, gdy koło tychże przechodzili. Nie zgadzało się to bynajmniej ze sposobem myślenia Sylweryusza, ale nie śmiał łajać przyjaciółki, gdyż trafiające się niekiedy jej dąsy były dla niego zbyt przykre. Żartem jednak, stawiał przeszkody w rabunku, trzymał ją mocno gdy szli wzdłuż sadów lub winnic, to znów zmuszał, by usiadła. Lecz gdy siedzieli spokojnie przy sobie, przysłuchując się szmerom bieżącej wody, brzęczeniu świerszczy, lub wpatrując się w cieniste smugi nadbrzeżnej łoziny, odurzeni uroczystym spokojem nocy, czuli to samo zaduszenie, co w ciasnej uliczce św. Mittra. Sylweryusz, domyślając się po trochu niebezpieczeństwa ukrytego w siedzących kontemplacyach, zrywał się nagle, proponując dalszą przechadzkę, albo też wyprawę do małych wysepek, jakie nizki stan wody odkrywał na rzece. Puszczali się więc na wodę, zdjąwszy obuwie. Mietta nie zważała na kamienie, szła śmiało, niedozwalając, by ją towarzysz prowadził, nie wiele też sobie z tego robiła, gdy upadła wśród rzeki: wykręciwszy zwierzchnią spódniczkę, była gotowa do dalszych wypraw. Gdy doszli do zaspy, kładli się na brzuchu i mając oczy prawie równolegle z poziomem wody, patrzyli na drobne jej fale. Wówczas Mietta utrzymywała, że płyną, że z pewnością wyspa się porusza z niemi. Siadali czasem na piasku, spuszczając nogi w wodę i bijąc w nią dla wzniecenia burzy. Wszystko ich bawiło.
W gorące wieczory letnie przyszło na myśl dziewczynie, żeby się razem kąpali, żeby Sylweryusz nauczył ją pływać. On jej perswadował, ale nic nie pomogło. Z jakiejś starej sukni uszyła sobie kostium kąpielowy, Sylweryusz przyniósł majtki. Rozebrali się, każde za drzewem i weszli wesoło do wody, śmiejąc się, wołając na siebie lub krzycząc, gdy woda była zimniejsza. Nauka pływania rozpoczęła się od razu, po piętnastu dniach, uczennica umiała doskonale pływać. Mnóstwo było przy tem uciesznej zabawy, na której niewinna miłość nic nie ucierpiała. Sylweryusz po pierwszych kąpielach wyrzucał sobie, że go złe myśli napastowały, ale je przezwyciężył, przeszły prędko, zimna woda utrzymała ich w czystości kryształu. To znów Mietta, doznając jakiejś nieznanej dotychczas niespokojności, oświadczyła kochankowi, że nie będzie więcej brała lekcyj pływania, bo jej szkodzą: „Miewa uderzenia do głowy. Zapewne biedne dziecko mówiło to w całej naiwnej szczerości. Nie rozumiała, co znaczy podniecenie zmysłów.
Powrócili zatem do dawnych pogawędek i spacerów. Z całego niebezpieczeństwa, na jakie narażone były niewinne ich miłostki, pozostało tylko w umyśle Sylweryusza wrażenie fizycznej dzielności Mietty. We dwa tygodnie nauczyła się pływać, współzawodniczyła z nim w szybkości, widział, że równie silnie jak on przerzynała ręką prąd wody. Z rozrzewnieniem myślał o tem, że ma przyjaciółkę tak mocną i zręczną, on, który uwielbiał siłę fizyczną i ćwiczenia ciała. Pewnego razu wzięli się za barki i mocowali się na zaspie piaskowej. Sylweryusz został pokonany, bo się potknął i upadł, kiedy zapaśniczka została na nogach. Młodzieniec zawsze się z nią obchodził jak ze swoim towarzyszem i kolegą i właśnie te przechadzki dalekie, gonitwy po łąkach, wybieranie gniazd z wierzchołków drzew, zapasy, mocowanie, chroniły ich czułą przyjaźń od wszelkiego zbrukania. Do miłości Sylweryusza przyłączyła się także litość nad losem Mietty, kochał ją, bo nikt jej nie kochał; bolał nad nią, że żyje w takiem opuszczeniu. Cieszyło go, gdy potrafił ją rozweselić. Z resztą wyrównywała mu w dzikości, stroniła od ludzi, bo nie słyszała od nich dobrego słowa. On zaś marzył tylko, że się z nią ożeni, będzie jej wybawicielem, podniesie ją w opinii ludzkiej. Lecz z drugiej strony, Sylweryusz nigdy się nie wyrzekał poczucia sprawiedliwości, jakie go cechowało; ztąd zdarzało się, że skutkiem rozmowy o Chantegreilu, Mietta się rozpłakała. Aczkolwiek jej twarda natura zmiękła z rosnącem przywiązaniem dla przyjaciela, miewała jednak chwile uporu i zawziętości, co było wynikiem krwistego temperamentu. Utrzymywała, że ojciec dobrze zrobił, iż zabił żandarma, że ziemia należy do wszystkich, że każdy może strzelać z fuzyi kiedy mu się podoba i do kogo mu się podoba. Ona go się pytała, czy lepiej, żeby ojciec dał się zabić żandarmowi? Odpowiadał, po chwili namysłu, że zawsze lepiej być ofiarą, niżeli zabójcą, że to jest wielkie nieszczęście, gdy jesteśmy zmuszeni do zabicia bliźniego, chociażby we własnej obronie. Prawo podług niego było rzeczą świętą. Sędziowie mieli racyę posłać Chantegreila na galery. Mietta, słysząc to zdanie, unosiła się gniewem, miała ochotę wybić przyjaciela; wyrzucała mu, że ma równie złe serce jak inni ludzie. Rozprawy owe toczyły się zawsze na ścieżce pod murem, lub na łąkach św. Klary, kończył je płacz Mietty, jak i rzewne wzruszenie jej przeciwnika.
Gdy bieganie po polach i długie przechadzki zaczęły ich nudzić, powracali znowu na ulubioną ścieżkę św. Mittra. Ku jesieni było tam przyjemniej, powiew wiatru chłodził zbyt duszące powietrze. Siadywali na grobowym kamieniu, nie zważając już na krzyki chłopaków i cygańską wrzawę. Rozpamiętywali i zastanawiali się nad kośćmi, które Sylweryusz nieraz znajdował; zabytki dawnego cmentarza nie odstręczały ich bynajmniej, owszem lubili o nich mówić. Pełni żywej imaginacyi, godzili się z tą myślą, że ich miłość wyrosła na gruncie wzbogaconym zwłokami zmarłych. Zdawało im się, że owe ułamki kości są im życzliwe, że własna ich młodość zdolna jest rozgrzać potłuczone czaszki, że się wszystko koło nich ożywia a gdy odchodzą, to cmentarzysko płacze za nimi. Jeśli znaleźli kostkę małą, Mietta utrzymywała, że należała ona do dziewczyny nagle zmarłej przed ślubem. Ubolewała nad nieznajomą, nie chcąc podobnego doznać losu. Każda kość większa, należała podług jej zdania, do żołnierza, sędziego lub innego równie strasznego człowieka.
Nigdy te dzieci nie czuły obawy, ogarniała ich tylko smętna rzewność, gdy im na myśl przyszło że jakaś życzliwość płynąca od istot niewidzialnych unosi się nad niemi i otacza ich do koła. Kamień grobowy był także niewyczerpanem źródłem zajęcia. Raz przy świetle księżyca Mietta spostrzegła, że jest na nim napis; Sylweryusz musiał mech oskrobać nożykiem; gdy przeczytali „Tu leży Marya... zmarła...“ Mietta, spotkawszy swe imię na kamieniu, przeraziła się. Sylweryusz nazwał ją za to „niedorzecznem dzieckiem“, lecz ona nie mogła się od łez powstrzymać. Mówiła, że ma złe przeczucia, że niedługo umrze, że ten kamień jest dla niej. Młodzieniec, chociaż sam dotknięty smutnemi przypuszczeniami, perswadował jej, gniewał się, udawał że z niej szydzi, dziwi się, że dziewczyna taka odważna myśli o podobnych dzieciństwach. Tyle w końcu zrobił, że oboje śmieli się z siebie. Unikali później mowy o tym przedmiocie. W dniach smętnych jednakże, kiedy niebo było zakryte chmurami i uliczka pociemniała, Mietta znów wzdychać zaczęła nad nieznaną Maryą, której grób ułatwiał ich schadzki. Może jej kości jeszcze tam spoczywały? Żądała, by Sylweryusz podniósł kamień, żeby się przekonać co pod nim było? Lecz on odmówił, podług niego byłoby to świętokradztwem. Odmowa podtrzymywała jej marzenia.
— Zobaczysz — mówiła — ten kamień nieszczęście nam przyniesie... Jeżeli ty umrzesz, ja tutaj przyjdę umierać, chciałabym, żeby ten kamień był moim grobem.
Sylweryusz łajał ją, że myśli o rzeczach smutnych, aczkolwiek i jemu łzy gardło ściskały.
I tak przez dwa lata kochali się w wązkiej uliczce, to na otwartem polu; sielanka przetrwała mroźne deszcze grudniowe i lipcowe upały, nie prowadząc ich ani do wstydu ani do żalu; zachowała wykwintny powab greckiej bajki, jej czystość, niewinne dopominanie się zmysłów, które łakną a nie rozumieją.
Z dawnego cmentarzyska unieśli rzewny smutek przeczucie krótkiego życia. Tam nabrali jakiegoś upodobania do śmierci, jakiejś żądzy zaśnięcia razem w ziemi i o tem właśnie mówili przy drodze do Orchères owej nocy grudniowej, kiedy oba dzwony żałośnie do siebie przemawiały.
Mietta spała spokojnie z głową opartą o piersi Sylweryusza, on zaś marzył o ubiegłych latach ich miłości. Z brzaskiem dziennym obudziła się, słońce było jeszcze za górami; jasność krystaliczna i zimna jak woda źródlana wyłaniała się z bladego horyzontu. Na roztaczającej się przed nimi dolinie, Wiorna podobna do wstęgi białej, toczyła swe fale po ziemi czerwonawej, to żółtej naprzemian. Krajobraz był bez granic, jak szare morze drzew oliwnych i winogradu; okolica zwiększona czystością powietrza i ciszą zimna. Wiatr chwilami powiewający zmroził twarz dwojga dzieciaków. Powstali żwawo, orzeźwieni świeżym rankiem. Z cieniem nocy rozpierzchły się ich obawy i smutki, teraz patrzyli zachwyconem okiem na niezmierny obszar doliny.
— Ach, jak dobrze spałam! — zawołała Mietta — Śniło mi się, żeś mię całował... Czyś mię pocałował... powiedz?
— Bardzo być może — odpowiedział, śmiejąc się — nie było mi ciepło w noc tak mroźną.
— Mnie tylko w nogi zimno.
— To pobiegnijmy... Musimy zrobić dwie mile, rozgrzejesz się.
Zbiegli z góry na drogę. Podnieśli potem oczy na skałę, na której płakali, sparzywszy swe usta zbyt gorącym pocałunkiem. Lecz nie wspomnieli o tem, nie wzięli się nawet za ręce, pod pozorem żeby iść prędzej. Szli wesoło, ale trochę zmieszani, nie wiedząc dla czego? Dzień błyszczał coraz jaśniej. Sylweryusz, który z polecenia majstra bywał nieraz w Orchères, umiał wybierać najlepsze i najbliższe ścieżki. Szli tym sposobem dwie mile przez wąwozy, doły, wzdłuż rowów i płotów. Mietta sądziła, że Sylweryusz zbłądził. Tymczasem niespodzianie wyszli naprzeciw Orchères. Zdala już dawały się słyszeć radosne okrzyki, któremi mieszkańcy witali legię powstańczą. Mietta i Sylweryusz przybyli z ostatnimi maruderami. Nie widzieli nigdy podobnego zapału! Przystrojono okna w dywany i flagi, jak w dzień procesyi. Witano przybyłych jak oswobodzicieli. Mężczyźni całowali się z nimi, kobiety przynosiły im jedzenie. Starcy stali przed drzwiami i płakali. Radość i uniesienie czysto południowe wylewało się hałaśliwie, tańcem, śpiewem, pantominą. Sylweryusz i Mietta, porwani w wir tłumu, rozweselili się wraz z innymi. Myśl o śmierci daleko już była od nich. On chciał walczyć, zwyciężyć, potem żyć szczęśliwie z Miettą na łonie wielkiego spokoju Rzeczypospolitej powszechnej.
Braterskie przyjęcie ze strony ludności Orchères, było ostatnią radością powstańców. Spędzili dzień cały w ufności i nadziei. Jeńcy, to jest komendant Sicardot, Garçonnet, Peirotte i inni, zamknięci razem w jednej sali w ratuszu, z której okna wychodziły na plac, przyglądali się dość pomieszani objawom zapału.
— A hultaje! — mruczał komendant oparty na oknie, jakby w loży teatru — i pomyśleć że tu nie ma ani jednej bateryi, coby zmiotła tę tłuszczę!...
Gdy spostrzegł Miettę — dodał, zwracając, się do Garçonneta:
— Widzisz pan tę wysoką dziewczynę? To wstyd prawdziwy! Prowadzą z sobą swoje stworzenia. Doczekamy się pięknych rzeczy, jeżeli tak dalej pójdzie...
Pan Garçonnet potrząsał głową, mówiąc „o rozpasanych namiętnościach“ o „najgorszych dniach w historyi krajowej“. Peirotte blady, jak ściana, nie mówił ani słowa, raz tylko zrobił uwagę komendantowi, żeby zachował się ciszej:
— Przez pana wszyscy zginiemy...
Powstańcy obchodzili się z tymi panami z jak największą grzecznością; podano im nawet wyborny obiad. Lecz dla takiego tchórza jak poborca, podobne grzeczności były zatrważającemi: powstańcy żywili ich dlatego tak dobrze, żeby byli smaczniejszymi, jak ich zjadać będą.
Wieczorem Sylweryusz spotkał się ze swoim krewnym, doktorem Pascalem. Mąż uczony poszedł z bandą na piechotę i gawędził z robotnikami, którzy go uwielbiali. Najprzód usiłował powstrzymać ich od walki, potem powiedział jakby przekonany:
— Może macie słuszność, moi kochani, albo ja wiem? Bijcie się kiedy chcecie, ja tutaj będę, żebym wam naprawiał ręce i nogi.
Zrana zbierał sobie jak najspokojniej po drodze kamyki i rośliny, żałując że nie zabrał swego młotka, lub puszki botanicznej. Teraz zaś wieczorem, kieszenie jego rozpękały się od kamieni, z podróżnej torby zwieszały się korzenie roślin.
— A, to ty, mój chłopcze! — zawołał, zobaczywszy Sylweryusza — sądziłem, że jestem tylko sam jeden z rodziny.
Sylweryusz bardzo był rad ze spotkania, doktór, jedyny z Rougonów, podawał mu rękę na ulicy i okazywał mu szczerą życzliwość. Widząc go teraz w towarzystwie republikanów, ucieszony że się do nich przyłączył, młodzieniec z gorączką wojowniczą zaczął rozprawiać o świętej sprawie, o walce, o zwycięztwie i t. d. Doktór słuchał go z uśmiechem, ciekawie mu się przypatrując.
— Ach, jak ty się unosisz! Prawdziwy wnuk swojej babki...
Do siebie zaś mówił po cichu, jakby robiąc notatki:.
— Histerya albo zapał, szał haniebny, albo szał wzniosły. Zawsze te dyabelskie nerwy.
Potem dodał głośno:
— Rodzina jest w komplecie. Będzie miała bohatera.
Sylweryusz nie słyszał, bo mówił ciągle o przedmiocie, co go wyłącznie zajmował. Mietta stanęła o kilka kroków, nie chcąc się już oddalać od swego przyjaciela. Doktór spojrzał na nią i zadziwiony przerwał kuzynowi:
— Cóż to za dziewczynkę masz z sobą?
— To jest moja żona — odpowiedział Sylweryusz z powagą.
Doktór zrobił wielkie oczy. Nie zrozumiał. Lecz że był zawsze bardzo nieśmiały względem kobiet, odchodząc zdjął kapelusz i nizko się Miecie ukłonił.
W nocy nadeszły wieści niepokojące. Jakiś powiew nieszczęścia zmroził powstańców. Ufność i zapał jakby przepadły w ciemnościach. Zrana fizyognomie były posępne, spojrzenia smutne, milczenie pełne zniechęcenia. Dowódzcy ukrywali czas jakiś złe wiadomości, ale te się rozeszły niewiadomo jakim sposobem. Strach paniczny zaczął nurtować w tłumie; mówiono że Paryż został uśmierzony, że prowincje zdały się na łaskę i niełaskę, że znaczne oddziały wojska wyszły z Marsylii pod dowództwem pułkownika Massona i prefekta departamentu de Blériot, zdążając marszem przyśpieszonym na poskromienie powstańców. Dla tych ostatnich, położenie jakie im się teraz przedstawiało, było przebudzeniem ze złudnych marzeń, do srogiej rzeczywistości. Więc tylko oni jedni mieli odwagę wypełnić swój obowiązek! Cała zaś Francya ukorzyła się nikczemnie przed uzurpatorem! Dzisiaj więc, o tej godzinie są ludźmi zgubionymi, buntownikami, których wojsko przepędzać będzie jak drapieżne zwierzęta?
Tymczasem oni marzyli o wielkiej wojnie, o powstaniu całego narodu w obronie praw krajowych! wobec tak groźnych okoliczności, ta garstka ludzi opłakiwała upadek swojej wiary, rozwianie snów swoich. Niektórzy z nich, złorzecząc Francyi całej, rzucając broń, siadali przy drodze z postanowieniem oczekiwania tam śmierci od kul żołnierskich, by pokazać światu jak giną republikanie!
Chociaż biedni powstańcy oczekiwali już tylko śmierci lub wygnania, mała ich liczba opuściła szeregi. Łączyła ich solidarność godna naśladowania. Gniew cały zwrócił się na dowódców. Dopuszczono się ważnych błędów; teraz jeszcze mała kolumna nieznająca karności ani porządku, pozostawiona pod rozkazami ludzi chwiejnych, pod osłoną zaledwie kilku pikiet, była wystawioną na pastwę pierwszego oddziału wojska, które nadejść miało.
Powstańcy pozostali jeszcze dwa dni w Orchères, wtorek i środę, tracąc czas, pogorszając swe położenie.
Dowódca ów, człowiek przy pałaszu, którego Sylweryusz pokazywał swej towarzyszce na drodze plassańskiej, wahał się, przygnębiony straszną odpowiedzialnością jaka na nim ciążyła. We czwartek stanowczo osądził, że pozycya w Orchères była nie do wytrzymania. O godzinie pierwszej wydał rozkaz do wymarszu i zaprowadził małą armię na wzgórza Sainte-Roure. Sainte-Roure było w istocie stanowiskiem niezdobytem, gdyby kto umiał je obronić. Domy piętrzą się na stoku góry; za miastem ogromne skały zakrywają horyzont; innego przystępu tam nie ma, jak przez równinę Nores, nad którą góruje esplanada, czyli plac na wyżynie wysadzonej wiązami. Na esplanadzie powstańcy się rozłożyli. Jeńców pomieszczono w oberży „Mule Blanche” przy placu. Noc była niespokojną, mówiono o zdradzie. Z brzaskiem dnia dowódca, który zaniedbał wszelkich ostrożności, zrobił przegląd. Oddziały stojące szeregiem, zwróciły się plecami do równiny i w chwili kiedy improwizowany generał przejeżdżał konno przed frontem, szyldwach postawiony gdzieś w polu oliwnem, przybiegł zadyszany i zawołał:
— Żołnierze, żołnierze!...
Powstało niesłychane poruszenie, powstańcy, zapominając o karności, przybiegli na sam brzeg esplanady, by zobaczyć żołnierzy. Szeregi były całkiem złamane gdy wojsko stanęło w nieprzerwanej linii za drzewami oliwnemi i bagnety błyszczały.
Kontyngens z Palud i Saint-Martin de Vaulx uformował się napowrót i drwal jeden, olbrzym, głową przewyższający wszystkich, krzyknął:
— Do nas Chavanoz, Graille, Poujols, Saint-Entrope! Do nas Tulettes i Plassans!
Wezwani przeszli przez plac, by się połączyć z innymi. Dowódca, przy szabli, z kontyngentem z Faverolles, Vernoux, Corbière, Marsanne, Pruinas, oddalił się, by zajść z boku nieprzyjacielowi. Inne oddziały, zwróciwszy się na lewo, rozproszyły się po łące Nores, jako tyralierzy.
Ludność z miasteczek i wsi na głos drwala zbierała się i formowała pod wiązami, przedstawiając z pozoru wszystkie prawidła strategiczne, ale w gruncie rzeczy stanowiąc tylko masę, która stała tam, by zagrodzić drogę lub umrzeć.
Plassańczycy znajdowali się po środku heroicznego batalionu, czerwony płaszcz Mietty zdaleka się uwidoczniał pomiędzy szaremi ubiorami powstańców.
Przez chwilę zapanowała zupełna cisza. W oberży „la Mule-Blanche“ pokazał się Peirotte; chciał coś mówić i dawał jakieś znaki.
— Odejdź pan od okna, zamknij je — krzyknęli powstańcy, inaczej zginiecie.
Okiennice pozamykano natychmiast i zaraz dał się słyszeć miarowy krok zbliżających się żołnierzy. Szli pod górę ku esplanadzie, bagnety coraz bliżej się jeżyły. W pamięci Sylweryusza w owej chwili uprzytomnił się żandarm, którego krew obryzgała mu ręce; wiedział od kolegów że Rengade żyje, tylko oko utracił; nie myślał o nim od wyjścia z Plassans, ale teraz straszny obraz tego człowieka z zakrwawioną twarzą, stanął przed oczyma duszy jego; zaczął się obawiać, aby mu to widzenie odwagi nie odjęło. Ściskał karabin, pragnąc co najprędzej dać z niego ognia.
Bagnety zbliżały się zwolna, ale bezustanku. Gdy głowy żołnierzy dosięgały już brzegu esplanady, Sylweryusz spojrzał na Miettę. Stała nieporuszona przy swojej czerwonej chorągwi. Wspinała się na palcach, by lepiej widzieć wojsko; oczekiwanie nerwowe, spokojne rozszerzyło jej nozdrza, przez otwarte nieco usta przeglądały białe zęby.
Sylweryusz uśmiechnął się do niej. Jeszcze nie zdołał głowy odwrócić napowrót, kiedy wystrzały huknęły; ale poszły za wysoko; kule pościnały masę gałązek i liści z wiązów. W blizkości Sylweryusza rozszedł się huk głuchy ciała ciężko padającego; był to trafiony ów drwal, który nad wszystkimi górował; na środku czoła miał dziurkę krwawą. Wtedy Sylweryusz dał ognia ze swojej broni, przed siebie, nie patrząc gdzie, nie celując bynajmniej. Nabijał raz po razu i strzelał, jak szalony, jak owe zwierzę, co nie myśli o niczem, tylko śpieszy się, by zabijać. Nie widział już nawet żołnierzy, dym unosił się pod wiązami w postaci płatków szarego muślinu. Z gwaru i huku, dolatywało do uszu jego ciężkie westchnienie lub przytłumione rzężenie. Widział jak się usuwano to tu, to tam, dla zrobienia miejsca nieszczęsnym co padali. Ogień trwał już z dziesięć minut.
Nagle pomiędzy dwoma wystrzałami, ktoś nagląco krzyknął: „Kto w Boga wierzy, niech ucieka!” Inne znów głosy odzywały się: „Oh, nikczemni! Oh, podli!“ Podawano sobie z ust do ust wieści, że dowódca uciekł, że kawalerya rąbie tyralierów rozproszonych na łące Nores. Wystrzały nie ustawały. Jedni wołali: „Trzeba umrzeć tutaj!“ Drudzy krzyczeli: „Uciekajmy! Uciekajmy!“ Popłoch był niezmierny. Uciekano, rzucając broń, przeskakując przez poległych. Reszta zsuwała się w szeregi coraz mniej liczne. Nakoniec na placu pozostało już tylko dziesięciu walczących. Z tych jeszcze dwóch uciekło a na ośmiu padło trzech od jednego wystrzału.
Sylweryusz i Mietta pozostali, nic nie rozumiejąc. Im więcej kolumna się zmniejszała, ona podnosiła chorągiew tem wyżej, trzymała ją teraz przed sobą jak olbrzymią gromnicę. Kule podziurawiły sztandar jak rzeszoto. On zaś strzelał, póki ładunków starczyło, potem patrzył oszołomiony nic nie widząc, nagle poczuł że go coś po twarzy musnęło, jakby jaki wielki ptak skrzydłem. Podniósł oczy, widzi chorągiew wypadającą z rąk Mietty, która z przechyloną w tył głową, z rękami przyciśniętemi do piersi, z wyrazem okropnego cierpienia na twarzy, osuwa się zwolna na ziemię.
— Podnieś się! — krzyknął, wyciągając do niej rękę — Chodź tutaj!
Ona nie wyrzekła ani słowa, tylko leżała nieruchoma z otwartemi oczami.
Przyskoczył, padł na kolana:
— Jesteś raniona, mów? Gdzie jesteś raniona?
Nic nie odpowiedziała, dusiła się. Spojrzała na niego, dreszcze nią wstrząsnęły. Odchylił jej ręce.
— To tam, prawda?
Rozdarł stanik, obnażył jej piersi. Z lewej strony spostrzegł mały otworek różowy; jedna kropla krwi wystąpiła na ranę.
Oczy młodzieńca napełniły się łzami, ale rzekł do niej:
— To mała rzecz, przyprowadzę Pascala, on cię wyleczy. Gdybyś tylko mogła wstać... Czy nie możesz wstać?
Ogień już ustał; żołnierze zwrócili się na lewo, szarżując na kontyngens prowadzony przez dowódcę. Na pustej esplanadzie znajdował się tylko Sylweryusz, klęczący przy swojej ukochanej. Z rozpaczliwym uporem wziął ją w objęcia, usiłując postawić na nogach, lecz ona doznała tak silnego bólu, że ją napowrót położył. Zaklinał, by przemówiła.
— Powiedz choć jedno słowo... proszę cię. Dla czego nie chcesz mówić?
Ona nie mogła. Pokazywała ruchem rąk łagodnym i powolnym, że to nie jej wina; usta zaciskały się już pod dotknięciem śmierci. Miała włosy rozwiane, głowę otoczoną fałdami chorągwi, bladość grobową na licach; oczy jej tylko świeciły, wielkie czarne oczy. Sylweryusz łkał głośno. Spojrzenie tych oczu rozdzierało mu serce. Czytał w nich wielki żal za uchodzącem życiem. Zdawało mu się, iż chce powiedzieć, że umiera sama jedna przed ślubem, nim została żoną jego, że to on chciał tego, że powinien był kochać ją, jak wszyscy chłopcy kochają swoje dziewczęta, teraz już za późno, już wszystko przepadło. Wyrzucał sobie, że może nie zrozumiał jej życzeń, całował jej pierś czystą i piękną.
Pocałunek kochanka była to ostatnia radość Mietty. Śmierć rozwiązywała sielankę życia.
Ale on wołał:
— Nie, tobie nic nie będzie... zobaczysz. Nie mów, jeżeli ci trudno... Poczekaj, podniosę ci głowę, ogrzeję twe ręce, są zimne jak lód...
Strzelanie rozpoczęło się na nowo w plantacyi drzew oliwnych. Tentent kawaleryi dochodził od strony łąki Nores, wraz z krzykiem ludzi, których zabijano. Lecz Sylweryusz nic już nie słyszał i nie widział. Paskal, biegnąc na łąkę, zobaczył go na ziemi, sądził że jest ranny i przybliżył się. Młodzieniec, gdy poznał kuzyna, przyczepił się do niego, pokazując Miettę.
— Zobacz, proszę cię, ona jest ranna, tam pod piersią... Ach, co to za szczęście, żeś przyszedł, ty ją uratujesz!
W tej chwili konwulsyjne drżenie wstrząsnęło konającą, usta jej otworzyły się cokolwiek i lekki z nich wyszedł oddech. Oczy całkiem otwarte zatrzymały się na Sylweryuszu.
Pascal stał przez chwilę pochylony nad nią, potem, podniósłszy się, rzekł z cicha:
— Umarła.
— Umarła!... — na to słowo młodzieniec się zachwiał.
— Umarła? Och, nie! Ona nie umarła, to nie prawda... czyż nie widzisz, że patrzy na mnie?
Schwycił doktora za suknie, zaklinając, by nie odchodził, ale ją ratował. Doktór usuwał się powoli, mówiąc głosem współczucia:
— Nic nie poradzę, mój drogi... puść mię, biedny chłopcze, bo inni na mnie czekają. Ona nie żyje na prawdę...
Puścił go i znowu padł na ziemię. Umarła, umarła! — tętniało mu ciągle w uszach, jak odgłos dzwonu żałobnego. Rzucił się na nią, ściskał, całował i płakał, ona leżała zimna, nieruchoma. Przestraszył się, siadł na ziemi, powtarzając z ogłupiałą miną:
— Umarła a patrzy na mnie, nie zamyka oczu, widzi mię ciągle...
Tymczasem kawalerzyści nacierali na uciekających i rąbali ich niemiłosiernie. Lecz pęd koni, głosy umierających, przyciszały się stopniowo i oddalały się. Sylweryusz nie wiedział, że bój trwał jeszcze. Nie uważał że doktór powracał przez esplanadę i napotkawszy karabin Macquarta podniósł go. Znał tę broń, gdyż nieraz widział ją nad kominkiem ciotki Didy; przyszło mu na myśl, żeby ją ratować od grabieży zwycięzców. Zaledwo wszedł do oberży „la Mule Blanche“ gdzie złożono znaczną ilość rannych, kiedy reszta powstańców pędzonych przez żołnierzy wpadła na esplanadę. Dowódca uciekł i to już ostatnie oddziały szarżowano. Nastąpiła rzeź prawdziwa. Pułkownik Masson i prefekt de Blériot, zdjęci litością, nakazali żołnierzom cofnąć się, lecz ci, rozjuszeni, strzelali w tłum i na wylot nieszczęsnych przekłuwali bagnetami. Gdy nieprzyjaciela zabrakło, ostrzeliwali oberżę, chociaż krzyczano ze środka, iż tam są jeńcy; strzały padały nieprzerwanie.
Komendant Sicardot wyszedł na próg domu, mówił i gestykulował rękami. Przy nim stanął poborca Peirotte blady i wystraszony. Po nowych wystrzałach, poborca padł na ziemię, jak bryła bezwładna.
Sylweryusz wpatrywał się ciągle w oczy Mietty, nie słyszał nic do koła siebie. Lecz utarczka się kończyła. Zabicie poborcy nie nasyciło żołnierzy; uwijali się jeszcze po wszystkich stronach esplanady, by nie przepuścić żadnemu z powstańców. Żandarm jakiś, zobaczywszy Sylweryusza pod drzewami, przybiegł; a przekonawszy się, że ma przed sobą dziecko prawie, zawołał:
— Co tam robisz, smarkaczu?
Sylweryusz nic nie odpowiedział. Żołnierz schylił się do niego i krzyknął:
— Ach, ten zbój ręce ma poczerniałe od prochu; wstawaj, łotrze! Zdasz teraz rachunek!
Gdy chłopiec nie ruszał się, tamten spostrzegł że ciało leżące przy nim na czerwonej chorągwi, było ciałem kobiety.
— Piękna dziewczyna, to szkoda! — mruczał — Czy to twoja kochanka, co? Wstawaj... Przecież teraz kiedy nie żyje, nie zechcesz z nią tutaj zostać.
Szarpnął Sylweryusza, postawił na nogi i pociągnął za sobą, jak się ciągnie psa za jedną łapę. Ten dał się ciągnąć, posłuszny jak dziecko, nie przemówił ani słowa. Oglądał się tylko po za siebie i patrzył na Miettę. W rozpacz go to wprowadzało, że musiał odejść, gdy ona sama jedna pozostawała pod drzewami. Zdaleka ją widział po raz ostatni. Leżała tam skromnie, otulona w czerwoną chorągiew, z głową zwróconą na bok, z wielkiemi oczyma patrzącemi w pustą przestrzeń.




VI.

Rougon ośmielił się wyjść od matki o godzinie piątej zrana. Staruszka zasnęła na krześle. Idąc chyłkiem aż na ulicę Św. Mittra, nie spotkał nikogo i nic nie posłyszał. Doszedł aż do bramy Rzymskiej otworem stojącej. Miasto, pogrążone we śnie, nie wiedziało nawet jakiej nierozwagi dało dowód, śpiąc przy drzwiach otwartych. Możnaby było mniemać, że Plassans wymarło. Rougon, nabierając w tej ciszy otuchy, wszedł na ulicę Nicejską. Przeglądał bacznem okiem zaułki poboczne, czy z nich kto nie wyskakuje i nie chwyta go za kołnierz. Dotarł wszelako bez przeszkody do ulicy Sauvaire, zaczynając przypuszczać, że powstańcy rozpłynęli się w nocnych ciemnościach, jak senne widziadło.
Na pustym chodniku zatrzymał się cokolwiek. Głębokie westchnienie i nadzieja tryumfu ulgę mu przyniosły. Najwidoczniej ci hultaje, republikanie, pozostawili mu Plassans. Miasto należało teraz do niego i śpi jak głupie, o niczem nie wiedząc; byle rękę wyciągnął, już je będzie miał. Krótkie wytchnienie, rzut oka człowieka wyższego na uśpioną podprefekturę, wielką sprawiły mu radość. Założywszy ręce, przybrał postawę dowódcy w przeddzień zwycięztwa. Do uszu jego dolatywał tylko szmer wody spadającej z fontann w baseny.
Niespokojność ogarnęła go po chwili namysłu. Jeżeli nieszczęściem zrobiono cesarstwo bez niego? Jeżeli Sicardot, Garçonnet, Peirotte i inni, zamiast być uprowadzonymi przez powstańców, zamknęli tychże w więzieniach miejskich! Zimno go przeszło... Ruszył dalej w nadziei, że Felicya udzieli mu dokładnych objaśnień. Szedł szybko pod domami przez ulicę Banne; podniósł głowę, dochodząc do swego mieszkania, i widok przerażający przedstawił się oczom jego. Z okna żółtego salonu mocno oświetlonego, wychylała się czarna postać, którą uznał za swoją żonę i ta rozpaczliwie machała rękami. Stanął przestraszony, nic nie mogąc zrozumieć. Aż tu pod nogi upadło mu coś twardego. FeJicya rzuciła klucz od szopy, obejmującej cały rynsztunek wojenny. Klucz jasno wskazywał, że należy wziąść się do broni. Zawrócił się, chociaż nie pojmował, dla czego żona broniła mu przystępu do domu. Wyobrażał sobie coś strasznego.
Poszedł prosto do Roudiera. Zastał go na nogach w pogotowiu do wymarszu, ale ten nie wiedział ani słowa o wypadkach nocnych. Mieszkał na końcu Nowego Miasta, gdzie, co do przejścia powstańców, żadne nie doszło echo. Piotr mu zaproponował, żeby poszli do Granoux, gdyż pod jego oknami banda koniecznie iść musiała. Ze służącą radcy municypalnego musieli długo parlamentować, nim ich wpuściła; wchodząc, usłyszeli jak biedny człeczyna upominał sługę, żeby nie otwierała, bo ulice są pełne rozbójników.
Siedział w sypialnym pokoju po ciemku. Lepiej mu się zrobiło, gdy poznał przyjaciół, ale nie pozwolił lampy zapalić, żeby światło nie ściągnęło mu jakiej kulki. Sądził że powstańcy są jeszcze w mieście. Zagłębiony w fotelu przy oknie, z głową obwiązaną chustką fularową, jęczał:
— Ach, moi kochani, gdybyście wiedzieli!... Co to był za harmider! Patrzałem na wszystko przez okno. Postacie przestraszające, banda zbójców. Szli tędy po raz drugi; ciągnęli z sobą komendanta Sicardot, poczciwego Garçonneta, dyrektora poczty i wielu innych a krzyczeli jak ludożercy!...
Rougonowi w sercu się rozjaśniło. Kazał sobie powtórzyć jeszcze raz, że Granoux widział jak uprowadzono mera i wszystkich innych.
— Wszakże ci mówię, płakał poczciwiec rozkwilony, byłem za firanką... Słyszałem jak Peirotte utyskiwał pod mojem oknem gdy go prowadzili: „Panowie, nie róbcie mi nic złego“. Musieli go maltretować... To wstyd, hańba...
Roudier zapewnił Granoux, że w mieście nikogo już nie było, że umyślnie wstąpili po niego, żeby szedł razem z nimi bronić Plassans. Trzej zatem oswobodziciele, naradziwszy się, postanowili iść każdy z osobna do swoich przyjaciół i wszystkich zgromadzić przy szopie, tajemnym arsenale reakcyi. Rougonowi stały ciągle na myśli znaki, jakie dawała Felicya i wszędzie upatrywał zasadzek. Granoux, chociaż niewątpliwie najgłupszy z trzech, pierwszy zrobił przypuszczenie, że musiało pozostać cośkolwiek republikanów w mieście. Było to promykiem światła dla Roudiera, któremu zaraz na myśl przyszło, że musi się coś święcić ze strony Macquarta.
W godzinę potem zeszli się w szopie, na ustroniu stojącej. Chodzili do znajomych, po cichu, nieznacznie, zbierając ludzi co najwięcej. Lecz wyżej czterdziestu zebrać nie mogli, przyszli wszyscy pojedynczo, zalęknięci, pomieszani.
W szopie, należącej do bednarza, było pełno obręczy, baryłek, klepek a wśród nich spoczywały strzelby w trzech skrzyniach. Latarka stojąca na ławie oświetlała niewyraźnie to szczególne widowisko, gdy Roudier wieka od skrzyń podniósł, wszystkie szyje się wyciągnęły i głowy nachyliły, by spojrzeć na błyszczące fuzye, z rodzajem wewnętrznej trwogi i zgrozy.
Gromadka reakcyonistów, obliczywszy się, zawahała się jawnie. Było ich 39, wystawią się więc na śmierć niechybną. Ojciec rodziny mówił o dzieciach swoich, inni, nie tłomacząc się nawet, skierowali się ku wyjściu. Lecz nadeszło jeszcze dwóch sprzysiężonych; ci, mieszkając na placu Ratuszowym, wiedzieli że w ratuszu pozostało zaledwie dwudziestu republikanów. Naradzono się powtórnie. Zdawało im się, że czterdziestu jeden przeciw dwudziestu, jest liczbą możliwą. Rozebrali pomiędzy sobą broń, którą Rougon wydobywał ze skrzyń i podawał. Zimne lufy mroziły każdego aż do szpiku w kościach. Piotr zamknął z żalem skrzynie, gdyż pozostawało w nich 109 sztuk broni — byłby je także chętnie rozdzielił; potem porozdawał naboje. Te wypełniały dwie wielkie beczki po same brzegi. Plassans mogłoby się bronić przeciw armii całej. W kącie, gdzie beczki stały, było zupełnie ciemno; ktoś przysunął latarkę, lecz jeden ze sprzysiężonych, tęgi kiełbaśnik o pięściach olbrzyma, rozgniewał się; podług niego, światło w takiem miejscu groziło niebezpieczeństwem. Ponieważ ogół podzielał to zdanie, naboje rozdano po ciemku. Wypchali niemi kieszenie co wlazło. Gdy już byli gotowi, nabili broń przy zachowaniu największej ostrożności. Stojąc potem przez chwilę patrzyli na siebie z pod oka. W spojrzeniach tych przebijało się nikczemne okrucieństwo połączone z głupotą.
Szli przez ulice pod domami, jeden za drugim, jak dzicy idący na wojnę. Rougon postępował na czele; nadeszła godzina, w której musiał nadstawić swoją osobą, jeśli uknute plany miały znaleźć powodzenie; krople potu występowały mu na czoło, chociaż zimno było na dworze; postawę wszakże zachował bardzo wojowniczą. Roudier wraz z Granoux szli zaraz za nim. Kolumna zatrzymywała się po dwakroć, gdyż im się zdawało, że słyszą daleką wrzawę bitwy, ale było to złudzeniem, spowodowane brzęczeniem wiszących na łańcuszkach przy drzwiach felczera mosiężnych talerzy, któremi wiatr poruszał. Zbawcy miasta przybyli szczęśliwie przed ratusz, gdzie w jednem tylko oknie się świeciło. Była już godzina siódma, dzień się zaczął robić.
Po długiej naradzie zbliżono się do bramy, by się przekonać co znaczy ponura ciemność i niepokojąca cisza. Drzwi były przymknięte. Jeden z spiskowców wsunął w nie głowę i cofnął się żywo, mówiąc, iż w sieni na ławce pod murem śpi człowiek uzbrojony. Rougon, pragnąc się odznaczyć, wszedł pierwszy, śpiącego pochwycił i przytrzymał, dopóki go Roudier nie związał. Pierwsze powodzenie, dokonane w cichości, wielce dodało odwagi małej gromadce, obawiającej się zabójczych wystrzałów, Rougon dawał ciągle znaki, by radość jego rycerzy nie objawiała się zbyt hałaśliwie.
Idąc dalej na palcach przez sień, spostrzegli przy świetle latarki wiszącej na murze, z piętnastu ludzi śpiących na zwykłem stanowisku policyi. Rougon, który niewątpliwie wychodził na wielkiego dowódcę, pozostawił przy nich połowę swoich ludzi z rozkazem, by posterunku nie budzić, tylko mieć na oku i uwięzić, gdyby się ruszyli. Najwięcej dawało mu do myślenia owe okno oświecone, co widzieli z placu; węszył w tem Macquarta. Rozumiał, że przedewszystkiem należy uwięzić tych na górze; wszedł zatem na schody po cichu, za nim dwudziestu rycerzy. Roudier komenderował oddziałem pozostawionym na dole.
Macquart rzeczywiście rozpierał się z napuszoną miną w fotelu i w pokoju mera, z łokciami wspartemi na jego biórku. Po wyjściu powstańców był pewien, że miasto do niego należy, że opierających się pokona i zostanie panem wszechwładnym. Jako człowiek prosty i niedaleko widzący, uważał trzech tysięczną bandę powstańców, która przeszła przez Plassans, jako sukurs niezwyciężony i zdolny do trzymania w posłuszeństwie pokornej ludności miejskiej. Wszakże powstańcy zamknęli żandarmów w koszarach, gwardya narodowa jest rozczłonkowana, cyrkuł szlachecki umiera ze strachu, kapitaliści z Nowego Miasta nie mieli nigdy fuzyi w ręku; nie ma w mieście ani broni, ani żołnierzy. Bezpieczny więc zupełnie, nie zachował nawet tej ostrożności, żeby drzwi pozamykać, ludzie jego jeszcze większą przejęci ufnością, spali w najlepsze. Oczekiwał więc spokojnie brzasku dziennego, z którym, jak mniemał, zbiorą się koło niego wszyscy republikanie miejscowi i okoliczni.
Rozmyślał już o przeprowadzeniu urządzeń rewolucyjnych, to jest o mianowaniu komuny, której byłby naczelnikiem; o uwięzieniu podejrzanych patryotów, mianowicie tych, co mu się nie podobali. Wyobrażał sobie z rozkoszą Rougonów zwyciężonych, żółty salon wypróżniony i całą klikę zdającą się na łaskę i niełaskę. Postanowił wydać odezwę do mieszkańców plassańskich. We czterech pracowali nad tem dziełem. Po jego ukończeniu, Macquart, zasiadłszy w fotelu, kazał sobie proklamacyę odczytać, nim ją pośle do drukarni „l’Indépendant“, na której obywatelskie uczucie liczył. Jeden z redaktorów zaczął czytać z przesadą:
„Obywatele miasta Plassans! Godzina wolności wybiła, odtąd sprawiedliwość nami rządzić będzie...“
W tem dał się słyszeć szelest przy drzwiach wchodowych i te zwolna otwierać się zaczęły.
— Czy to ty, Cassoute? — zapytał Macquart.
Odpowiedzi nie było, ale drzwi się otwierały.
— Chodźże raz! — zawołał niecierpliwie — czy ten łotr Rougon, powrócił już?
Przez drzwi całkiem już otworzone, wpadł do pokoju hufiec zbrojny. Pośrodku niego szedł Rougon, mocno czerwony na twarzy, z oczyma rozwartemi; wszyscy wywijali fuzyami jak kijami.
— Ach, hultaje, broń mają! — zaryczał Macquart. Chciał porwać dwa pistolety na biórku leżące, ale pięciu ludzi uchwyciło go już za kołnierz. Czterej redaktorowie proklamacyi opierali się czas jakiś. Popychano się, wywracano, deptano. Fuzye zawadzały wojującym i chociaż były dla nich bez żadnego użytku, nie chcieli się z niemi rozłączyć. W zamieszaniu tem strzelba Rougona przypadkiem wystrzeliła; pokój napełnił się przerażającym hukiem i dymem; kula stłukła piękne lustro, podobno najpiękniejsze w mieście. Wystrzał, niczem nieusprawiedliwiony, ogłuszył wszystkich i zakończył utarczkę.
Podczas gdy szermierze oddychali zasapani, trzy wystrzały huknęły na dziedzińcu. Granoux pobiegł do okna, niespokojność ogarnęła wojowników, niemających najmniejszej chęci rozpoczynać zapasów z posterunkiem, znajdującym się na dole, o którym na chwilę zapomnieli. Lecz Roudier krzyknął, że wszystko idzie dobrze. Granoux, ucieszony, okno czemprędzej zamknął. Wystrzał ze strzelby Rougona obudził śpiących w sieni, którzy zaraz się poddali, widząc, że opór byłby nadaremnym. Trzech ludzi Roudiera wystrzeliło w powietrze, nie zdając sobie sprawy, dlaczego — może chcieli odpowiedzieć wystrzałowi na górze. W ręku tchórzów fuzye zwykle same strzelają.
Rougon kazał związać sznurami od firanek ręce Macquarta; ten zaś, płacząc ze złości, wygrażał obecnym:
— Czekajcie, niegodziwcy... Niechaj no nasi przyjdą, dziś wieczór lub jutro zrana... będziecie mieli za swoje...
Wspomnienie o bandzie powstańczej niekoniecznie było przyjemnem dla naszych bohaterów. Rougon poczuł ściskanie w gardle. Macquart wściekał się, że takie niedołęgi podeszli jego, dawnego żołnierza; rzucał nienawistne spojrzenia na brata i wymyślał na niego:
— Wiem ja, wiem piękne rzeczy o tobie! Staw mię przed sądem, proszę cię; sędziowie dowiedzą się ciekawych historyj!...
Rougon pobladł. Obawiał się, żeby Macquart nie przysłużył mu się opowiadaniem czegoś niepotrzebnego w obec obywateli, którzy mu dopomogli uratować miasto. Lecz ci panowie, zmieszani spotkaniem się dwóch braci, przewidując kłótnię, usunęli się na stronę. Rougon, uzbroiwszy się w odwagę, przystąpił do nich i rzekł tonem pełnym godności:
— Zamkniemy tutaj tego człowieka; jak się zastanowi nad swojem położeniem, udzieli nam potrzebnych objaśnień. Co się mnie tyczy, spełnię mój obowiązek. Przysiągłem, że uwolnię miasto od anarchii i dokonam tego, chociażbym miał poświęcić własnego brata, niby dawny rzymianin, niosący w ofierze na ołtarz ojczyzny rodzinę swoją.
Wzruszony, Granoux wziął go za rękę i potrząsł nią mocno, dając tem do zrozumienia, że go pojmuje, widzi, że jest wzniosłym! I wyświadczył mu ważną przysługę, bo zabrał wszystkich z pokoju, pod pozorem odprowadzenia jeńców na dziedziniec.
Piotr, pozostawszy sam na sam z bratem, nabrał pewności siebie.
— Nie spodziewałeś się mnie, prawda? Domyślam się, że musiałeś urządzić jakąś łapkę w mojem mieszkaniu. Widzisz, nieszczęsny, na co ci się twoja złość przydała!
— Mój kochany — rzekł Macquart, wzruszając ramionami — daj mi święty pokój. Jesteś stary łotr — to rzecz wiadoma. Nie mów jednak hop, aż przeskoczysz.
Rougon, nie wiedząc co z nim zrobić, wepchnął go tymczasem do gabinetu Garçonneta, który nie miał drugiego wyjścia, ani też okna, gdyż światło padało z góry. Stało tam kilka foteli, sofa i lavabo marmurowe. Piotr zamknął drzwi na dwa spusty, zwolniwszy nieco więzów bratu. Ten zaś położył się na sofie i ogromnym głosem zaintonował: „Ça ira!“
Rougon, pozostawszy sam, usiadł i westchnął głęboko, ocierając sobie czoło. Jak ciężko zdobyć zaszczyty i majątek! Był już blizkim celu, dotykał mahoniowego biórka, siedział na miękiem wysłaniu... Wyprostował się i przybrał mimowolnie postawę godną i dostojną. Cichość panująca dokoła przejmowała duszę jego religijną powagą, nawet kurz, ulatniający się ze starych papierzysków, zalegający kąty — i ten wydał mu się wonnem kadzidłem; pokój, cuchnący mizernemi zatargami municypalności trzeciego rzędu, był dla niego świątynią, w której on chciał być bóstwem...
Tymczasem szalone wykrzyki i odgróżki Macquarta przerywały chwilami owe sny zwycięzkie. Zawsze ten człowiek! Kiedy Plassans shołdowane u nóg jego leży, on mu przypomina sąd przysięgłych, sędziów, publikę, 50,000 franków i inne haniebne historye! Któż go uwolni od tego nędznika?
Nareszcie Antoni zasnął. Piotr odetchnął swobodnie z dziesięć minut.
Roudier i Granoux przerwali mu błogie rozmyślanie; powrócili, zaprowadziwszy republikanów do więzienia. Godziny mijały, miasto zbudzi się ze snu, należy przedsięwziąć coś stanowczego. Roudier był zdania, że przedewszystkiem trzeba wystosować proklamacyę do mieszkańców; przeglądał właśnie tę, co powstańcy pozostawili na stole.
— Otóż tutaj mamy co nam potrzeba! — zawołał. — Zmienić trzeba tylko kilka wyrazów a odezwa będzie gotowa.
Rzeczywiście, po kwadransie pracy, Granoux przeczytał głosem wzruszonym co następuje:
„Mieszkańcy Plassans! Nadeszła godzina oporu, porządek został przywrócony, i t. d., i t. d.“.
Postanowiono, że drukarnia „Gazety“ odezwę wydrukuje i że takowa rozlepioną zostanie po rogach ulic.
— Teraz zaś — rzecze Rougon — pójdziemy razem do mego mieszkania. Pan Granoux zgromadzi tutaj członków rady miejskiej, pozostałych na wolności i opowie im straszne wydarzenia tej nocy. Co się mnie tyczy, jestem gotów przyjąć wszelką odpowiedzialność za moje czyny. Jeżeli zostanie uznanem, że dałem dostateczne dowody zamiłowania porządku, stanę chętnie na czele komisyi municypalnej, aż do czasu przywrócenia władz właściwych. Nie chcąc, żeby mię posądzano o ambitne dążności, nie pokażę się na ratuszu inaczej, tylko wezwany przez współobywateli.
Granoux i Roudier oświadczyli, że Plassans nie będzie niewdzięcznem; wszakże wszyscy wiedzą, że to on miasto ocalił. Każdemu wiadomo, co zrobił dla stronnictwa porządku: salon żółty zawsze otwarty dla przyjaciół władzy, szerzenie dobrych zasad po wszystkich cyrkułach, pomysł urządzenia składu broni, nadewszystko noc dzisiejsza, pełna z jego strony heroizmu i poświęcenia.
Granoux zapewnił, że z góry już jest pewien uznania i wdzięczności panów radców municypalnych. Dodał nakoniec:
— Nie ruszaj się pan ze swego mieszkania, ja tam wkrótce przybędę, by pana w tryumfie przyprowadzić na ratusz.
Roudier od siebie oświadczył, że pojmuje dobrze i ocenia takt, tudzież skromność przyjaciela. Nikt zresztą nie posądziłby go o ambicyę, przeciwnie, jego delikatność jest dla każdego widoczną, skoro bez woli współobywateli nie chce sięgać po żadną godność. Postępowanie takie jest zacne, szlachetne, wzniosłe.
Rougon spuścił głowę skromnie pod gradem pochwał, sypiących się na niego.
— Ależ panowie — protestował — to nad moje zasługi!...
Słowa obywateli, z których jeden stał po jednym jego boku, drugi po drugim, mile go łechtały. Z fotelu merowskiego wydzielał każdemu ukłony, jakby sam książę prezydent, którego zamach stanu zrobił cesarzem.
Oddawszy sobie pochwał do syta, obywatele zeszli na dół. Granoux poszedł szukać radców. Rougon udał się do siebie, Roudier miał pójść za nim, wydawszy wpierw rozporządzenia co do straży policyjnej w ratuszu.
Dzień był już prawie zupełny. Piotr, idąc ulicą Banne, stukał raźnie podkówkami po pustym chodniku; zdjął kapelusz, gdyż wyziewy dumy rozgrzewały mu głowę; wchodząc do domu, zastał na schodach Cassoute’a, wytrzymującego na swojem stanowisku. Siedział na pierwszym stopniu, podpierając głowę na ręku, patrzył głupowato przed siebie z milczącą i upartą wiernością psa.
— Czekałeś na mnie, prawda? — rzekł Piotr, domyśliwszy się wszystkiego, gdy go zobaczył — Idźże teraz i powiedz panu Macquartowi, że jestem w domu. Znajdziesz go w ratuszu.
Cassoute wstał i odszedł, niezgrabnie się skłoniwszy. Piotr, wchodząc na górę, roześmiał się na myśl, że ten człowiek idzie dobrowolnie, by go pojmano jak barana.
Sam siebie podziwiał.
— Odwagę mam — mówił — czy miałbym i rozum?
Felicya czuwała. Ubrana odświętnie, w czepku z żółtemi wstążkami, jako osoba spodziewająca się gości. Chociaż prawie ciągle wyglądała przez okno, nic jednak nie wiedziała, co się w mieście dzieje i ciekawość ją dławiła.
— I cóż?! — krzyknęła, zobaczywszy męża.
Piotr, zadyszany, poszedł prosto do żółtego salonu i rzucił się na fotel; żona udała się za nim, starannie drzwi zamknąwszy.
— Wszystko dobrze, będę poborcą.
— Czy naprawdę! Naprawdę! Nic nie słyszałam, mój kochanku, opowiedz mi wszystko.
Odmłodniała w jednej chwili; zwijała się, kręciła około niego, jak konik polny na cieple i słońcu. Mąż w wylewie serdecznym opowiedział swe czyny, nie opuściwszy ani jednego szczególiku. Rozgadał się i o dalszych zamiarach, zapominając, że kobiety na nic się nie przydały, że jego żona nie powinna wiedzieć o niczem, jeśli interesa mają być dobrze pokierowane. Felicya w upojeniu pochłaniała jego wyrazy, kazała sobie powtarzać niektóre fakta, pod pozorem, że niedobrze dosłyszała. Gdy opowiadał o wyprawie na ratusz, porwał ją śmiech nerwowy; zmieniła trzy razy krzesło, nie mogąc na miejscu dosiedzieć. Po czterdziestu latach usilnych zabiegów, chwycili fortunę za gardło! Szalała z radości, zapominając ze swojej strony przezornego milczenia.
— A to wszystko mnie winien jesteś! — wykrzyknęła zwycięzko. Gdyby nie moje rady, powstańcy byliby cię zabrali. Ja to rzuciłam Garçonneta, Sicardota i innych na pastwę tym drapieżnikom.
— Ty, ty — mruczał mąż — tobie zawsze się zdaje, że wszystko jest twojem dziełem. Ja najprzód pomyślałem, żeby się schować. Nie gadaj, proszę cię; wiadoma rzecz, że kobiety nie znają się na polityce.
Felicya przygryzła wargi; przypomniała sobie, że najlepiej znów się przyczaić, by pochwycić władzę nad mężem, przy zdarzonej sposobności.
— Ach, zapomniałem — rzekł Rougon — Granoux widział, że powstańcy powlekli i Peirotte’a.
Felicya zadrżała; właśnie stojąc w oknie, miała wlepione oczy w mieszkanie poborcy. Idea powodzenia była dla niej nierozłączną z posiadaniem tego pięknego apartamentu, od tak dawna pożądanego.
— Peirotte aresztowany! — zawołała ze szczególnym uśmiechem, mocno się rumieniąc, gdyż w jej sercu powstało życzenie: „Gdyby powstańcy go zamordowali!“ Mąż musiał wyczytać tę myśl w jej oczach.
— Ha, gdyby dostał kulką, toby nieźle poparło nasze interesa... I nie byłoby naszą winą!...
Lecz żona, więcej drażliwa, wstrząsnęła się. Zdawało jej się, że wydała wyrok śmierci na człowieka. Jeżeli Peirotte zginie na prawdę, będzie się jej w nocy pokazywał. Od tej chwili okna przeciwległe wzbudzać zaczęły w niej rodzaj przestrachu.
Piotr, wyspowiadawszy się ze wszystkiego, zaczął się zastanawiać nad złą stroną położenia. Wspomniał o Macquarcie. Jak tu się pozbyć tego urwisa?
— Przecież wszystkiego odrazu zrobić nie można — zawołała Felicya, całkiem owładnięta gorączką powodzenia. — W końcu potrafimy zakneblować mu gębę. Wynajdziemy jaki sposób...
Chodząc po pokoju, ustawiała krzesła, ścierała kurze; nagle zatrzymała się na środku, patrząc na meble wypłowiałe:
— Mój Boże! Jak też u nas brzydko! A tu wszyscy przyjdą!
— Wielka rzecz — odpowiedział Piotr z pyszną obojętnością — zmienimy to później!
On, co wczoraj jeszcze był z takiem poszanowaniem dla swoich sprzętów, dzisiaj już niemi pogardzał. Felicya także, popychając z gniewem fotel, któremu brakowało jednego kółka, przewróciła go.
W tej chwili wszedł Roudier. Felicya uważała, że jest grzeczniejszy niż zwykle. Po jednemu, zeszli się zwykli goście i napełnili salon. Jeszcze nikt na prawdę nie wiedział o wydarzeniach nocnych, ciekawość każdego przygnała, by jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu rzeczy. Rougon wstrzymywał się z opowiadaniem, widocznie oczekując na kogoś, spoglądał niespokojnie na drzwi prowadzące do sieni. Zeszło z godzinę czasu na ściskaniu się za ręce, na winszowaniu sobie, ale jeszcze niewiadomo czego, na cichych rozmowach, na powstrzymywaniu radości, którą jedno słowo mogło zamienić w gorący zapał.
Nareszcie ukazał się Granoux. Zatrzymał się przez chwilkę we drzwiach; blada jego twarz promieniała, wzruszenie starał się pokryć miną pełną wielkiej godności. Z jego zjawieniem się nastąpiła cisza, przeczuwano, że coś zajdzie niezwykłego. Pomiędzy dwoma szeregami, w które goście mimowolnie się ustawili, Granoux poszedł prosto do Rougona. Podał mu rękę.
— Kochany przyjacielu — rzecze — przynoszę ci hołd rady miejskiej. Wzywa cię jednomyślnie na swego prezesa, aż do powrotu mera. Uratowałeś Plassans. W tych okropnych czasach, w jakich żyjemy, potrzeba ludzi, którzyby łączyli rozum z odwagą, czego właśnie dałeś przykład. Proszę cię, chodź ze mną...
Granoux, wypowiedziawszy prawie całą mówkę, w drodze z ratusza na ulicę Banne ułożoną, zapomniał jak się kończy, ale wzruszony Rougon przerwał, ściskając mu rękę.
— Dziękuję ci, kochany Granoux, bardzo ci dziękuję.
Więcej nic nie mógł wymyślić. Wtedy nastąpił wybuch ogłuszających uczuć... Wszyscy składali Rougonowi życzenia, pochwały, natrętne przytem zadając pytania. Lecz on, poważny już, jak dostojnik magistratury, prosił o cierpliwość, by się mógł naradzić z panem Granoux i Roudier. Pierwsze miejsce mają interesa publiczne. Miasto znajduje się w położeniu bardzo niepewnem! Usunęli się we trzech pod okno i tam konferowali po cichu, to jest podzielili się władzą, podczas gdy widzowie rzucali na nich zdala spojrzenia, malujące ciekawość połączoną z uwielbieniem. Rougon będzie prezesem rady miejskiej, Granoux sekretarzem, Roudier dowódcą zreorganizowanej gwardyi narodowej. Przyrzekli sobie wzajemną i niezmienną pomoc.
Felicya, zbliżywszy się do nich, zapytała nagle:
— A Vuillet?
Spojrzeli po sobie. Nikt Vuilleta nie widział. Rougon się zaniepokoił.
— Może go zabrali wraz z tamtymi?
Felicya pokręciła głową. Vuillet nie był tego rodzaju, żeby się dał zabrać. Skoro nikt go nie widział i nie słyszał o nim, z pewnością musi coś złego robić!
Wtem drzwi się otworzyły i Vuillet wszedł. Ukłonił się nizko, mrugając, jak zwykle, powiekami. Podał rękę na przywitanie Rougonowi i jego dwom towarzyszom. Vuillet sam tymczasem myślał o swoich mizernych interesach; sam sobie ukroił porcyę kołacza, jakby powiedziała Felicya.
Widział przez luft piwnicy, że powstańcy przyaresztowali naczelnika poczty, którego biura dotykały jego księgarni. Od rana, kiedy Rougon zasiadał na krześle merowskiem, on zainstalował się jak najspokojniej w gabinecie naczelnika poczty. Znał dobrze urzędników; kiedy przyszli, powiedział im, że zastąpi naczelnika tymczasowo, żeby byli o wszystko spokojni. Potem przejrzał bacznie ranną pocztę, upatrując listów; zdawało się, że mianowicie szuka jednego. To nowe zajęcie musiało bardzo przypadać do uknutych naprzód planów, gdyż zadowolenie widniało z jego fizyonomii. Po głębszem jednak zastanowieniu przeraził się trochę własnego postępku; pragnął pozyskać jakie zatwierdzenie dokonanej uzurpacyi i w tym celu pospieszył do Rougona, ponieważ ten niewątpliwie wykierował się na znakomitą figurę.
— Gdzieżeś pan był? — zapytała Felicya nieufnie.
Opowiedział swe czyny, rozumie się, upiększając je ile możności. Uratował biura pocztowe od grabieży.
— A zatem — rzekł Rougon po chwili namysłu — pozostań pan na poczcie; staraj się być pożytecznym.
To ostatnie wyrażenie streszczało obawy Rougonów; lękali się jak najmocniej, żeby kto w istocie nie stał się zbyt pożytecznym, żeby więcej niż oni miasta nie ratował. Lecz Piotr osądził, że można bez obawy pozostawić Vuilleta na miejscu, które zagarnął; był to nawet sposób uwolnienia się od niego. Felicyi jednak to postanowienie sprawiło przykrość.
Po ukończeniu konszachtów, ci jegomoście połączyli się z resztą towarzystwa. Wypadało nareszcie zaspokoić ciekawość obecnych. Opowiedzieli zatem wypadki zeszłej nocy z najdrobniejszemi szczegółami. Rougon był wyborny, wszystko powiększał, przesadzał, dramatyzował. Słuchacze zdumiewali się, mianowicie nad pochodem przez ciemne i puste ulice, następnie nad zajęciem ratusza. Opowiadanie przerywano nieustannemi wykrzykami:
— I było was tylko czterdziestu jeden! Rzecz zadziwiająca!
— Nie odważyłbym się nigdy na coś podobnego!
— I tak schwyciliście go poprostu za gardło?
— A powstańcy, cóż mówili?
Rougon udzielał objaśnień na wszystkie strony. Granoux i Roudier podpowiadali mu fakty, drobne, prawie niewidzialne fakty, które pominąć mu się zdarzyło. Czasem tak ich zapał unosił, że mówili razem we trzech. Rougon, zachowując epizod o stłuczonem lustrze na ostatek, jako rozwiązanie homeryczne, zaczął naprzód rozpowiadać o tem, co zaszło na dole; ale Roudier, zarzucając, że przekłada następstwo rzeczy, sam zabrał głos z pośpiechem:
— Pan tam nie byłeś, pozwólże, niech ja powiem...
Wówczas wyłuszczył obszernie i długo, jak do przebudzonych powstańców wymierzyli strzelby swoje, aby ich trzymać w respekcie. Szczęściem, dodał na końcu, że krew nie popłynęła. Lecz właśnie ta okoliczność niebardzo przypadła do smaku słuchaczom; liczyli, że bez trupa się nie obejdzie.
— Z tem wszystkiem daliście ognia — przerwała Felicya, uważając, że dramat nie dość był efektowny.
— Tak jest, tak, padły trzy wystrzały bardzo nierozważne.
Kiedy na te słowa szmer powstał, były kapelusznik mówił dalej:
— Nierozważne, tak, moi panowie, powtarzam to wyrażenie. Wojna sama przez się jest już dość okrutną, aby krew miała się przelewać bezpotrzebnie. Chciałbym was widzieć na mojem miejscu... Zresztą, ci panowie zapewnili mię, że to nie z ich winy, nie wiedzieli nawet, kiedy ich fuzye wystrzeliły... A jednak jedna kula się zabłąkała i odbiwszy się, zrobiła siniak na policzku któregoś powstańca...
Siniak, zranienie już nieoczekiwane, zadowolniło obecnych. Długo nad tem debatowano, komu kula siniak zrobiła i jak się stało, że nie zrobiła dziury w twarzy?
— My na górze — zabrał napowrót głos Rougon — mieliśmy niemało do czynienia. Utarczka była potężna...
Opowiedział, jak się odbyło ujęcie Macquarta, nie wymieniając wszakże jego nazwiska, mianując go tylko „dowódcą“ — również czterech innych. Miał ciągle na ustach: „Gabinet pana mera, fotel pana mera, biurko pana mera“, wyrazy owe nadawały pewną wielkość strasznej scenie. To już nie u odźwiernego walczono, ale u najpierwszego urzędnika w mieście. Nareszcie doszedł do wydarzenia najwybitniejszego:
— Kiedy jeden z powstańców rzucił się na mnie, usunąłem fotel pana mera i pochwyciłem hultaja za kołnierz. Fuzya mi zawadzała, lecz nie chciałem jej z rąk wypuścić, nigdy się fuzya z rąk nie wypuszcza. Trzymałem ją, ot tak, pod pachą. Wtem wylatuje z niej wystrzał...
Wszystkie spojrzenia zatrzymały się na ustach Rougona. Granoux, ulegając niepowstrzymanej chęci mówienia, przerwał mu:
— Nie, nie, to nie tak było... nie mogłeś widzieć, kochany przyjacielu; biłeś się jak lew... ale ja, pomagając wiązać jednego jeńca, widziałem wszystko z boku jak najlepiej... ów człowiek chciał ciebie zabić; to on wystrzelił, widziałem jak przykładał palce do twojej fuzyi...
— Może i to być — rzekł Rougon, pobladły z przerażenia.
Nie wiedział, że był narażony na takie niebezpieczeństwo. Granoux nie miał zwyczaju kłamać, lecz w dzień bitwy wolno wszystko opowiadać dramatycznie.
— Powtarzam ci, że on chciał ciebie zabić...
— To dlatego — rzekł Rougon głosem cichym i niewyraźnym — słyszałem, że mi kula gwizdnęła koło ucha!
Wzruszenie było ogólne; obecni patrzyli z poszanowaniem na bohatera. Słyszał, jak mu kula przeleciała koło ucha! Żaden przecież ze znajdujących się tam obywateli nie mógł tego o sobie powiedzieć. Felicya, dla powiększenia powszechnego rozczulenia, rzuciła się mężowi w objęcia; ale on uwolnił się czemprędzej z uścisku i zakończył opowiadanie bohaterskim frazesem, którego sława przechowała się w mieście Plassans:
— Fuzya strzela, słyszę gwizdnięcie koło mego ucha i paf! — kula rozbija lustro pana mera!
Prawdziwe nastąpiło zamieszanie. Tak piękne lustro! Czy to podobna! Nieszczęście, jakie spotkało lustro, zrównoważyło na chwilę heroizm Rougona. Przynajmniej z kwadrans mówiono o lustrze, litowano się nad niem, jak nad osobą żyjącą, ugodzoną w samo serce. Gwar wypełnił żółty salon, powtarzano sobie wzajemnie usłyszane historye, nie mogąc się uspokoić. Od czasu do czasu jeden z panów odłączał się od grupy, by zapytać trzech bohaterów o prawdziwą wersyę jakiego faktu w sporze będącego; ci prostowali go z dokładnością arcydrobiazgową, czując, że mówili dla historyi.
Z tem wszystkiem, Rougon i jego dwaj adherenci oświadczyli, że rada czeka na nich w ratuszu. Pożegnano się w milczeniu, wyrażającem poważanie. Granoux, nadęty swoją ważnością, wziął pod rękę Roudiera, mówiąc, że już od 36 godzin jest na nogach i wcale jeszcze nie przewiduje, kiedy będzie mógł się położyć.
Rougon szepnął Vuilletowi na uboczu, że stronnictwo pokoju liczy na niego i na „Gazetę“ więcej niż kiedykolwiek. Powinien napisać piękny artykuł, zaspakajający ludność i należycie oceniający bandę zbrodniarzy, co przeszła przez Plassans.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział Vuillet. — „Gazeta“ miała wyjść jutro zrana, ale puszczę ją jeszcze dzisiaj wieczór.
Po wyjściu głównych figur, reszta towarzystwa pozostała czas jakiś. Doznane wstrząśnienie wielce poruszyło byłych handlarzy oliwy, migdałów i fabrykantów kapeluszy. Nie mogli wyjść ze zdumienia, że w ich sferze objawiło się tak niespodzianie trzech bohaterów, jak Rougon, Roudier i Granoux. Nagadawszy się do woli, po jednemu opuścili żółty salon, by wielkie nowiny roznieść po mieście.
Jakoż o godzinie 10-tej obywatele plassańscy już się uwijali po ulicach, wzruszeni obiegającemi wieściami. Ci, którzy widzieli się i rozmawiali z powstańcami, opowiadali bajki z „tysiąc nocy i jedna“; każdy mówił inaczej, zaprzeczali sobie i zbijali się wzajemnie, lecz większość nie wiedziała nawet, o co idzie. Mianowicie osoby mieszkające w odleglejszych punktach miasta, słuchały z otwartemi usty historyi o kilkutysięcznej bandzie, co wpadła na ulice i znikła przededniem, jakby armia duchów. Nareszcie Plassans uwierzyło, iż okropne nieszczęście przeszło nad niem, podczas gdy spało, i nie dotknęło go bynajmniej. Ale któż gromy odwrócił? To cud jakiś! Wspominano wprawdzie o małej garstce obrońców, jak o rzeczy całkiem nieprawdopodobnej. W ciągu tych niepewności, dochodzeń i domysłów, goście żółtego salonu rozproszyli się po ulicach, siejąc pewniejsze wiadomości, zatrzymując się przed każdym prawie domem, dla rozpoczynania opowieści od początku.
Historya ostatniej nocy przebiegła miasto w mgnieniu oka od jednego do drugiego końca. Imię Rougona podawano sobie z ust do ust, z wykrzyknikami zadziwienia w Nowem Mieście, z pochwalnemi w Starem Mieście. Zrazu obywatele niepomiernie się przerazili na myśl, że nie było podprefekta, ani mera, ani naczelnika poczty, ani żadnej jakiejkolwiek władzy. Nie mogli wyjść ze zdumienia, że przespali noc całą i budzili się jak zwykle, będąc pozbawionymi wszelkiego rządu. Skoro przeszło pierwsze wrażenie, przyjęli z uniesieniem zwierzchnictwo oswobodzicieli. Mała liczba republikanów wzruszała wprawdzie ramionami; lecz drobni kupcy, mniejsi kapitaliści, konserwatyści wszelkiego rodzaju, błogosławili skromnych bohaterów, pełniących chwalebne czyny pod cieniem nocnej zasłony. Wzmogło się jeszcze uwielbienie dla Rougona, gdy się dowiedziano, że uwięził własnego brata. Brutus stanął każdemu na pamięci! Zajście, niepokojące bohatera, wyszło właśnie na korzyść jego sławy.
W pierwszej chwili nierozproszonego jeszcze przerażenia wdzięczność była jednomyślną; przyjęto zbawcę Rougona bez żadnej z czyjejkolwiek strony opozycyi.
— Wyobraźcie sobie, że ich było tylko czterdziestu jeden! — mówili ludzie najmniej odważni.
Liczba 41 poruszyła miasto. Powstała ztąd w Plassans legenda o czterdziestu jeden obywatelach, którzy pokonali 3,000 powstańców. Jedynie tylko kilku zazdrośników z Nowego Miasta, adwokatów bez spraw, byłych wojskowych, zawstydzonych, że spali owej nocy, okazywało jakieś powątpiewania. Ośmielili się przypuszczać, że powstańcy sami odeszli, gdyż nie było śladów utarczki, ani trupów, ani krwi rozlanej.
— Ależ lustro, lustro pana mera! — wołali fanatycy. — Temu nie zaprzeczycie, że lustro zostało rozbite; możecie pójść je obejrzeć.
I rzeczywiście, do samej nocy szła procesya ciekawych, cisnących się pod rozmaitemi pozorami do pokoju mera, od którego zresztą Rougon trzymał drzwi otworem. Stawali przed lustrem, w którem była wybita okrągła dziura a od tejże szły do koła popękane rysy. Wszyscy powtarzali jedno i to samo:
— Do licha! Kula miała siłę nielada!
Odchodzili zupełnie przekonani i zjednani dla zwycięzców.
Felicja, siedząc w swojem oknie, napawała się głosami, dochodzącemi z ulicy, niosącemi wyrazy wdzięczności i aprobaty. W tej chwili miasto zajmowało się jej mężem. Nadzieja blizkiego tryumfu przejmowała ją miłym dreszczem; powstrzymywane żądze używania tłumnie się w niej odezwały. Odeszła od okna, chodziła zwolna po pokoju. Tutaj, w tym salonie uświęconym, mieszczaństwo słało się pod ich stopy, wyciągało do nich dłonie... Zwyciężyli nareszcie. Innem okiem patrzyła teraz na koszlawe meble, pocerowany aksamit, wytarte zwierciadło; wydało jej się to wszystko cenne i szacowne, jak owe szczątki, walające się na polu bitwy. Równina Austerlicka nie zrobiłaby na niej większego wrażenia.
Spostrzegła potem przez okno Arystydesa, jak chodził po placu, węsząc dokoła. Kiwnęła na niego. Zdawało jej się, że czekał na to wezwanie.
— Wejdźże! — zawołała matka — widząc, że się zatrzymał przed progiem. — Ojca niema w domu.
Arystydes stanął z niepewną miną syna marnotrawnego. Cztery lata nie był już u rodziców. Rękę trzymał przewieszoną na chustce.
— Czy jeszcze ręka cię boli? — zapytała Felicya z uśmiechem.
Zaczerwienił się i odpowiedział zakłopotany:
— Och! już mi daleko lepiej, prawie dobrze.
Nie wiedząc, co dalej mówić, zamilkł; matka przyszła mu w pomoc.
— Słyszałeś o pięknym czynie twego ojca?
— Całe miasto o tem mówi. Właśnie przyszedłem zobaczyć, czy ojciec nie jest ranny — rzekł z pewnem szyderstwem, patrząc matce prosto w oczy.
— Wiesz co, lepiej nie udawaj głupiego! — zawołała Felicya ze zwykłą sobie żywością. — Na twojem miejscu postąpiłabym otwarcie. Przyznaj, żeś się pomylił, wiążąc się z tymi hołyszami republikanami. Dzisiaj radbyś się od nich odczepić i złączyć się z nami, gdyż jesteśmy mocniejsi. Otóż dom jest dla ciebie otwarty!
Arystydes zrobił jeszcze uwagę, że rzeczpospolita jest wielką ideą. Zresztą, powstańcy mogą wziąć górę.
— Dajże pokój z takiem rozumowaniem! Powiedz raczej, że nie jesteś pewny, czy ojciec dobrze cię przyjmie? Bądź spokojny, biorę to na siebie... Słuchaj, co ci powiem: idź do twojej redakcyi, ułóż artykuł bardzo przychylny dla zamachu stanu; gdy dziennik wyjdzie jutro zrana, przyjdź wieczorem tutaj, będziesz przyjęty z otwartemi rękami.
Młody człowiek siedział zamyślony. Powtórzyła nagląco:
— Słyszysz, co mówię? Idzie tu o naszą fortunę, o twoją także. Nie rozpoczynaj na nowo swoich niedorzeczności i tak już dość się skompromitowałeś.
Arystydes nic nie odpowiedział, ale wstając zrobił poruszenie, jakie naprzykład mógłby zrobić Cezar, zdecydowany na przebycie Rubikonu. Nie obowiązał się żywem słowem; gdy miał odejść, matka odwiązała mu chustkę z ręki.
— Przedewszystkiem zrzuć to — rzekła — wystawiasz się na śmieszność.
Syn zgodził się na to w milczeniu; odwiązany fular złożył starannie i schował do kieszeni. Ucałował matkę, mówiąc:
— Do jutra!
Rougon tymczasem obejmował ratusz urzędownie w swoje posiadanie. Pozostało tylko ośmiu radców municypalnych; reszta znajdowała się w ręku powstańców wraz z merem i dwoma adjunktami. Tych ośmiu dostojników tej samej dzielności umysłowej, co Granoux, pocili się ze strachu, gdy ten im wyjaśniał krytyczne położenie miasta. Żeby zrozumieć pośpiech, z jakim przyjęli nowego mera, potrzeba znać poczciwców, składających radę miejską małych miasteczek. W Plassans mer rozporządzał głowami baraniemi, ludźmi, którzy nic nie rozumieli i na wszystko się zgadzali; gdy jego zabrakło, maszyna byłaby się rozprzęgła, gdyby kto sprężyn nie pochwycił. Rougon więc siłą okoliczności wyszedł na samowładnego rządcę miasta; dziwne przesilenie, oddające władzę w ręce człowieka zszarzanego imienia, któremu w wigilię dnia tego żaden ze współobywateli nie byłby pożyczył nawet stu franków.
Piotr rozpoczął swoją działalność aktem ustanowienia nieustającej komisyi tymczasowej. Następnie zajął się reorganizacyą gwardyi narodowej i zdołał uzbroić trzechset ludzi; rozdano 109 fuzyj, pozostałych w szopie; tak więc, reakcya uzbroiła 150 ludzi, drugie 150 gwardzistów składali ochotnicy i żołnierze Sicardota. Komendant Roudier, robiąc przegląd małej armii na placu przed ratuszem, miał tę nieprzyjemność, że spostrzegł, iż przekupnie jarzyn z nich się śmieli. Co prawda, nie wszyscy byli w mundurach, wielu z nich zabawnie wyglądało w czarnych kapeluszach, tużurkach, z fuzyą na ramieniu. Lecz w gruncie rzeczy chęci były dobre. Pozostawiono posterunek w ratuszu, reszta zaś, rozdzielona na oddziały, udała się do bram miejskich i na różne stanowiska przy wałach. Roudier zachował dla siebie dowództwo przy Wielkiej bramie, jako najwięcej zagrożonej.
Rougon, czując się w owej chwili silnym, sam udał się do żandarmów, prosząc, aby pozostali w koszarach i nie mieszali się do niczego. Kazał przytem drzwi wszystkie pootwierać, od których powstańcy klucze zabrali. Lecz chcąc bez podziału korzystać ze zwycięztwa, nie pragnął bynajmniej, żeby część chwały spadła na żandarmeryę. W razie potrzeby natychmiast ją wezwie; teraz zaś obawia się, żeby obecność siły zbrojnej nie drażniła robotników i położenia rzeczy nie pogorszyła. Brygadier powinszował mu wysokiej roztropności. Rougon, dowiedziawszy się, że w koszarach leży człowiek ranny, zażądał go widzieć, dla zjednania sobie popularności. Zastał Rengade’a w łóżku z przewiązanem okiem; uspokajał chorego pięknemi słowy o wypełnionym obowiązku. Gdy tenże klął i mruczał, rozjątrzony swoją przygodą, skutkiem której będzie musiał służbę porzucić, przyrzekł przysłać mu lekarza.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział żandarm — widzi pan, wolałbym nad wszelkie lekarstwa łeb skręcić temu nędznikowi co mi oko wybił. Poznam ja go wszędzie! malec szczupły, blady, dzieciak prawie....
Piotr przypomniał sobie zakrwawione ręce Sylweryusza. Cofnął się trochę, jakby z obawy, żeby Rengade nie skoczył mu do gardła i nie zawołał: „To twój siostrzeniec mię oślepił; czekaj, odpłacisz mi za niego!“ Złorzecząc w duchu swojej niegodnej rodzinie, oświadczył głośno, że jeżeli winowajca się znajdzie, poniesie surową karę.
— Nie, niepotrzeba, żeby sąd się w to wdawał — odrzekł chory — ja mu sam dam radę.
Rougon śpiesznie powrócił do ratusza. Całe popołudnie zeszło na wydawaniu rozporządzeń. Proklamacya rozlepiona około godziny pierwszej zrobiła jak najlepsze wrażenie. Odwoływano się w niej do rozsądku obywateli i gwarantowano niezakłócony spokój. Aż do samego zmierzchu ulice przedstawiały ufność i dobrą otuchę. W gromadkach odczytujących proklamacyę, powtarzano sobie:
— Już się skończyło, niebawem ujrzymy wojska idące na ściganie powstańców.
Wiara w przechód wojska tak się ustaliła, że ciekawsi udali się na drogę Nicejską, by prędzej spotkać się z muzyką. Pod noc powrócili bardzo zawiedzeni, bo nikogo nie widzieli. I zaraz w mieście zaczął nurtować głuchy niepokój.
Komisya tymczasowa na ratuszu tyle nagadała słów próżnych, że członkowie zalękli się w końcu własnej gadaniny, zwłaszcza, że odwaga ich była na schyłku, w skutek zmęczenia i całodziennego głodu; Rougon kazał im pójść na obiad a powrócić o godzinie dziewiątej. On także zabierał się do wyjścia, kiedy Macquart, przebudziwszy się, zaczął gwałtownie stukać do drzwi swego więzienia. Żądał jeść i pytał się, która godzina? Gdy się dowiedział od brata, że jest już piąta, udał zadziwienie, że dotychczas powstańców niema, przyrzekli przyjść daleko wcześniej; opóźniają się, a on musi siedzieć zamknięty. Rougon kazał mu przynieść obiad i wyszedł zaniepokojony tem, że Macquart tak uporczywie spodziewa się powrotu bandy powstańczej.
Zrobiło mu się niedobrze, gdy szedł przez ulice i uważał, że postawa miasta uległa jakiejś zmianie. Wzdłuż chodników, cienie pojedynczych przedmiotów szybko się posuwały, nikt się nie zatrzymywał, ulice się wyludniały, milczenie zapanowało. Z szerzącym się zmrokiem, gwarliwa ufność dzienna zaczęła przechodzić w strach paniczny niczem nieuzasadniony. Obywatele, nasyceni tryumfem, zaczęli obawiać się odwetu ze strony powstańców. Rougon zmieszany przyśpieszał kroku. Przechodząc około kawiarni, w której zbierali się drobni kapitaliści z Nowego Miasta, posłyszał następujący urywek rozmowy:
— Panie Pieon — mówił ktoś grubym głosem — musisz wiedzieć o tem, że pułk, którego się spodziewano, nie przybył.
— Ależ żadnego pułku się nie spodziewano — kwaśno odpowiedział zapytany.
— Przepraszam, czyś pan nie czytał proklamacyi?
— Czytałem. Prawda, że przyrzeka iż porządek będzie utrzymany siłą, w razie potrzeby.
— Widzisz pan, siłą... to się rozumie siłą zbrojną.
— Więc cóż z tego?
— Zachodzi tutaj obawa, że opóźnienie się pułku nie jest naturalnem. Skoro nie przybywa, chyba go powstańcy rozbili.
Na taki wniosek, powstał szmer w kawiarni, malujący poruszenie i obawę. Rougon miał ochotę wejść, by powiedzieć tym mieszczuchom, że proklamacya wcale nie obiecywała żadnego pułku, że nie należy przekręcać tekstu i robić niestworzonych plotek. Lecz sam nie był pewny w niespokojności, jaka go ogarniała, czy także nie liczył na przybycie wojska? I jemu jakoś dziwnem się wydało, że nie widać ani jednego żołnierza. Przyszedł do domu bardzo zmieszany. Felicya, pełna nadziei, łajała go, że takie dziecinne gadaniny mogą robić na nim wrażenie. Przy deserze pocieszała go:
— Eh! mój stary, to tem lepiej, że prefekt o nas zapomina! Uratujemy miasto sami. Chciałabym, żeby powstańcy powrócili, żebyśmy ich wystrzelali i okryli się chwałą... Słuchaj, każ pozamykać bramy miejskie, nie śpij całą noc, bądź czynny... Później będzie ci to policzonem.
Piotr powrócił na ratusz trochę raźniejszy... Potrzebował niemałej dozy odwagi, bo do koła słyszał same utyskiwania kolegów. Członkowie komisyi tymczasowej przynosili z sobą przestrach, jak przynosimy w czasie słoty zapach deszczu na sukniach naszych. Wszyscy bez wyjątku liczyli na przybycie pułku. Mówiono powszechnie, że to się nie godzi pozostawiać obywateli na pastwę demagogii. Piotr dla uzyskania nieco spokojności, przyobiecał im prawie pułk na dzień następny. Zapowiedział uroczyście, że zaraz rozkaże bramy pozamykać. To zapewnienie przyniosło pewną ulgę. Odkomenderowano gwardzistów narodowych do każdej bramy, by klucze dwa razy obrócili w zamkach. Za ich powrotem członkowie rządu wyznali, że na prawdę są spokojniejsi. Gdy im Rougon powiedział, iż położenie miasta wymaga, by czuwali noc całą, niektórzy urządzili się jak mogli najwygodniej, aby przespać się w fotelach. Granoux włożył na głowę czapeczkę jedwabną, którą przyniósł z sobą na wszelki wypadek. O godzinie jedenastej połowa tych panów spała do koła biórka p. Garçonneta. Ci, co siedzieli z otwartemi oczyma, przysłuchując się miarowym krokom gwardzistów, chodzących po dziedzińcu, marzyli na jawie, że są dzielnymi ludźmi, i że im udzielano ordery. Duża lampa stojąca na biórku oświecała jasnem światłem ten osobliwszy posterunek wojenny.
Rougon, ocknąwszy się po chwili, przypomniał sobie, że mu nie wręczono „Gazety“, wstał zatem i posłał po Vuilleta.
Księgarz przyszedł jakoś niezwykle sztywny w złym humorze.
— Artykuł jest? — zapytał Rougon, odprowadzając go na stronę. — Nie widziałem „Gazety“.
— I to dla tego pan po mnie posyłasz? — odpowiedział Vuillet z gniewem. — Gazeta wcale nie wyszła, nie mam ochoty, żeby mię jutro zabili skoro powrócą...
Rougon usiłował uśmiechnąć się, tłómacząc że dzięki Bogu, nikogo zabijać nie będą. Że właśnie artykuł w mowie będący oddałby znakomitą przysługę dobrej sprawie, gdyż w mieście obiegają fałszywe wieści.
— Może być — rzekł Vuillet — lecz teraz najlepszą sprawą jest zachować głowę na karku. Myślałem z początku — dodał złośliwie — żeś pan pozabijał wszystkich powstańców. Ale widzę, że ich za dużo zostało, bym miał się narażać.
Po jego odejściu, Rougon mocno się zastanawiał, zkąd w człowieku tak pokornym i uniżonym, wzięła się taka arogancya? Postępowanie Vuilleta wydało mu się podejrzanem. Lecz nie miał czasu długo nad tem rozmyślać. Zaledwie wyciągnął się na swoim fotelu, nadszedł Roudier, brzęcząc wielką szablą, którą przypasał do boku. Wszyscy się obudzili, Granoux był pewny, że ich wzywają do broni.
— Co to takiego? Co się stało? — ze wszech stron zapytywano.
— Panowie! — rzekł Roudier zadyszany, i nie szukając już żadnych ozdób oratorskich — zdaje się, że banda powstańców zbliża się do miasta.
Wszyscy obecni osłupieli. Jeden Rougon miał tyle władzy nad sobą, że zapytał:
— Czyś ich widział?
— Nie, ale zdaleka coś słychać, jakieś głosy dochodzą. Jeden z moich ludzi widział ogień na pochyłości Garrigues.
Kiedy wszyscy patrzyli na siebie w milczeniu, dodał:
— Ja powracam na swoje stanowisko, gdyż się obawiam napadu. Panowie ze swojej strony radźcie jak możecie, pomyślcie o środkach odpowiednich.
Komisya tymczasowa całkiem się ze snu wybiła. Słychać jakieś dziwne głosy! Widać ognie! Napad! I to wszystko w nocy! Pomyśleć o środkach, łatwo powiedzieć, ale co zrobić? Granoux zaczął doradzać tę samą taktykę, co się powiodła dnia poprzedniego: schować się, czekać aż powstańcy przejdą przez miasto a potem tryumfować w pustych ulicach. Lecz Piotr, mając na pamięci rady swojej żony, powiedział, że Roudier mógł się pomylić, przeto będzie najwłaściwiej pójść się przekonać. Chociaż to postanowienie niekażdemu w smak poszło, gdy jednak zbrojna eskorta miała towarzyszyć komisyi, wszyscy zeszli na dół odważnie. Zabrawszy z sobą trzydziestu ludzi, puścili się przez miasto śpiące. Szli wzdłuż okopów, od bramy do bramy, nie spotkali nikogo i nic nie słyszeli. Wprawdzie gwardziści narodowi na niektórych stanowiskach mówili im, że zdalekiego pola dochodzi do nich przez bramy zamknięte, jakiś szczególny szelest. Członkowie komisyi nadstawili ucha, ale nic rozeznać nie mogli, prócz niewyraźnego szmeru, mającego pochodzić, według zdania Granoux, z płynącej Wiorny.
Pozostali więc przy swojej niepewności; dla jej zwalczenia przyszło Rougonowi na myśl, zaprowadzić kolegów w takie miejsce, zkąd otwarty jest widok na parę mil za miasto. Poszli więc do pałacu Valqueyras, leżącego w cyrkule św. Marta.
Właściciel w chwili pierwszych zaburzeń wyjechał do swojego zamku de Corbière. W pałacu znajdował się tylko margrabia de Carnavant. W ostatnich dniach trzymał się on roztropnie na uboczu, nie przez obawę, lecz że w godzinie stanowczej wstrętne mu były konszachty z Rougonami. Z tem wszystkiem, dość był ciekawy tego, co się w mieście dzieje. Gdy mu lokaj oznajmił w nocy, że jacyś panowie przyszli i żądają się z nim widzieć, wstał czemprędzej z łóżka, ubrał się i wyszedł do nich.
— Kochany margrabio — rzecze Rougon przedstawiając mu członków komisyi tymczasowej — przyszliśmy do pana z prośbą. Czy pan pozwolisz nam pójść do swego ogrodu?
— I owszem — odpowiedział margrabia — zadziwiony żądaniem — jestem gotów sam panów zaprowadzić.
Idąc, opowiedzieli mu rzecz całą. Na końcu ogrodu był taras górujący nad łąką; część wałów w tem miejscu rozsypała się i oko zapuścić się mogło w przestrzeń niezmierzoną. Gwardyę narodową pozostawiwszy przy drzwiach, członkowie komisyi podeszli na brzeg tarasu i wsparli się na parapecie. Cała prawa dolina z płynącą środkiem Wiorną, jaśniała od światła księżyca; po jednej stronie łańcuch Garrigues gubił się w perspektywie dalekiego horyzontu, po drugiej — ciągnęły się góry Seille. Gdzieniegdzie kępy drzew, jak i zawieszające się urwiska, rzucały czarne cienie, powiększające ogrom przestrzeni i tak już wydającej się nieskończenie wielką widzom pognębionym nocą, zimnem i obawą. Z początku ci panowie nic nie słyszeli i mało widzieli. Granoux po dłuższem wpatrywaniu się, aczkolwiek nie był poetą, zachwycony uroczym spokojem krajobrazu, wykrzyknął:
— Ach, jaka noc piękna!
— Chyba że Roudierowi się przyśniło — powiedział Rougon z pewną pogardą.
Lecz margrabia nadstawił swe delikatne ucho.
— Eh, słyszę dzwon alarmowy.
Wszyscy nachylili się nad parapetem, zatrzymując oddech. I rzeczywiście lekkie i czyste dzwonienie dało się słyszeć w oddali. Niezbite nastąpiło przekonanie. Rougon utrzymywał, że poznaje dzwon z Béage, wioski odległej o milę od Plassans.
— Słuchajcie! słuchajcie! — przerwał margrabia teraz to dzwon z Saint-Maur.
I wskazał na inny punkt widnokręgu. Usłyszano potem kilka dzwonów, dziesięć, dwadzieścia... Zewsząd wznosiły się jakby rozpaczne wezwania, jakby rzężenie konających; cała dolina łkała... Przestano żartować z Roudiera. Złośliwy margrabia straszył:
— To sąsiednie wioski się łączą, by świtem zaatakować Plassans.
Granoux wytrzeszczył oczy.
— Czyście nic nie widzieli, tam oto! — zawołał nagle.
Po chwili ogólnego oczekiwania, znów powtórzył:
— Ach, tam nad rzeką, daleko, daleko, gdzie się czerni ta masa skał?
— Widzę, widzę — rzekł Rougon przerażony — zapalają ogień.
Zapalono następnie drugi ogień, potem trzeci czwarty, i t. d. Czerwone jaskrawe plamy ukazały się wzdłuż doliny, w równych prawie odległościach, podobne do latarń w jakiej olbrzymiej alei. Złowroga iluminacya do reszty przeraziła komisyę tymczasową.
— Do licha — mruczał margrabia — ci rozbójnicy znaki sobie dają.
Policzył z wielką uprzejmością ognie, by się dowiedzieć z ilu mniej więcej ludźmi będzie miała do czynienia „waleczna gwardya plassańska“. Rougon przypuszczał, że wsie ruszały by się złączyć z powstańcami, nie zaś by atakować miasto. Ale nikt nie chciał przyjąć tej pociechy.
— Słyszę teraz marsyliankę — rzekł Granoux głosem gasnącym.
Była to rzeczywista prawda. Mały oddziałek szedł nad rzeką śpiewając, niedaleko wałów; słowa pieśni dawały się wybornie rozróżnić. Okropna noc! Obywatele przebyli ją przy parapecie, zziębnięci, wystraszeni, nie mogąc się jednak oderwać od widoku doliny brzmiącej głosem dzwonów, błyszczącej ogniami. Patrząc, tracili głowę, sądzili że widzą straszne rzeczy, ale odejść nie chcieliby za nic w świecie, bo armia powstańcza mogłaby nastąpić im na pięty. Lepiej patrzeć na zbliżające się niebezpieczeństwo, aby uciec w porę. Nad ranem kiedy księżyc zaszedł i ciemności się zasnuły, strach się powiększył. Słyszano szepty tuż w blizkości, jakieś poruszenia, niby ludzi naradzających się jak się dostać na górę. Położenie stawało się coraz groźniejszem. Margrabia, by pocieszyć obecnych, zapewniał swym ostrym głosikiem:
— Nie obawiajcie się, panowie, powstańcy zaczekają do rana...
Nareszcie zaczęło świtać. Ale niewyraźne światło nie uspokoiło bynajmniej trwożnej wyobraźni, otwierało raczej pole do groźnych przypuszczeń. Pomału, woniej może niż kiedykolwiek, dzień powstał zupełny, lecz tak blady i posępny, że nawet margrabiemu serce się ścisnęło. Chociaż powstańców nie było widać i drogi były puste, dolina przedstawiała się zdradziecko, ponuro jakby jaskinia łotrów. Ognie już pogasły, ale dzwony jeszcze się odzywały. O ósmej Rougon spostrzegł małą garstkę ludzi dążących wzdłuż Wiorny.
Członkowie komisyi tymczasowej umierali z zimna i znużenia. Postanowili odejść, by zażyć parę godzin wczasu, skoro niebezpieczeństwo nie ukazywało się zbyt bezpośredniem. Postawiono jednego gwardzistę na straży, z rozkazem natychmiastowego zawiadomienia Roudiera, gdyby jaka banda powstańców się pokazała; Grauoux jak i Rougon, podpierając się wzajemnie, udali się do domów swoich, które nie były daleko.
Felicya dopomogła mężowi położyć się, przy świadczeniu mu tysiącznych przysług i nadawaniu rozmaitych nazw pieszczotliwych. Zaleciła, by sobie tak bardzo głowy nie nabijał czarnemi myślami, że wszystko pójdzie dobrze i jak najlepiej się skończy. Spał do godziny jedenastej, po śniadaniu namówiła go, żeby wyszedł i rzeczy doprowadził do końca. Na ratuszu zastał tylko czterech radców, inni kazali powiedzieć, że są chorzy, co zresztą, było rzeczywistą prawdą.
Strach paniczny owionął miasto, zwłaszcza po rozejściu się szczegółów nocnych spostrzeżeń w pałacu Valqueyras. Okropne historye zaczęły krążyć między ludem: że wsie okoliczne zniszczone, że dzwony same dzwoniły, że powstańcy spalili lasy, mordują jeńców, dzieci, i t. d., i t. d.
Był to wtorek, dzień targowy w Plassans; Roudier kazał bramy otworzyć dla przepuszczenia kilku kobiet, niosących masło, jaja i jarzyny. Jak się tylko komisya zebrała, złożona teraz z pięciu członków, poleciła zamknąć bramy napowrót; chociaż straż na tarasie nic nie spostrzegła, Rougon wydał rozporządzenie, żeby wożny miejski, opatrzony w bęben, szedł przez ulicę i ogłaszał, że miasto jest w stanie oblężenia, że ktokolwiekby z mieszkańców wyszedł, nie będzie napowrót wpuszczony. Gdy zamknięto bramy w samo południe, środek dla zaspokojenia ludności przedsięwzięty podniósł obawę do najwyższego stopnia. Zaiste, był to ciekawy widok miasta, zamykającego się w biały dzień na klucze i kłódki, w połowie XIX stulecia!
Zamknąwszy się, nie wiedziano już o niczem, oczekiwano tylko z największym niepokojem napadu i szturmu. Co chwila zdawało się mieszkańcom, że słyszą strzelanie. Wiadomości żadne nie dochodziły od kilku dni, z powodu, że powstańcy, przewłócząc się, przerywali komunikacyę; Plassans zostało odcięte od reszty Francyi. Czuło, że się znajduje wśród kraju buntowniczego; wszakże dochodziło do niego dzwonienie na alarm i słowa marsylianki. Miasto drżące i zapomniane sądziło, że je przyobiecano jako zdobycz dla zwycięzców. Upatrywało tylko, czy bluzy się zbliżają, czyli też mundury.
Żadna pewnie podprefektura nie doznała skonu tak długiego i równie bolesnego.
Około godziny 2-ej wieść się rozeszła, że zamach stanu się nie powiódł, że książe-prezydent dostał się do warowni Vincennes, że Paryż jest w ręku krańcowej demagogii, że zwycięzka armia powstańcza zajęła Marsylię, Tulon, Draguignan, tudzież całe południe, że powstańcy przyjdą wieczór i wyrżną Plassans.
Miasto wysłało deputacyę do ratusza z żądaniem, by komisya tymczasowa kazała bramy pootwierać, gdyż ich zamykanie mogło tylko rozdrażnić powstańców. Rougon, aczkolwiek głowę tracił, bronił jednak swego rozporządzenia, uważając je za najchlubniejszy czyn administracyi. Gdy deputacya zagadnęła go, gdzie jest pułk przyrzeczony, wyparł się stanowczo, że żadnego pułku nie obiecywał. Przestrach, panujący w mieście, główne miał źródło w niestawieniu się owego pułku. Ludzie dobrze powiadomieni oznaczali dokładnie miejsce, w którem żołnierze śmierć ponieśli.
O 4-ej Rougon i Granoux poszli do pałacu Valqueyras. Drobne gromadki, łączące się z główną kolumną powstańców w Orchères, ciągle szły doliną Wiorny, ale w znacznej odległości. Przez cały dzień chłopaki wyłazili na wały, a poważniejsi obywatele zaglądali przez strzelnice, licząc głośno bandy i wyobrażając sobie, że widzą silne bataliony.
Po powrocie do ratusza, Rougon wraz ze swoim nierozłącznym towarzyszem sądzili, że położenie jest nie do wytrzymania. Podczas ich wycieczki ubył jeszcze jeden członek komisyi. Było ich teraz wszystkiego czterech. Zdawało im się, że śmiesznie wyglądają ze swemi twarzami wybladłemi, spozierając po sobie i nic nie mówiąc całemi godzinami. Zresztą, mocno się obawiali, żeby nie byli zmuszeni przepędzić drugiej nocy na tarasie, pod gołem niebem.
Rougon wyraził zdanie, że ponieważ stan rzeczy pozostaje ciągle niezmienny, komisya nie potrzebuje zachowywać charakteru nieustającej. Gdyby zaszło co ważnego, członkowie zostaną zawiadomieni. I decyzyą doraźną zdał tymczasowo swoją władzę administracyjną na Roudiera. Roudier, biedaczysko, pamiętając, że kiedyś, za Ludwika Filipa był gwardzistą narodowym w Paryżu, stał teraz wiernie na straży przy Wielkiej bramie.
Piotr poszedł do domu skromnie pod domami, z głową spuszczoną na dół, czując, że plassańczycy zaczynają mu być niechętni. Słyszał, że w grupach, stojących na ulicach, wymawiano jego imię z towarzyszeniem wyrazów, malujących gniew i pogardę. Chwiejący się prawie, z czołem spoconem, wszedł na schody. Felicya przyjęła go milcząca, zmieszana. Ona także zaczęła powątpiewać. Marzenia ich upadały. Siedzieli oboje naprzeciw siebie w żółtym salonie, który brzydszym im się wydawał, niż kiedykolwiek. Nie przypominał już równin austerlickich, ale raczej przeklęte pole Waterloo. Byli sami, już ich nie otaczało wczorajsze grono dworaków; jeden dzień jak zmienił ich położenie! Jeżeli jutro okoliczności innego obrotu nie wezmą, przepadną nieodwołalnie!
Ponieważ Piotr nic nie mówił, Felicya poszła do okna, zasunęła firanki i stanęła za niemi; ludzie gromadzili się na placu i niejedna głowa zwróciła się ku ich mieszkaniu. Wyrazy dolatywały do strapionej kobiety. Pewien adwokat rozprawiał tonem tryumfującym, jak przed kratkami, kiedy sprawę wygrał:
— Wszakże mówiłem, powstańcy sami odeszli dobrowolnie i nie będą prosili o pozwolenie „czterdziestu jeden“, żeby przyjść napowrót. Czterdziestu jeden! Śmiech bierze mówić o tem! Sądzę, że ich było przynajmniej dwustu.
— Ależ nie — rzekł tłusty handlarz oliwy i wielki zarazem polityk — dość ich było dziesięciu; przecież się nie bili; byłoby widać krew zrana. Tymczasem ja sam chodziłem na ratusz, żeby zobaczyć; dziedziniec był czysty, jak moja ręka.
Jakiś robotnik, nieśmiało wciskający się do gromadki, dodał:
— Niepotrzeba było wielkiego rozumu, żeby ratusz zająć, brama stała otworem.
Roześmiano się. Robotnik, ośmielony, odezwał się powtórnie:
— Rougoni to lichota, przecież każdy wie o tem.
Ta zniewaga zraniła serce Felicyi. Oburzała ją niewdzięczność ludu, sama bowiem zaczynała wierzyć w posłannictwo Rougonów. Zawołała na męża, chcąc, żeby wziął z tego naukę, jak niestałem jest uwielbienie mas.
— Albo to ich lustro! — odezwał się znowu adwokat — o którem tyle hałasu narobili!... Rougon sam może wystrzelił do lustra, żeby myślano, iż była bitwa.
Piotr powstrzymał krzyk boleści. Już nawet w jego lustro nie wierzą! Powiedzą potem, że to kłamstwo, iż słyszał kulę, przelatującą koło swego ucha!
Więc legenda o Rougonach się zatrze i nic nie pozostanie z ich sławy! Ale nie na tem koniec ich cierpień. Oto znów jakiś starzec 70-letni, niegdyś fabrykant kapeluszy z przedmieścia, zaczyna grzebać w ich przeszłości. Sili się, by z osłabionej pamięci wydobyć wspomnienia o posiadłości Fouque’ów, o Adelajdzie, jej miłostkach z przemytnikiem. I tyle nie było potrzeba, aby na nowo wzniecić drzemiące plotki. Rozmawiający, podniecani własnemi słowy, wymyślali coraz więcej, nazwy: łotrów, oszustów, intrygantów, dochodziły do Piotra i Felicyi, którzy za swoją firanką znosili istne męczarnie. Nareszcie zaczęto żałować Macquarta. Był to cios ostateczny.
Wczoraj Rougon był Brutusem, stoikiem, poświęcającym uczucia rodzinne dla ojczyzny, dzisiaj Rougon jest nikczemnikiem, chcącym wznieść się kosztem życia nieszczęsnego brata.
— Słyszysz, czy słyszysz? — mruknął Piotr głosem zdławionym — zabijają nas, nigdy się już nie podniesiemy.
Felicya, wściekła, wzburzona, rzekła z pośpiechem:
— Niechaj mówią, niechaj mówią... Może jeszcze wypłyniemy na wierzch... wtenczas pokażę ja im, co umiem! Domyślam się, zkąd to wszystko pochodzi. Nowe Miasto jest nam przeciwne.
Trafiła dobrze. Zły zwrot w powodzeniu Rougonów był dziełem kilku adwokatów, oburzonych tem, że dawny handlarz oliwy, który o mało kiedyś nie zbankrutował, przyszedł do takiego znaczenia.
Cyrkuł Ś-go Marka od dwóch dni nie dawał znaku życia. Stare i Nowe Miasto stanęły same wobec siebie. To ostatnie skorzystało z popłochu, panującego w mieście, by zgubić żółty salon w opinii handlarzy i robotników: Roudier i Granoux byli to ludzie uczciwi, zacni obywatele, tylko, nieszczęściem, dali się Rougonom otumanić. Ale im się oczy otworzą. Zamiast tego szkaradnego brzuchala, hołysza, co nie miał złamanego szeląga, miejsce mera powinien był zastępować pan Izydor Granoux. Wychodząc z tej zasady, zazdrośnicy wyrzucali Rougonowi wszystkie błędy jego zarządu, datującego zaledwie od wczoraj. Niepowinien był zatrzymywać dawnej rady miejskiej, ani też bram zamykać; przez jego także głupotę kilku radnych się zaziębiło na tarasie w pałacu Valqueyras. Końca nie było zarzutom! Republikanie ze swojej strony zaczęli głowę podnosić, roztrząsając możliwy napad na ratusz. Dość, że reakcya konała.
Piotr pośród obalonych nadziei rozmyślał, jakie mu pozostawały podpory, na które mógłby liczyć w danej chwili.
— Mówiłaś podobno, że Arystydes ma przyjść wieczorem pojednać się z nami?
— Tak jest — odpowiedziała Felicya. — Obiecał, że napisze odpowiedni artykuł. „L’Indépendant“ dzisiaj nie wyszedł...
Mąż jej przerwał:
— Zobacz-no, czy to nie on wychodzi z pod prefektury?
Ona, spojrzawszy, krzyknęła:
— Znowu trzyma rękę na chustce!
Arystydes rzeczywiście powrócił do roli skaleczonego, widząc, że cesarstwo upada, chociaż rzeczpospolita nie tryumfuje. Przeszedł przez plac, nie podnosząc głowy; musiał usłyszeć coś niepochlebnego, gdyż zemknął na rogu ulicy Banne.
— On nie przyjdzie — rzekła Felicya z goryczą. — Spadliśmy nizko... nawet własne dzieci nas opuszczają.
Zamknęła gwałtownie okno, aby już nic nie słyszeć więcej. Zapaliła lampę, siedli do stołu zniechęceni, bez apetytu, pozostawiając wszystko na talerzach. Zaledwie kilka godzin mieli do namysłu. Nazajutrz musieli podbić Plassans i przydusić je kolanem, by się zdało na łaskę i niełaskę, albo też wyrzec się wszelkich widoków i nadziei. Brak stanowczych wiadomości był jedynym powodem ich wahania się niepewnego. Felicya przy swojem bystrem pojęciu łatwo to zrozumiała. Gdyby wiedzieli, jaki był rezultat zamachu stanu, mogliby, bądź co bądź, wytrwać w roli zbawców lub co najprędzej zatrzeć ślady swojej nieszczęsnej kampanii. Lecz, nie znając rzeczywistego położenia rzeczy, cóż mogli przedsięwziąć? Czuli, że zginąć mogą na ślepo.
— A ten Eugeniusz nic nie pisze! — zawołał Rougon zrozpaczony, zapominając, że się wygadał przed żoną z tajnej korespondencyi.
Felicya udała, że nie słyszy. Lecz wykrzyk mężowski dał jej wiele do myślenia. Rzeczywiście, dlaczego Eugeniusz nie pisze? Zawiadamiając ojca o całym biegu sprawy bonapartystowskiej, powinien teraz donieść o zwycięztwie lub upadku księcia Ludwika. Jeżeli milczy, to republikanie wzięli górę i uwięzili go wraz z księciem w Vincennes. Felicyę zimno przeszło; milczenie syna dobijało ich do reszty.
W tej chwili przyniesiono „Gazetę“ jeszcze mokrą.
— Więc Vuillet wydał „Gazetę“? — zawołał Piotr zdziwiony.
Przeczytawszy artykuł wstępny, zbladł jak chusta, podał dziennik żonie, sam padł na krzesło...
— Czytaj — rzecze do niej.
Był to pyszny artykuł przeciw powstańcom, gwałtowny, pełen żółci, kłamstw, bezeceństw, jakie kiedykolwiek wypłynęły z pod pióra, poświęconego dewocyi. Opisuje wejście do Plassans: „tych bandytów, galerników, opojów krzyczących jak ludożercy, jak dzikie zwierzęta...“ Dalej znowu: „Rozwłócząc swój cynizm po ulicach, napadłszy na ratusz, porwali najznakomitszych urzędników, maltretując ich, plując im w oczy...“ To znów: „Prowadzili z sobą dwadzieścia dziewczyn, wywijających chorągwiami, czerwono ubranych bezwstydnie, które przyjmowały pieszczoty całej hordy“. Vuillet dodawał z przesadą: „Rzeczpospolita zawsze kroczy w towarzystwie prostytucyi i morderstwa“. Kończył zaś wezwaniem obywateli, by dłużej nie ponosili wstydu dopuszczenia tych potępieńców do miasta, inaczej raz jeszcze przyjdą wydzierać córki z objęć matek, małżonki z objęć mężów. Jeżeli to prawda, że ci nędznicy są u bram naszych, weźmy się wszyscy do broni i wymordujmy ich jak psów; obywatele ujrzą mnie w pierwszym szeregu, będę szczęśliwy, tępiąc to plugastwo“.
Artykuł, istny utwór dziennikarstwa prowincyonalnego, zmieszał Rougona do szczętu; gdy Felicya kładła gazetę na stole, narzekał:
— Ach, ten szaleniec! Zadaje nam cios ostateczny; będą myśleli w mieście, że to ja podyktowałem taką dyatrybę.
— Lecz — odrzekła Felicya zamyślona — mówiłeś mi dzisiaj zrana, że całkiem odmówił zaczepiania republikanów, że był blady i strwożony wieściami krążącemi.
— Tak było rzeczywiście. Nie rozumiem teraz, co mu się stało. Wczoraj artykuł podobny byłby nas podparł, dzisiaj dobija....
Felicya gubiła się w domysłach. Co się zrobiło Vuilletowi? Bez racyi nie dopuściłby się takiego wystąpienia; nie napisałby nic podobnego, gdyby czuł powstańców blizko...
— To jest zły człowiek, ja to zawsze mówiłem — rzekł Rougon, przeczytawszy gazetę powtórnie. — Może tylko chciał nam zaszkodzić, nic innego? Głupstwo zrobiłem, żem mu pozostawił zarząd poczty.
Felicyi rozjaśniło się teraz w głowie. Wstała pośpiesznie, wzięła kapelusz i szal..
— Dokądże idziesz? — zapytał mąż zdziwiony — już jest po dziewiątej.
— Połóż się spać, odpocznij sobie. Jak powrócę, to cię obudzę i pomówimy z sobą.
Poszła lekko i żwawo prosto na pocztę. Weszła nagle do pokoju, w którym Vuillet siedział jeszcze zajęty. Spojrzał na nią niechętnie.
Vuillet był w swoim żywiole; miał sposobność zadowolnić w zupełności swoją księżą ciekawość. Pocztowe przesyłki, listy, gazety dostarczały mu niewyczerpanego przedmiotu do badań i śledzeń.
W jego ręku były teraz wszystkie tajemnice plassańskie. Trzymał w ręku dobrą sławę kobiet, fortunę mężczyzn; potrzebował tylko złamać pieczątki, by się dowiedzieć tyle, co wiedział wielki wikaryusz przy katedrze, powiernik znakomitych osób.
Od dnia wczorajszego gabinet naczelnika poczty stał się dla niego wielkim konfesyonałem, pełnym ciemnych tajemnic, w których się rozkoszował, smakując w owych przysłoniętych szeptach, drżących wyznaniach, ulatniających się z korespondencyj, w które wsuwał swe cienkie paluszki i wzrok na wskróś przeglądający. Oddawał się niewinnemu zajęciu z najspokojniejszą bezczelnością; przesilenie, jakie kraj przechodził; zapewniało mu zupełną bezkarność. Jeżeli listów zaraz nie oddawano, jeżeli niektóre ginęły, to była wina tych łotrów, co przebiegają okolice i przerywają komunikacyę. Zamknięcie bram było mu nie na rękę; ale porozumiał się z Roudierem, żeby przepuszczano pocztylionów, wiozących listy i żeby ci udawali się wprost do niego, nie przechodząc przez władzę miejską.
Otworzył tylko kilka listów, które zwęszył, że obejmują wiadomości dobre do poznania, nim się rozejdą po mieście. Schował je osobno, żeby rozesłać później, to jest w chwili dla swoich interesów najstosowniejszej. Pobożna ta osobistość, wybierając sobie zarząd poczty, dała dowód wysokiego zrozumienia rzeczy.
Robił właśnie kwalifikacyę listów i gazet, kiedy pani Rougon weszła. Powstał z potulnym uśmiechem i przysunął jej krzesło; poruszył szybko swemi czerwonemi powiekami. Lecz Felicya nie usiadła. Zagadnęła go ostro:
— Proszę o list.
Vuillet wytrzeszczył oczy z minką bardzo niewinną.
— Jaki list, kochana pani?
— List, który nadszedł dzisiaj zrana do mego męża... Proszę, panie Vuillet, bo się śpieszę.
Gdy zaczął jąkać się i tłómaczyć, że nie wie o niczem, że pierwszy raz słyszy, Felicya powtórzyła żądanie z pewną groźbą w głosie:
— List z Paryża, od mego syna Eugeniusza; pan wiesz dobrze, o czem mówię... Ale poszukam sama.
Uprzedził ją, oświadczając, że zobaczy, przejrzy, że służba teraz tak źle idzie. Może być, że list nadszedł, w takim razie znajdzie się niezawodnie. Chodził po pokoju, brał do ręki różne pakiety i kładł je napowrót, otwierał szuflady i teki. Felicya czekała nieporuszona.
— W istocie, pani masz racyę, oto jest list do państwa — zawołał, wyciągając papiery z jakiegoś pudełka. Ci urzędnicy, to są nieznośne figury, korzystając z zamieszek, nie chcą nic porządnie zrobić!
Felicya, wziąwszy list, pilnie obejrzała pieczątkę, nie zważając, o ile takie badanie może być obrażającem dla Vailleta. Przekonała się, że list był otwieranym; niezręczny księgarz użył ciemniejszego laku do zlepienia pieczątki. Oderwała ją ostrożnie, by nie uszkodzić potrzebnego w danym razie dowodu.
Eugeniusz donosił w kilku słowach, że zamach stanu powiódł się w zupełności. Paryż został zwyciężony, prowincya się nie ruszała; doradzał rodzicom, ażeby zachowali postawę bardzo silną wobec cząstkowego powstania, jakiemu uległo południe. Zapewniał, że fortuna ich nie minie, jeżeli się nie zachwieją.
Pani Rougon, wsunąwszy list do kieszeni, usiadła zwolna naprzeciw Vuilleta i spojrzała mu w oczy. On udawał bardzo zajętego przebieraniem listów.
— Posłuchaj mię, panie Vuillet — rzekła.
Podniósł głowę.
— Mówmy z sobą otwarcie. Pan nas nie zdradzaj, bo ci to wyjdzie na złe. Zamiast otwierania naszych listów...
Zaprotestował, czuł się obrażonym, ona mówiła najspokojniej:
— Przestań się pan wypierać, znam aż nadto dobrze pańską szkołę. Oto lepiej powiedz mi, w jakich widokach przemawiasz teraz za zamachem stanu? Czytałam pański artykuł... Możesz się z nami porozumieć, jeżeli chcesz.
Tak zaczepiony, do niczego się nie przyznając, wyspowiadał się wszelako, że pragnie pozyskać klientelę kolegium. Dawniej dostarczał temu zakładowi książek szkolnych, ale gdy wykryto, że uczniom sprzedaje potajemnie sprośne pisma i bezwstydne ryciny, odebrano mu przywilej i z tego powodu o mało, że nie został pociągnięty do odpowiedzialności sądowej. Od tej chwili starał się nieprzerwanie odzyskać względy administracyi.
Felicyę zadziwiło umiarkowanie żądań; dała mu to nawet do poznania. Otwierać listy, narażać się na galery, dla sprzedawania słowników!...
— Ech! — odrzekł cierpko — sprzedaż takowa zapewnia rocznego dochodu do pięciu tysięcy franków. Ja nie marzę o niepodobieństwach, jak niektóre osoby.
Puściła tę uwagę mimo uszu. Nie było już mowy o otwieranych listach. Zawarto przymierze, mocą którego Vuillet obowiązywał się nie rozszerzać żadnej nowiny, nie stawać na widowni, a za to Rougonowie zapewniają mu klientelę szkolną. Felicya na wychodnem poradziła mu, żeby się więcej nie kompromitował. Dość gdy będzie listy przetrzymywał do dnia następnego.
— Cóż to za łajdak! — mruknęła — będąc już na ulicy; nie myśląc o tem, że sama położyła interdykt na listy.
Powracała wolnym krokiem, zamyślona. Wybrała nawet dłuższą drogę przez ulicę Sauvaire, aby mieć czas, do zastanowienia się dostatecznego nad zachodzącemi okolicznościami, nim dojdzie do domu. Pod drzewami spotkała margrabiego de Carnavent, korzystającego z nocy, by zbierać nowiny po mieście, nienarażając widocznie swojej osoby. Duchowieństwo plassańskie, żywiące wstręt do czynnej działalności, zachowywało najściślejszą neutralność od chwili zamachu stanu. Dla niego cesarstwo było już faktem dokonanym, oczekiwało tylko sposobności, aby na nowo rozpocząć swe odwieczne intrygi. Margrabia, agent teraz bez zatrudnienia, chodził jedynie za zaspokojeniem własnej ciekawości. Badał jak się zamieszki zakończą, i w jaki sposób Rougonowie doprowadzą do końca swoją rolę.
— To ty mała — rzekł, poznawszy Felicyę — chciałem właśnie cię odwiedzić. Jakoś twoje interesa się poplątały?
— Ależ nie, owszem, wszystko idzie dobrze.
— Tem lepiej, opowiesz mi to, nieprawdaż? Muszę ci się przyznać, żem napędził porządnego strachu twemu mężowi i jego towarzyszom, owej nocy kiedy byli u mnie. Gdybyś widziała, jak śmiesznie wyglądali na tarasie, gdy im pokazywałem powstańców tam, gdzie były tylko drzewa i skały!... Ale się za to nie gniewasz?...
— Bynajmniej, nawet bardzo panu dziękuję — odpowiedziała żywo Felicya. — Niechaj umierają ze strachu, bardzo dobrze. Mój mąż kryje się ze wszystkiem przedemną... teraz siedzi w kłopotach. Przyjdź pan kiedy do nas zrana, jak będę sama.
Pobiegła dalej krokiem szybkim, jak gdyby spotkanie margrabiego wpłynęło na ostateczne jej postanowienie. Cała jej osóbka tchnęła nieugiętą wolą. Teraz zemści się na mężu, za skrywanie się przed nią, zemści się i zapewni sobie wyższość w domu. Ułożyła w myśli plan odegrania komedyi i jako kobieta urażona, rozkoszowała się już naprzód w swym przebiegłym podstępie.
Piotr spał jak najlepiej, popatrzyła litościwie na jego twarz bladą i znękaną. Usiadłszy w nogach, zdjęła czepek, rozrzuciła włosy, nakoniec przybrawszy postawę osoby zrozpaczonej, zaczęła głośno płakać.
— Co to jest? Co ci się stało, czego płaczesz? — zawołał Piotr nagle przebudzony. — Gdzieś była, czyś widziała powstańców?
Wstrząsnęła głową na znak, że nie widziała. Potem szepnęła po cichu i niewyraźnie:
— Byłam w pałacu Valqueyras; chciałam się poradzić margrabiego. Ach! mój kochany, wszystko już przepadło!
Piotr siadł na łóżku blady i drżący.
— Margrabia sądzi, że książe Ludwik został zwyciężony. Jesteśmy zgubieni, nie dostaniemy ani grosza.
Piotr, zwyczajem ludzi bojaźliwych uniósł się gniewem. To była wina margrabiego, wina żony, wina całej rodziny. Czyż on myślał o polityce, wtenczas kiedy margrabia i Felicya wpakowali go w takie błoto!
— Ja sobie ręce od tego umywam — krzyczał. — Wy oboje nawarzyliście piwa. Czyż nie było rozsądniej korzystać ze skromnego procentu w spokoju? Ty zawsze chciałaś się wywyższać. Widzisz, do czego to nas doprowadziło!
Tracił głowę, już nie pamiętał że równie był zażartym jak jego żona. Spędzanie winy na drugich, przynosiło mu ulgę.
— Zresztą — narzekał dalej — czy nam może się co udać z takiemi dziećmi jak nasze? Eugeniusz opuszcza nas w godzinie stanowczej. Arystydes błotem na nas bryzgał; nawet i ten niedołęga Pascal nas kompromituje, odgrywając rolę filantropa z powstańcami!
— Zapominasz jeszcze Macquarta — zrobiła uwagę Felicya.
— Tak, zapewne, zapominam! Nie obawiaj się... Gdy myślę o tym człowieku, wściekam się ze złości!... To jeszcze nie wszystko; ten smarkacz Sylweryusz, widziałem go u matki wtenczas wieczór, miał ręce krwią zbroczone, wybił oko żandarmowi. Nie mówiłem ci o tem, żeby cię nie przestraszać... O Boże, co za rodzina!... Co się tycze Macquarta, on nam tyle dokuczył, że owego dnia, gdy trzymałem fuzyę w ręku, byłbym mu z chęcią głowę roztrzaskał...
Felicya słuchała niby z pokorą wymówek mężowskich, z niesłychaną łagodnością i z dobrze udaną skruchą. Potem westchnęła głęboko:
— Mój Boże! Cóż teraz z nami będzie, siedzimy w długach po uszy...
— To wszystko przez ciebie! — zawołał Piotr, ostatnich sił dobywając.
W istocie, Rougonowie zadłużyli się na wszystkie strony. Żyjąc nadzieją przyszłych powodzeń, zapomnieli o roztropności. Od początku roku 1851 przyjmowali codziennych gości różnemi przekąskami, ponczem, chłodzącemi napojami i t. d. Nadto Piotr oddał czwartą część swego kapitału na usługi reakcji, mianowicie na zakupienie strzelb i nabojów.
— Rachunek cukiernika wynosi przynajmniej tysiąc franków — rzekła Felicya słodkim głosem — dwa razy tyle winniśmy w dystylarni za likiery i t. d. Prócz tego piekarzowi, rzeźnikowi, owocarce... Już nie mówię o dziesięciu tysiącach franków, które dałeś na broń.
— Ja dałem, ja! — bełkotał Piotr — oszukano mnie, okradziono! To ten głupiec Sicardot tak mię w pole wyprowadził, przysięgał, że Bonaparci zwyciężą. Ja tylko zaforszusowałem, przecież muszą mi oddać pieniądze...
— Kto ci odda? Nic ci nie oddadzą. Jak wszystko popłacimy, nie wystarczy nam na suchy kawałek chleba. A to śliczna kampania!.. Możemy teraz już wynieść się do jakiej dziury na Starem Mieście.
Taki rezultat brzmiał jak dzwon pogrzebowy dla ich egzystencyi. Piotr widział już w imaginacyi dziurę na Starem Mieście, której obraz żona wywołała. Więc on tam umrze, na garści słomy, gdy całe życie marzył o używaniu! Więc napróżno okradł matkę, wmieszał się do brudnych intryg, kłamał życie całe? Więc nie będzie cesarstwa, które jedynie mogłoby spłacić długi jego i uchronić go od ostatecznej ruiny?
Wyskoczył z łóżka w koszuli, wołając:
— Nie, raczej wezmę broń do ręki i pójdę żeby mię powstańcy zabili.
— Będziesz to mógł zrobić jutro — powiedziała spokojnie Felicya — gdyż republikanie są niedaleko.
Piotr ostygł, jakby go kto oblał zimną wodą. Położył się napowrót, gdy poczuł przyjemne ciepło w łóżku, rozpłakał się. Ten tłuścioch łatwo płakał, łzy bez żadnego wysilenia spływały mu po twarzy. Następowała wówczas reakcya, gniew opadał, zamieniając się w żale i narzekania. Żona oczekiwała właśnie tej chwili, ale nie poruszyła się; siedziała smutna, pełna rezygnacyi. Jej milczenie podniecało łzy Piotra.
— Lecz powiedże co! — prosił — pomóż mi co wymyśleć, czy nie widzisz gdzie jakiej deski zbawienia?
— Żadnej, wiesz o tem dobrze; nikt nam ręki nie poda, dzieci nawet nas odstępują.
— To uciekajmy... Chcesz? Opuśćmy Plassans, tej nocy, natychmiast!
— Uciekać! Cóżby o nas powiedziano... Przecież sam kazałeś bramy pozamykać!
Piotr męczył swój biedny umysł i znów żony błagał.
— Proszę cię, wymyśl co....jeszcześ nic nie powiedziała.
— Czyż ja co wiem! Nie znam się na polityce, mówiłeś mi to sto razy.
Mąż, zakłopotany, spuścił oczy i milczał. Żona mówiła zwolna, bez urazy:
— Nie zwierzałeś mi się ze swoich interesów, niewiem o niczem, tem samem skutecznej rady udzielić ci nie mogę... Zresztą miałeś słuszność, kobiety częstokroć lubią się wygadać z tem co wiedzą...
Piotr zaczął bardzo żałować swojej skrytości i wyspowiadał się od razu ze wszystkiego; z listów Eugeniusza, ze swoich planów, sposobu postępowania, przerywając sobie co chwila zapytaniami:
— Cóżbyś ty zrobiła na mojem miejscu? Wszak prawda, nie mogłem inaczej postąpić?
Felicya nie raczyła wyrzec ani słowa, słuchała tylko ze sztywną powagą sędziego, radując się w duchu, że przecież złapała tego grubego lisa; igrała z nim jak kotka igra z gałką papierową.
Wyskoczył z łóżka, wydobył listy Eugeniusza i porozkładał na stole, mówiąc do żony:
— Czytaj, proszę cię, osądzisz lepiej jak interes stoi.
Gdy przeglądała znane sobie kartki, zapytał co teraz myśli?
— Jesteś kobietą rozumną — rzekł pochlebiając jej — źle zrobiłem, żem ci nie zaufał, przyznaję...
— Dajmy już temu pokój — odpowiedziała. — Mojem zdaniem, gdybyś był bardzo odważnym...
Patrzył na nią wytężonym wzrokiem. Przerwała sobie z uśmiechem, pytając:
— Ale przyrzekasz, że będziesz ze mną otwartym? Że mi wszystko powiesz i nic bez mojej wiedzy nie zrobisz?
Przysiągł, na wszystko się zgadzając.
Wówczas Felicya także się położyła, gdyż zziębła siedząc i po cichu, jak gdyby mógł ich kto słyszeć, wyłożyła mu cały plan postępowania. Podług niej, popłoch powinien ciągle panować w mieście, Piotr ma niezmiennie zachować postawę bohaterską wśród strwożonych mieszkańców. Tajemne przeczucie mówiło jej, że powstańcy nie przyjdą; zresztą, prędzej czy później stronnictwo porządku musi wziąść górę i Rougoni będą wynagrodzeni. Silnie broniąc swego poglądu, przekonała męża całkowicie; ten podziwiał jej plan prosty i łatwy do wykonania a polegający jedynie na śmiałości i zuchwalstwie, oraz podziwiał taktykę cudowną. Przyrzekł się do tego zastosować i dawać dowody największej, na jaką będzie się mógł zdobyć, odwagi.
— Nie zapomnij, mój chłopcze — rzekła Felicja — że to ja cię ratuję; a teraz śpij, dobranoc ci...
Lecz ani jedno, ani drugie zasnąć nie mogło; trapiła ich gorączka łakomstwa i chciwości. W pół godziny potem, Piotr, który dotychczas patrzył na sufit, gdzie migotało okrągłe światełko od nocnej lampki, obrócił się do żony i po cichu wypowiedział jej myśl, tylko co wylęgłą w jego mózgu.
— Och! nie, nie — szepnęła Felicya przestraszona — to byłoby zbyt okrutnem...
— Wielka rzecz! Sama mówisz, że potrzeba, by mieszkańcy byli w ciągłej obawie... Gdyby się to zrobiło, co powiadam, jużby mię nikt nie lekceważył. Możnaby użyć Macquarta, byłby to sposób pozbycia się go...
Felicya się zamyśliła, roztrząsała w swoim umyśle projekt męża; po pewnym czasie rzekła:
— Może masz racyę... Zresztą, bylibyśmy bardzo głupi, robiąc jakieś skrupuły, wszakże nam tu idzie o śmierć lub życie. Pozwól, żebym ja sama poszła do Macquarta; wyrozumię go. Tybyś się z nim pokłócił i wszystkobyś zepsuł... No, śpijmy teraz... Dobranoc ci, kochanku, zobaczysz że nasze troski się skończą.
Pocałowali się i zasnęli. Na suficie migotało ciągle jeszcze kółko, niby oko patrzące na sen tych mieszczan, co leżąc w łóżku wymyślili zbrodnię, i w sennem marzeniu musieli widzieć krwawe krople deszczu zamieniające się w sztuki złota.
Nazajutrz równo ze dniem Felicya poszła na ratusz, opatrzona w polecenie Piotra, żeby ją dopuszczono do Macquarta. Zabrała z sobą w serwecie mundur gwardyi narodowej swego męża. Zresztą, widziała tylko posterunek złożony z kilku ludzi śpiących jak zabici. Odźwierny, który miał obowiązek żywić więźnia, otworzył jej gabinet zamieniony na celkę i spokojnie zeszedł na dół.
Macquart był w nader miękiem usposobieniu. Zamknięty dwa dni i dwie nocy miał czas zastanowić się nad swoim losem. Z początku chciał potłuc wszystko, drzwi wybić i dostawszy się do pokoju, gdzie jego brat urzędował, zadusić go własnemi rękami. Następnie jednak znacznie się uspokoił, przestał biegać jak szalony w szczupłym gabinecie. Oddychał tam przyjemną wonią, która wznieciła w nim pewne poczucie dobrobytu, rozmiękczające jego nerwy. Garçonnet, człowiek bogaty i wykwintny, urządził sobie ten zakątek bardzo wygodnie; sofa okryta puszystym dywanem, była mięką i ciepłą; perfumy, pomady, mydła zdobiły marmurowe lavabo, światło spadające z góry świeciło łagodnie jak lampa w alkowie. Macquart w atmosferze wonnej, mgławej i spokojnej, leżąc na sofie rozmyślał: „jednak ci bogacze są bardzo szczęśliwi!“; okryty kołdrą, wyciągał się na poduszkach aż do rana. Nadewszystko nęciło go lavabo. „Wielka sztuka, mówił do siebie, być czystym przy tylu flaszeczkach i słoikach“. Ta uwaga naprowadziła go na myśl, że może wszedł na fałszywą drogę? Niewiele się zyskuje ze stosunków z hołyszami; możeby lepiej wyszedł, porozumiawszy się z Rougonem, tem bardziej, że powstańcy zapominają o nim i dają się bić jak głupcy. Natrafił nareszcie na wniosek, że Rzeczpospolita jest oszukaństwem. Poróżnił się z całą rodziną, teraz został sam jeden; nawet Sylweryusz mu nie dopomoże, bo on tylko goreje dla republikanów i nigdy do niczego nie dojdzie. Kiedy mu się takie myśli roiły, spoglądał ciągle na lavabo, nabierając coraz większej ochoty, umyć ręce pewnym proszkiem mydlanym, zawartym w kryształowej puszce. Macquart, jak każdy próżniak będący na utrzymaniu żony i dzieci, miał gusta fryzyerskie. Chociaż nosił łatane pantalony, lubił włosy nacierać olejkiem pachnącym. Siedział nieraz kilka godzin u swego cyrulika, gdzie mówiono o polityce i ten w przestankach podczesywał mu włosy. Ulegając pokusie stanął przy lavabo, umył się, uczesał, uperfumował, używając wszystkich mydeł, proszków i flakonów. Najwięcej rozkoszował się ręcznikami mera, gdyż były nader miękie puszyste i delikatne. Wypomadowany, położył się na sofie w usposobieniu arcy pojednawczem. Od chwili jak wsadził nos w flakony pana Garçonneta, uczuł prawdziwą pogardę dla Rzeczypospolitej. Przypuszczał że może jeszcze czas pogodzić się z bratem, obliczał, ileby można dostać za zdradę. Namyślił się, że pośle po Piotra nazajutrz. Lecz gdy zobaczył Felicyę wchodzącą, odgadł, że go potrzebują. Postanowił więc trzymać się na ostrożności.
Umawiali się długo, zręcznie i podstępnie. Felicya, zadziwiona, że Antoni jest tak grzeczny po brutalnem u niej wystąpieniu w niedzielę wieczór, zaczęła rozmowę od łagodnych wymówek, ubolewając nad nienawiścią, dzielącą rodziny, „ale w istocie Antoni tak prześladował i spotwarzał brata, że ten biedny Rougon musiał stracić wszelką cierpliwość“.
— Jak Bóg żywy! — zawołał Macquart — czyż on kiedy był dla mnie bratem, czy mi kiedy dopomógł? Byłby wolał, żebym zdechł z głodu na śmiecisku... Przecież wtenczas, kiedy mi dał 200 franków, nikt nie słyszał, żebym co złego na niego powiedział! Przeciwnie, wszędzie mówiłem, że ma dobre serce.
Co jawnie znaczyło: „Gdybyście dawali mi pieniędzy, byłbym dla was ciągle grzeczny. Pomagałbym wam, zamiast szkodzić. Samiście sobie winni“.
Felicya poznała się na tem.
— Rozumiem to — rzekła — miałeś nas za nieuczynnych, twardych ludzi, boś mniemał wraz z innymi, że jesteśmy zamożni; ale to nieprawda, kochany bracie, my jesteśmy ubodzy, nigdy nie mogliśmy postąpić względem ciebie, jak nam serce dyktowało. Wprawdzie... — dodała po chwili namysłu — dla ważnego powodu moglibyśmy zrobić pewną ofiarę; ale naprawdę jesteśmy tak biedni, tak biedni!..
Macquart słuchał uważnie. Nie odpowiadając na uboczną propozycyę, utyskując, prawił o śmierci żony, ucieczce dzieci, o nędzy swojej. Felicya ze swojej strony mówiła o przesileniu, przez jakie kraj przechodzi; utrzymywała, iż rzeczpospolita przywiodła ich do zupełnego upadku. Od słowa przyszło do tego, że złorzeczyła czasom i okolicznościom, zmuszającym ludzi, by więzili braci własnych. Jakżeby serca ich się zakrwawiły, gdyby sprawiedliwość nie chciała oddać swojej zdobyczy! Potrąciła nawet o galery.
— O! do tego nie przyjdzie! — zawołał Macquart.
— Z pewnością, że za cenę krwi mojej odkupiłabym honor rodziny! Jeżeli wspomniałam o tem, to tylko dlatego, żebyś wiedział, bracie, iż ciebie nie opuścimy... Przyszłam tutaj umyślnie, żeby ci pomódz do ucieczki...
— Bez warunku? — zapytał, patrząc jej w oczy.
— Bez żadnego warunku — odpowiedziała, przysuwając się do niego. — Nawet, jeżeli zechcesz, mógłbyś zarobić tysiąc franków, zanimbyś uciekł za granicę. Podam ci na to sposób.
— Jeżeli interes jest czysty — rzekł Antoni — bo widzi bratowa, nie mam ochoty mieszać się w wasze matactwa.
— Ależ tu niema żadnego matactwa — odparła Felicja, uśmiechając się z tak niespodzianych skrupułów. Rzecz jak najprostsza: wyjdziesz zaraz z tego gabinetu, skryjesz się u matki; dzisiaj wieczór zbierzesz swoich przyjaciół i przy ich pomocy zajmiesz ratusz.
Macquart bardzo się zdziwił, nic nie rozumiał.
— Sądziłem — powiada — że władza jest przy was?
— Och! nie mogę ci wszystkiego opowiadać, brakuje mi na to czasu. Chcesz, czy nie chcesz?
— Muszę namyśleć się pierwej. Mógłbym zrobić głupstwo... Dla tysiąca franków możebym pozbawił się fortuny?
Felicya wstała:
— Jak chcesz, mój kochany; jeżeli ci się ta ciupa podobała, do której cię wpakowali, tem lepiej, możesz w niej pozostać i czekać, aż władze powrócą... Chciałam ci rękę podać, ale że się na tem nie znasz, bądź zdrów, nie mam tu co robić.
— Niechże mi bratowa powie cośkolwiek.... przecież nie mogę targu dobijać, nie wiedząc o niczem. Od dwóch dni siedzę zamknięty. Cóż się dzieje w mieście?
— Nie masz za grosz rozumu. Czyż nie możesz się z nami złączyć na ślepo? Źle na tem nie wyjdziesz. Tysiąc franków się nie ryzykuje, jeżeli interes nie jest pewny. Radzę ci, zgódź się.
— Lecz jeżeli zechcemy zająć ratusz, czy dadzą nam wejść spokojnie?
— Tego nie wiem — odpowiedziała z uśmiechem — może będzie kilka wystrzałów.
Spojrzał na nią przenikliwie.
— Eh, przyznaj się, kumo, może ty masz zamiar wpakować mi kulkę w głowę?
Felicya zarumieniła się. Właśnie myślała o tem, że gdyby podczas zajmowania ratusza jaka zabłąkana kula uwolniła ich od Antoniego, interes byłby niezgorszy.
Rozgniewała się:
— Co też mówisz!... Jak można robić takie szkaradne przypuszczenia! Więc jakże, zgadzasz się? — bo widzę, że już rozumiesz, o co idzie.
Macquart domyślił się, że mu proponują podstępną zasadzkę. Nie pojmował wszelako ani jej przyczyny, ani następstw, dlatego się targował. Żądał dwa tysiące franków, skoro jednak Felicya mocno się trzymała, poprzestał na tysiącu. Nadto przyrzekła, że później wystara mu się o dobrą posadę, na której nic nie będzie robił; na zadatek dała mu 200 franków; umowa stanęła. Antoni włożył na siebie mundur przyniesiony, miał zaraz udać się do ciotki Didy a około północy przyprowadzić na plac przed ratuszem wszystkich republikanów, jakichby znalazł, zapewniwszy ich, że w ratuszu niema nikogo, że tylko drzwi popchną i zajmą go w posiadanie. Felicya obiecała resztujące 800 franków wypłacić nazajutrz. Rougoni do ostatka ryzykowali swoje fundusze.
Felicya zatrzymała się chwilę na ulicy, żeby widzieć, jak Macquart wyjdzie. Przeszedł bardzo spokojnie koło warty, nos wycierając. Wychodząc z gabinetu mera stłukł szybę u góry, by mniemano, że tamtędy uciekł.
— Rzecz skończona — powiedziała Felicya mężowi po powrocie do domu. — Przyjdą o północy. Niech się dzieje co chce... nie troszczę się o nich. Szarpali nas też wczoraj na ulicy!...
— Niepotrzebnie się wahałaś — rzekł mąż, goląc brodę — zbyteczne skrupuły z twojej strony; na naszem miejscu każdyby tak zrobił.
W dniu tym — była to środa — ubrał się staranniej niż zwykle. Żona zaczesała mu włosy i związała krawat; gdy już był gotów, osądziła, że wygląda bardzo przyzwoicie. W istocie, jego blade oblicze wyrażało wielką godność, oraz bohaterski upór. Odprowadzając go na schody, jeszcze mu przykazywała, żeby zachował odwagę i dobrą minę, chociażby trwoga była jaknajwiększa i żeby bramy były zamknięte jaknajszczelniej, niechaj miasto dusi się i kona pomiędzy wałami. Byłoby do życzenia, ażeby on sam jeden poświęcał się dla sprawy porządku.
Co za dzień! Rougoni mówią jeszcze o nim, jako o chwalebnej i stanowczej wygranej. Piotr poszedł prosto na ratusz, nie troszcząc się o spojrzenia i słowa niechętne, jakie spotykały go po drodze. Zasiadł tam uroczyście, jako człowiek, który nie myśli opuścić miejsca. Posłał zawiadomić Roudiera, że obejmuje władze napowrót. „Strzeż bram — pisał do niego, wiedząc, że te wyrazy mogą dojść do wiadomości publicznej — ja będę pilnował spraw wewnętrznych; zmuszę każdego do szanowania własności i osób. Właśnie w takich chwilach, kiedy złe namiętności się szerzą, dobrzy obywatele powinni je zwalczać z narażeniem życia własnego“. Styl, jako i błędy ortograficzne, uświetniały to pismo starożytnego lakonizmu.
Żaden z członków komisyi tymczasowej się nie pokazał; nawet wierny Granoux i ten przezornie siedział w domu. Rougon, stojąc sam jeden na stanowisku, nie raczył nawet wezwać nikogo, skoro on był — było dość. Wzniosły obraz, o którym później dziennik miejscowy się wyraził: „Odwaga, podająca rękę obowiązkowi“.
Przez cały ranek w ratuszu rozlegało się echo kroków Rougona. Chodził w różnych kierunkach po wielkim budynku, przeprowadzając w tem pustkowiu swoją prezydenturę osamotnioną; tyle było godności w jego postawie, tyle przejęcia się swojem posłannictwem, że odźwierny, spotkawszy go dwa, czy trzy razy, oddawał mu ukłony, pełne poszanowania. Widziano go w każdem oknie; nawet pomimo ostrego zimna wychodził na balkon z aktami w ręku, jak urzędnik bardzo zajęty a oczekujący ważnych wiadomości.
W południe obszedł miasto, to jest wszystkie warty i posterunki, mówiąc o możliwym napadzie, gdyż powstańcy są niedaleko, ale liczył na odwagę dzielnej gwardyi narodowej; wiedział, że polegnie ona do ostatniego w obronie dobrej sprawy.
Kiedy powracał z przeglądu zwolna, poważnie, z miną bohatera, który urządził sprawy ojczyzny i oczekuje tylko śmierci, mógł uważać prawdziwe zdumienie na swojej drodze. Przechodnie, spacerujący po alei Sauvaire, drobni kapitaliści, którym nic na świecie nie może przeszkodzić, by nie wyszli gapić się na słońcu w pewnych dnia godzinach, przyglądali mu się z ciekawością, jakby go pierwszy raz widzieli i podziwiali, że jeden z pośród nich, kupiec oliwy, śmie stawić czoło całej armii..
W mieście przerażenie się zwiększało. Oczekiwano powstańców lada chwila. O ucieczce Macquarta rozpowiadano w przestraszający sposób; pewnie czekał gdzie w kącie nocy, by wraz z czerwonymi wyrżnąć obywateli i miasto na cztery rogi podpalić. Ci, co dnia wczorajszego tak szamerowali salon żółty, dzisiaj nie śmieli nic powiedzieć na człowieka odważnego. Mówili jedynie, że heroizm bezpotrzebny może ściągnąć na Plassans wielkie nieszczęścia. O godzinie 3-ej ułożyli wysłać deputacyę do prezesa komisyi tymczasowej. Piotr, trawiony chęcią popisania się, bardzo był rad nadarzającej się sposobności. Przyjął wysłańców w pokoju mera, ci zaś, złożywszy hołd jego patryotyzmowi, błagali go, by nie myślał o oporze. Lecz on donośnym przemówił głosem o obowiązku, ojczyźnie, porządku, wolności i innych równie pięknych rzeczach. Z tem wszystkiem nikogo nie zmuszał, by wstępował w jego ślady; on pełnił tylko to, co mu dyktowało sumienie i serce.
— Widzicie, panowie, że jestem sam — powiedział na zakończenie. Biorę na siebie wszelką odpowiedzialność, aby nikt inny nie był narażony. Jeżeli potrzeba ofiary, będę nią; chcę ceną życia własnego ratować moich współobywateli.
Pewien notaryusz, najsilniejsza głowa ze zgromadzenia, zrobił mu uwagę, że się wystawia na śmierć niechybną.
— Wiem o tem — odpowiedział poważnie. — Jestem gotów!
Wszyscy po sobie spojrzeli. Ten frazes „jestem gotów!“ przejął ich uwielbieniem. Zaklinano go, by przyzwał żandarmów; odrzekł, że krew żołnierzy jest tak drogą, iż chyba tylko w ostateczności mógłby pozwolić na jej przelanie. Deputaci, głęboko wzruszeni, cofnęli się zwolna.
Nie wyszła godzina, Plassans ogłosiło Rougona za bohatera. Tylko najbojaźliwsi nazwali go „starym waryatem“.
Wieczorem przybiegł Granoux; rzucił się w objęcia Piotra, mianując go „wielkim człowiekiem“, tudzież oświadczając, że z nim razem pragnie umrzeć. Wyrażenie „jestem gotów“ doszło do niego i wznieciło w nim zapał rzetelny. Rougon, poruszony poświęceniem się poczciwca i oceniając że nie zaszkodzi jego interesowi, prosił, żeby przy nim pozostał; obiecywał sobie nawet, że przy sposobności pochwali go publicznie przed prefektem, co przyprowadzi innych mieszczan, którzy go nikczemnie opuścili, do wściekłości. Obadwa czekali nocy w pustym ratuszu.
Arystydes tymczasem, bardzo niespokojny, przechadzał się po swoim pokoju. W podziwienie go wprowadził artykuł Vuilleta, niemniej się zdumiewał nad postawą ojca. Widział go w oknie w ratuszu, w czarnym tużurku, białym krawacie, tak spokojnym, że mu to wszystkie myśli pomieszało w głowie. Aczkolwiek całe miasto było przekonane, że powstańcy zwycięzko wracają, z tem wszystkiem Arystydes miał pewne podejrzenia, węszył jakąś krwawą komedyę. Nie mając już śmiałości pójść do rodziców, posłał swoją żonę. Aniela, powróciwszy, opowiedziała swym przeciągłym głosem:
— Matka czeka na ciebie. Wcale się nie gniewa, ale zdaje się, że sobie porządnie żartuje z ciebie. Powtarzała po kilka razy, żebyś zdjął chustkę z ręki.
Arystydes, chociaż dotknięty, pobiegł na ulicę Banne, gotów na wszelkie objawy posłuszeństwa.
Matka, zobaczywszy go, roześmiała się.
— Ach! mój chłopcze, nie dajesz dowodów wielkiego rozumu.
— Alboż można o czem wiedzieć w takim kącie, jak Plassans? Ja tu głupieję, słowo daję. Żadnej wiadomości, każdy drży ze strachu. Ach! gdybym był pojechał z Eugeniuszem do Paryża! Matka niedobrze ze mną się obeszła. Brat utrzymywał was w biegu rzeczy a mnie najmniejszej nie udzielono przestrogi!
— To ty wiesz o tem? — zawołała Felicya niedowierzająco. — No, nie jesteś tak głupi, jak myślałam. Czy listy otwierasz, jak jeden z moich znajomych?
— Nie, ale słucham pod drzwiami.
Ta bezczelna otwartość podobała się matce; złagodniała.
— Więc dlaczegóż nie przystałeś do nas wcześniej?
— Ach! Otóż to — rzekł młody człowiek zakłopotany. — Niewielką obudzaliście we mnie ufność, przyjmując takich safandułów, jak mój teść, albo Granoux lub inni... Nie chciałem się kompromitować. Ale teraz, czy matka jest zupełnie pewna, że zamach stanu się udał?
— Ja? — zawołała Felicya, obrażona ciągłemi wątpliwościami syna, nie jestem pewną niczego.
— Dlaczegóż matka kazała mi zdjąć chustkę z ręki?
— Dlatego, że się wszyscy z ciebie śmieją.
Arystydes stał zamyślony, jakoby wpatrując się w żółte obicie i licząc na niem wypłowiałe kwiaty.
— Wracam do mego twierdzenia, że ci brak rozumu — rzekła zniecierpliwiona — a chcesz, żeby ci odczytywano listy Eugeniusza! Z twojem nieustannem powątpiewaniem byłbyś wszystko zepsuł. Teraz jeszcze stoisz i sam nie wiesz, co masz robić...
— Ja się nie waham — przerwał, rzuciwszy na matkę spojrzenie ostre i zimne — nie znacie mnie. Podpaliłbym miasto, gdybym miał ochotę nogi sobie ogrzać. Lecz niechże matka zrozumie, że nie chcę wejść na fałszywą drogę! Już mi się przejadł chleb ciężko zapracowany, chciałbym złupić matkę fortunę. Ale będę grał tylko na pewno.
Wymówił te wyrazy tak cierpko i z taką zawziętością, że Felicya, sama przejęta żądzą powodzenia, poznała w nim głos krwi własnej.
— Twój ojciec jest bardzo odważny — wyszeptała.
— Widziałem go — rzekł, szydząc — ma dobrą głowę. Przypomniał mi Leonidasa w Termopilach... Czy to matka urządziła mu taką postawę? Więc dobrze — dorzucił wesoło — jestem bonapartystą!... Ojciec nie jest człowiekiem tego rodzaju, żeby się dał zabijać za darmo.
— Dobrześ trafił. Nie mogę mówić, ale jutro zobaczysz.
Nie nalegał; zapewnił tylko matkę, że będzie z niego zadowolona. Gdy szedł przez ulicę, matka wyjrzała za nim z upodobaniem, czując, że pierwszeństwo, jakie mu dawniej przyznawała, na nowo zjednać sobie potrafił. „Rozumny jest, jak szatan; nie mogłabym wypuścić go od siebie, nie wprowadziwszy na dobrą drogę“.
Trzecia już noc pełna niepokoju i trwogi, roztaczała swe cienie nad miastem. Mieszkańcy z pośpiechem powracali do domów, zamykając za sobą, barykadując drzwi wszystkie. Pusto było na ulicach, kiedy Rougon szedł do domu na obiad. Samotność usposobiła go melancholicznie. Przy końcu obiadu, osłabła na chwilę jego zaciętość. Zapytał żony, czy okoliczności nieodzownie wymagają, ażeby bunt Macquarta przyszedł do skutku?
— Już plotek nie rozsiewają — mówił. — Gdybyś była widziała tych panów z Nowego Miasta, jak mi się kłaniali! Nie zdaje mi się, żeby teraz potrzeba ludzi zabijać. Jakże myślisz?
— Ach, taki jesteś rozlazły jak ciasto! — zawołała Felicya rozgniewana. — Sam projekt podałeś, teraz się cofasz! Ja ci powiadam, że bezemnie nic nie zrobisz... Czy republikanie lepiejby się z tobą obeszli, gdyby cię złapali?
Rougon za powrotem do ratusza, zasadzkę przygotował. Granoux był mu bardzo przydatny. Posłał go do kilku posterunków pełniących straż przy wałach, z poleceniem, aby gwardya narodowa w małych oddziałach, i jak najskryciej przybyła do ratusza. Roudiera nawet nie ostrzeżono, z obawy żeby nie wystąpił z jaką nauką o uczuciach ludzkości. O godzinie jedenastej dziedziniec napełnił się gwardzistami. Rougon miał do nich mowę, że republikanie pozostali w mieście mają kusić się o pochwycenie władzy i zrobić napad, lecz uwiadomiony na czas przez swoją tajną policyę, przedsięwziął środki udaremnienia ich niecnych zamiarów. Wystawił krwawy obraz rzezi, gdyby tym nikczemnikom się powiodło. Zagrzewał do dzielnej, ale przezornej obrony i w tym celu kazał przedewszystkiem pogasić światła, przyczaić się cichutko i nie mówić ani słowa. Sam także wziął strzelbę do ręki. Od rana chodził jak we śnie, nie poznawał siebie. Czując po za sobą Felicyę, dałby się nawet powiesić, pewien że żona przyjdzie go oderżnąć. Dla powiększenia hałasu i zamieszania, posłał swego towarzysza Granoux do katedry, aby kazał dzwonić w duży dzwon, gdy posłyszy pierwsze strzały. Imię margrabiego miało mu otworzyć drzwi kościoła. W ciemnościach zatem i w głębokiem milczeniu, gwardya narodowa stała na dziedzińcu, z oczyma zwróconemi w bramę wchodową, jakby czatowała na mającą się ukazać gromadę wilków.
Macquart przepędził dzień cały u ciotki Didy; położył się na starym kufrze, żałując sofy pana Garçonneta. Miał wielką ochotę pójść do najbliższej kawiarni, przehulać swoje dwieście franków; pieniądze bowiem, dopóki ich nie wydał, paliły go w kieszeni. Matka, do której w tych czasach dzieci przybiegały kolejno, wystraszone, nie straciła nic na swojej milczącej obojętności. Przesuwała się automatycznie koło Macquarta, nie widząc go prawie. Nie wiedziała wcale o tem, jaka obawa nurtowała w mieście; zdawało się, że jest o sto mil od Plassans. Teraz jednak, o tej wieczornej godzinie, odcień niespokojności w oczach jej migotał. Antoni, nie mogąc się oprzeć chęci zjedzenia jakiego dobrego kąska, posłał matkę do restauracyi będącej na przedmieściu, po kurcze pieczone. Zajadając, mówił:
— Matka nie często je kurczęta, prawda? Takie jedzenie jest dla tych co pracują i umieją chodzić koło swoich interesów. Matka zawsze wszystko marnotrawi... Zaręczam, że swoje oszczędności oddaje temu świętoszkowi Sylweryuszowi. On ma kochankę ten hypokryta. Jeżeli matka gdzie skarb ukrywa, pęknie on kiedyś z jego przyczyny!..
Szydził, był w dobrym humorze; czuł pieniądze w kieszeni, zdradę miał na widoku, pewność że się dobrze sprzedał — wszystko to przejmowało go niepomierną uciechą, jakiej doznaje zły człowiek gdy coś złego wyrządza.
Ciotka Dida usłyszała tylko imię Sylweryusza.
— Czyś go widział? — zapytała, otworzywszy nareszcie usta.
— Kogo? Sylweryusza? Przechadzał się pomiędzy powstańcami z wysoką dziewczyną, czerwono ubraną. Jeśli go kula trafi, to będzie dobrze.
Matka spojrzała na niego surowo, zadając to proste pytanie:
— Dlaczego?
— Eh! — rzekł zakłopotany — czy można być takim głupim, żeby skórę swoją nadstawiać za ideę? Ja inaczej urządziłem moje interesy. Nie jestem dzieckiem.
Lecz ciotka Dida więcej go już nie słuchała. Szeptała do siebie:
— Miał już krew na rękach. Zabiją mi go jak tamtego; wujowie naszlą na niego żandarmów.
— Co tam matka mamrocze? — rzekł Antoni, dogryzając resztek kurczaka. — Lubię, żeby mi wszystko w oczy mówić. Jeżelim kiedy paplał z malcem o Rzeczypospolitej, to tylko dla tego, żeby go sprowadzić na lepszą drogę. Otumanili go całkiem. Ja lubię wolność, ale nie chcę, żeby przechodziła w rozpustę... Co się tyczy Rougona, to mam dla niego zupełny szacunek. To człowiek z głową, przy tem odważny...
— Miał fuzyę, prawda? — przerwała ciotka Dida, której zatracony rozum zdawał się ścigać za Sylweryuszem, wzdłuż drogi jaką się udał.
— Fuzyę? A! karabin Macquarta, tak, tak, — rzekł Antoni, spojrzawszy na komin, nad którym broń zawsze wisiała. Zdaje mi się że miał ją w ręku. Ładne narzędzie, żeby z niem biegać, szukać wiatru w polu, z dziewczyną pod rękę! Cóż to za bydlę!
Wieczorem Antoni wyszedł, włożywszy na siebie bluzę i zacisnąwszy kaszkiet na oczy, który mu matka kupiła. W Starem Mieście chodził od mieszkania do mieszkania swoich przyjaciół i towarzyszów. Wszyscy republikanie, co nie wyszli z bandą powstańczą, zebrali się tajemnie w pewnej kawiarni o dziewiątej wieczór, gdzie im Macquart schadzkę wyznaczył. Gdy się zeszło piędziesięciu, przemówił do nich o haniebnem jarzmie, jakie znoszą, o zemście, zwycięztwie i t. d., nareszcie przyrzekł, że im wyda ratusz w ciągu dziesięciu minut; był pusty, on właśnie ztamtąd idzie; jeszcze tej nocy zatkną na nim czerwoną chorągiew. Robotnicy uradzili, że rzeczywiście będzie bardzo pięknie, nie czekając powstańców, którzy już są niedaleko, także coś uczynić dla dobrej sprawy. Być panem ratusza, znaczy posiadać najwyższą władzę w mieście, będą więc mogli otworzyć bramy na przyjęcie braci. Macquartowi wierzyli ślepo; zresztą nienawiść, jaką żywił dla Rougonów, tudzież osobista zemsta, o której zawsze mówił, były rękojmią jego zamysłów. Postanowili zatem, że pójdą po swoją broń i że każdy około północy ściągnie na plac przed ratuszem. To ich tylko turbowało, że nie mieli kul, ale ponieważ żadna przeszkoda nie miała im stanąć na drodze, umyślili nabić strzelby śrótem na kuropatwy.
O północy, ludzie zbrojni przeciągnęli raz jeszcze przez ulice nieszczęsnego miasta i podążyli przed ratusz. Macquart, rozglądając się na wszystkie strony, wysunął się naprzód i zastukał do bramy. Odźwierny, nauczony jak się ma znajdować, zapytał czego chcą? Na ich odgróżki udał przestrach wielki i otworzył im. Brama rozwarła się zwolna, ukazując sień pustą i ciemną.
Natenczas Macquart zawołał silnym głosem:
— Chodźcie, bracia!
Było to hasło. On odskoczył na bok, republikanie wtłoczyli się tłumnie. Z dziedzińca błysnął rzęsisty ogień, huknął grzmot wystrzałów i grad kul się posypał. Gwardziści, znudzeni długiem oczekiwaniem, dali ognia wszyscy odrazu z gorączkowym pośpiechem. Rozwidniło się tak silnie, iż Macquart spostrzegł, jak Rougon mierzył w jego stronę. Uciekł więc co żywo, mrucząc:
— Nie głupim! Ten łajdak gotów mię zabić. Winien mi jest ośmset franków!
Republikanie, krzycząc „zdrada!“, dali także ognia, jeden gwardzista padł w sieni; lecz oni pozostawili trzech trupów. Uciekali przez ulice i uliczki, wołając „mordują naszych“! Obrońcy porządku, nabiwszy fuzye, puścili się w pogoń za uciekającymi. Strzelali w różnych punktach miasta, na rogach ulic, w cieniu domów, gdzie tylko przypuszczać mogli, że przydybią powstańców, ale nikogo dosięgnąć nie mogli.
Mieszkańcy zbudzeni hałasem drżeli ze strachu siedząc w łóżkach; w tem zadzwoniono na alarm; niezwykłe, dziwne dźwięki dzwonu, przymnażały trwogi. Gwardziści stojący przy wałach, usłyszawszy strzały, przybiegli w nieładzie. Rougon odesłał ich napowrót na stanowiska, przyganiając że je opuścili; zawstydzeni, pędzili napowrót galopem do bram opuszczonych. Harmider ten był strasznym i okropnym dla mieszczan, już od kilku dni znękanych najwyższą obawą. Sądzili, że jakaś szalona armia przebiega miasto we wszystkich kierunkach, że je rabuje, pali i wyrzyna...
Granoux ciągle w dzwon walił. Kiedy po pewnym czasie uciszyło się w mieście, jęki dzwonu wydały się tak żałosne i przenikliwe, że Rougon dłużej wytrzymać nie mógł. Poszedł sam do katedry, zastał drzwi otwarte i kościelnego stojącego w progu.
— Eh! dość już tego — zawołał — daj pokój dzwonieniu!
— Ale to nie ja dzwonię — odpowiedział — to pan Granoux wszedł na dzwonnicę.. nawet nie wiem, czem taki hałas robi, bo najprzód już odjąłem serce z rozkazu proboszcza, właśnie dlatego, żeby nie alarmowano.
Rougon wszedł na schody i krzyczał:
— Dość, dość, na miłość Boską, przestańże raz!...
Wszedłszy na górę, zobaczył przy świetle księżyca, że Granoux, bez kapelusza, wściekle bije młotem w dzwon, jakby go chciał rozbić na kawałki, wyglądał jak kowal co z całych sił kuje gorące żelazo.
Przy takiem brzęku, nie było słychać głosu ludzkiego, Rougon musiał chwycić przyjaciela za surdut:
— Co! — zawołał tenże — czy dobrze było słychać? Waliłem, pierwej pięściami, ale to bardzo boli, szczęściem że znalazłem ten oto młot... Jeszcze kilka razy, nieprawdaż?
Rougon go odprowadził, Granoux promieniejący ocierał sobie pot z czoła, prosząc aby jutro dowiedziano się w mieście, że to on prostym młotkiem spowodował cały ten hałas. Jaki czyn wielki! Jaką ważność nada mu owe szalone dzwonienie.
Nad ranem Rougon sobie przypomniał, że trzeba Felicyę zawiadomić o rezultacie przedsięwzięcia. Kazał gwardyi narodowej zamknąć się w ratuszu, poległych nie ruszać, pod pozorem, że trzeba przykłada dla ludu Starego Miasta. Wyszedł na plac, by się udać na ulicę Banne i o mało nie upadł, nastąpiwszy na rękę jednego z zabitych. To miękie ciało wznieciło w nim wstręt i zgrozę. Przeszedł puste ulice wielkiemi krokami, sądząc, że pięść zakrwawiona goni za nim.
— Leży ich czterech na ziemi — rzekł do żony, wchodząc.
Spojrzeli na siebie, zdziwieni własną zbrodnią.
— Czyś ich pozostawił? — zapytała Felicya — trzeba, żeby poległych widziano.
— Rozumie się; nie kazałem ich uprzątać. Leżą na placach; nastąpiłem na coś miękiego...
Spojrzał na swe obuwie, było zakrwawione. Gdy kładł inne buty, Felicya powiedziała:
— Tem lepiej! Rzecz skończona... już nie będą mówili, że strzelasz do luster.
Strzelanina, jaką Rougoni wymyślili, by ich stanowczo uznać za zbawicieli Plassans, przejęła miasto wdzięcznością i uległością. Z rozwidniającym się rankiem, obywatele, przekonawszy się, że w łóżkach swoich nie pomarli, spróbowali wyjrzeć na ulice. Wieść obiegała, że powstańcy, uciekając, pozostawiali trupów w każdym rynsztoku. Coraz liczniejsze gromadki zbierały się na placu, defilując przy czterech poległych, pokaleczonych okropnie. Jeden z nich miał trzy kule w głowie i mózg odkryty po odskoczeniu odłamka czaszki. Najstraszniej wyglądał gwardzista narodowy, gdyż twarz jego była całkiem podziurawiona śrótem, którym republikanie, strzelcy z profesyi, nabili fuzye swoje. Snujące się tłumy długo nasycały oczy tym wstrętnym widokiem, z upodobaniem, właściwem tchórzom. Wobec krwi, stojącej w kałużach, zadrżeli, oglądali się podejrzliwie po za siebie, jakgdyby sumaryczna sprawiedliwość, ustalająca porządek zabijatyką i na nich czatowała, śledząc wszystkie ruchy, słowa i była gotową rozstrzelać każdego, coby nie całował z zapałem ręki, która uchroniła miasto od demagogii.
Prawdziwa historya tej strzelaniny nie była dobrze znaną. Sami mieszkańcy, mając pełną głowę nocnych hałasów, wystrzałów, upędzania się, dzwonienia, nie chcieli wierzyć zwycięzcom, którzy podwyższyli już liczbę republikanów do pięciuset; utrzymywali owszem, że pięciuset ludzi nie byłoby spowodowało takiego rozruchu i gwaru; przez okna swoje widzieli uciekających buntowników, było ich z pewnością kilka tysięcy, armia cała, którą dzielna milicya plassańska rozpędziła, tak iż Rougon słusznie się wyraził, „że schowali się pod ziemię“. Wyrażenie, podług powszechnego uznania, było nader trafne, gdyż straże, stojące przy wałach i bramach, na Boga się klęły, iż nikt ani wszedł, ani wyszedł. Wprawdzie straże nie przyznawały się do swego szalonego galopu. Ludzie najrozsądniejsi tłómaczyli, że banda powstańcza dostała się do miasta przez jakiś zapomniany wyłom. Później wszakże zaczęto napomykać o zasadzce, o zdradzie; towarzysze Macquarta nie mogli zamilczeć, że ich poprowadzono na rzeź, ale w pierwszych dniach wrażenie było tak silne, iż podobne pogłoski przypisywano tylko wściekłości zwyciężonych republikanów. Z drugiej znów strony mówiono, że Rougon trzyma Macquarta w podziemnem więzieniu, gdzie ma zamiar zamorzyć go głodem. Straszna bajka zjednała mu cześć ogólną.
I tak, zabawny ten, brzuchaty mieszczanin, rozlazły i blady, w ciągu jednej nocy stał się ważną osobistością, z której nikt już śmiać się nie poważył. Jedną nogę umaczał we krwi! Lud Starego Miasta stał przerażony wobec trupów. Około południa, kiedy do ciekawych przyłączyły się osoby porządniejsze, to jest mieszkańcy Nowego Miasta, którzy niedawno tak okrutnie na Rougona wygadywali, nazywając go podłym intrygantem i utrzymując, że sam do lustra wystrzelił, sypnęli mu teraz gorące pochwały, wynosili pod niebiosa jego odwagę, wielbili dłoń żelazną, co uratowała miasto od demagogii, przewrotu, rabunku, morderstw i wszystkich nieszczęść, idących w ślad za republikanami.
Granoux również pozyskał cząstkę powinszowań, sobie przynależną. Znano już historyę młotka. Tylko skutkiem niewinnego kłamstwa, któremu sam wkrótce uwierzył, utrzymywał, że pierwszy spostrzegł powstańców i zaczął uderzać w dzwon na alarm. Bez niego gwardya narodowa byłaby ze szczętem wymordowaną. Naturalnie, że takie mniemanie podwoiło ważność jego osoby.
Uprzątano właśnie poległych, kiedy Arystydes przyszedł im się przyjrzeć. Z miną najobojętniejszą w świecie rozpatrywał ich rysy, obwąchiwał powietrze i swoją ręką, wczoraj owiniętą, dzisiaj wolną, uniósł bluzę jednego z poległych, by lepiej ranę obejrzeć. Zdawało się, jakoby to badanie go przekonywało, jakby usunęło jakąś wątpliwość. Zacisnął usta, postał chwilkę, nic nie mówiąc, wreszcie zawrócił się do domu, by przyśpieszyć rozesłanie „l’Independant“, w którym zamieścił sążnisty artykuł. Idąc, przypomniał sobie wczorajsze słówko matki: „zobaczysz jutro!“. Widział więc... było to troszkę za wiele; nawet to, co widział, przeraziło go cokolwiek.
Z tem wszystkiem Rougon był zakłopotany własnem zwycięztwem. Siedząc sam jeden w pokoju Garçonneta, gdy go dochodził gwar od tłumów, krążących po ulicach, zapytywał siebie, co będzie robił do wieczora? Suszył biedną głowę nad wymyśleniem zajęcia, nad wydaniem rozkazu, co mógłby go rozerwać i czas mu skrócić. Dokąd go zaprowadzą rady Felicyi? Czy to się już skończyło, czy jeszcze trzeba będzie ludzi zabijać? Strach i niepewność na nowo nim zawładnęły. W myśli wyobrażał sobie, jak przez obwód wałów przedostaje się w różnych punktach mściwa armia powstańcza. Tymczasem rzeczywiście pod oknami gmachu dały się słyszeć krzyki: „Powstańcy! powstańcy!“ Poskoczył do okna, uchyliwszy firanki, ujrzał masę ludu, biegnącą prez plac. Jakby piorun w niego uderzył; w jednej chwili widział się zrujnowanym, zrabowanym, zabitym, przeklinał żonę i miasto całe. Kiedy błędnem okiem szukał, którędy uciekać najlepiej, na ulicy krzyki przestrachu zamieniły się nagle w radość i wesołość bez granic. Powraca do okna. Kobiety powiewają chustkami, mężczyźni ściskają się wzajemnie, byli nawet tacy, co wziąwszy się za ręce, tańcowali. Stał, jak ogłupiały, nic nie rozumiejąc; nigdy potem nie wiedział, jak długo ta męcząca niepewność trwała. Przypominał sobie tylko, że odgłos kroków, rozlegający się w obszernych salonach, wyrwał go z osłupienia. Sądził, że do pokoju wpadną ludzie w bluzach, z kosami w ręku; tymczasem weszła komisya tymczasowa w całym komplecie, w wielkim stroju, fraki czarne i miny radosne. Nie brakowało żadnego z członków, wiadomość szczęśliwa uleczyła wszystkich odrazu. Granoux rzucił się w objęcia swego kochanego prezesa.
— Żołnierze! — mówił — żołnierze!
W istocie nadszedł pułk pod wodzą pułkownika Massona i pana de Blériot, prefekta departamentu. Karabiny, zdala się ukazujące, napędziły strachu mieszkańcom, obawiającym się przyjścia powstańców. Gdy rzecz się wyjaśniła, wzruszenie Rougona było tak silne, że mu po twarzy spłynęły dwie łzy potężne. Płakał wielki obywatel! Komisya municypalna patrzyła z uwielbieniem i poszanowaniem na te łzy spadające. Granoux rzucił mu się powtórnie na szyję, wołając głosem przerywanym:
— Ach! jak jestem szczęśliwy!... Wiecie, lubię otwartość, wszyscyśmy się bali, prawda, panowie? On jeden tylko był wielkim, odważnym, wzniosłym! Wszystkim to powtarzam: Rougon zasłużył na order.
Komisya zaproponowała, żeby wyjść naprzeciw prefekta. Rougon, zrazu odurzony, zmieszany nagłym zwrotem okoliczności, uspokoił się pomału, spoważniał i kiedy zstępował ze schodów, przybrał już postawę, godną uroczystej chwili. Lecz zapał, z jakim osoby, stojące na placu, przyjęły i jego i komisyę całą, o mało, że znów tej powagi nie naruszył. Imię Rougona podawano sobie z ust do ust, wraz z gorącemi pochwałami, należnemi bohaterowi, co stał niewzruszenie z podniesionem czołem, pośród ogólnego popłochu. Popularność i chwała towarzyszyły mu na plac Podprefektury, gdzie spotkano prefekta.
Pan de Blériot i pułkownik Masson przyszli sami do miasta, pozostawiwszy wojsko, rozłożone na drodze lyońskiej. Stracili dużo czasu, nie znając dobrze kierunku, w jakim udali się powstańcy. Wiedząc teraz, że są w Orchères, mieli zabawić tylko godzinę w Plassans, by zaspokoić ludność i ogłosić srogie dekrety, oddające w sekwestr majątek powstańców, tudzież naznaczające karę śmierci na każdego, co zostanie pojmany z bronią w ręku. Pułkownik Masson szczerze się uśmiechał, kiedy na rozkaz komendanta gwardyi narodowej otwarły się przed nim rygle bramy Rzymskiej z wielkim szczękiem i brzękiem, jaki wydaje stare żelaztwo. Straż towarzyszyła następnie prefektowi i pułkownikowi, jako gwardya honorowa. Roudier przez całą drogę opowiadał przybyłym epopeję Rougona, trzy dni strasznej trwogi, zakończone świetnem zwycięztwem ostatniej nocy. Kiedy więc obadwa pochody stanęły naprzeciw siebie, p. de Blériot żywo przystąpił do prezesa komisyi, ściskając mu ręce i winszując, zarazem prosząc go, ażeby dalej czuwał nad bezpieczeństwem miasta, aż do powrotu władz prawych. Rougon kłaniał się; prefekt na progu podprefektury, gdzie zamierzał odpocząć, oświadczył głośno, iż w swoim raporcie nieomieszka uczynić zaszczytnej wzmianki o tak pięknem i odważnem postępowaniu.
Pomimo zimna, wszystkie okna były zapełnione ciekawymi. Felicya, wychylając się ze swojego, pobladła z radości. Arystydes tylko co przyniósł świeży numer „l’Independant“, w którym redaktor oświadcza się stanowczo za zamachem stanu, przyjmuje go, „jako jutrzenkę wolności pośród porządku i porządku pośród wolności“. Potrącił także delikatnie o salon żółty, przyznając się do pomyłki, „ale — rzecze — młodzież jest zarozumiałą, zaś wielcy obywatele milczą, zastanawiają się, pomijają urazy i obelgi, by w dniu walki stawić się z głową podniesioną, jak prawdziwi bohaterowie“.
Matka, zachwycając się artykułem, znakomicie napisanym, ucałowała ukochanego syna i kazała mu stanąć w oknie, po swojej prawej stronie; margrabia de Carnavant, któremu odosobnienie się sprzykrzyło i przyszedł ją odwiedzić, stanął po lewej.
Felicya się rozpłakała, gdy prefekt podał rękę Rougonowi.
— Ach! patrzaj, patrzaj — rzekła do syna — ścisnął go za rękę. Jeszcze ją bierze!
Obejrzawszy się na sąsiednie okna, z których masa głów wyglądała, mówiła z pociechą:
— Jak muszą się wściekać! Widzisz żonę Peirotte’a, gryzie swoją chustkę. A tam, córki rejenta i pani Massicot i rodzina Brunet, jakże nosy pospuszczali!... Ach! moi państwo, teraz na nas kolej!
Z uniesieniem radości śledziła scenę, rozgrywającą się na placu; objaśniała najmniejsze ruchy, dopowiadała słowa, których słyszeć nie mogła, cieszyła się, że Piotr tak dobrze się kłania. Miała tylko parę chwil posępnych: raz, kiedy prefekt przemówił słów parę do biednego Granoux, wyglądającego pochwały, jak zbawienia, po której zarumienił się, jak dziewczynka, tłómacząc się zapewne, że wypełnił tylko swój obowiązek, bijąc tak silnie młotem; drugi raz nieukontentowanie Felicyi spowodowała zbyteczna dobroć jej męża, przedstawiającego Vuilleta tym panom. Ale Piotr nie mógł tego uniknąć, gdyż Vuillet wlazł pomiędzy nich i trzeba było koniecznie go wymienić.
— Cóż to za intrygant! — mruknęła — wszędzie się wśrubuje... Biedne mężysko! Musi być bardzo zmieszany. Otóż pułkownik mówi do niego. Co on może mówić?
— Eh! moja mała — rzecze margrabia — zapewne mu winszuje, że tak starannie bramy zamykał.
— Mój ojciec uratował miasto — odparł Arystydes oschle. — Czy pan widział trupy?
De Carnavant nic nie odpowiedział, usunął się od okna i usiadł na fotelu dość zniechęcony. Po odejściu prefekta Rougon przybiegł i rzucił się żonie na szyję.
— Ach, moja droga! — zawołał i zamilkł, nie mogąc mówić więcej.
Felicya powiedziała, żeby ucałował Arystydesa, który napisał pyszny artykuł do dziennika. Piotr byłby także pocałował margrabiego, ale Felicya wzięła go na stronę i oddała list Eugeniusza, starannie zapieczętowany, zapewniając, że go dopiero przyniesiono. Piotr, tryumfując, po przeczytaniu podał go żonie.
— Jesteś chyba czarownicą — rzekł, śmiejąc się — wszystkoś odgadła. Ach! żeby nie ty, ileż byłbym głupstw narobił! Bądź spokojna, będziemy już razem pracowali nad naszemi interesami. Ucałuj mię, jesteś dzielną kobietą.
Wziął ją w objęcia, gdy ona z margrabią zamieniła dyskretny uśmiech.




VII.

Dopiero w niedzielę, to jest we dwa dni po zabijatyce w Saint-Roure, wojsko przechodziło napowrót przez Plassans. Prefekt i pułkownik, zaproszeni na obiad przez Garçonneta, sami przybyli do miasta. Pułk, obszedłszy wały, rozłożył się na przedmieściu, na drodze Nicejskiej. Noc już zapadała; niebo zachmurzone od rana, przybrało odblask żółtej barwy, prawie miedzianej, jakby przed burzą i użyczało go całemu miastu.
Mieszkańcy przyjęli żołnierzy dość obojętnie; opowiadali sobie na ucho o srogim odwecie, o strzelaniu i zabijaniu bez pardonu, czego wspomnienie przechowało się w ich pamięci do dnia dzisiejszego. Widok żołnierzy, krwią jeszcze cuchnących, którzy szli znużeni i milczący, wstrętnym był dla porządniejszej części ludności. Rozpoczynał się już terroryzm zamachu stanu, terroryzm zaciekły, druzgocący, który przygniatał Południe przez długie miesiące. Plassans, z początku wystraszone i niewidzące powstańców, mogło z zapałem przyjąć wojsko, w czasie pierwszego przechodu; lecz teraz wobec ponurego pułku, co strzelał i zabijał na skinienie dowódcy, każdy z obywateli badał siebie z obawą, czyli nie dopuścił się jakiego grzeszku politycznego, zasługującego na rozstrzelanie.
Władze powróciły w wilię dnia tego w dwóch powozach najętych w Sainte-Roure. Powrót niespodziewany nie był bynajmniej tryumfalnym. Rougon zwrócił merowi fotel prezydentury bez wielkiego żalu. Sztuka została odegraną: oczekiwał tylko z gorączkową niecierpliwością nagrody z Paryża, za swoje cnoty obywatelskie. W niedzielę, gdy sądził, że to nastąpi dopiero nazajutrz, odebrał list od Eugeniusza. Felicya we czwartek posłała synowi numery „Gazety“ i „l’Indépendant“, obejmujące opis utarczki nocnej, tudzież przybycie prefekta. Eugeniusz odpowiedział natychmiast, że nominacya ojca na posadę poborcy będzie wkrótce podpisaną; tymczasem zaś udziela mu przyjemnej wiadomości, to jest, że wyjednał dla niego krzyż legii honorowej. Felicya płakała. Jej mąż ozdobiony legią! To przechodziło wszelkie jej marzenia. Rougon, blady z radości, zapowiadał że zaraz dzisiaj trzeba wyprawić wystawny obiad. Już nie obliczał, byłby nawet oknem wyrzucił ludowi ostatnie franki dla uczczenia dnia tak pięknego.
— Słuchaj — rzekł do żony — zaprosisz Sicardota, już długo ten człowiek nudzi mię swoim orderem! Potem Roudiera i Granoux, chcę im dać uczuć, że majątek niedopomoże im do pozyskania krzyża; zaproś i tego lichwiarza Vuilleta jak i resztę drobnych znajomych, tryumf powinien być zupełny... Do margrabiego idź sama; posadzisz go przy sobie po prawej stronie, jego obecność uświetni obiad. Wiesz, że Garçonnet przyjmuje prefekta i pułkownika, by mi dać poznać, że nie mam już żadnego znaczenia. Ja tymczasem drwię sobie z jego merostwa, które mu nie przynosi ani grosza; Zaprosił mię, ale mu powiem, że mam także gości, zobaczysz jutro ich rzadkie miny... Obiad i różne przystawki każ przynieść z hotelu Prowancyi. Trzeba zakasować obiad mera.
Felicya wzięła się do dzieła. Pomimo zachwytu w jakim Piotr pozostawał, czuł pewną niespokojność. Prawda, zamach stanu spłaci jego długi; Arystydes żałuje za błędy, że nakoniec pozbył się Macquarta, ale ze strony Pascala obawiał się jakiego głupstwa; dręczyła go niepewność co do Sylweryusza, nie dla tego, żeby go żałował, broń Boże, lękał się jedynie, żeby sprawa z żandarmem nie przyszła przed sąd przysięgłych. Ah! może jaka kula rozumna uwolniła go od tego małego zbrodniarza! Felicya dobrze mówi, że wszystkie przeszkody upadły przed nim, że rodzina przynosząca mu hańbę, przyłożyła się w ostatniej chwili do jego wyniesienia; synowie, Eugeniusz i Arystydes, których edukacya tyle kosztowała, że jej się dość odżałować nie mógł, dzisiaj wypłacają im się z kapitału wyłożonego. I trzeba, żeby myśl o Sylweryuszu zatruwała tę chwilę zwycięztwa!
Podczas kiedy Feiicya biegała za obiadem, Piotr, dowiedziawszy się o przybyciu wojska, poszedł na zwiady. Wypytywał się pierwej Sicardota, ale ten nie wiele wiedział: Pascal miał podobno pozostać dla oglądania rannych. Sylweryusza nie widział, zresztą prawie go nie znał. Rougon poszedł na przedmieście, chcąc przy tej sposobności oddać Macquartowi osiemset franków, o które z wielką trudnością się wystarał. Idąc pod domami nieznacznie, widział pośród obozowiska, że jeńcy siedzą na belkach równiny Św. Mittra, pod strażą żołnierzy przy karabinach. Nie chcąc żeby go poznano, dopadł co żywo do dworku matki, gdzie nasamprzód zobaczył Macquarta palącego fajkę i popijającego wódkę.
— Ach, to ty? — zawołał Antoni — to bardzo szczęśliwie, żeś przyszedł, już mi się znudziło czekać. Masz pieniądze?
Piotr nic nie odpowiedział, bo spostrzegł Pascala, który stał pochylony nad łóżkiem. Zaraz zaczął z nim rozmawiać i wypytywać się o wszystko. Doktór, ździwiony niespodzianą troskliwością ojca, odrzekł spokojnie, że był wzięty do niewoli i z pewnością zostałby rozstrzelany, ale że się wstawił za nim jakiś poczciwy człowiek, którego zupełnie nie znał. Ocalony dzięki stanowisku lekarza, powrócił z wojskiem do Plassans. Rougonowi ubyła tym sposobem połowa kłopotu; otóż znów jeden, co go nie skompromituje. Wyrażał swoją radość kilkakrotnem ściskaniem ręki. Pascal odezwał się smutnie:
— Niech się ojciec nie cieszy; zastałem biedną babkę w najgorszym stanie. Przyszedłem tutaj umyślnie, żeby jej oddać karabin, wiedząc jak go ceni; ona zaś leży martwa, ani się ruszy...
Oczy Piotra przyzwyczaiły się do ciemności. Przy ostatnim blasku dziennym spostrzegł ciotkę Didę na łóżku, sztywną, jakby nieżywą. Biedna ta istota, wstrząsana od kolebki nerwowemi napadami, uległa ostatecznemu przesileniu. Nerwy niejako krew pochłonęły, ciało samo siebie trawiące wyczerpało się. Przez długie lata nieszczęsna była już trupem, chwilowo do życia pobudzanym galwanicznemi prądami. Zdawało się, że obecnie jakieś cierpienie okrutne przyśpiesza rozkład jej organizmu. Twarz wykrzywiona, oczy rozwarte, skurczone palce, usta zaciśnięte, korpus sztywny i wyciągnięty przedstawiał widok milczącego skonu.
Rougon się obruszył. Przykry ten wypadek, był mu nader nieprzyjemnym. Wydawał obiad, miał przyjmować gości, czyliż może być smutnym? Matka już nie wiedziała co wymyśleć, nie mogła wybrać sobie innej chwili do skonania.
Przybrał minę spokojną i pewną.
— Ba, to nic nie znaczy. Widziałem ją taką samą ze sto razy. Trzeba jej dać pokój, niech odpocznie, to najlepszy środek.
Pascal pokręcił głową.
— Nie, ten paroksyzm nie jest podobny do innych. Ratowałem ją nieraz i nigdy nie uważałem takich symptomatów. Niech ojciec spojrzy na to słabe migotanie w oczach, na kurczowe ściąganie muskułów twarzy. Musiała doznać silnego przestrachu, wielkiego wzruszenia...
— Jakże się paroksyzm zaczął? — zapytał niecierpliwie Rougon, nie wiedząc jak się wycofać z pokoju.
Pascal nie był przy tem. Macquart, napełniając sobie kieliszek, opowiedział, że posłał matkę po butelkę koniaku, gdyż wielką miał na niego ochotę. Wróciła bardzo prędko. Wchodząc zaś do pokoju, padła na ziemię jak nieżywa, nie wymówiwszy ani słowa. Macquart musiał ją zanieść na łóżko.
— Dziwię się tylko — rzekł w konkluzyi — że nie stłukła butelki.
Doktór zastanowił się. Po chwili powiada:
— Idąc tutaj, słyszałem dwa wystrzały z ręcznej broni. Może znowu ci nędznicy rozstrzelali jakiego jeńca. Jeżeli wtenczas przechodziła przez obóz, przestrach, widok krwi, mógł ją przyprowadzić do takiego stanu. Musiała okropnie cierpieć.
Pascal, mając przy sobie apteczkę podręczną, usiłował wprowadzić przez zaciśnięte usta ciotki Didy kilka kropel orzeźwiających. Macquart tymczasem ponowił pytanie względem pieniędzy.
— Mam je z sobą — rzekł Rougon rad z przerwy — zakończymy interes.
Macquart, widząc, że zostanie zapłacony, zaczął jęczyć: zapoźno zrozumiał następstwa swojej zdrady, inaczej byłby żądał dwa albo trzy razy większej sumy. Tysiąc franków to za mało. Dzieci go opuściły, jest sam na świecie, musi uciekać z kraju. O mało się nie rozpłakał, mówiąc o swojem wygnaniu. „Chcesz osiemset franków?“ — zapytał Rougon, któremu pilno było odejść..
— Nie chcę, daj mi dwa razy tyle. Twoja żona mię podeszła. Gdyby była otwarcie powiedziała czego żąda odemnie, nigdybym się nie skompromitował za tak małą kwotę.
Rougon wyliczył na stół osiemset franków złotem.
— Przysięgam — rzecze — że nie mam więcej. Ale później będę o tobie pamiętał. Tylko zmiłuj się, wyjedź jeszcze dzisiaj wieczór.
Macquart klnąc i narzekając, przysunął stolik do okna, żeby lepiej sztuki złota widzieć i przeliczyć. Upuszczał je z góry, słuchając z wielkiem upodobaniem dźwięku, jaki wydawały. Dźwięk zresztą rozlegał się w całym pokoju.
— Więc masz wszystko? — zagadnął Rougon.
W tem posłyszeli śmiech przeraźliwy. Obróciwszy głowy, ujrzeli ciotkę Didę stojącą przy łóżku bladą jak śmierć, z włosami rozpuszczonemi, z rozpiętą suknią. Pascal nadaremnie chciał ją zatrzymać. Wyciągała ręce i mówiła nieprzytomnie:
— Nagroda za krew! Nagroda za krew! Słyszałam złoto... Oni to, oni go sprzedali. A! niegodziwcy!
Potarła czoło ręką, jakby dla przypomnienia sobie czegoś, odgarnęła włosy i mówiła dalej:
— Oddawna widzę go z głową roztrzaskaną; czatowali na niego z bronią w ręku, pokazywali mi, że go zastrzelą... Okropność! Ci zbóje zawsze mi mózg rozsadzali! Zmiłujcie się, nie strzelajcie... Czekajcie... Jam temu nie winna...
Pochyliła się drżąca, przyklękła prawie na kolanach, wyciągnęła błagające ręce do jakiegoś widziadła opłakanego, które błąkało się w jej głowie. Raptem podniosła się, z rozwartemi oczyma; przez jej gardło, ściśnięte konwulsyjnie, zaledwie przeszedł wykrzyk:
— Oh, żandarm!
Rzuciła się znowu na łóżko, jęcząc i krzycząc przeraźliwie. Pascal badał uważnie zmiany w niej zachodzące. Obadwa zaś bracia, przerażeni, usunęli się w kąt pokoju. Rougon, posłyszawszy wyraz „żandarm“, znając jej nienawiść do żandarmów, rzekł:
— Ależ ona powtarza dawną historyę o przemytniku...
Pascal dawał mu znaki, żeby nic nie mówił. Chora wstała na nowo, obejrzała się dokoła, jakby chcąc rozpoznać miejsce, w którem się znajduje i przedmioty ją otaczające. Zapytała potem żywo:
— Gdzie jest fuzya?
Doktór włożył jej w rękę karabin. Ucieszyła się, poznawszy go.
— Ale na niej są świeże plamy krwi...
Biedna, nieszczęśliwa ciotka Dida!
— Żandarm był zabity i powrócił, widziałam go, te łotry nigdy nie umierają.
Wywijając karabinem, podeszła do swoich synów:
— To wyście strzelali i zabijali! Słyszałam złoto... Ja nie synom dałam życie, ale wilkom... To całe plemię wilcze... Jedno tylko było dziecko i pożarli je. Przeklęci, skradli i zabili! I żyją jak panowie. Przeklęci! Przeklęci!
Pascal wziął ją wpół; opadła z sił zupełnie.
— Właśnie to nastąpiło — mówił — czego się obawiałem, dostała pomieszania zmysłów. Skończy, jak ojciec jej, w szpitalu waryatów.
— Lecz cóż ona zobaczyła takiego? — zapytał Rougon, wychodząc ze swojego kąta.
— Przewiduję bardzo smutny wypadek. Właśnie chciałem ojcu powiedzieć o Sylweryuszu. Pojmano go, trzeba się za nim wstawić do prefekta, jeżeli już nie jest zapóźno.
Rougon, patrząc na syna, pobladł. Odpowiedział prędko:
— Słuchaj, zostań tu przy niej. Dzisiaj jestem bardzo zajęty. Jutro każemy ją odwieźć do domu waryatów w Tullettes. Macquart, ty musisz koniecznie wyjechać dzisiejszej nocy. Przyrzekasz mi to? Ja idę natychmiast do pana Blériot.
Ledwo mógł wytrzymać w tym pokoju, tak pragnął wydostać się na ulicę, na to zimno nocne. Pascal badawczo spozierał, to na ojca, to na stryja; egoizm uczonego przeważał. Matkę i synów studyował z ciekawością naturalisty, co natrafia na przemiany owadu. I rozmyślał o wyradzającym się szczepie rodzinnym, tym pniu, rodzącym różne konary i przenoszącym drogą soków też same zarodki w najodleglejsze gałęzie, odmiennie pokręcone, stosownie do ośrodków cienia i światła, w jakich żyją. Ujrzał nawet w błyskawicznem mgnieniu światła przyszłość Rougon-Macquartów, tej sfory żądz, puszczonej i nasyconej, w iskrzącym się blasku krwi i złota.
Ciotka Dida tymczasem śpiewała i krzyczała naprzemian. W pokoju było już zupełnie ciemno. Rougon, zmieszany, pognębiony przykrą sceną, uciekł z domu. Śpiesząc uliczką Św. Mittra, spostrzegł przy samem z niej wyjściu Arystydesa, kręcącego się koło belek na placu. Ten, poznawszy ojca, przybiegł niespokojny i szepnął mu słów kilka do ucha. Piotr zmieszał się, spojrzał z przestrachem w głąb ciemnej równiny, gdzie błyskało przytępione światło ognia cygańskiego. Obadwa weszli czemprędzej na ulicę Rzymską, przyśpieszając kroku, jakgdyby kogo zabili. Podnieśli kołnierze od paletotów, żeby ich nie poznano.
— To mi oszczędza fatygi — szepnął Rougon. — Chodźmy na obiad, gdyż będą na nas czekali.
Za przybyciem zastali żółty salon w całej świetności. Felicya cudów dokazała. Wszyscy byli już zebrani: Sicardot, Granoux, Roudier, Vuillet, handlarze oliwy i handlarze migdałów, klika cała. Tylko margrabia, pod pozorem reumatyzmu, nie stawił się na zaproszenie, wybierał się z resztą w podróż. Mieszczanie krwią obryzgani nie byli w jego guście; hrabia de Valqueyras zaprosił go na jakiś czas do Corbière, nim cały przewrót się utrze. Odmowa z jego strony zrobiła wielką przykrość Rougonom. Felicya pocieszała się rozwinięciem większego zbytku; najęła jeszcze dwa świeczniki i obstalowała więcej dwie potrawy, dla zastąpienia margrabiego. Stół ustawiono w salonie, hotel Prowancyi dostarczył srebra, porcelany, szkła. O godzinie piątej było już nakryte, żeby goście za wejściem mogli użyć pięknego widoku zastawy. Na dwóch końcach stołu stały bukiety z róż sztucznych w porcelanowych wazonach złoconych i malowanych w kwiaty.
Zebrane towarzystwo nie mogło ukryć podziwiania dla tak wspaniałego obrazu. Uśmiechano się z pewnem zakłopotaniem, wymieniając znaczące spojrzenie, mówiące wyraźnie, „że ci Rougoni zwaryowali, wyrzucają pieniądze przez okno“. Felicya, chodząc z zaprosinami, nie mogła języka powstrzymać na wodzy. Wszyscy zatem wiedzieli, że Piotr dostał order i że otrzyma jakąś posadę, co każdemu niesłychanie przedłużyło fizyognomię, jak Felicya utrzymywała. W dniu nagród, mieszczanie co się rzucili jak zgraja psów, na dogorywającą republikę, patrząc na siebie z pod oka, szukając w tem zaszczytu, gdy który więcej ją przygryzł, widzieli niechętnem okiem, że wszystkie laury z batalii, przypadły dla gospodarzy żółtego salonu. Ci nawet, co niczego nie żądając od cesarstwa, ujadali tylko z przyzwyczajenia, także byli bardzo niezadowoleni, że przy ich pomocy, najuboższy z nich, najbardziej podszarzany, będzie miał wstążeczkę czerwoną przy dziurce od guzika. Gdyby chociaż ozdobiono cały żółty salon!
— Nie dlatego, żebym dbał o order — rzekł Roudier de Granoux, zaprowadziwszy go do okna. — Odmówiłem zaszczytu za Ludwika Filipa, gdym był dostarczycielem dworu, Ach! Był to dobry monarcha, Francya nieprędko doczeka się podobnego.
Roudier zostawał napowrót orleanistą. Dodał w końcu z przebiegłą chytrością dawnego kapelusznika z ulicy Sainte-Honoré.
— Ale tobie, Granoux, wstążeczka przy dziurce przydałaby się niewątpliwie! Wszakże o tyle ratowałeś miasto co Rougon. Wczoraj w jednem bardzo dystyngowanem towarzystwie, wierzyć prawie nie chciano, żebyś mógł takiego harmideru narobić młotkiem...
Granoux wyjąkał podziękowanie, przy oblaniu się rumieńcem. Pochylając się do ucha Roudiera, szepnął:
— Nie mów tego nikomu, ale spodziewam się, że Rougon będzie prosił o wstążeczkę dla mnie. To dobry chłopak.
Były kapelusznik spoważniał, przestał żartować, Vuillet zbliżył się do niego, mówiąc o zasłużonej nagrodzie, jaka spotkała ich przyjaciela. Roudier głośno odpowiedział, iżby Felicya siedząca o kilka kroków słyszała: „że to właśnie tacy ludzie, jak Rougon, przynoszą zaszczyt legii honorowej“. Księgarz potakiwał, był w dobrym humorze, gdyż od rana miał stanowczo przyrzeczoną klientelę kolegium. Co się tyczy Sicardota, ten zrazu, niebardzo był rad, że już nie sam jeden z całej bandy będzie dekorowanym; według niego tylko wojskowi mieli prawo do krzyża. Lecz że w gruncie był dobrym człowiekiem i odwaga Piotra w podziwianie go wprowadzała, zentuzyazmował się i przyznał, że Napoleoni umieli odznaczać ludzi, z sercem i energią.
Gdy Rougon i Arystydes weszli, przyjęto ich z zapałem; wszystkie ręce się do nich wyciągnęły, ściskano się nawet. Aniela siedziała na kanapie przy świekrze, uszczęśliwiona, zapatrzona w stół ze zdumieniem żarłoka, który nie widział nigdy tylu potraw razem. Sicardot winszował Arystydesowi, że napisał taki piękny artykuł do dziennika. Powracał mu swoją przyjaźń. Młody człowiek, w odpowiedzi na troskliwe zapytania dotyczące jego rodziny, wyznał, iż pragnie wyjechać do Paryża, gdzie brat dopomoże mu do karyery; ale brakuje mu pięciuset franków. Sicardot przyrzekł je dać, widząc już w imaginacyi córkę swoją na przyjęciu w Tuileries.
Felicya dała znak mężowi. Piotr bardzo otoczony, przyjaźnie zapytywany dla czego taki blady, tak źle wygląda, mógł tylko na minutę oddalić się od gości. Powiedział żonie na ucho, że z Pascalem się widział, że Macquart wyjeżdża w nocy, że matka dostała zupełnego pomieszania zmysłów, o czem nie trzeba wspominać, bo toby popsuło zabawę. Felicya usta przygryzła. Wzajemnie wyczytali myśli swoje w oczach, „że stara nie będzie im już zawadzała; domostwo przemytnika zrówna się z ziemią, jak się zrównało mury posiadłości Fouque’ów, i odtąd używać będą poważania i uszanowania ze strony obywateli miasta“.
Lecz goście spoglądali na stół. Felicya prosiła, by zajęli miejsca. Błoga rozkosz ich opromieniła. Gdy każdy brał za łyżkę, Sicardot wstał, prosząc o chwilkę zwłoki, poczem rzekł poważnie:
— Panowie, chcę wyrazić w imieniu całego zebrania, jak jesteśmy szczęśliwi, że odwaga i patryotyzm naszego gospodarza, zostały ocenione i wynagrodzone. Uznaję, że Rougon miał wyższe natchnienie, pozostając w Plassans, gdy nas ci hultaje włóczyli po gościńcach. Pochwalam ze szczerego serca postanowienia rządowe... Pozwólcie, niech skończę... Powinszujecie mu potem... Muszę powiedzieć wam, że nasz przyjaciel, nie tylko że został kąwalerem legii honorowej, ale nadto otrzyma posadę poborcy...
Wykrzyknięto z podziwienia. Każdy myślał o jakiej małej posadce. Niektórzy przymuszali się do uśmiechu. W końcu jednak, oczekiwane przyjemności stołu przeważyły i towarzystwo rozpłynęło się w grzecznościach i powinszowaniach.
Sicardot jeszcze prosił o głos.
— Poczekajcie, bo nie skończyłem... Już tylko słówko powiem... Możemy mieć nadzieję, że nasz przyjaciel pozostanie z nami, dzięki śmierci Peirotte’a.
Kiedy biesiadnicy wykrzykiwali, Felicyi serce się ścisnęło. Wiedziała już od Sicardota o śmierci poborcy, ale wspomnienie smutnego wypadku na początku uczty tryumfalnej, dreszczem ją przejęło. Przypomniała sobie swoje życzenie; ona zabiła tego człowieka! Biesiadnicy tymczasem przy brzęku łyżek i talerzy, rozpoczęli obiad. Na prowincyi jedzą dużo i hałaśliwie. Po pierwszem daniu zaczęli mówić wszyscy razem; pomiatali zwyciężonymi, sypali sobie pochlebstwa w oczy; przedrwiwali nieobecność margrabiego; ze szlachtą żyć niepodobna! Roudier utrzymywał, że pan de Carnavant dostał żółtaczki ze strachu, jaki mu powstańcy napędzili.
Drugie danie była to prawdziwa „odprawa“... Handlarze oliwy i migdałów uratowali Francyę! Wzniesiono toast na chwałę Rougonów. Granoux mocno czerwony zaczynał bełkotać, Vuillet blady, był już całkiem pijany; Sicardot ciągle dolewał, podczas gdy Aniela zbytecznie się najadłszy, popijała wodę z cukrem. Szczęśliwi z ocalenia, szczęśliwi, że się już nie potrzebują trząść ze strachu, że znów siedzą spokojnie w żółtym salonie, przy dobrze zastawionym stole, przy świetle dwóch świeczników i żyrandola, który widzieli po raz pierwszy bez okrywy od much upstrzonej, panowie ci mieli miny rozkosznie głupowate, pochodzące z pełni obfitego i grubego użycia. Pochwalne, ich głosy rosły za każdą potrawą, przyrównywano obiad do uczty Lukullusa.
Piotr promieniał; na jego tłustem, bladem obliczu tryumf wybił wyraziste piętno. Felicya, nabrawszy ducha, oświadczyła, iż zapewne najmą mieszkanie po tym biednym Peirotte’cie, nim będą mogli kupić domek na Nowem Mieście. Układała jak ustawi przyszłe meble w pokojach poborcy. Miała wejść do swoich Tuileryów. Kiedy już wrzawa stała się ogłuszającą, przyszedł jej na myśl Sylweryusz, wstała i nachyliwszy się do ucha Arystydesa, zapytała o niego.
Młody człowiek zadrżał, usłyszawszy niespodziane zagadnienie.
— Już nie żyje — odpowiedział po cichu. — Byłem świadkiem, jak mu żandarm roztrzaskał głowę wystrzałem z pistoletu...
Felicya zmieszała się. Otworzyła usta, by zapytać syna, dla czego nie zapobiegł zabójstwu, upominając się o dzieciaka. Ale nie wyrzekła ani słowa, tylko stała strwożona. Arystydes, który wyczytał pytanie na drżących jej ustach, szepnął:
— Pojmuje matka, że nic nie mówiłem... Tym gorzej dla niego! Ale ja dobrze zrobiłem. Ubył nam kłopot...
Ta otwartość brutalna nie podobała się Felicyi. Arystydes, równie jak ojciec i matka, miał także życie człowieka na sumieniu. Zapewne, że gdyby nie był podchmielony i nie roił złotych snów o swem przybyciu do Paryża, nie byłby się przyznał, że się włóczył po przedmieściu i pozwolił, by krewnemu głowę roztrzaskano. Piotr, uważając zdaleka rozmowę matki z synem, domyślił się o czem mówią, i przesłał im spojrzenie wspólnika, błagającego o sekret. Był to ostatni powiew przerażenia, co przeszedł nad Rougonami pośród żywej wesołości obiadowej. Powracając na swe miejsce, Felicya zobaczyła przez okno świece przy katafalku Peirotte’a, którego ciało przywieziono z Sainte-Roure. Usiadłszy, myślała że świece palą ją w plecy. Lecz biesiadnicy coraz byli weselsi, mianowicie przy zastawie deseru.
W tym samym czasie, przedmieście drżało jeszcze z przerażenia po dramacie, który zakrwawił równinę Św. Mittra. Powrót wojska, po rzezi na łące Nores, był nacechowany srogim odwetem. Zabijano ludzi kolbami, gdzieś pod murem, lub rozstrzeliwano w rowach. Żeby bojaźń zamykała usta, żołnierze sieli śmierć po drodze. Można było iść za nimi po krwawych śladach, jakie za sobą zostawiali. Na każdym przystanku zabijano powstańców. Dwóch zabito w Sainte-Roure, trzech w Orchères, jednego w Béage. W Plassans w obozie na drodze Nicejskiej postanowiono także jednego rozstrzelać; a to wszystko, aby wzbudzić poszanowanie dla nowego cesarstwa. Lecz żołnierzom uprzykrzyła się krwawa robota; żaden się nie stawił na wezwanie. Jeńcy powiązani po dwóch, porzuceni na belkach, oczekiwali swego losu z milczącą rezygnacją.
Żandarm Rengande nadszedł prędkim krokiem rozsuwając tłum ciekawców. Jak tylko się dowiedział że wojsko powraca, prowadząc kilkuset niewolnika, wstał natychmiast z łóżka, chociaż trząsł się z febry, i wyszedł narażając swe życie. Na dworze rana mu się otworzyła, krew zafarbowała obandażowanie i ściekając po twarzy osiadała na wąsach. W rysach jego przebijał przerażający wyraz gniewu i zawziętości. Przeszedł raz jeden i drugi koło więźniów, każdemu zaglądając w oczy i nad każdym się zastanawiając; nareszcie wykrzyknął:
— Ach! ten rozbójnik... Już go mam!
Położył rękę na ramieniu Sylweryusza, który blady, znękany, osłupiały, patrzył gdzieś w przestrzeń, przed siebie, okiem łagodnem i głupowatem. Od czasu wyjścia z Sainte-Roure, ciągle miał to spojrzenie. Przez całą drogę był potulny jak dziecko. Okryty kurzem, umierając z pragnienia i znużenia, szedł nieustannie, nie mówił ani słowa, jak bydlę posłuszne, co idzie w gromadzie pod batem pastucha. Myślał o Miette’cie, widział ją leżącą na chorągwi, z otwartemi oczyma. Od trzech dni ją tylko widział. I teraz, w zwiększającej się ciemności, jeszcze ją widział.
Rengade zwrócił się do oficera, który nie mógł znaleźć w swoim oddziale żołnierzy chętnych do egzekucyi.
— Ten łajdak wybił mi oko — rzekł wskazując na Sylweryusza. — Daj mi go pan... będziesz miał mniej kłopotu.
Oficer machnął obojętnie ręką i odszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Żandarm zrozumiał, że przystaje na jego żądanie.
— No, wstawaj! — zawołał, wstrząsając Sylweryuszem.
Ten zaś, jak i inni więźniowie miał towarzysza przy łańcuchu. Związano go z wieśniakiem z Poujols, człowiekiem piędziesięcioletnim, który przy pracy rolnej, na skwarze słonecznym, pochylił się, zesztywniał, nabrał uporu i niedowierzania, właściwego zwierzętom źle traktowanym. Poszedł z widłami w ręku, bo cała wieś szła, ale nigdyby sobie nie wytłomaczył, co go rzuciło na gościniec. Od czasu jak został pojmany, jeszcze mniej rozumiał. Przypuszczał, że go odprowadzają do domu. Dziwił go tylko i, do reszty ogłupiał widok tylu ludzi zebranych i patrzących na niego.
Ponieważ mówił jedynie swojem narzeczem, nie wiedział czego żandarm chce. Podniósł ku niemu swoją wielką, płaską twarz i sądząc, że go pytają zkąd jest, odrzekł chrapliwym głosom:
— Jestem z Poujols.
Wszyscy się roześmieli; kilka głosów dało się słyszeć:
— Odwiążcie wieśniaka!
— Bah! — odparł Rengade — im więcej tego plugastwa się zabije, tem będzie lepiej. Kiedy są we dwóch razem, niechaj razem giną.
Zaczęto szemrać.
Żandarm obrócił swe straszne, krwawe oblicze, publiczność się cofnęła. Jakiś mieszczanin zupełnie odszedł, oświadczając, że gdyby dłużej pozostał, nie mógłby wcale jeść obiadu. Chłopaki tam stojący, poznawszy Sylweryusza, zaczęli mówić o dziewczynie czerwonej. Mieszczanin powrócił, żeby się przyjrzeć kochankowi kobiety z chorągwią, o której wspomniała „Gazeta“.
Sylweryusz nie widział nic, co się koło niego dzieje; Rengade musiał go wziąść za kołnierz; gdy powstał, wieśniak wstał także.
— Chodźcie — rzekł żandarm — to długo nie potrwa.
Sylweryusz poznał ślepego. Uśmiechnął się. Musiał zrozumieć, co go czeka. Odwrócił głowę. Widok ślepego, jego wąsów zesztywniałych od krwi zsiadłej, przejął go okropnym żalem. Byłby wolał umrzeć pod wrażeniem spokojnem i słodkiem. Unikał spotkania się z jednem okiem Rengade’a, złowrogo błyszczącem. Udał się prosto w głąb równiny św. Mittra, na ścieżkę pod murem. Wieśniak szedł za nim.
Równina smutny miała pozór, pod oświetleniem chmur żółtawo-miedzianej barwy, przy zapadającym zmierzchu. Ziemia, belki, tarcice, kozły traczów — wszystko wydawało się ponure, blade, bez życia. Trzech cyganów przestraszonych wysadziło głowy z przykrytego wozu, starzec i staruszka, oraz młoda dziewczyna z kędzierzawemi włosami, z oczyma świecącemi jak u wilka.
Nim wszedł na ścieżkę Sylweryusz się obejrzał. Przypomniał sobie, że jednej niedzieli, dawno już temu, szedł tędy. Wtenczas księżyc prześlicznie świecił, wszystko tchnęło spokojem i słodyczą; cyganka o kręconych włosach śpiewała piosenkę w nieznanym języku. Potem Sylweryusz przypomniał sobie, że ta odległa niedziela była przed ośmiu dniami. Zaledwo tydzień upłynął od pożegnania się z Miettą. A jemu się zdawało, że nie był na równinie lata całe! Lecz gdy wszedł na ścieżkę serce mu omdlało; poczuł zapach tych samych kwiatów, zobaczył te same cienie od tarcic, te same szczeliny w murze. Jak to wszystko do niego przemawiało! Uliczka była pusta, smutna, wydawała się dłuższą; powiał z niej wiatr zimny. Ten zakątek postarzał się widocznie. Gęsty mech porósł na murze, trawa wymarzła, deski nadbutwiały od wilgoci. Upadek, zniszczenie. Przymknął oczy, by sobie przypomnień dnie inne: świeżą zieloność, ciepłą porę, powietrze łagodne, przechadzki z Miettą. Ona tędy przychodziła, zeskakiwała z muru, śmiejąc się dźwięcznym głosem. Rozprawiała o sroczych gniazdach, pociągała go na łąki, nad rzekę. Przypomniał sobie, że ta dzielna dziewczyna nauczyła się pływać doskonale i w tak krótkim czasie i napowrót myśl jego powróciła na ulubioną ścieżkę, bo zawsze do niej razem wracali. Gdy nadchodziła godzina rozejścia się, całowali się, mówiąc sobie „dobranoc“. Mietta przełaziła przez mur i jeszcze zdaleka przesyłała mu pocałunek. Przemknęło to wszystko jak błyskawica. Już jej nie zobaczy, nigdy, nigdy!
— Idź, gdzie chcesz, wybierz sobie miejsce — szydził żandarm.
Sylweryusz postąpił jeszcze kroków kilka w głąb ścieżki, od której przez przeciąg dwuletni zależało życie jego. Jeszcze myśli jego błąkały się po niedalekiej przeszłości. Oboje czekali starszego wieku, żeby się pobrać. Ciotka Dida byłaby z nimi mieszkała. Może byliby wynieśli się daleko, do jakiej wsi nieznanej, gdzieby łobuzy z przedmieścia nie mogli już prześladować Mietty za zbrodnię jej ojca. Byliby żyli w szczęściu i spokoju! On założyłby warsztat kołodziejski przy jakim wielkim gościńcu. Już zaniechał swych ambicyj rzemieślniczych, zrzekł się wyrobu świetnych powozów; wolałby pracować w spokoju dla drobnego ludu. Teraz w swojem rozpaczliwem osłupieniu nie mógł się zoryentować, dla czego te sny szczęścia nigdy się nie urzeczywistnią? Dla czego nie miałby wynieść się z Miettą i ciotką Didą? Wytężywszy pamięć, słyszy głuchy huk wystrzałów z ręcznej broni, widzi chorągiew upadającą przy nim, ze złamanem drzewcem, obwisłemi fałdami, niby skrzydło ptaka postrzelonego. To Rzeczpospolita i Mietta śpią, obie zawinięte w czerwony sztandar. O nieszczęście niewypowiedziane! Obie nie żyją. Pierś ich jest przebita, zakrwawiona i to właśnie zagrodziło mu życie, dwa trupy jego najtkliwszych uczuć. Już mu nic nie pozostawało, mógł umierać. Ztąd nabrał od wyjścia z Sainte-Roure tej łagodności dziecięcej, nieokreślonej, dobrodusznej, gdyby go nawet bito, nie byłby poczuł. On nie był w swojem ciele, pozostał klęczący przy ukochanych zwłokach, pod drzewami w duszącym dymie prochu.
Lecz ślepy się niecierpliwił; popchnął opóźniającego się wieśniaka. Sylweryusz szedł dalej; o coś zaczepił nogami, spojrzał, to odłamek bielącej się czaszki. Zdawało mu się, że wązka uliczka wypełnia się głosami. Umarli go wzywają, starzy umarli, których ciepłe tchnienie, w czasie wieczorów lipcowych, tak przenikało ich oboje. Rozpoznawał ich ciche szepty. Cieszyli się, wołali go, przyrzekali że mu oddadzą Miettę w ziemi, w ustroniu bardziej jeszcze tajemniczem niż ta ścieżka. Cmentarzysko, co owiewało te dzieci ciepłemi podmuchami bujnej roślinności i siało im łoże z nieprzebytej trawy, nie mogąc ich rzucić w wzajemne objęcia, marzyło teraz o napojeniu się ciepłą krwią Sylweryusza. Od dwóch lat czekało na młodych małżonków.
— Czy tutaj? — Zapytał ślepy.
Młodzieniec spojrzał przed siebie. Doszedł już do końca uliczki. Zadrżał, spostrzegłszy kamień grobowy. Mietta dobrze mówiła, ten kamień był dla niej przeznaczony. Tutaj leży... Marya... zmarła. Umarła, bryła skały stoczyła się na nią. Omdlewający sparł się na kamieniu. Jakże on dawniej był ciepłym, gdy na nim siedzieli, gawędząc przez długie wieczory! Ona tędy przychodziła, zeskakiwała na niego z muru, jej nogi starły nieco brzeg jeden. Ślad wyciśnięty zachował cośkolwiek z niej, z jej ciała giętkiego, zręcznego. I myślał, że w tem wszystkiem jest fatalizm, że ten kamień dlatego tam leżał, by mógł na nim umrzeć, gdy pierwej tu kochał.
Żandarm nabił pistolety.
Umrzeć, umrzeć, myśl ta zachwycała Sylweryusza. Więc po to prowadzili go po tej długiej drodze białej, co z pochyła ciągnie się z Sainte-Roure do Plassans. Gdyby był wiedział, byłby więcej pośpieszał. Umrzeć na tym kamieniu, w głębi wązkiej ścieżki, w tem powietrzu, którem Mietta oddychała, nie spodziewał się takiej pociechy w cierpieniu. Niebo było łaskawe. Oczekiwał z uśmiechem.
Wieśniak zobaczył pistolety. Dotychczas szedł bezwiednie. Strach go ogarnął. Powtarzał jak szalony:
— Jestem z Poujols, jestem z Poujols!
Padł na ziemię, tarzał się u nóg żandarma, błagając o litość. Wyobrażał sobie zapewne, że go brano za kogo innego.
— Cóż ztąd, że jesteś z Poujols? — mruknął Rengade.
Kiedy ten nieszczęsny trząsł się, płakał, nie rozumiejąc dlaczego ma umierać, wyciągał swe grube, spracowane ręce zaklinając się, że nic złego nie zrobił, że mu trzeba przebaczyć; żandarm niecierpliwił się, że tak się ruszał, bo mu nie mógł przyłożyć pistoletu do skroni.
— Będziesz ty cicho! — krzyknął.
I strzelił mu w samą głowę. Wieśniak padł od razu. Ciało jego potoczyło się pod stos tarcic; sznur się zerwał, Sylweryusz ukląkł przy kamieniu.
Rengade dogodził wyszukanej zemście, zabijając wieśniaka nasamprzód. Oglądał drugi pistolet; podnosił go zwolna, rozkoszując się śmiertelnem oczekiwaniem Sylweryusza. Ten spojrzał na niego spokojnie. Ale dziki wyraz twarzy mściwego człowieka, był mu wstrętnym. Odwrócił oczy i na murze ujrzał głowę Justyna, w miejscu, z którego Mietta zeskakiwała.
Justyn, stojąc w tłumie przy bramie Rzymskiej, widział, że żandarm prowadzi dwóch jeńców. Pobiegł czemprędzej przez Jas-Meiffren, żeby zdążyć na egzekucyę. Tak się śpieszył, że upadł dwa razy; lecz pomimo szalonego biegu, spóźnił się na pierwszy wystrzał. Zrozpaczony wlazł na mur; widząc że Sylweryusz jeszcze pozostał, uśmiechnął się z radości. Wiedział od żołnierzy o śmierci swojej krewnej; przekonanie że stelmach zaraz zginie, uszczęśliwiło go do reszty. Oczekiwał wystrzału z rozkoszą, jaką zawsze mu sprawiały cierpienia drugich.
Gdy Sylweryusz poznał głowę tego przebrzydłego hultaja, któremu oczy świeciły się z radości, wściekłość w nim zakipiała, uczuł potrzebę życia. Był to ostatni bunt krwi, bunt, co trwa jedną sekundę. Klęknął napowrót, patrząc przed siebie. W smętnym zmroku ukazało mu się ostateczne widziadło. Na końcu ścieżki, przy samem wejściu na uliczkę św. Mittra, ujrzał ciotkę Didę. Stała blada i sztywna, jak posąg świętej, patrząc na skon jego.
W tej chwili poczuł na skroni zimno pistoletu. Justyn się śmiał. Sylweryusz, zamknąwszy oczy, słyszał, że dawni zmarli wołają go natarczywie, widział w ciemności Miettę leżącą na chorągwi. Potem ślepy wystrzelił i wszystko się skończyło; czaszka młodzieńca pękła na dwoje jak dojrzały owoc granatu. Upadł twarzą na kamień, dotykając ustami miejsca startego nogami Mietty, na którem z ukochanej musiało pozostawać cośkolwiek.

∗             ∗

U Rougonów wieczorem, mianowicie przy deserze, rozlegały się śmiechy u stołu ciepłego jeszcze od resztek i wyziewów obiadu. Nakoniec skosztowali przyjemności bogaczów! Żądze ich, zaostrzone trzydziestoletniem powstrzymywaniem się, wyszczerzały drapieżne zęby. Ci nienasyceni dotąd chudeusze, zaledwo co puszczeni w przyjemności używania, przyprzyklaskiwali rodzącemu się cesarstwu, które miało być epoką gorącej, obfitej „odprawy“... Zamach stanu, podnosząc fortunę Bonapartych, gruntował zarazem fortunę Rougonów.
Piotr powstał, wziął kieliszek do ręki, wołając:
— Za zdrowie księcia Ludwika, cesarza!
Ci panowie, co utopili zazdrość w szampanie, powstali wszyscy razem i z ogromnemi oklaskami wychylili toast. Był to piękny widok! Obywatele plassańscy: Roudier, Granoux, Vuillet i inni — płakali, ściskając się na niezastygłych jeszcze zwłokach Rzeczypospolitej! Sicardot powziął myśl genialną. Zdjął z głowy Felicyi węzeł z czerwonej wstążki, który sobie przypięła przez grzeczność, nad prawem uchem, uciął z niego kawałek nożykiem deserowym i uroczyście przewlókł Rougonewi przez dziurkę od guzika. Ten skromnie się bronił z uradowanem obliczem.
— Ale nie... proszę cię, to już zanadto. Trzeba poczekać aż postanowienie wyjdzie.
— Cóż u licha! — zawołał Sicardot — musisz znaczek zatrzymać. Przecież to żołnierz napoleoński dekoruje cię!...
Cały salon sypnął rzęsiste oklaski. Felicya zaledwo mogła oddychać ze wzruszenia. Granoux, zwykle milczący, w zapale wylazł na krzesło i powiewając serwetą, wypowiadał mowę, która zginęła we wrzawie. Żółty salon tryumfował. Był w malignie.
Lecz wstążeczka przesunięta przez dziurkę od guzika nie była jedyną plamą czerwoną w zwycięztwie Rougonów... W sąsiednim pokoju, leżał jeszcze but w krwi umaczany. Świece, jarzące się przy zwłokach Peirotte’a po drugiej stronie ulicy, w ciemności błyszczały czerwono jak rana otwarta. Zdala także, w głębi równiny św. Mittra, ścinała się krwi kałuża...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.