Złoto i błoto/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto i błoto |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wkrótce po powrocie pana Leona, książę ciągle się uskarżający na niezdrowie, któremu może ciężyła ta atmosfera zbyt żywemi prądami poruszana, wśród której się od jakiegoś czasu obracał, objawił życzenie pojechania na wieś. Przywykli byli do niego wszyscy, ale mu się nikt nie sprzeciwiał; mówił, że zdrowie jego wymaga koniecznie spoczynku. Marszałkowa go nawet nie wstrzymywała. Na podróż znowu zażądał pożyczki pieniężnej od Leosia, obiecując mu spłacenie tego dłużku, całego razem. Jakoż wyruszył czule żegnany, przyrzekając wkrótce być z powrotem...
Marszałkowa, która na przemiany to nazbyt bywała ożywiona, to zadumana i smutna, parę razy się z tem odezwała, że chciałaby zajrzeć do Holmanowa, ale Felicya jej nie puściła. Leon zaś, najlepszy z ludzi, niczemu i nikomu nigdy się nie sprzeciwiał, z tym warunkiem, aby też jemu nikt w drogę nie wchodził. Żonie zostawił swobodę najzupełniejszą. Pożycie ich dziwnie się jakoś ukształtowało, na wzór innych małżeństw wielkiego świata. Pani miała swe kółko i zajęcie osobne; pan żył z przyjaciółmi swymi bawił się wedle upodobania. Leoś nie przestawał być czułym, ale roztargniony był, i ta czułość wydawała się raczej formą niż rzeczywistem przywiązaniem. Ze strony Felicyi od pewnego czasu wymagania były wielkie, kapryśne, ale miłości i uczucia ani znaku. Przeciwnie zdawała się chcieć okazać jawnie, że jest jej zupełnie obojętny — ale pan Leon tego nie widział. Gderała na niego ciągle, znajdowała niewłaściwem wszystko co on pomyślał, dość było, ażeby on coś zadysponował, by się jej wydawało niedorzecznością. Łagodny jej charakter zmienił się w dziwactwo i fantastyczność.
Wymagania były z każdym dniem większe, a sprzeciwić się im nie było sposobu. Najmniejsza uwaga uczyniona przez męża wywoływała gniewy, dąsy, milczenie. Naówczas matka brała stronę córki, obie napadały Leona i ten musiał ulegać.
Wyzdrowiawszy, z przyjemną tylko bladością na twarzy, która mu po upływie krwi pozostała, hrabia powrócił do pałacyku i znowu stał się tu gościem codziennym. Był to także sprzymierzeniec marszałkowej i jej córki przeciw Leonowi, chociaż istotnie trzeba było dobrej woli, aby wojować z człowiekiem, który w żadną walkę się nie chciał i nie myślał wdawać. Znajdowano w nim coraz nowe przywary. Marszałkowa narzekała na jego lekkomyślność i rozrzutność, choć stosunkowo Felicya traciła tyleż lub więcej od niego. Żona znajdowała go nudnym i chłodnym. Hrabia chwalił go, ale zawsze dodawał do pochwał przywary, które szalę na stronę ich przeważały.
Leoś tak był ślepy i zajęty sobą, że tego ani czuł, ani widział. Pół dnia też pędził za domem, a hrabia tymczasem miejsce jego w pałacu zajmował.
Biło to w oczy drugich, a nic a nic nie raziło tego, kogo najwięcej obchodzić było powinno...
Wśród tego trybu życia dziwnego, przyszły układy o dział, o których mówiliśmy. I one nie mogły Leona wyprowadzić z tego rodzaju apatyi, która była mu naturalną. Gniewał się tylko, że mu to niepotrzebnie życie jego mąci... Niespokojna marszałkowa nie dawała mu też pokoju, ciągle mówiąc o interesach... Leon ruszał ramionami i uciekał do koni, kart lub męzkiego swojego towarzystwa.
Przyszła w ostatku wiadomość od Malborzyńskiego, że dział dokonany został wedle życzenia. Interes świetnym się wydawał, marszałkowa była prawie rada — milion rubli mający się podnieść z kaucyi imponował nawet hrabiemu. Pierwszym skutkiem odebranej wiadomości było postanowienie dania balu...
Bal ten od dawna już był uprojektowany, zwlekano z nim dla chwilowych różnych przeszkód. Leon chciał go mieć czemś niesłychanem, czarodziejskiem; mówił o sprowadzeniu dekoratorów z Paryża, cukrów i t. p.
Ożywiła się nawet na chwilę ta, która być miała jego królową. Położyła tylko za warunek, ażeby ogród ów zimowy był tego dnia otwarty. Właśnie go na dokupionym gruncie kończono. Chodziło o mizerne jakie parę tysięcy rubli, by żywiej poszły roboty...
Leon zajął się najmocniej balem, głównie nastając na to — qu’il fera epoque... Najdziwaczniejsze myśli przychodziły mu do głowy, a każdą z nich trzeba było tysiącami opłacać... Ponieważ razem z balem połączona była wieczerza monstre, którą kucharz jakiś umyślnie z Paryża sprowadzony miał przygotowywać — napisano do księcia, aby przybył na ten dzień po nową gastrytę.
Felicya zajęta też była, ale swą toaletą. Suknia jej z lamy srebrzystej, okryta cała koronkami, z węzłami brylantowemi, szła z Paryża. Cały nowy brylantowy przybór, naszyjnik, bransolety, dyadem, pas umyślnie był kupiony, by w nim mogła zajaśnieć. I ten nabyty został w Paryżu, jak zresztą wszystko, co strój ten dopełniało.
Felicya dla matki także w darze od siebie sprowadziła ubiór kosztowny i stosowne do niego klejnoty naśladujące stare greckie. Gorączkowe zajęcie balem na chwilę wszystkich zbliżyło i przejednało — hrabia tylko zaczął być sarkastyczniejszym, jego to nie bawiło. Z Leosia podżartowywał, ale ten nie zważał na to. Zaproszenia wczesne poszły do wszystkich znajomych, nawet na wieś. Mówiono już o balu, i zawczasu dziwy o nim wiedziano... Napierała się młodzież o zaproszenia, których nie skąpiono wcale... Ogród był niemal gotów, a na ten dzień oświecić go miano brylantowym gazu przyrządem, który wśród zieleni drzew stanowić miał dekoracyę uroczą — niestety! ogródki paryzkie przypominającą.
Zajęty przygotowaniami, Leon był w swoim żywiole... i nie widzialnie więcej nad ten bal, który najdostojniejsze stolicy znakomitości obecnością swą zaszczycić miały.
Nadszedł dzień oczekiwany — i — co się nader rzadko zdarza — nic nie chybiło, nadeszło wszystko w porze, udało się nawet to, czego się nie spodziewano. Salony zajaśniały przepychem... ogród wyglądał jak sen z tysiąca nocy... Goście zachwyceni napawali się, ale jednym głosem prawie powtarzano:
— Kiedyż ten szaleniec zbankrutuje?
— O! nabab pociągnie jeszcze lat parę, mówili drudzy...
— Mais c’est scandaleux! szeptali zazdrośni.
— Kwalifikuje się do Bonifratrów... dodawano z boku.
Wśród tłumów Felicya w brylantach, blada, śliczna jak posąg grecki, smutkiem jakimś obleczona, zachwycała. Niekiedy oczy jej podnosiły się jakby szukały kogoś, błyskały ogniem i upadały jakby omdlałym wzrokiem na ziemię.
Była wśród najpiękniejszych najpiękniejszą, a hrabia stojący z daleka u kolumny, z kapeluszem pod ręką, wpatrując się w nią tak uporczywie, iż wszystkich zwracał uwagę, zdawał się czegoś gniewny... Był w najgorszym humorze może dla tego, iż Leon był bardzo szczęśliwy. On także na kilka dni przed tem, niewiadomo jaką drogą otrzymawszy gwiazdę orderu Medzidże, pierwszy raz z nią u boku występował. Wszystkie panie mu się uśmiechały; jedna żona, ile się razy zbliżył, widocznie go dąsami i kaprysami zbywała... Tryumf, jaki odniosła, nie wpłynął na jej wesołość... była dziwaczniejszą niż kiedykolwiek. Książę, który przybył na dni parę, jako pół-gospodarz, jaśniał nadzieją wieczerzy, zapowiadając gastronomiczne jej cuda.
Bal, który trwał do białego rana, kosztował summę bajeczną, powiódł się najszczęśliwiej — miał ten skutek, że jedni gospodarza waryatem, drudzy marnotrawcą ogłosili. Ale całe miasto o nim mówiło, pisały dzienniki domowe i zagraniczne, a okruszynami jego co się sług nakarmiło... nie zliczyć!
Szczerba, jaką w kapitale uczyniło to wystąpienie, dla pana Leona wydawała się mało znaczącą. W wydatkach swych, coraz podnosząc ich skalę, miary nie zachowywał żadnej, — nie dawały się one czuć i upoważniały do coraz większych, choć dochody na to nie starczyły... Nie było nikogo, coby pana Leona uwagę na to zwrócił. Felicyi zaś nigdy nie było dosyć. Hrabia, który powinien był przyjaciela powstrzymać, z urągliwym uśmiechem popychał go do coraz nowego marnotrawstwa. Sam on wprawdzie począł był także budować ów pałacyk cacko — ale Monti znajdował, że niesłychanie jest skąpy... Współzawodnictwo choć trzymane w pewnej mierze, z panem Leonem, i hr. Teofila narażało na wydatki; umiał jednak zawsze pozornie wyrzucać, przemyślając nad oszczędnościami skrytemi.
Wśród coraz nowych życia przyjemności i potęgującego się zbytku — zdawało się, że marszałkowa zapomniała była o Morysiu i dawnych swych planach... Tak jednak nie było — serce jej nie tęskniło, ale miłość własna i rachuba kazała jeszcze próbować szczęścia.
Jednego dnia powtórnie oświadczyła marszałkowa, że jest zmuszona choć na krótko zbiedz do Holmanowa. Tym razem Felicya mniej się już jej przeciwiała, Leoś nic a nic — ofiarował się dać powóz i służbę do podróży...
Wycieczka ta, odkładana od dnia do dnia, przyszła nareszcie do skutku, i pani Falimirska po długim pobycie w mieście, znalazła się znowu wśród ciszy, sama jedna ze służącą na drodze do dawnej rezydencyi. Malborzyński już tu oczekiwał na nią. Wchodząc w myśl swej pani, uboczną drogą dał znać Maurycemu o przybyciu... Był pewien, że i on przyjedzie na powitanie — lecz rachuba ta chybiła.
Choć chwilami tęsknił do swej pierwszej atłasowej miłości Maurycy, już żywsze jej uczucie ostygło znacznie... Bywał często bardzo w Wierzejkach, i coraz się bliżej przysiadywał do panny Malwiny, w której ani się kochając, ani myśląc oświadczać, ot tak... bardzo smakował — jak mówił.
Podkomorstwo na to patrzali z daleka, dawając nałogowi serca dojrzewać i nie chcąc pośpiechem popsuć tego, co się zdawało święcić. Podkomorzyna czasem namawiała męża, ażeby spytał Maurycego, — stary śmiał się.
— Ale bo acindźka stara jesteś, a zawsze gorąco kąpana... Cierpliwości! cierpliwości! niech owoc dojrzewa. Będę wiedział kiedy i jak zagadać. Acindźkabyś go spłoszyła tylko... niech się wprzód dobrze zacietrzewi. ja się na tem znam...
Moryś coraz częściej przyjeżdżał — mówił i śmiał się chętnie z ładną panną; ale o miłości żadnej nigdy ani słóweczka nie bąknął. Podkomorzyna się niecierpliwiła.
— Bałamut! powtarzała. Postanowiono go albo Węgrowiczem lub innym pretendentem przynaglić. Podkomorzy nie dopuścił. Wszelką intrygą, nawet najniewinniejszą się brzydził, i gniewał gdy niej posłyszał.
Gdy Morysiowi dał znać Malborzyński o przybyciu marszałkowej — zmieszał się chłopak... Ciągnęło go tam i lękał się. Poszedł powiedzieć o tem matce, która wiadomość przyjęła kwaśno.
— No — to pewnie u nas będzie — nie ma się co śpieszyć na powitanie.
Niechęć staruszki przeciw całej tej klice rosła w miarę, jak wiadomości nadchodziły o życiu Leosia w Warszawie, a na tych nie zbywało. Jawną rzeczą było, że tam szalenie tracą, bez względu na jutro, bez rozumu i pamięci. Wdowa to, nie bez przyczyny, przypisywała marszałkowej. Ciążyło jej teraz na sumieniu, że sama pierwsze zrobiła kroki dla Leosia; zdawało się jej, że do jego zguby się przyczyniła.
Holmanów wyświeżony wystąpił na przyjęcie swej pani — ale jakże się jej wydał po Warszawie stary, starty, niesmaczny! Wspaniałości jego niemal pretensyą śmieszną trąciły. Służąca marszałkowej nazajutrz zaraz czesząc ją, zaczęła mówić do pani!
— O! już to, proszę pani, nie to tutaj co u nas w pałacu w Warszawie. Tej wygody tutaj i elegancyi mieć nie można. Tu wiele rzeczy nie znają nawet. Jaśnie pani by tu wyżyć nie mogła...
Panna rada też była powrócić do Warszawy, aby jej Matylda Symforyanowego serca nie odebrała.
Marszałkowa cały ten dzień, mimo że Malborzyński cudów dokazywał, by ją rozerwać, smutna była jak noc. Niepokoiło ją to co zostawiła w Warszawie, myślała o Felicyi, a tu... ten, dla którego przyjechała — nie przybywał — niewdzięczny...
Chciała pisać i posyłać — namyśliwszy się jednak, wolała nazajutrz pojechać do Rakowiec sama. Tu się już jej spodziewano...
Zastała wdowę niezmienioną wcale, zawsze w grubej żałobie; panna Damianna z temi samemi lokami, w tej samej chustce; a dopiero po chwili nadszedł pan Maurycy, którego znalazła opalonym, zwieśniaczałym — ale — wyglądającym zdrowo na twarzy, jak gdyby nigdy nie tęsknił.
To ją zagniewało...
Porównanie do delikatnego Leosia między braćmi okazywało różnicę niezmierną. Leoś wyglądał niemal przedwcześnie staro, policzki miał wpadłe, cerę przejrzystą i jakby nalaną — Moryś nie miał jego dystynkcyi, ale czerstwy był i krzepki...
— Podobny się zrobił do chłopa! pomyślała Falimirska...
Rozmowa nastrajana na różne tony rwała się co chwila. Nic pani Czermińskiej nie zdawało się zajmować... a to co ona wnosiła, ledwie było zrozumiałe marszałkowej. Przemęczywszy się tak godzinę, piękna pani, która mniej piękną się teraz wydała Maurycemu, odjechała, zapraszając go nazajutrz na obiad do siebie — aby mu opowiedzieć o szczęściu Leosia.
Po odjeździe jej, Czermińska wprost poszła do pacierzy, przy których płakała. Maurycy chodził po górce i dumał...
Nazajutrz włożył frak, przybrał powagę wielką i pojechał do Holmanowa. Tu tak dalece nikogo nie było, że nawet Malborzyński za interesem do miasta wyruszył.
Znaleźli się więc sam na sam.
Marszałkowa czułą była, miłosierną dla nieszczęśliwego, ale unikała uderzenia w tę strunę, która niegdyś brzmiała tak uroczo...
Stosunek serdeczny uważać się zdawała za przeżyty i zapomniany. Był to może najlepszy sposób wskrzeszenia go, ale Moryś rad był, że mu nie przypomniano przeszłości, i mówił o rzeczach obojętnych...
Kiedy niekiedy tylko marszałkowa wlepiała w niego oko pełne zapytań, ciekawości — badające — zdziwione. Naówczas on wzrok spuszczał...
Mówiono o Leonostwie. Był przytem opis balu, wiadomość o orderze tureckim, o ogrodzie zimowym i regestr wszystkich dystynkcyj jakich młodzi Czermińscy dostępowali.
— A, panie Maurycy — dokończyła wzdychając Falimirska — jam zawsze marzyła, że i pana poprowadzę tą drogą... że mu ją otworzę... że będę na niej przewodniczką... Nie chciałeś — wzgardziłeś — stało się.
I — to: stało się — poparła głębokiem westchnieniem.
— Mama!
Falimirska przymuszonym śmiechem przyjęła ten wyraz.
— Jeszcze dziecko z was! zawołała. Zawsze mama! O dobry synu!... wszystko dla mamy...
Ale Malborzyński mi mówił, żeś posunął tak dalece posłuszeństwo, iż nawet jeździsz do pewnej panny Malwiny... Cha! cha!
Maurycy się zarumienił — zaprzeczając mocno.
— Jeżdżę — ale bez żadnego projektu — słowo daję...
— A! nie mów mi tego! Bez projektu? Całe sąsiedztwo o tem mówi. Panna hoża — widywałam ją w kościele — starsza pewnie od pana... silna, zdrowa, ręce burakowe, twarz opalona, mowa śmiała... Pewna jestem, że moja Salomea więcej ma od niej dystynkcyi... Prosta dziewka. Są jednak mężczyźni, co takie lubią! Chacun son goùt...
Mówiła żywo i podraźniona. Maurycy, choć — bez projektu — uraził się nieco, a odezwać nie chciał.
— Uczucia tam delikatnego pan nie znajdziesz... dodała z przekąsem — ale krew żywa... a mężczyznom na tem dosyć.
— Ja wcale nie myślę o pannie Malwinie, powtórzył Maurycy...
— Zmiłuj się! na co się wypierasz? co mnie do tego! Zazdrosną o nią nie jestem, słowo daję. Myśl o niej jeśli chcesz... ale pamiętaj, jaką sobie gotujesz przyszłość. Na wieki wieków przykuty do wsi, w błocie z nią będziesz siedział i dzieci hodował... To nie jest życie! to zwierzęcy jakiś byt... dla istot ograniczonych stworzony, co nic wznioślejszego uczuć, ku niczemu wyższemu się podnieść nie są zdolne!... Dla tego mi pana tak żal, tak bardzo żal!...
— Ja powtarzam, zimno odparł Maurycy: iż życiem mojem i przyszłością nie rozporządziłem... Więc — choć wdzięczen jestem za troskliwość pani, ale ona co najmniej przedwczesna.
Czując podraźnienie w mowie Falimirska, łagodnieć zaczęła.
— Więc, jeżeli cię tu nic nie wiąże, panie Maurycy, dla czego nie przyjedziesz do nas, nie rozerwiesz się — nie rozpatrzysz:
— Dotąd, pani wie jak wielkie na mnie spadły ciężary — jeszcze nawet majątków nie objechałem...
— No ale uczyń nam choć nadzieję...
— Bardzobym rad sobie ją samemu dać... rzekł grzecznie Moryś.
Ton rozmowy zmienił się na czulszy i poufalszy... Marszałkowa niby ulegała sile wspomnień, słabości serca, i niby się im broniła. To chwytała go za rękę, to ją puszczała — to była słodka, to smutna, to szyderska. Maurycy też pod wpływem tych promieni różowych, fioletowych, złocistych — przedstawiał się różnie. I on zapominał się czasami — a — mężczyzna, ulegał też czarowi pokus wymierzonych więcej do zmysłów niż do serca... Z jednej strony była jak zawsze tablica Pythagoresa, z drugiej fizyologiczne drgnienia natury ludzkiej...
W kilka godzin zgoda była i porozumienie zupełne — chociaż marszałkowa trzymała Maurycego z daleka — nad przyjaźń nie dając mu nic więcej, nawet w nadziei...
Starała się malować życie w Warszawie tak, aby niem go pociągnęła w ogóle, mówiła do próżności człowieka, do namiętności mężczyzny, do miłości własnej, do poczucia obowiązków familijnych, do pewnej wdzięczności za ofiary, na którą rachowała... Wszystko to przemawiało przez jej usta za tem, że pan Maurycy ich opuszczać, odrywać się od nich nie był powinien.
Nakoniec nawet napomknęła, że Leoś poczciwy nie jest gospodarny, że ludzie z niego korzystają, i że brat spełniłby powinność czuwając nad nim... bo w tem nikt go zastąpić nie może.
To był w istocie najsilniejszy z użytych argumentów, i ten trafił do przekonania Maurycego. Uląkł się ruiny, którą marszałkowa, choć w nią wcale nie wierzyła jeszcze — widziała grożącą. Uczuwszy, iż to poskutkowało... silniej jeszcze uderzyła w tę strunę.
— Mnie nie wypada się w to mieszać... Felicya takie dziecko jak i on... Książę się w to nie wda nigdy w świecie... A choć fortuna wielka — ale... ja tam nie wiem... wszystko się na świecie wyczerpuje...
Powiedz pan o tem matce — ona to zrozumie...
Czułości nieco i pochlebstw do tego przymieszawszy, odprawiła Maurycego znacznie zmiękczonym do Rakowiec, wziąwszy słowo, że ją jak najprędzej odwiedzi.
Matka, chodząc z pacierzami po pokoju, czekała na syna. Przerwała koronkę bystro mu patrząc w oczy. Obawiała się tej kobiety — czuła w niej nieprzyjaciołkę, dorozumiewała się nawet macierzyńskiem sercem, jakiej broni używać mogła. Wzbudzało to w niej oburzenie.
Spytany Maurycy, treść możliwą swojej rozmowy powtórzył — nastając bardzo na rozrzutność Leosia... Mówił długo, Czermińska wzdychając słuchała.
— To nic nowego, rzekła — on zawsze był takim... jego nic nie przerobi, ani ty możesz wpłynąć... Jam musiała nieraz za życia ojca od ust sobie odejmować... aby ratować biednego... My jego nie ocalimy... a nie chcę, żebyś ty z nim zginął...
Marszałkowa! o! o! dorzuciła — sama taka... córka jej pewnie się wdała w matkę... nic ich nie wstrzyma... Oni chcą tym strachem ciebie tam ściągnąć... ale — póki ja żyję, póki ty jesteś dobrym synem — ja nie puszczę... nie puszczę.
Zamilkł Maurycy...
Matka poczęła chodzić żywiej po pokoju.
Milczącej zwykle, serce się zdało szerzej otwierać — łzy z oczu ciekły...
— Niech choć wszystko nie pójdzie marnie, abym nie szła do grobu z tą myślą, że na majątku tym ciężyło przeklęctwo boże...
To się nigdy nie skończy — odezwała się silniej — póki ty — póki ty — nie ożenisz się i nie oderwiesz od nich zupełnie. Czas... żeń się...
— Trudno się tak ożenić z pierwszą lepszą, bez przywiązania — rzekł Maurycy...
Matka mu spojrzała w oczy...
— Nie podobałże ci się nikt w sąsiedztwie? spytała. Mnie mówiono...
Moryś się zarumienił i poruszył...
— O kim?
— A Malwina...
Długo milczał spytany, oczy utopiwszy w ziemię.
— Panna Malwina... panna Malwina — nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobała — rzekł — ale... ja sam nie wiem...
— Jeśli ci się żadna inna nie podoba więcej, to dosyć — odpowiedziała mu matka. W te wielkie miłości ja nie wierzę; to ognie słomiane, buchają jasno i prędko gasną. Dowiadywałam się o tę dziewczynę — chwalą ją bardzo wszyscy. Uboga, to tem lepiej, tobie majątku nie trzeba — jest go dosyć... Ród poczciwy — nie brzydka... czegoż chcieć więcej?
Na tę zachętę macierzyńską nic nie odpowiedział Maurycy, nie nalegała też więcej Czermińska. Rozeszli się, ale Moryś na górę wszedł zupełnie inaczej usposobiony dla panny Malwiny, niż przed chwilą. Sankcya macierzyńska nadawała myśli ożenienia, której nie miał nigdy — powagę pewną. Pierwszy raz począł rozważać możliwość tego związku... Właśnie zadumany o tem na górę wchodził, gdy zobaczył bladą z nosem czerwonym twarz Pierzchały przed sobą.
Usłużny człek czekał tu jak co wieczora — na rozkazy. Być może, iż go pani Czermińska natchnęła, może też podkomorzego wpływowi ulegał — lecz codzień niemal zwracał uwagę pana Maurycego na Wierzejki i różne interesa, jakie dwa dwory łączyły. To należało za zwierzynę dziękować, to przywoził ukłony, to proszono o coś przez niego.
Zręczne faktotum wysługiwało się, aby coś na tem zyskać. Tego wieczoru Pierzchała także wracał od podkomorzego.
— Pan podkomorzy i pani podkomorzyna zasyłają uszanowanie — rzekł, i rozśmiał się. Nawet panna Malwina kazała mi oświadczyć ukłony i dopomnieć się co pan obiecał...
— A cóż ja obiecałem?
— Nie wiem! widać, że coś jaśnie pan musiał tej pięknej pannie obiecywać. Jak Boga kocham, że ładna i rezolutna i gospodyni... drugiej ze świecą szukać...
— Nie mówiła co obiecałem? spytał zamyślony Maurycy.
Śmiał się Pierzchała.
— Nie wiem, słowo daję. Inaczej nie wypada, tylko pojechać się dowiedzieć. Oni tam panu zawsze radzi, że gdyby królewicz przyjechał, nie byliby szczęśliwsi... Podkomorzy kocha jak syna... a — słowo daję — ludzie pannę Malwinę prześladują panem.
Ruszył ramionami Maurycy, nie chcąc się puszczać w rozmowę zbyt poufną z Pierzchałą.
Ten stał uparcie w progu...
— Niech pan dobrodziej się nie gniewa, dodał — za zbytnią konfidencyę, że ja to śmiałem mówić. Te gadaniny to się tam skończą rychło — bo panna za mąż wychodzi.
— A! zawołał Maurycy mimowolnie się tem zająwszy — czy nie za Węgrowicza?...
— Ale! gdzie zaś!... podchwycił Pierzchała — Węgrowicz ma lat pod sześćdziesiąt i włosy dekoktem z orzechów włoskich farbuje. Klucznica mi jego się na to przysięgała. Jak cokolwieczek odrosną, z pod spodu siwiuteńki... a panna gdyby róża. Toby to był grzech jemu dawać! Ale gdzie zaś! Stara się o nią na seryo pan Pastuszewski z Hermanowicz, obywatel słuszny, wieś dobra — i temu nie odmówi, bo i podkomorstwo są za nim...
— Zkądże o tem wiesz?...
— Jadę ztamtąd. Przez cały dzień — począł Pierzchała — o czem innem nie było mowy... Panna się słyszę waha z tego powodu że ryżawy. Do włosów nie ma ona szczęścia!... Ale co ma do tego, że czerwone włosy kiedy człek uczciwy? mówił Pierzchała. Podkomorzy nalega i podkomorzyna mówiła, na moje uszy słyszałem. — Do siwego włosa rutkę siać chcesz czy co? Wybierałaś dosyć — czas przecie o losie pomyśleć.
Maurycy słuchał roztargniony.
— Pierwszy raz o tym projekcie się dowiaduję — rzekł...
— Bo dopiero się oświadczył — mówił Pierzchała. Jeździł długo, patrzał z daleka... a w końcu na odwagę się zebrał — no i pannę weźmie... Prawda, że majątku nie ma — a no, gdyby jak podkomorstwo tracili, jedli i pili, coś zostanie dla niej. Wierzejki choć zadłużone — zawsze wieś, dla Pastuszewskiego nie do pogardzenia.
Wygadawszy tak wszystko, pan Pierzchała skłonił się.
— A może jaśnie pan tam co każe powiedzieć, bo ja się chcę wprosić jutro na polowanie do podkomorstwa...
— Nic — tylko się kłaniać proszę...
— A pannie Malwinie, względem obietnicy — gdyby zapytała?
Maurycy podumał.
— Gdyby zapytała, powiesz pan, że ja zawsze dotrzymuję co przyrzekłem.
Wiadomość o Pastuszewskim poruszyła Maurycego. Póki panna nie miała konkurenta — mógł zwłóczyć, żal mu ją stracić było... szkoda pomyśleć, że pójdzie za ryżego, poczciwego, ale wielce niepowabnego dziedzica Hermanowicz. Oburzało go to nawet, że się o nią śmiał starać, i wydawało dziwnem...
Myślał i o tem co mu mówiła matka... i o marszałkowej trochę...
Tego dnia dojrzał zmarszczek na jej twarzy i powłoki ryżowej, którą była pokryta. Oczy oplatała siatka gęsta. Nad wargą górną wytryskały włosy, których dawniej nigdy nie było... Świeżość była podejrzana, wdzięk dawny znikł... Marszałkowa się mocno zmieniła, lecz była tak jeszcze ożywiona, taki miała kunszt słowa, oczu, sztukę... uśmiechu urok — ruchów wdzięk... iż Maurycy zapominał przy niej o tych czterdziestu trzech, które teraz już przeszły na czterdzieści i cztery...
Z rana przyniesiono karteczkę pilną z Holmanowa... trzeba tam było znowu się stawić.
Matka już o niej wiedziała i nie była z niej rada.
— Jedź, kiedy musisz, żeby nie być niegrzecznym, odezwała się — ale powiedz, że masz interes, i że ja prosiłam cię, abyś powracał...
Tego dnia był Malborzyński — który swej pani umiał być pomocnym i podpierał silnie każde słowo... Usiłowano napróżno zatrzymać Morysia, który się złożył interesem pilnym...
Marszałkowa puściła go na pół gniewna. Namyślała się już czy pozostać dłużej i czy się to przyda na co. Nudziła się tu, a razem o Felicyę była niespokojna. Listy jej do matki niezrozumiałe, tęskne, długie, poplątane, dowodziły usposobienia, w którem doświadczona niewiasta widziała symptomata niepokojące. Felicya była widocznie nieszczęśliwa, to jest w głowie swej dziecięcej uroiła sobie strasznego coś — czem się bawiła, przebierając się za męczennicę. Lecz zwiastowało to w kapryśnem dziecku — a przynajmniej groziło wybrykiem.
W gorszym nigdy humorze nie była marszałkowa, jak gdy w kilka dni potem przyjechała żegnać panią Czermińską. Maurycego nie było, bo mu się szopy i stodoła spaliły w Zamoroczanach i musiał wyjechać pilno. Nie mogła go więc pożegnać nawet pani Falimirska, i zostawiła tylko list na ręce Malborzyńskiego.
Tak się skończyła ta powtórna stracona wyprawa i łowy daremne...
Czermińska odetchnęła swobodniej.
Po wyjeździe marszałkowej, Maurycy wracając z Zamoroczan wstąpił do Wierzejek... ot tak — po drodze... W domu nikogo nie zastał wypadkiem, wszyscy byli na polowaniu, podkomorzyna tylko i panna Malwina wyszły na powitanie...
Piękna panna miała oczy jakby zaczerwienione i minkę smutną. Podkomorzyna chmurno i zimno przyjęła Czermińskiego. Proszono go jednak, aby na powrót myśliwych zaczekał, który wprędce miał nastąpić.
Pożar dostarczył treści rozmowie... potem polowanie.
Z panną Malwiną był od dawna Maurycy na stopie wiejskiej poufałości, która dozwala niemal po bratersku mówić wszystko...
— Czy mam pani powinszować? zapytał po wyjściu podkomorzyny.
— Mnie? czego?
— Mówiono mi o Pastuszewskim.
— A! dajże mi pan z nim pokój! Podkomorzy, podkomorzyna... cały świat się mnie chce pozbyć. Mówię, zaklinam się, proszę, że za mąż iść nie chcę — nic nie pomaga...
— Czy w istocie ma pani wstręt do tego stanu? podchwycił Maurycy.
— Powiem panu całą prawdę — odezwała się rumieniąc panna — nie do stanu mam wstręt... ale nie z każdym do ołtarza pójść można i związać się stułą na całe życie. Pastuszewski jest uczciwy, zacny człowiek — przecie to nie dosyć...
— Masz pani słuszność! zawołał Maurycy, biorąc ją za rękę, której mu nie broniono. Aby iść do ołtarza, trzeba się sobie podobać... myślą się jakoś wprzódy ożenić... nieprawdaż?
Malwina słuchała zdumiona i zarumieniona...
— Proszę pani — dodał ciszej — a gdybym ja się oświadczył zamiast Pastuszewskiego?
Dziewczę o mało nie krzyknęło, lecz nie umiało ukryć radości, która w oczach błysnęła.
— A! nie żartuj pan! to się nie godzi!
— Jak Bóg miły — nie żartuję... potwierdził Maurycy, nie puszczając jej ręki.
I było milczenie wymowniejsze, niż słowa: z oczu panny Malwiny dwie łzy pobiegły...
— Panie Maurycy... ale to nie może być! To nie może być... Pan!... Pańska matka na to nie pozwoli — ja jestem ubogą...
— Moja matka mnie tu przysłała — rzekł Maurycy — pani mi nie odmawiasz!
Spojrzeniem odpowiedziano tylko, a w tem weszła podkomorzyna, i widząc, że Maurycy trzyma za rękę pannę a szepcze coś, zarumieniła się oburzona. Piorunującym wzrokiem rzuciła nań. Maurycy się uśmiechał.
— Pani podkomorzyno dobrodziejko — odezwał się wstając — proszę pani, abyś się wstawiła za mną i do panny Malwiny i do męża swojego...
Pani Jadwiga w ręce uderzyła z radości, i nie mogąc się pohamować, rzuciła się ściskać Czermińskiego.
— Niech was Bóg błogosławi! zawołała — ale matka pańska... matka?
— Za jej wiedzą oświadczyłem się pannie Malwinie...
Wtem trąbki, harapy, turkot bryczek, śmiechy, nawoływania dały się słyszeć przed domem, i podkomorzy w ręku niosąc parę zajęcy, w lisiurce starej i kapuzie na głowie, wszedł do salonu...
— Powiedziałaś jejmość, że upieczesz na palcu co zabiję... proszę!
Postrzegłszy Maurycego, podbiegł, o ile nogi biedz dozwalały, ku niemu.
— Jak się masz? zkądże? Spaliłeś się słyszę...
— Mała szkoda, rzekł Maurycy wesoło: szopy były puste a liche, trzeba lepsze postawić.
— Otóż to lubię — jak Boga kocham! począł podkomorzy — to lubię, zawsze sobie trzeba wszystko na dobre tłómaczyć, tak Pan Bóg przykazał...
Napływać zaczęli myśliwi do pokoju, poubierani jak kto mógł, ale podkomorzyna nie zważała na to; jedni w kurtkach, drudzy w surdutach, w taratatkach i siermiężkach... Wszyscy ożywieni niezmiernie, lica rumiane, humory królewskie... a na ustach jeszcze polowanie huczało... Węgrowicz o ubitą sarnę spierał się ze Slaskim, bo obu się zdawało, że ją śmiertelnie ugodzili. Pastuszewski stał także na uboczu. Był to mężczyzna dorodny, z krótko bardzo ostrzyżoną głową istotnie ryżą. Panna Malwina dawno już była znikła...
Na środku salki leżały okrwawione dwa zające, które na palcu być miały pieczone. Podkomorzyna nie strwożona tem, dawała znaki mężowi, wywabiając go do drugiego pokoju. P. Czesław nie domyślając się nic nagłego, niby się opierał jejmości — wreszcie pociągnął za nią.
— Wiesz co się stało? wiesz co się stało? zawołała, wywabiwszy do drugiego pokoju.
— Hę? rzekł żartobliwie podkomorzy — a cóż? albo barszcz wywrócił się i wylał, albo pieczeń pies pochwycił... Nie chybi — tak moja jejmość ma fizys przerażoną.
— Co pleciesz!
— Cóż się stało? Koty śmietankę wypiły?
— Czesiu mój — dajże mi mówić.
— Słucham...
— Maurycy się oświadczył formalnie Malwinie.
Pan Czesław cofnął się kroków parę.
— Ale? rzekł niedowierzająco: wszak to jeszcze nie Prima Aprilis!
— Jak cię kocham, serdeńko...
— A no — chwalić Boga — odparł podkomorzy, żonę w czoło całując. A nie mówiłem? a nie przepowiadałem? a nie prosiłem: — czekaj jejmość! — a co?
— Bóg widzi, żem się tego nie spodziewała...
— Cóż? i przyjąć go raczyła? żartobliwie rzekł Czesław, którego się zawsze żarty trzymały... Ja jej będę radził, aby mu harbuza dała, a wzięła Pastuszewskiego — hę? nie prawdaż?
I śmiać się począł — ale tuż wołano:
— Barszcz na stole! barszcz!
Ktoś z drugiego pokoju — dodał: — Hora canonica!
Podkomorzego już wstrzymać nie było można, wyszedł. We drzwiach stał służący z tacą ogromną, na niej flaszek sześć, począwszy od goldwasseru do różowego likworu z wanilią, starka, kimmel, ratafia... kieliszków cały szereg, a zakąsek tłuczeńców, śliwek, pierników i wędlin pełne talerze.
— Panowie! kto w Boga wierzy... do broni! zawołał gospodarz... W ręce pana Czermińskiego...
I wychylił starki kieliszek... patrząc mu w oczy, a mrugając jedną powieką...
Poszły tedy flaszki po rękach, a za tem do jadalni ciągnęli wszyscy miejsca swe zajmując gwarnie. Podkomorzy szepnął Grzesiowi, który był i łowczym i piwniczym i kamerdynerem u niego:
— Żeby mi Augustek był przygotowany i sześć butelek Myszki... rozumiesz?
Znaczyło to półkwartowy kielich Augustowski i najstarsze węgierskie wino...
Obiad się zaczął od prześladowania podkomorzyny ową parą zajęcy... Maurycy, którego posadzono przy rumieniejącej się, poruszonej i niezmiernie niespokojnej pannie Malwinie, cały nią był zajęty. Wydawała mu się piękną, jak nigdy, prawda, że po raz pierwszy oczy jej mu powiedzieć śmiały, iż go kochała. Podkomorzy udawał, że o niczem nie wie. Dawano pieczyste, gdy kielich kazał podać, nalał go i podniósł.
— Panowie! rzekł głośno — mam przeczucie, że tu ktoś dziś się zaswata, i że się nam obiecuje wesele... Nic nie wiem, ani kto, ani co? ale wzywam panów, abyśmy narzeczonych zdrowie wypili...
Wszyscy spojrzeli zdziwieni po sobie. Pastuszewski, który już był tak jak wziął harbuza, myślał, że z niego żartują i zżymnął się.
— Kto się poczuwa, niech mi podziękuje — dodał podkomorzy i spojrzał na pana Maurycego. Ten wstał jak struna wyprostowany, gotów do przyjęcia kielicha.
Gwar dziwny rozszedł się do koła, a potem — głuche milczenie...
Podkomorzy stał jeszcze z kielichem.
— Ponieważ sekret się wydał, który przedemną chciano ukrywać, i szydło wyszło z worka — zatem zdrowie narzeczonych pana Maurycego i panny Malwiny!
Podniósł Augustka do góry, potem duszkiem go spełnił i po piersi się pogładził...
Panna Malwina oczy sobie zakrywała... Wszyscy goście patrzali zdumieni: dopiero po chwili, gwar się wszczął okrutny i powinszowania. Pierzchała, który jak inni o bożym świecie nie wiedział, o mało się ze stołka nie stoczył...
I sześciu butelek myszki nie wystarczyło, tak, że po nowe do lochu posłać musiano.