<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZŁOTO i BŁOTO
Powieść współczesna
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
1884.




Drukiem Kornella Pillera.




La fornace prova l’oro,
E l’oro la donna.
Włoskie przysłowie.

Ze starego dworu w Rakowcach, wszyscy się w sąsiedztwie śmieli. Było we zwyczaju na wspomnienie samo o nim i o jego mieszkańcach ruszać ramionami dziwnie. Kto się od sądu lub szyderstwa wstrzymywał, dawał do zrozumienia przynajmniej, że to czyni nie przez jakie współczucie, ale nie chcąc powtarzać oklepanych rzeczy.
Dwór w Rakowcach poszedł niemal w przysłowie w Kobryńskiem...
Był on w istocie niepokaźny. Dawniej wieś należała do książęcego klucza, dwór ów był po prostu ekonomią, przeznaczoną dla oficyalisty, gdy dobra nabył pan Bonawentura Czermiński zostawił go w takim stanie jak zastał. Trudno się było nawet od niego dowiedzieć dla czego to czyni, bo w ogóle stary Czermiński mało mówił i z żadnej swej czynności przed ludźmi się tlómaczyć nie miał zwyczaju. Mruczał, spoglądał z ukosa, słuchał pilnie, a co myślał, o tem jeden Bóg tylko wiedział. Przed najbliższymi nawet spowiadać się nie lubił.
Odgadywano go po czynnościach, ale za język pociągnąć nie było sposobu. Nadzwyczaj ostrożny, obawiający się słowa i następstw jego, tchórzliwszy jeszcze, gdy uchowaj Boże, przychodziło do podpisu, pan Bonawentura doszedł do późnego wieku, coraz mocniej utwierdzając się w tem przekonaniu, że słowo wylatuje ptaszkiem, a nie wciągnąć go wołem, i że verba volant, scripta manent.
Można tedy miarkować, jak się bronił, gdy mu przyszło, okulary w mosiądz oprawne włożywszy zabrać się do niezgrabnego dosyć podpisu nazwiska. W ostatniej chwili już, choć trzymał pióro umoczone w atramencie i rękę nad papierem zwieszoną, zdawał się jeszcze wahać i walczyć z sobą, szukając sposobu, ażali się nie uda uniknąć fatalnego cyrografu...
Ta wielka oględność pana Czermińskiego była jedną z cech jego charakteru. W ogóle postępował sobie w całem życiu rozważnie, powoli bardzo, z namysłem, rozpatrując się w położeniu, nigdy nie radząc nikogo, ale gdy raz co postanowił, energicznie krocząc do celu.
Śmiano się, jakeśmy już powiedzieli, ze starego dworu w Rakowcach, ale bo też i pan i dwór wyglądali osobliwie...
Jeszcze za książęcych czasów, gdy dobra do klucza X. należały, księżna któraś upodobawszy sobie położenie w Rakowcach, miała pono myśl fundowania tu rezydencyi dla jednego ze swych synów. Skutkiem tego zasadzono ogród wielki szpalerowy, przez lat kilkanaście jako tako utrzymywany, opuszczony potem i zdziczały; założono fundamenta pod pałac i zbudowano obszerne lochy, lecz zaledwie nad ziemię doprowadziwszy mury, porzucono je i okryto małym daszkiem, który przegnił potem i porósł zielskiem i trawą.Stary Czermiński nie myślał wcale o pałacu, lochy mu służyły dobrze, zostawił więc tę niedokończoną ruinę z jej pokryciem w ogrodzie — i dach na nich tylko łatał, aby bardzo na sklepienie nie zaciekało... Fundamenta te obszerne, dzielące dwór od ogrodu, przedstawiały się bardzo nieforemnie, prawdę mówiąc brudno i brzydko, lecz piękności i wdziękowi nigdy stary Czermiński nie zwykł był nic poświęcać. Ogród też utrzymywał się więcej łaską bożą niż pracą i staraniem ludzkiem. Szpalery dawno nie obcinane zmieniły się w las dziki, nie wycinano ich prawda, lecz się nie troszczono o nie. Gdy burza stare obaliła drzewo, zwożono je na drewutnię, wśród trawników porobiono warzywne grzędy, plantacye bulw, szparagów, gdzieniegdzie agrestu i malin... tam i sam zaszczepiono sapieżankę, wsadzono smolankę, ktoś się postarał o bursztówkę, i był to niby sad, niby ogród, niby las, niby pustynia zarazem i coś pożytecznego. Czermiński wcale się tem nie zajmował...
Do przechadzki służyły ścieżki ani gracowane, ani wysypane, wydeptane ludzkiemi stopy, po części zaś przez chore owce i rekonwalescentów z obory, których tu pod strażą chłopca, albo na sznurku pasiono...
Gospodarował w ogrodzie kto chciał; sam pan, który się dochodu nie spodziewał ztąd, mało baczył nań. Pani więc rządziła tu z klucznicą. Dwór, dawna ekonomia, pobudowany był za lepszych czasów, gdy o drzewo grube i zdrowe nie było trudności, i temu zapewne zawdzięczał, że się do tej pory trzymał.
Nie potrzebowano doń architekta, ani wykwintnego planu; prości cieśle wiejscy tradycyjnie go pobudowali more antiqo, nie żałując miejsca na sień obszerną, a rozporządzając wnętrze tak, aby było ciepło i zaciszno... Dach niezmiernie wysoki i stromy pokrywał przysadzista, niską i dosyć obszerną budowę, z niewielkiemi oknami, które teraz wsunęły się tak ku ziemi, że z izby do ogródka wygodnie przez nie wchodzić i wychodzić było można. U każdego okna trzymała się gruba, ciężka z serduszkiem okiennica na haczyk wewnątrz zamykana. Ganek na nieforemnych słupach jeden stał od przodu, drugi przyczepiony do boku. A że, czy z razu nie dosyć dopilnowano budowania, czy czas nadwerężył niektóre części dworu — wyglądał jakby nim fale morskie miotały... Jedna część ganku musiała być podparta, bo groziła niemal obaleniem, pod słupek wypróchniały nakładziono cegieł, by się w równowadze utrzymał, ściany jedne skłaniały do wnętrza, drugie wydymały dziwacznie jak nabrzękłe... Z tego powodu i drzwi wszystkie w różnych epokach swojego bytu wymagały to podrzynania od dołu, aby się zamknąć mogły, to sztukowania, gdy z pod nich wiało i dęło... Okna też zatykano po bokach i łatano różnie, byle się trzymały. Od strony ogrodu, część wielka głównej ściany, tak jakoś zatrważająco zaczęła osiadać dołem, a wysuwać się górą, iż ją do rozumu przyprowadzić musiano za pomocą grubych podpór, które się grubszemi jeszcze wkopanemi kłodami podtrzymywały. Dach niegdyś gontowy z czasem i częściami przeszedł pod kalenicę, która skłonna będąc do gościnnego przyjęcia roślin, w wielu miejscach zielono i ładnie porastała...
Wszędzie widać było charakter gospodarza, nic niepoświęcającego dla oka i pozoru, a wielce praktycznego. Drabiny prowadzące do kominów wcale się ukrywać nie myślały i wstydzić swych chudych szczeblów, kominy okopcone nie udawały nic monumentalnego, stały odrapane i brudne jak należy.
Dworu też ani malowano, ani tynkowano, ani pieszczono — był to niby szałas na obozowisku... nic więcej. Podwórze, w którego stał głębi, także nie było wcale utrzymywane... i służyło więcej do celów gospodarskich, niż dla uprzyjemnienia przed dworem widoku.
Studnia z żurawiem zajmowała ze żłobami i statkiem często tu nagromadzonym, część jego znaczną, tu się bydło i konie pod okiem pańskiem napawały. Mała sadzaweczka zieloną pleśnią po części okryta, miała tę reputacyą, że w niej niegdyś były karasie, ale w istocie kaczkom i gęsiom oddana była na pastwę. Na żabach też nie zbywało. Latem wysychała znacznie i zapach z niej bywał nieznośny, lecz na to nie zważano...
Budowy gospodarskie do koła się gromadzące, nie grzeszyły też wykwintnością, ani okazałością żadną: odpowiadały celowi... Na okaz nic w nich nie uczyniono. Niektóre miały ściany z chrustu, inne z drzewa cienkiego, mała część trzymała się w murowanych słupach, pono jeszcze z książęcych czasów pozostałych tu remanentem.
Nieznajomy człowiek przejeżdżający mimo Rakowiec, przypatrując się im z daleka, musiał sobie pomyśleć mimowolnie, że tam bieda mieszka i puścić się w smutne dumania nad upadkiem powszechnym kraju, gospodarstwa, szlachty i t. p., nad przyczynami ruiny... Gdy się później, stanąwszy przed gospodą lub u sąsiada dowiedział z podziwieniem, że pan Bonawentura Czermiński jest najbogatszym obywatelem tej okolicy i znacznej kraju tego części — nie wiedział już co sądzić i naturalnie wpadał na przypuszczenie, iż to był sknera jakiś niesłychany. A i sknerą też Czermińskiego nazwać, w ścisłem wyrazu tego znaczeniu, nie było można. Czermiński dorabiał się namiętnie majątku, to prawda — nie wydawał grosza na nic, co mu się zbytecznem i bezpotrzebnem zdawało, lecz umiał sypnąć, gdy widział potrzebę lub konieczność. Lecz jak sam w szaraczkowej chodząc kapocie, do wykwintnego ubrania nie tęsknił, tak i majątkowi swemu i dworowi, w którym mieszkał, szat zbytkowych niedawał.
Gospodarz i dom w doskonałej z sobą byli zgodzie. Czermiński zdawał się stworzony do Rakowiec, a one dla niego... Gdy czasem stał w ganku, rozglądając się z niego po gospodarstwie swem, każdy w nim na pierwszy rzut oka poznać mógł pana. Otyły dosyć, silnie a krzepko zbudowany, z twarzą długą, czerstwą acz nieco bladą, z wąsem siwiejącym krótko u warg postrzyżonym, z włosem już dobrze przerzedzonym, z barwami wybujałemi, postawę miał może raczej ekonomską niż pańską, lecz nie mniej poważną i imponującą. Ręce duże, okryte włosami brunatnemi, jakby nabrzmiałe, prawie zawsze trzymał za sobą na plecach; spoglądał z pod brwi przenikliwie, ale ostrożnie, tak, aby go na badaniu nie pochwycono. Usta przez nawyknienie do milczenia zaciśnięte były i bez wyrazu... Twarz cała, nigdy się prawie uśmiechem i weselem nierozpogadzała, ponuro i surowo patrzał, acz bez gniewu. Zimne jakieś uspokojenie, znamionujące wolę żelazną, malowało się na obliczu, na które ludzie darmo spoglądali chcąc czytać z niego — była to księga na siedem zamknięta pieczęci. Nie zdradzał się Czermiński ani słowem, ani miną. Często bardzo, gdy go nagle pytaniem zaskoczono, nie odpowiadał wcale, choć przyzwoitość wymagała choć pół słowa. Wolał się narazić, niż skompromitować.
Prawda, że gdy słowo rzekł, lub podpis położył, słowo to było święte, a podpis ważył za czyste złoto; lecz obojga trudno od niego było dostać.
Od lat już dwudziestu kilku znano w okolicy Czermińskiego, który miał teraz pewnie około sześćdziesięciu, choć się zdrowo trzymał i krzepko. Po za temi laty dwudziestu z okładem leżała przeszłość ciemna, w którą tylko domysłami sięgano...
Zdawało się nie ulegać wątpliwości, iż musiał być szlachcicem, za takiego przynajmniej uchodził, rodziny wszakże i koligacyi, jakie cała szlachta miewa, nie widziano koło niego. Pytany o originem, odpowiadał jak z kamienia, ogólnikami, mruczeniem i puszczał pytanie per non sunt.
Wiadomo było, że niegdyś przed owemi laty dwudziestu kilku, pełnił jakąś służbę officyalistowską na dworze państwa Rawskich. Jedni mówili, że od pisarzowstwa przy gorzelni zaczął, drudzy że od ekonomii, inni, iż od miłej dzierżawy. Rawscy naówczas dojadali ogromnych dóbr, które nieopatrzność ich własna i dziadowska przyprowadziła do ruiny. Była rodzina bardzo można, z pierwszemi domami rzeczypospolitej skolligacona, wplątana za Sasów i za Poniatowskiego do wszystkich kabał i intryg ówczesnych, czepiająca się ciągle dworu, żyjąca w końcu długami i nadziejami nieokreślonemi... Gdy ów Czermiński zjawił się u Rakowskich, już oni jak tonący brzytwy chwytać się musieli, nie mogąc czy nie umiejąc chwycić oszczędności i pracy...
Rawski, który miał jednę tylko córkę spodziewał się dla niej świetnego losu, ciągle w podróżach, po dworach, w Wiedniu, Paryżu, Berlinie szukał czegoś, co sam podobno, ściśleby oznaczyć nie bardzo umiał. Ta córka była nieładna wcale, majątku nie miała tylko pozór jakiś wątły, stosunki ojcowskie nadwerężyło niepowodzenie, zmarła matka i sam Rawski wreszcie w podróży gdzieś na noclegu apopleksyą został tknięty...
Pozostała sierota napróżno się odzywała do rodziny, z którą dawniej z powodu różnicy w zapatrywaniach i opiniach — zerwano. Nikt jej na pomoc nie przybył...
W historyi tego domu i pana Bonawentury Czermińskiego następuje tu ciemny epizod, w którym najbystrzejsze oko rozwikłania wypadków dostrzec nie może. Nikt nie wiedział jak się to stało, iż ostatnia wielkiego imienia dziedziczka, wychowana do wielkiego świata, dumna, mogąca się odezwać do najświetniejszych pokrewieństw opieki, niepojętym sposobem oddała rękę — wielce niepewnego pochodzenia, bardzo wątpliwej ogłady i wychowania, gburowatemu Czermińskiemu.
Stało się to w ciszy — potajemnie — niespodziewanie; a gdy nowożeńcy się trocha na świat pokazali, jawnem było dla wszystkich, że mąż zamiast być najniższym sługą żony, jak wypadało na biednego szlachetkę, zdawał się łaskę czynić jej, że ją wziął, i obchodził się z nią surowo i bezwzględnie.
Z majątku Rawskich ocalił coś Czermiński prawdziwym cudem, ale to były deski tylko z rozbitej nawy... Na tych płynąc, począł się dorabiać, gospodarzyć, spekulować, brać dostawy, kupczyć, frymarczyć, we współki wchodzić z żydami — i w lat dwadzieścia kilka niepłonnie go rachowano na kilkakroć milionowego bogacza... Same dobra, chociaż wszystkie z bankowemi kupowane długami, szacowano na parękroć stotysięcy dukatów, a fama niosła, że kapitałem obracał daleko znaczniejszym, zawsze będąc gotów do kolosalnych przedsięwzięć, na które o kaucye nikogo nigdy nie prosił. Składał ją w gotówce, i na obrót nie potrzebował pożyczać.
Otaczał go też powszechny szacunek, i przed śmiesznym, starym, zrujnowanym dworem w Rakowcach z dala odkrywano głowę.
Czermiński mimo tylu milionów żył niemal po ekonomsku, nosił się szaro, chodził w butach kozłowych, jeździł kałamaszką, mieszkał pod słomą i w pychę się nie wzbijał wcale. Skłonniejszy był do udanej i przesadnej pokory, niż do buty i napuszenia. Ustępował z drogi chętnie, do żadnych dostojeństw się nie piął, od urzędów wymawiał i tryb życia wiódł nader skromny.
Popularności też w obywatelstwie mieć nie mógł, głównie z tego powodu, że — jak się wyrażano — uczynnym nie był wcale. Pieniędzy absolutnie nie pożyczał nikomu, chociażby na najpewniejszą w świecie hypotekę: na to nigdy gotówki nie miał. Próżno było stukać o to do niego. U drugich też na procenta nie brał, i stosunków pieniężnych w ogóle unikał, wyjąwszy z żydami, z którymi w konszachtach był nieustannych. Wynikło z tego naturalnie, że mszcząc się za nieuczynność, niektórzy mu semickie pochodzenie przyznawali, o czem on dowiadując się, tylko ramionami ruszał. Na twarzy zresztą nie było najmniejszego śladu krwi wschodniej.
Pracowite życie Czermińskiego nie dozwalało mu zawiązywać stosunków i zabawiać się po szlachecku. Mało kto u niego bywał, rzadko on u kogo. Zimno grzeczny dla wszystkich, nie stroniąc od nikogo, znał się z sąsiadami, ale ich nie zapraszał, nie ugaszczał, i na odwiedzinach czasu nie tracił.
Patrzano nań, po staremu mówiąc, jak na raroga, mało kto go mógł zrozumieć, zazdroszczono mu tylko ogromnej i rosnącej fortuny i podziwiano wytrwałość. Nie zbywało też na plotkach o domowem pożyciu, o stosunku z żoną, nad którą się litowano, o wychowaniu dzieci.
Państwo Czermińscy mieli dwóch synów dorosłych.
Pani Czermińska Leokadya z Rawskich, którą widywano w kościele co niedziela i święto, prawie równie była trudną do rozwikłania zagadką jak sam pan Bonawentura.
Starsza od niego, wysokiego wzrostu, chuda, żółta, surowej i smutnej twarzy, zawsze czarno ubrana, milcząca, bez uśmiechu, jakby zadumana, z ustami zaciśniętemi na wzór męża, nie dopuszczała nikogo do przyjaźni i poufałości, jakby się obojga lękała, jakby unikała, by oko zbyt ciekawe w stosunki jej domowe się nie wkradło...
Między nią a Czermińskim na oko panowała harmonia największa, nigdy nikt nie dostrzegł tu cienia nieporozumienia, sprzeczki, oporu, kwasu jakiegoś... Bonawentura był panem w domu, rozkazywał i słuchano go... Czułości między małżeństwem nie było też widocznych, ani tych przysług i troskliwości o siebie wzajemnej, które miłości i przywiązania dowodzą. Rzadko nawet rozmawiali z sobą: mąż miał nieustanne zajęcie, pani wolała samotność z książkami, wspomnieniami, robotą jakąś lub nabożeństwem, gdyż wielce była pobożna.
Z bliska się jednak przypatrując stosunkom domowym, służba bystrzejsza odgadywała między mężem a żoną utajoną jakąś walkę, nie wychodzącą na jaw nigdy, upartą, w której pokorna, cicha, zrezygnowana pani nie zawsze zwyciężoną bywała.
Pomiędzy nim a nią nie było zaufania, zażyłości, zwierzeń wzajemnych. Czermiński często nie wiedział nic o żonie, ona nigdy nie odgadła co miał poczynać, gdzie i z czem jechał, co przedsiębrał. Najczęściej po obiedzie na chwilę spotykali się w gościnnym pokoju, wymieniali słów kilka — Czermiński, gdy było potrzeba, coś zadysponował, — i rozchodzili się każdy w swoją stronę.
Skutkiem zapewne jakiegoś dawnego układu między małżeństwem, jakiejś umowy wzajemnej, nastąpił jakby podział dzieci między nimi. Starszy Leoś był ulubieńcem matki i pod szczególną jej opieką; młodszy Moryś należał wyłączniej do ojca. W wychowaniu ich obu czuć się to dawało...
Leoś piękny bardzo chłopak, arystokratycznych rysów, do matki podobny, ale nierównie wdzięczniejszą mający twarzyczkę, smukły, zręczny, żywy i chciwy życia, — pomimo cichych ojcowskich sarkazmów i gderania, wychował się na panicza. Moryś przysadkowaty, rysów nieregularnych, zdrów, silny, gburowaty, miał mrukliwy i milczący ojca charakter. Bracia nie bardzo przystawali do siebie i nie lubili się też bardzo...
Gdy obaj byli w domu, Leoś przesiadywał u matki, Moryś narzucał się ojcu do pomocy w gospodarstwie i rachunkach. Leoś żartował z brata i jego gustów, choć półgębkiem, bo się go lękał; Moryś wyśmiewał paniczyka otwarcie, choć matka go wzrokiem surowym karciła za to.
Potęgą, która domem, rodziną i wszystkiem rządziła, był ojciec zawsze. Starczyło jednego jego spojrzenia, by nakazać milczenie, rozwiązać spór, zakończyć rozmowę. Sprzeczać się z nim ani było podobna — nie wdawał się on w spory, — wyrokował i milczeć kazał. Żona naówczas spuszczała oczy, dawała znak dzieciom, i pierwsza była przykładem posłuszeństwa, choć twarz jej smutna i posępna, niekiedy żywym na chwilę rumieńcem okryta, świadczyła, że cierpi... Na to Czermiński mało zważał, czułym nie był wcale — obawiał się go zarówno Leoś, jak faworyt Moryś, jednemu bowiem równo jak drugiemu nie przebaczał. Posłuszeństwo żony czy było pozorne czy rzeczywiste... trudno o tem sądzić było. Gdy szło o Leosia, choć zamilczała, najczęściej w niepojęty sposób umiała na swojem postawić.
W chwili gdy opowiadanie się nasze poczyna, dwór w Rakowcach składał się z tych czterech osób, rodziny i bardzo niemłodej kuzynki samej pani, jej towarzyszki i powiernicy, panny Damianny Rawskiej. Tak chuda, żółta i słuszna jak pani Czermińska, równie milcząca w przytomności samego pana — na pozór cierpliwa i zrezygnowana, panna Damianna miała coś w spojrzeniu tak przeszywającego mściwie, gdy patrzała na Bonawenturę, że spotkawszy jej wzrok, mógłby się był ulęknąć, ale nigdy na nią nawet nie spoglądał i zdawał się nie widzieć że istnieje.
Panna Damianna, pomimo nader skromnego ubrania, wyglądała nadzwyczaj arystokratycznie, i widocznie szło jej o to, aby w niej wielkiego rodu dziecię poznać było można. Trzymała się prosto, sztywnie, chodziła krokiem mierzonym, mówiła cedzonemi słowy, poruszała się obrachowując wszystkie ruchy swoje... Czermiński jej nie cierpiał, odpłacała mu to sowicie panna Damianna, choć przy każdej zręczności usiłowała być dla niego pełną poszanowania i czci największej. Trochę gorzkiego sarkazmu kryło się w tych wyrazach przesadzonego szacunku i uległości.
Dwie niewiasty przy Czermińskim rozmawiały tylko z sobą oczyma, i to z ostrożnością największą, komentując wejrzeniami każde słowo i czynność pana. Leoś czasem także do tej rozmowy oczu należał. Stary zdawał się nie widzieć i nie zgadywać co go otaczało, tak na to był obojętny.
Starszy syn, ulubieniec matki miał lat dwadzieścia i dwa, Moryś o rok od niego był młodszy... Charakterami jak twarzami wcale do siebie nie byli podobni, wychowanie też ich różniło. Leoś skończywszy szkoły, pomimo woli ojca, za usilnem naleganiem matki oddany był do uniwersytetu. Sam on wolałby może inne zawczasu rozpocząć życie, lecz musiał się zgodzić z przeznaczeniem. Wybrawszy sobie wydział nauk administracyjnych, uczył się ich tyle tylko, ile koniecznie było potrzeba, aby jako tako przebrnąć przez egzamina, i uzyskać stopień choćby rzeczywistego studenta... W istocie Leoś się bawił na uniwersytecie, należał do złotej, roztrzepanej młodzieży, był sławnym tancerzem, wybornym fechtmistrzem, jeźdźcem doskonałym i ulubieńcem płci pięknej. Lecz zdolności mając niepospolite, łatwość wielką chwytania ogólników, sąd dosyć trafny i logiczny, wydobył się zwycięsko zarazem z intryg salonowych i egzaminów akademickich.
Ani się można dziwować, że matka go uwielbiała, obcy bowiem zarówno unosili się nad tym dziwnie od natury obdarowanym młodzieńcem, którego siły starczyły na wszystko, na życie najrozpasańsze, na chwytanie ułamków wiadomości najróżnorodniejszych, na miłostki, pojedynki, robienie długów, pisanie wierszyków i szydzenie z całego świata. Leoś mówił kilku językami doskonale, więcej zdawał się umieć niż w istocie umiał, imponował nauczycielom, w salonie czarował wszystkich, a że był przy tem urodziwy, piękny, miły — unoszono się nad nim, świetną mu wróżąc przyszłość.
Wiedząc że ma być kiedyś niezmiernie bogatym, chłopak zawczasu się wdrażał do używania fortuny. Gusta też miał wykwintne i charakter do rozrzutności skłonny. Ojciec surowy wyznaczał na utrzymanie szczupłe bardzo fundusze, robienie więc długów stawało się nieuchronnem... Jakim sposobem i z czego je matka płaciła, unikając gniewu męża, któremu o tem ani wspomnieć nie było można — nie wiedział nikt. Płaciła je wszakże potajemnie, zaklinając ulubieńca, aby na dal poprawić się starał — co Leoś, całując ją po rękach, przyrzekał jak najuroczyściej, a nigdy nie dotrzymał słowa... Tłómaczenia jego tak były przekonywające, tak wymowne, iż matka ręce łamiąc, zapłakana, przebaczała, i uściskiem kończyła rozmowę, starając się nieszczęśliwego, strapionego pocieszyć,..
Czermiński mógł się potrosze wydatków syna domyślać z jego stroju, obyczajów, fraszek, które z sobą przywoził, nawet z nieostrożnej rozmowy i z denuncyacyi Morysia, który dużo umiał podpatrzeć i domyśleć się, a nic nie myślał taić — ale nie dawał poznać po sobie, iż wie o syna postępowaniu. Szydził tylko czasem z niego półgębkiem, co matce serce zakrwawiało.,
Przywiązanie jej bałwochwalcze do Leosia, musiało zarazem wywołać najprzód obojętność dla Morysia, który do niego wcale nie był podobny, potem niechęć i wstręt za to, że Leosia ocenić nie umiał. Gdy raz podobnych uczuć choć nasionko wpadnie w serce, już wzrostu i rozwinięcia się ich powstrzymać niepodobna.
I stało się, że miłość dla jednego, prawie nienawiścią dla drugiego się dopełniła. Moryś i to miał w jej oczach odrażającego, że do tyrana był podobny. Czermiński bowiem, powiedzmy tu w sekrecie, gdy rozmawiały z sobą poufnie panna Damianna z kuzynką, nie zwał się inaczej tylko „tyranem“. Na to imię zasługiwał, jeśli nie okrutnem znęcaniem się nad żoną, bo na to czasu nie miał, ani do tego usposobienia, lecz chłodem i surowością nieubłaganą.
Moryś dokończył szkół razem z Leosiem, ale do uniwersytetu ani on się napierał, ani go ojciec myślał oddawać. Postanowił kształcić go na praktycznego gospodarza, puścił mu mały folwark dzierżawą, powołał do pomocy sobie i zrobił z niego wybornego officyalistę.
Moryś tym sposobem uzyskawszy pewną swobodę, mogąc dogodzić swym upodobaniom, puścił się na spekulacye i oddał cały gospodarstwu, handlarstwu, a potrosze młodzieńczym namiętnościom, których zaspokojenia szukał nie będąc wiele wymagającym... Jak matka unosiła się nad znakomitym Leosiem, tak Czermiński, choć się z tem nie odzywał, niezmiernie był uszczęśliwiony z Morysia. Z blizka się przypatrując każdemu krokowi jego, cieszył się, że w nim znajdzie następcę, wykonawcę swych planów, pomocnika... widział w nim siebie jednem słowem.
Chociaż rodzina dzieliła się na dwa obozy — dla obcych wewnętrzne jej sprawy prawie były zakryte... Odgadywano coś, lecz oboje Czermińscy mieli na tyle taktu i wstrzemięźliwości, iż się nie wydawali z tem co ich dotykało i bolało.
Pan Bonawentura nie mówił nigdy prawie o niczem, sama pani nie miała zręczności wydać się z troskami i bolami swemi. Ciekawe oczy zwrócone na dwór w Rakowcach, nie widziały nic z dala, oprócz spokojnego życia nader skromnego mimo bogactw ogromnych, prócz dworu w ruinie, nieustannego krzątania się i pracy starego pana, zabiegliwości Morysia i lekkomyślności Leosia.
Leoś obiecujący być lepszym sąsiadem i wnijść w obywatelstwo, którego żywot i obyczaje mu smakowały, był już na oku wszystkich... Starano się go wciągnąć do domów, poprzyjaźnić z nim, zaskarbić go sobie... Matki przypatrując mu się z daleka wzdychały na intencyą córek, córki z ukosa i ostrożnie mierzyły go bojaźliwemi oczkami, bracia szukali z nim znajomości, ojcowie podawali mu szerokie dłonie, zapraszając do domów, powołując na polowania i układając dlań zabawy.
— Jak ono jest to jest, mówiono, czy ten Czermiński z ekonomów, czy z wychrztów, ale łotr milionów się dorobił, i syn będzie całą gębą panem!
Przymioty osobiste pana Leona bezwątpienia wpływały wiele na wziętość, jaką miał u ludzi, lecz ojcowska szkatułka przyczyniała się także do uczynienia go wszędzie gościem pożądanym... Otaczała go złota aureola, która zawsze na świecie otwiera drogi i serca — cóż dopiero w tych czasach praktycznych, pozytywnych, rozumnych, nieznających nic nad to co się zmierzyć i zważyć daje!... Rachowano pana Leona, w najgorszym razie, na parę milionów, a to jedynie czyniło go najpowabniejszym z młodzieńców.
I wszystkie budowane na nim nadzieje rodzicielskie i panieńskie, choć tak wcześnie około ziszczenia ich zaczynano się krzątać — niestety! — zagrożone były mocno, bo Leoś już szalenie się kochał...
Matka i jej powiernica wiedziały o tem; ojciec co najmniej, mógł się czegoś domyślać. Moryś jeden z pierwszych wyszpiegował kochanego braciszka, ludzie dworscy już o tem między sobą szeptali, a w sąsiedztwie nie przypuszczano nic jeszcze, i cieszono się tem, że piękny chłopak towarzyski był i łatwy do zawierania znajomości... mógł więc paść ofiarą zręcznie zastawionych sieci.


Jakby na przekorę i zawstydzenie rakowieckiego dworu, którego niezgrabna strzecha słomiana kryła owe miliony w pocie czoła uciułane przez Czermińskiego, — o niewielkie pół milki od niego stały pałace i rezydencya pani marszałkowej Falimirskiej.
Świeciła ona po książęcemu z daleka. Jak się to bardzo często u nas przytrafia, dwór rakowiecki i zabudowania Holmanowa, umieszczone były niemal na skraju dóbr tego nazwiska, tak, że mimo obszerności obu majątków, blizko z sobą sąsiadowały. O ile Czermiński ukrywał się z tem co miał i unikał popisywania z rzeczywistą swą zamożnością, o tyle w Holmanowie, jeszcze za czasów nieboszczyka marszałka, i w skutek nawyknienia po jego zgonie, starano się rezydencyą uczynić wspaniałą, bijącą w oczy, jak najbardziej pańską a magnacką.
Stan fortuny po Falimirskim pozostałej nie usprawiedliwiał — jak mówiono — wcale tych zbytnich pretensyi; lecz nazwyczajono się do grania tej roli, i przy niej wdowa się chciała utrzymać.
Holmanów więc jaśniał pałacem z końca XVIII wieku budowanym wedle rysunku jednego z architektów Stanisława Augusta, miał park obszerny, kaplicę piękną, oficyny po obu skrzydłach rozległe, i utrzymywany był tak, iż bodaj panującego w nim przyjmować można było. Zachowywała się tu tradycya i pokazywano pokój, w którym na oglądanie kanału Ogińskiego jadący król, filiżankę kawy z rąk pięknej hrabiny wypić raczył, przyczem mu odśpiewano kantatę i opasano go wieńcem różanym...
W pośrodku pałacu była żółto marmoryzowana sala z chórem, w której dawano bale... apartamenta dla gości mnóstwo ciekawych zachowywały wspomnień z dawnych czasów...
Gmach w Holmanowie, utrzymywany, o ile się to dawało, na dawnej stopie, w czasie gdy się powieść nasza poczyna, zamieszkały był przez wdowę po marszałku Falimirskim, panią Euzebię z baronów Ingelheimów Falimirską i jedyną jej córkę pannę Felicyę. Za życia nieboszczyka stosunki jego z własną familią, z powodu małżeństwa, które nie w smak jej było, zerwały się zupełnie; śmierć nie przyczyniła się do ich odnowienia. Pani Falimirska więc dosyć była osamotniona, gdyż baronowie Ingelheimowie, jeśli gdzie jeszcze jacy byli, jakoś się nie zgłaszali do niej; wątpiono nawet po świecie o ich egzestencyi.
Tajemnicze to było owo pochodzenie, którego źródeł kazano szukać gdzieś między szlachtą kurlandzką. Pan Falimirski poznał swą żonę w Warszawie w domu książąt L... z którymi jakoby miała być w jakiś niezrozumiały sposób spokrewniona. To pewna, że książę L..., którego żona dobrze od niego była starsza, do ładnej panny Euzebii po ojcowsku był przywiązany, że ją wyposażył, dał wspomnianą wyprawę, losem się jej zawsze zajmował, bywał w domu marszałkowstwa i przesiadywał w nim bardzo często, i do ostatka opiekuńczym obowiązkom został wierny...
Że ludzie o tem najrozmaiciej mówili — temu się dziwować nie można. Przywiązanie bezinteresowne zawsze jest podejrzywane, tłómaczone, spotwarzane, bo ci co do niego nie są zdolni, w drugich go przypuszczać nie chcą...
Pani Euzebia, pomimo już niepierwszej młodości, dzięki staraniom usilnym około zachowania reszty swych wdzięków, była jeszcze, powiedzieć można — wcale piękna. Miała figurę prześliczną, postawę niezmiernie pańską, oczy czarne niezrównanego ognia i blasku, uśmiech czarujący, choć nieco sztuczny i wyuczony, rękę klassyczną (odlewano ją dwakroć z gipsu jako wzór dla rzeźbiarzy) nóżkę dziecinnej małości i cudownie ukształconą... Wszystko to, mimo lat czterdziestu kilku zachowało się jeszcze, prawie nietknięte zębem czasu... na twarzy tylko małe, niedostrzeżone prawie fałdziki zarysowywać się zaczynały. Większej elegantki nad panią Euzebię nie miała okolica; ona dawała ton, ona była mody wyrocznią, nikt nad nią lepiej nie znał i nie przeczuwał tych kapryśnych zmian mody, które zdają się urągać z daru wieszczego ludzi... Od rana do nocy, ilekroć się ukazywała światu, sługom nawet i gminowi, występowała zbrojna zawsze, zawsze piękna, wytwornie, choć niby skromnie ubrana... pachnąca, jaśniejąca... urocza... Ze wszystkimi też i zawsze umiała być panią, i nigdy nie dopuściła ani poufałości drugich, ani sama nie zapomniała co była winna baronom Ingelheimom i kuzynostwu z księciem L.... Uśmiechano się z tej sztywności zbytnie, z tego ceremoniału przesadnego, jaki zachowywano w Holmanowie, lecz musiano się do niego stosować...
Jedynaczka, ubóstwiane dziecię, panna Felicya, wychowana przez tak dostojną matkę, przejęła się zupełnie jej obyczajem, wynaśladowała ją wybornie. Była to piękność rzeczywista, której nawet pieszczoty i minoderye wyuczone od matki nie mogły popsuć, było to cudo, był to ideał. Tak ją ściskając, całując, wpatrując się w nią z zachwytem, w oczy po sto razy na dzień zwała mama...
Po niej odziedziczyła Felicya śliczną kibić i kształty zachwycające. Oczy czarne, uśmiech pociągający, rączki i nóżki cudowne, cały wdzięk, z dodatkiem jakiegoś wyrazu melancholicznego, rozmarzonego, który ją czynił niebezpieczniejszą jeszcze...
Było to bardzo dobre dziecię, łagodne, do szczęścia zrodzone i niedomyślające się nawet cierpienia, pewne, że los dla niego tylko jasne gotował niespodzianki. Córka chrzestna księcia L... który ją kochał jak własną, od kolebki nawykła widzieć świat na kolanach przed sobą, na usługach. Felicya śmiała się do życia, jak kwiatki do słońca. Nie mając nadzwyczajnych talentów, naturę nawet dosyć leniwą i obojętną, Felicya nie była umysłowo upośledzona... Być może, iż inne wychowanie uczyniłoby z niej było istotę jeszcze świetniej rozwiniętą, że macierzyńskie pieszczoty powstrzymały rozkwit jej duchowy... ale tak jak była — panna marszałkówna, samą twarzyczką, oczyma, uśmiechem zdolna była najrozumniejszego obałamucić człowieka. Każdemu jej słówku znaczenia dodawał wyraz twarzy i oczu tajemniczy, każde jej skinienie zdawało się pełne rozumu, dowcipu... czegoś mistycznie porywającego... Nie potrzebowała mówić... oczy, usta, kształty wymownie za nią przemawiały, jak mówią greckie posągi.
Wszystko co najstaranniejsze wychowanie dać może i powinno, wedle praw świata, do którego należała marszałkówna — miała ona, dzięki staraniem rozkochanej w niej matki. Mówiła po francusku jak Paryżanka, po angielsku wybornie, trochę po niemiecku, malowała kwiaty z natury guaszem, grała nawet Liszta transkrypcye, mimo drobniutkiej rączki, tańcowała jak istota powietrzna, a na wszelki przypadek, gdyby się lord chciał o nią starać — nauczono ją dobrze jeździć konno...
Czegóż więcej wymagać było można?
Nie ucząc się, z natury już miała ów wdzięk ruchów, pozy, — nieobmyślany, niewyszukany, który w każdej chwili czynił ją obrazkiem... Nie mogła, nie potrafiłaby być niezręczną i niezgrabną — wdzięk mieszkał w niej i kierował nią, choć się o to nie starała. Miała go dziecięciem jeszcze, urósł z nią potem i stał się niezrównanym... Matka z dala czasem stojąc, patrzała na nią, kazała się wpatrywać drugim, łamała ręce, szalała w zachwytach...
— Takiej drugiej na świecie nie ma...
Być może, iż ostatnia guwernantka Francuska, która choć się z tem ukrywała, była niegdyś artystką teatru „Variétés“, i uczyła ją trochę deklamacyi i mimiki — przyczyniła się też do rozwinięcia nieco teatralnych ruchów i poz, jakie Felicya przybierać lubiła...
Było to cudo — jednem słowem... była to pieszczoszka... i na to się godzili najzazdrośniejsi, że piękniejszej istoty znaleść było trudno. Szukano w niej wad i tylko tę odkryto, że była... arystokratyczną do zbytku, do wsi nie stworzoną...
Matki dziewic, które tych przymiotów nie posiadały, zawczasu utyskiwały nad losem tego, co się kiedyś miał z nią żenić!
W istocie kwiatek to był nie do uszczknięcia dla tych kawalerów, jacy tam na grzędach sąsiedzkich rośli, bo panna Felicya, jak roślina oranżeryjna, potrzebowała ciepła, światła, otoczenia, troskliwości, pieszczot, jakich życie nasze wiejskie dać nie może. Nie była stworzona ani do pracy, ani do cierpienia, ani do prywacyi... Pierwszy mróz mógł ją zwarzyć na łodydze.
Życie matki i jej, od dziecięctwa dało jej nawyknienie do zbytku, który się stał potrzebą... Bez pięknego stroju, bez mnóstwa drobnostek, bez życia wykwintnego, bez tego tysiąca dodatków, które dzikszym i zahartowanym wydają się ciężarem i śmiesznością, Felicya, jak bez powietrza żyć nie mogła...
Z rana noszono rękawiczki duńskie w Holmanowie; gdy ich zabrakło, dziewczę zalewało się łzami. Posyłano konnego do Brześcia, pisano o nie do Warszawy... jakże wyżyćby bez nich matka i córka potrafiły? Tak samo było ze wszystkiem innem, do czego nawykły.
Pani Falimirska miała kamerdynera, liczną służbę, fraucymer mnogi, kuchnię wykwintną, ogrodnika drogiego, ekwipaże eleganckie, a etykieta na jej dworze aż do przesady ściśle była zachowywana.
Gorszono się niesłychanie, gdy kto śmiał na obiad przybyć bez fraka i jasnych rękawiczek. Panie, czy się kogo spodziewały, czy nie, najmniej dwa razy na dzień zmieniały toalety... Felicya lubiła się stroić, i miała smak tak wytworny i wykształcony jak matka. Wszystkie prawidła życia wielkiego świata umiała doskonale, i z poszanowaniem nadzwyczajnem je zachowywała.
Za życia pana marszałka Falimirskiego, pani Euzebia wcale się nie zajmywała interesami, mąż i opiekun książę L... czuwali nad tem, ażeby jej nie zbywało na niczem. Co rok jeździła gdzieś do wód, często zimę spędzała w Warszawie, nigdy jej na nic nie zabrakło. Gdy nieboszczyk marszałek, wziąwszy na siebie niepotrzebnie ciężar urzędowania, a pragnąc występować, pozaciągał długi i poplątał interesa, książę przybywał w pomoc, i w życiu żadna nie zaszła zmiana....
Po śmierci Falimirskiego, który żonę kochał i i był dla niej sługą wygodnym, przyszło do rozpatrzenia się w interesach. Przybył książę opiekun, zaczęto się oryentować i stan majątkowy okazał się nieskończenie gorszym, niż można przewidywać było... Pani Euzebia, gdy jej o tem bardzo oględnie i ostrożnie oznajmił książę, nie mogła nawet zrozumieć o co chodziło... Rozpłakała się w końcu, zdała wszystko na opiekuna i oświadczyła, że bądź co bądź, zmiany trybu życia nie mogłaby ścierpieć, przypłaciłaby ją... życiem samem. Książę musiał wziąć wszystko na siebie...
Sam jednak będąc także podobno nie w najświeniejszem położeniu, zawczasu oświadczył, iż Felicyę trzeba będzie wydać bogato... i tym sposobem matce swobodny byt zapewnić.
Nie wątpiono bynajmniej, iż to cudo nieocenione, godne książęcych progów — najłatwiej w święcie będzie wydać za kogo się zechce... W ostatniej podróży za granicę wprawdzie Felicya robiła zjawieniem się swem furore wszędzie, lecz żaden książę udzielny, żaden lord angielski, żaden nawet milioner amerykański o rękę się jej nie zgłosił. Kochał się szalenie tylko jeden malarz i komissant banku od Torlonii.
Naówczas to, wróciwszy do Holmanowa, pani Falimirska powzięła myśl szczęśliwą, zobaczywszy Leosia w kościele — wydania córki za syna milionera Czermińskiego. Ojciec obrzydliwy, brudny sknera wcale nie wchodził w rachunek, matka była pięknego rodu, majątek spodziewany ogromny, a Leoś się prezentował tak ładnie, tak dystyngowanie, iż prawie niemal — został uznany godnym Felicyi...
Powziąwszy tę myśl, pani Euzebia, która nic nie czyniła bez porady i zezwolenia księcia opiekuna, siadła do niego pisać: Cher Prince! „une idée merveilleuse.. “ zapisała na cztery strony półarkuszek bujnym swym charakterem — wysłała go na pocztę natychmiast i miała pociechę otrzymać odpowiedź w której stało: „Vous êtes un ange“. Książę kładł tylko za warunek, aby owego pretendenta tak ściągnąć, żeby się ani śmiał, ani mógł domyślać, iż go pożądano... Wypadało nawet robić mu w początkach trudności...
Pani Euzebia, chociaż na wsi nieco straciła rutynę intrygi, zachowała wyborne tradycye, miała ten instynkt niewieści, który ciemnemi ścieżkami chodzić umie przedziwnie; nie trudno więc jej było, postarać się o znajomość z Leosiem, tak, by młodzieniec najpewniejszym był, że on sam jej pierwszy zapragnął.
Niejaki Malborzyński, od dawna z rekomendacyi księcia był rządcą i plenipotentem w Holmanowie... Chodziły głuche wieści, iż jakieś potajemne pokrewieństwo, do którego się przyznać nie było podobna, łączyły go ze starym księciem.... Był to piękny, wykształcony, salonowo wychowany człowiek, którego rysy twarzy wielce dystyngowanego typu, trochę nawet księcia L... przypominały. Nie zdawał się wcale na rządcę stworzonym, gusta miał pańskie, konie i myśliwstwo lubił, piękne towarzyszki nadewszystko — pieniędzy utrzymać nie umiał, ale był człowiek poczciwy, przywiązujący się, serdeczny, i — choć z nim często bywała bieda... utrzymał się na swem miejscu za marszałka, zachował je po jego śmierci. Wybryki Malborzyńskiego, jak fantazye pani Euzebii opłacał po cichu ów książę, który za grzechy młodości, pokutę odprawiał z rezygnacyą.
Pan Aleksy Malborzyński posiadał całe zaufanie marszałkowej, którą wielbił. Już wyłysiały kawaler, trochę wiejskiem życiem zardzewiały elegant, o ożenieniu nie myślał, losu sobie innego nie szukał, dobrze mu było w Holmanowie, robił co chciał, żył jak pan, przyjmował kogo mu się podobało, pracował tylko przymuszony — więc trzymał się tej, choć nie pańskiej klamki.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim plenipotenta i rządcy nie było podobna, ubierał się z jaskrawą elegancyą, jeździł koczykiem, miał piękne konie wierzchowe, dawał wieczory w oficynach, przyjmowano go w sąsiedztwie, grywał grubo, paplał po francuzku i kobiety go niezmiernie lubiły...
Pomimo tej powierzchowności, która lekkomyślnego zdawała się człowieka oznaczać, Malborzyński nie najgorszym był do interesów. Lubili go wszyscy, a miał swój właściwy sposób załatwiania rzeczy najzawilszych... Śmiał się, ściskał, całował, śmieszył drugich, poił, karmił, dawał prezenta, i — zawsze się jakoś z biedy umiał wykręcić. Nawet gdy trzeba było pożyczyć pieniędzy — rzecz, jak wiadomo, najtrudniejsza i osobnego daru wymagająca — Malborzyński najtwardsze kruszył serca i najhermetyczniej zamknięte szkatułki otwierał. Prawda, że jego słowo było — święte. Co obiecał, tego dotrzymał, bądź co bądź.
Pan Aleksy był na pół przyjacielem domu, pół sługą; marszałkowa go pieściła i oszczędzała, on też padał przed nią, klękał przed Felicyą, a rządził się w Holmanowie... jak mu się podobało. Gdy trzeba było co mówić pani Euzebii, przekonać ją, nakłonić, pan Aleksy zawsze spełnił co chciał.
Potarł łysinę, zadumał się nieco, szedł do pałacu, zabawił godzinę, zaczynając rozmowę od zupełnie obcego przedmiotu — i — na końcu przeprowadził co mu było potrzeba.
Malborzyński był pięknym mężczyzną co się zowie, twarzy wesołej, nieco szyderskiej, z wąsikiem starannie podkręconym do góry — ubierał się zawsze wytwornie, ręce miał piękne i białe, w obejściu się znać w nim było obytego ze światem i lepszem towarzystwem... gładki był i łatwy... i marszałkowa miała słabość do niego...
Po odebraniu listu od księcia, jednego wieczorku wezwano pana Aleksego do marszałkowej. Był to wieczór letni. Felicyi matka poradziła przejść się po świeżem powietrzu, zostali sami. Piękna pani z tajemniczym wyrazem zbliżyła się do ulubionego plenipotenta, który za wczasu usiłował, patrząc jej w oczy, myśl odgadnąć.
— Mój panie Aleksy, odezwała się głosem pieszczonym, który był jej właściwy, pani marszałkowa — mam z tobą pomówić, o jednej, bardzo — ale to nadzwyczaj ważnej sprawie! Wielka tajemnica!
Malborzyński słuchał, udając poważnego.
— Idzie o... projekt niesłychanie dla nas... ważny! powiadam ci... Ale — sekret!
Położyła palec na ustach.
— Mam dla Felicyi męża!! szepnęła ledwie dosłyszanym głosem... Pisałam już o tem do księcia, zasięgając jego rady. Nons sommes d’accord... Mój panie Aleksy, ja na ciebie rachuję, musisz mi dopomódz...
Zerwał się plenipotent żywo...
— Ależ ja, choćby przyszło życiem przypłacić, jestem na usługi...
— Ja to wiem, ciągnęła dalej po cichu marszałkowa — i dla tego, wam się jednemu zwierzam... Nie domyślasz się o kogo chodzi?
— Nie mogę, nie umiem...
— Widziałeś młodego Leona Czermińskiego?
Na to zapytanie, jakby rażony mocno, zadumał się głęboko pan Aleksy.
— Słowo daję, zawołał z zachwytem — boski projekt! Słowo daję! Prawda! Czermiński po sobie zostawi miliony, chłopiec ładny, do rzeczy... miły... podobać się może — ale ojciec... ojciec...
Marszałkowa zamilkła...
— Ojciec — powtórzył jeszcze Malborzyński i westchnął.
— Przecież nie wieczny! odezwała się Euzebia.
Nastąpiło milczenie; z twarzy marszałkowej mógł wyczytać pan Aleksy, że się ojca nie ulękła tak dalece, i że od myśli swej nie chce ustąpić.
— Znasz pana Leona? dodała.
— A jakże! spotykałem go w sąsiedztwie na polowaniach, w mieście... Miły bardzo...
— Mój panie Aleksy — szepnęła rękę mu kładąc na ramieniu — coś trzeba zrobić takiego... żeby go nie prosić, nie ciągnąć... nie dać mu poznać, iż się go chce mieć... a... sprowadzić go do nas... rozumiesz?
— Doskonale! rzekł zamyślając się pan Aleksy — to się zrobi...
— Ale ostrożnie! pour l’amour de Dieu! żebyś nas nie skompromitował.
— Uchowaj Boże! o to niech pani będzie spokojna... ja w tem...
Marszałkowa ścisnęła go za rękę; Malborzyński pocałował ją w dłoń białą.
— Proszę się na mnie spuścić...
— Że zobaczywszy Felicyę, musi się w niej śmiertelnie rozkochać — to nie ma wątpliwości...
— Najmniejszej! rozśmiał się plenipotent — a gdyby nawet nie miał na to odwagi, łatwo podbić bębenka...
I powtórzył jeszcze, swym obyczajem: — Ja w tem, proszę spuścić się na mnie...
W tydzień potem było polowanie w Holmanowie, które wydawał Malborzyński. Znalazł się na niem pan Leon... Istnym przypadkiem wieczorem poszli się goście przejść do ogrodu, bo pań w domu nie było... Tymczasem wróciły one z przejażdżki wprost przez ogród, i tu w ulicy spotkały gości Malborzyńskiego. Plenipotent ich prezentował, marszałkowa na wieczerzę prosiła... Leoś zobaczywszy pannę Felicyę w amazonce, potem w sukience białej... został zachwycony — oszalał!
Przed wieczorem było trochę muzyki, zawiązała się rozmowa — złożyło się dziwnie, że nikt do niej Leosiowi nie przeszkadzał. Panna mówiła mało, on wiele, a jednak był najpewniejszym pan Leon, że cudowne rzeczy z ust jej słyszał... Patrzał jej w oczy i czytał jak w książce, poemata całe... Serce mu biło okrutnie; wszystkie piękności w których się już kochał dla wprawy, do których wzdychał jeszcze, znikły, zatarły się, zgasły — zapomniane zostały. Leoś po pierwszem osłupieniu, wpadł w jakąś gorączkę, mówił, dowcipował — śmiał się — nadskakiwał, popisywał — i potrafił podobać się najprzód matce, potem nawet pannie Felicyi.
Nienatarczywie, grzecznie, chłodno, proszono go, aby odwiedzał Holmanów; marszałkowa posunęła uprzejmość do tego stopnia, że wspomniała, iż radaby poznać jego matkę, o której wiele słyszała. Leoś powrócił do domu rozmarzony, lecz nie zaraz się matce przyznał...
Po odjeździe jego, pani Euzebia bardzo zręcznie córce dała poznać, iż pan Leon jest wielce przyzwoitym chłopakiem, w dodatku niesłychanie w przyszłości bogatym. Potajemne odwiedziny w Holmanowie rozpoczęły się od tego, że Leosia nie zawsze przyjmowano, że nawet czasem kwaskowatą mu twarz ukazywała mama, że córkę chowano. Gra była nadzwyczaj zręcznie prowadzona, ażeby młodzieńca rozognić. Pan Malborzyński wprosił się, narzucił na konfidenta. Przyjaźń między nimi zawiązała się serdeczna, gorąca... bezgraniczna... poprzysięgli sobie braterstwo...
Pan Aleksy wymógłszy umiejętnie wyznanie na Leosiu, nie krył przed nim, że pozyskanie serca i ręki panny jest zadaniem niesłychanie trudnem. Radził nie desperować, ale przewidywał straszliwe zawikłania... Książę opiekun, matka wiele wymagająca, rodowe wymagania, majątkowe sprawy... wreszcie samo serce dziewczęcia... wszystko stawało na drodze, o wszystko dobijać się, walczyć było potrzeba...
Malborzyński przyrzekał uroczyście dopomagać, uczył jak chodzić, rady dawał, pocieszał, i wziął w swe ręce wszystko... Dalej szło już wedle jego planów, skombinowanych z temi, które marszałkowa podawała.
Matka miała jednak tyle taktu, że córki nie wtajemniczała w to, co robiła — ograniczając się zręcznem tylko ułatwianiem przyzwoitego zbliżania się Leosiowi... i poddmuchywaniem ognia, który miał wybuchnąć. Młodych dwoje, kochali się tym trybem odwiecznym, dziecięcym, poetycznym, przez który każda młoda, świeża miłość przechodzi... Zaczepiali pół-słówkami, zrywali kwiatki, Leoś kradł małe pamiątki... poufałość rosła, serca biły, marzyły głowy, zrodziło się słodkie nawyknienie. Felicya posmutniała, Czermiński dostawał gorączki...
Matka Leosia domyśliła się wszystkiego, a zagadnięty syn wylał na jej łono tajemnicę swej miłości. Widziała ona Felicyę w kościele a gdyby nawet nie była tak piękną, polubiłaby była każdą ukochanego syna namiętność. Pałac, ekwipaż, elegancya, których tylko wspomnienia z dziecięctwa pozostały biednej pani Czermińskiej — ideały jej upragnione, — dodawały blasku pięknej marszałkównie. Ożenić z nią syna, było to wyprowadzić go z tej obrzydłej kałuży i śmieciska, w których całą rodzinę tyran utrzymywał...
Nie łudziła się wszakże matka Leosia, aby mąż jej mógł na to małżeństwo zezwolić. Znała ona jego usposobienie dla pani Falimirskiej i jej domu. Ilekroć wypadkiem mowa była o nim, Czermiński tak pogardliwą robił minę, iż o wstręcie dla tych — jak on ich zwał — bankrutów, nie było wątpliwości. Małomowny stary czasem nawet lakonicznych drwin z tego szychowego państwa pozwalał sobie.
Z razu ukradkowe odwiedziny Leosia uszły jego oka; potem, choć się o nich dowiedział stary, milczał, mierząc tylko syna groźnemi oczyma; naostatek, bodaj podżegnięty przez Morysia, surowo połajał.
— Nie włócz mi się do tego Holmanowa Po co to?... bankruty... Wszystko z kretesem kaduka warte.
Leoś zmilczał — z ojcem nie było sposobu się spierać; przed matką się użalił, postanowiono kryć się i taić, ale nie zrywać. Leoś groził że sobie w łeb strzeli — matka mało nie omdlała... Posądzając Morysia o zdradę, zawołała go do siebie, aby mu dać naukę. Moryś jak zwykle, stawił się hardo, począł brata wyśmiewać, a w końcu, gdy do łez przyszło, dał słowo, że się w to wdawać nie będzie i ojcu nic nigdy nie powie.
— Co mnie do tego, rzekł, że Leoś chce głupstwo zrobić. Albo to dla niego żona ta imościanka!... Książęca wychowaniczka... Ojciec nigdy w życiu nie pozwoli mu się żenić... Będzie tylko durzył sam siebie darmo i ją także. Jak sobie pościele, tak się wyspi... Wola jego...
Tak daleko zaszły rzeczy, że w końcu marszałkowa widziała się zmuszoną pana Leona zagadnąć o jego zamiary, grożąc niby zamknięciem mu domu. Rzucił się jej do nóg, oddając pod jej opiekę. Dała się zmiękczyć... Jednego dnia po nabożeństwie, marszałkowa spotkała się z matką Leosia... Rozmowa przy drzwiach zamkniętych trwała między nimi z godzinę. Pani Czermińska wyszła z niej poruszona, z oczyma zaczerwienionemi, ale z widocznym wyrazem energii na twarzy...
Leoś wieczorami mógł się wkradać do Holmanowa, pod różnemi pozory, widywać się z panną przy mamie, i — tymczasowo zamieniono nawet pierścionki, oczekując szczęśliwego czasu dla przyprowadzenia małżeństwa do skutku. Marszałkowej szło głównie o to, ażeby nieubłagany i nielitościwy Czermiński, syna, którego nie lubił nie wydziedziczył. Matka Leosia brała na siebie zwyciężyć jego opór...
Na pozór było to zadanie nad siły kobiety zawojowanej, przybitej, niemającej w domu najmniejszej woli, drżącej na każde zmarszczenie tyrana... Lecz, jak umiała pani Leokadya ulubionego syna wedle swej myśli wychować i poprowadzić, przeciwko woli męża — tak spodziewała się go też ożenić wbrew jemu. Nawet panna Damianna nie była wtajemniczona w sposoby, jakie posiadała pani Czermińska do zwalczenia żelaznego męża oporu — wiedziała tylko, że gdy co postanowiła, a rzecz warta była zachodu (bo w małych ustępowała zwykle), zachodziła co wieczór do kancelaryi, siedziała tam godzinę lub więcej, wracała czerwona, drżąca, poruszona, bezmowna, zawiązywała głowę i na świat się już tego dnia nie pokazywała. Czermiński wychodził do wieczerzy blady, milczący, pomięszany. Powtarzało się to dni kilka, czasem kilkanaście. Jeżeli pani Leokadya drzwi znajdowała zamknięte — co się trafiało, stała pod niemi aż się otworzyły. Rozmowy małżonków nikt nigdy nie podsłuchał, — ale gdy walka się skończyć miała, panna Damianna podchwyciła razy kilka jakby wybuch gwałtowny... piorunowy, po którym następowało głuche milczenie. Dnia tego Czermińska wracała blada, a on wychodził zaczerwieniony, z twarzą jakby nabrzękłą i oczyma osowiałemi... Najczęściej potem jechał do drugiego majątku i siedział tam dni kilkanaście.
Gdy wrócił, życie znowu szło swoim trybem powszednim, a pani Czermińska robiła to, co sobie postanowiła... Po każdem jednak takiem przesileniu zdrowie jej widocznie cierpiało, dostawała bolów głowy gwałtownych — kaszlała mocno... wypalone rumieńce nosiła na żółtej twarzy, nie mogła jeść, i kuzynka zastawała ją zapłakaną...
Jak wszystko na świecie, tak i te przesilenia, które z razu po sobie zostawiały ślady widome, — zacierały się w pamięci... Czermiński wracał do swego zwykłego humoru mrukliwego, do panowania absolutnego i nielitościwych szyderstw półgębkiem. Dostawało się z ukosa i żonie, i Leosiowi... a niekiedy pannie Damiannie, choć jej niby nie widział, tak nie znosił. Jeżeli był Moryś, zwykle ojciec jego sobie obierał do tej rozmowy we dwóch, w której ciskał zatrute strzały,.. zawsze krótko, dobitnie, niewyraźnie, półgębkiem. Niekiedy umiał syna wyprowadzić tak i podszczuć, aby on coś bąknął niezdarnego, z czego się mógł naśmiać, mierząc oczyma żonę, jej powiernicę i faworyta...


Pod strzechą przebutwiałą tego na pozór tak spokojnego domu, w istocie walka gorzała nieustanna, potajemna, z latami zdająca się wzmagać i zaostrzać. Lecz najbystrzejsze oko zaledwie mogło pochwycić jej symptomy, albo raczej się domyślać. Wszystko bowiem było tu pokryte tajemnicą, a najskrytszym był człowiek, który się zwał panem, bo tego ani żona, ani dzieci, ani domownicy nie znali słabości, nie wiedzieli myśli, nie mogli odgadnąć chodów. Czermiński mówiąc bardzo mało, zdawał się i w czynnościach swych zachowywać należytą ostrożność, aby ich celu nie dostrzegło obce oko. Wiedziano, że jest bardzo majętny, lecz ściśle a nawet przybliżenie nikt go obliczyć nie był w stanie. Często dowiadywano się dopiero po roku, że nabył majątek, gdy go już trzymał, nigdy o posiadaniu nie wspominając. Moryś, który mu był najulubieńszym, mało co więcej był wtajemniczony, niż drudzy. W domu faworytów nie miał, nie zwierzał się nikomu, nie mówił naprzód o tem co miał zrobić, kazał konie zaprzęgać i wyjeżdżał nagle, a nikt nie umiał powiedzieć ani dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Siadając na bryczkę, gdy woźnica się ku niemu zwracał po rozkaz, dokąd ruszyć mieli, wskazywał ręką prosto, w prawo lub na lewo i na tem się kończyło. W podróży później kierował nią, a gdy czas przyszedł popasu lub noclegu, jednem słowem dysponował: Zajechać popaść — albo; Tu nocleg.
Nader przemyślni żydkowie, którymi się chętnie posługiwał podziwiali w nim tę wstrzemięźliwość w mowie, która im nigdy go nie dozwalała odgadnąć. Z przebiegłością sobie właściwą, gdy po jakich znakach sądzili go, że złapią, najczęściej mylali się i na śmiech narażali. Nadzwyczaj trafne oko, bystre pojęcie, wola energiczna czyniła go podziwem tych ludzi, ich wyrocznią. Zasięgali jego rady, której nie udzielał łatwo, wierzyli mu ślepo. W spekulacyach nie było prawie przykładu, ażeby się Czermiński omylił — omyłki przynajmniej nigdy się nie objawiły...
W obejściu z ludźmi wszelkich stanów był zawsze jednym, chłodnym, niedowierzającym, powściągliwym i niedającym sobie imponować niczem. Pochlebstwo najmniej miało skutku na nim, krzywił się gdy się bardzo uniżano przed nim — i odwracał...
Czułości nie okazywał dla nikogo, nawet dla Morysia, którego lubił, bo mu był dogodny, ale go nie pieścił i pilno wglądał w najdrobniejsze jego czynności, jakby chciał go poznać do głębi i opanować... dla posługiwania się umiejętnego...
Był dla wszystkich zagadką stary Czermiński, lecz że przez długie lata nikomu się jej nie udało rozplatać, w końcu wszyscy dali mu za wygraną — pozostał tajemnicą... Jednego jesiennego poranku stary przechadzał się mocno zadumany po swoim pokoju, zwanym kancelaryą... Izba ta na tyle domu od ogrodu, w której od dawna zwykł był Czermiński nad papierami przesiadywać, malowała człowieka, co w niej mieszkał. Słońce nigdy do dwóch jej okien nie zaglądało — oba opatrzone były żelaznemi kratami zardzewiałemi i okiennicami, które się od wnętrza zamykały. Sufit z belek i tarcic, dawniej pobielany, z którego opadła dawno glina, okryty był kurzawą, okopcony i pstrokaty. Gdzieniegdzie pajęczyny się po nim czepiały...
Ogromna szafa, prosta, sosnowa, niemalowana, ściemniała wiekiem, zawierała papiery poukładane w niej na półkach, powiązane sznurkami i tasiemkami. Czermiński miał zwyczaj chować do kieszeni wszystkie sznurki, jakie się gdzie walały. Nie było to skąpstwo, był to nałóg jakiś, w dziecięctwie powzięty i machinalnie zachowany... W szafce na boku był cały zapas tych strzępków, które wieczorem z kieszeni składał stary. Oprócz papierów walały się tu kłódki, ćwieczki, obłamki żelaza, rupiecie najróżnorodniejsze.
Stół jak najprostszy, duży, pokapany atramentem stał u jednego okna, na nim staroświecki przypłaszczony u dołu, niewytworny kałamarz, z korkiem do zatykania na sznurku do niego uwiązanym, kilka piór, trochę papieru, parę pieczątek w drzewo grubo oprawnych... Mosiężny lichtarz z kawałkiem świecy, linia, kalendarz, parę ksiąg z regestrami dosyć porządnie ułożone były przy kałamarzu... Stołek drewniany z wysiedzianą poduszką, jeden był na całą izbę, bo też tu Czermiński w obawie, aby go nie podpatrzono, nie przyjmował nikogo, tylko w przytykającym sypialnym pokoju. Nie wchodził tu nikt, oprócz chłopca, który czasem, w obecności pana, zamiatał. Wyjeżdżając zamykał on sam okiennice, a klucz brał z sobą do kieszeni. Dodać należy, iż drzwi zamykały się i na potężny klucz, i na olbrzymią kłódkę. Oprócz szafy i stołu — stało tu starych kufrów kilka, zielono pomalowany jeden, drugi wytartą skórą obity, trzeci sosnowy, okuty na wszystkie boki. Na ścianach wisiało pułek kilka, — jakimiś staremi szpargały były zajęte.
Nago, smutnie, więzienno wyglądała kancelarya Czermińskiego, chociaż on w niej, siedząc w domu, znaczniejszą część dnia przepędzał. Do tego przybytku raz na zawsze przystęp był wzbroniony bez wyjątku całej ludności dworu... Pukano do drzwi i wywoływano Czermińskiego, który wychodził do sypialni na rozmowę.
Ta była z równą urządzona prostotą: łóżko twarde, okryte kołdrą wełnianą, skórzana poduszka... szafa, stolik, komoda... parę krzeseł... stanowiły ściśle konieczne umeblowanie. Na ścianach żadnego obrazu, godła, oznaki jakiejś pobożności czy uczucia... U okna wisiał stary barometr tylko, a na komodzie stał zegar w drewnianej szafce, stary, syczący, ale idący od biedy...
Gdy w zimie kancelaryę opalać było potrzeba, sam pan przytomny był zawsze tej operacyi, a że do niej puszczać ludzi nie lubił, sam najczęściej juszkami piec zatykał, gdy się wypaliło. W sypialni jedyną ozdobą był kapelusz słomiany z ogromnemi skrzydłami na gwoździu, a w kącie stary siny parasol, duży, podróżny, i kilka różnych kijów do przechadzki.
Czermiński nie miał żadnych upodobań i słabości, odziewał się zawsze jednakowo, mając troje podobnych sukni, nowszą i stare... do przemiany — w niczem się nie kochał — o nic nie dbał. Jadł nawet z apetytem dość wielkim, ale nie zdając się zwracać uwagi na to, co pożywa. Wolał tylko potrawy proste, do których był nawykły... Wódkę czasem pił, niekiedy jej nie używał wcale, nałogów nie miał.
Cały wysiłek ducha tego człowieka skierowanym się zdawał na robienie majątku — bez myśli używania go... Gdy go interes zawiły rozgorączkował, siedział nad rachunkami po nocach... nie dosypiał, nie dojadał, — a z jego powierzchowności trudno było poznać, iż się roznamiętniał. Na oko umiał być chłodnym.
Dnia tego jednak — snadź nieobawiając się aby go kto podpatrzył, chodził po kancelaryi i wzdychał. Oczy miał spuszczone na ziemię, jedną ręką się trzymał w bok, drugą wąsy obcięte targał. Coś go widocznie niepokoiło. Wyjrzał przez zakratowane okna na ogród z liśćmi pożółkłemi, potem drzwi do sypialni nieco uchylił i na zegar rzucił okiem. Godzina była dziesiąta... W domu panowała cisza zwykła. Pani Leokadya z panną Damianną z dala od tego kąta mieszkały. Leosia w domu nie było. Czermiński starannie okiennice pozamykał, szafę przymknął i wyszedł do sypialni, ryglując drzwi kancelaryi, której klucze do kieszeni wpuścił. Wziął czapkę, i roztargniony przez sień, unikając gościnnych izb, gdzieby był mógł żonę spotkać — wyszedł na ganek.
Dziedziniec równie jak dom milczący... gęsi tylko chodziły około studni, a opodal pasło się chore cielę... Żywej duszy nie dopatrzył pan około budowli i niedługo postawszy w ganku, udał się ku stajni... Za ścianą wreszcie odkrył chłopaka, który z biczyskiem w ręku drzemał.
— Hrehor niech zaprzęga! rzekł krótko...
Chłopak pobiegł natychmiast, Czermiński wrócił siąść na ławce w ganku. Ręce pochował w kieszenie, dumał... Czoło miał sfałdowane, wzrok ponury.
Siedział tak chwilę, gdy już drzwi wozowni otwarły się i kałamaszka jegomości wytoczyła z nich, a chłopak począł ją smarować, a powołam Hrehor, człek barczysty, nieco przygarbiony, siwiejący, już na konie mrucząc kładł chomąty i sposobił się do zaprzęgania.
Miał on zwyczaj mówić sam do siebie pół głosem, z białoruska po polsku... i monologami się pocieszał w smutnem życiu swojem.
— Wże, wże — szeptał — czorty jeho nesuć! Bez obiadu, bez wyboru... a szczo? Skaczy wraże, jak pan każe... Sam głodem mre — co ma na cudze czerewo zważać... Aby hroszy... aby hroszy... Do mohyły nie woźmesz! Niedoczekanie twoja.. Sto czortiw!
Kopnął konia Hrehor. W złem był usposobieniu; ale — wybaczyć mu należało, był głodny.
Wiedział też o tem, że Czermińskiemu mówić o żołądku nie było sposobu. Sam on zapomniał o swoim, jakże miał o cudzych pamiętać? Na dobitkę Hrehor wyjrzawszy, zobaczył go siedzącego w ganku, co zawsze oznaczało, że mu już było pilno... Zwlec więc zaprzęgania nie mógł pod żadnym pozorem i klął po cichu... Chłopak żwawo zwijał się ze smarowaniem.
Zobaczywszy, że konie dyszlowe już wyprowadzano, Czermiński, jakby uspokojony, wstał z ławy i poszedł do izby jadalnej. Tu było obyczajem na wszelki wypadek stawić dla niego chleb, masło, kawałek zimnego mięsa i wódkę, aby o nic nikogo prosić nie potrzebował, a miał je zawsze pod ręką.
Zamyślony stary dobył to wszystko na stół, usiadł, chleba kawał ukroił, i zaczął jeść z ową żarłocznością człowieka, który o głodzie zapomniał, opanowany myślami, a poczuł upominające się o posiłek ciało. Jadł dziwnie jakoś, niby nie wiedząc, że je... nie myśląc co robi, patrząc na ścianę... Dopiero gdy już kałamaszka zaturkotała żywo, bo Hrehor zły konie zaciął gniewnie, ocucił się Czermiński, otarł usta, wstał i przeze drzwi na chłopca zawołał:
— Jędrek!
Zjawił się, pewnie już w kącie czatujący wyrostek, z głową krótko postrzyżoną i sterczącemi na niej włosami, blady, w samodziałowej kurtce i spodenkach...
— Słysz! tłomok na bryczkę...
Tłomok ten podróżny, maleńki, zawierający tylko nieodbicie potrzebną odzież i pościel konieczną, zawsze był w pogotowiu. Jędrek natychmiast zjawił się, dźwigając wytarte to skórzane zawiniątko, poumocowywane krajkami, które zamaszysto rzucił na bryczynę...
Zasługiwała i ona, jak wszystko, czem się Czermiński posługiwał, na baczność szczególną. Lekka była, krótka, trzęsąca, brudna, a tak mała, że dwom osobom obok pomieścić się w niej było trudno. Z Hrehorem też na koziełek z biedyby ledwie chudy Jędrek mógł się wcisnąć... Tłomok otkany sianem, trzymany przez gruby sznur z przodu, stanowił siedzenie niewygodne, osuwające się — lecz przez nawyknienie doń znośne... Pod kozłem uczepiona była maźniczka... Wiozły tę biedną kałamaszkę milionowego pana trzy konie, dosyć rosłe, trochę chude, sierścią niedobrane, na których uprząż nie czyniła honoru ani panu, ani utrzymującemu ją Hrehorowi. Skóra i sznurki były w niej zupełnie równouprawnione. Gdzie brakło jednej, drugie ją zastępowały, wcale się nie kryjąc. Ze czterech kół kałamaszki, jedno widocznie było nowe i jasnym się odznaczało kolorem; tylne zaś dwoma urwantami zmocowane zostało. Lusznie dla silniejszego przytwierdzenia, trochą siana skręconego na prędce ubezpieczone zostały... Kałamaszka miała niegdyś fartuch skórzany, ale ten będąc wystawiony na deszcze i słoneczne upały, pościągał się, skurczył, powydymał, skaprysił tak, iż dwa zwiedzione kółka, któremi się przytwierdzał w potrzebie, dla osłonienia kolan, nie dochodziły do kołków dla których były przeznaczone...
Nie wiedzieć też jakim wypadkiem, dziura się zrobiła w fartuchu, historye o niej prawiono różne, lecz pochodzenie jej nigdy dobrze wyjaśnione nie było. Silne podejrzenie padało na jednego parobka, iż ją rozmyślnie wyrznął, dla połatania butów. Bądź co bądź, musiano w tem miejscu wszyć łatę, skandalicznie wyglądającą. A że ją wstawiał szewc nie rymarz, cynicznie nader użył dratwy i nie dodawała fartuchowi ozdoby. Czermiński wcale na to nie zważał — byle nie ciekło...
W mgnieniu oka tłomok był na swem miejscu, do którego nawykły, dobrze się akkomodował, obetknięto go sianem, ściągnięto sznur, narzucono kilimek — Czermiński włożył szarą opończę, wziął parasol, i, z nikim się nie żegnając (to nie było we zwyczaju), usiadł, parę razy poprawiwszy się, aby kształt normalny nadać siedzeniu.
W tej chwili, gdy Jędrek jeszcze stał w ganku, a Hrehor z pochmurnem obliczem obracał się do pana po rozkazy, blada twarz pani Leokadyi i loki panny Damianny ukazały się w oknie od dziedzińca... Zdawało się, o ile szyby dosyć brudne widzieć dozwalały, że się obie nie bardzo wyjazdem tym martwiły...
Czermiński wskazał ręką na groblę, a Hrehor ze złością konie zaciął, nie szczędząc ani kałamaszki, ani pana... Chociaż stary się nigdy nie poskarżył, choćby bryczka najokrutniej trzęsła, woźnica ile razy się na nim chciał pomścić — wybierał najokropniejsze wyboje i najkamienistsze miejsca — dla rozbudzenia go do życia. Kałamaszka i pan wytrzymali...
Trzeba znać drogi w tamtych stronach, aby wiedzieć, czem jest podróż jesienna po kamiennej grobelce... Takich grobelek, śmiało powiedzieć można, nie ma na świecie całym... W gliniastej ziemi głęboko powyrzynane koleje wozów, byłyby niczem, choć trochę szersza bryczka, ani się w nich utrzymać może, ani ich zupełnie wyminąć, i najczęściej zapada i chyli się na jedną stronę... Niczem też są kałuże grzązkie, z których zaciąwszy dobrze szkapy wyrwać się można z biedą, niczem nawet są mostki z zużytą i miękką swą klawiaturą; najstraszniejsza rzecz — kamienie.
Zrzucający je z pola wieśniacy są w tem przekonaniu, że niemi naprawiają drogę, zarazem oczyszczając z nich role... Składają więc tu krągłe, owalne, małe i wielkie, pozostawując przejezdnym kołom uczynienie w nich porządku... W niektórych miejscach kupy ich leżą ogromne, w innych spotyka się je pod wodą jak niespodzianki... Koła się po nich oślizgają, bryczka musi być elastyczna, ażeby wytrzymała coraz zmieniające się ich pochylenia, zapadania i zwroty. Urwanty na tylnem kole tłómaczyć sobie było łatwo, gdy Hrehor wjechał na kamienną grobelkę pode dworem, i kałamaszka zaczęła ekwilibryczne dokazywać ewolucye. Czermiński chwytał się tylko za kołki, trochę pochylał to w tę, to w drugą stronę, lecz nie zdawało mu się to robić ani niepokoju, ani przykrości... Nie raz pierwszy przejeżdżał ze złym Hrehorem, niepoczciwą grobelkę. Niedaleko u krzyżyka kończyło się to piekło i poczynał piaseczek dający kościom wytchnienia nadzieję. Dopiero pod lasem była druga podobna grobeleczka, w której się czasem grzęzło, a łamały koła. Hrehor byłby się pomścił nawet do tej dopuszczając ostateczności, lecz wiedział, że toby mu nie uszło bezkarnie. Czermiński nie mówiąc słowa, za powrotem winowajcę na folwark odsyłał — a na folwarku krwawe tragedye bywały...
Kołysała się kałamaszka to spadając w koleje, to podnosząc na kamienie; Hrehor zacinał, gdy pod lasem ukazało się coś z przeciwnej strony dążącego tą samą drogą, jakby ku dworowi. Hrehor obejrzał się na pana. Czermiński od światła zasłonił — nie mówili nic.
Z razu nie można było dobrze rozpoznać ani zaprzęgu, ani koni — i po chwili dopiero woźnica mruknął:
— Herszko!
Naprzeciw wlokła się bieda, ale bieda, którą wytworną niemal nazwać się godziło, okuta, wysłana, paradna, niemal wygodna, na kołach wysokich, ciągniona przez tłustego konia, któremu się wcale dobrze dziać musiało...
Na siedzeniu zieloną gunią wysłanem, okrytem poduszką skórzaną, widać było piękną postać brodatą, w czapce z futrem, w płaszczu nowym... człowieka lat średnich, tak poważnego i imponującego, jakby nie na skromnej biedzie, ale w karecie jechał.
Herszko poznawszy snadź z dala całej okolicy znaną kałamaszkę, zwolnił tłustemu koniowi kroku, skręcił trochę w bok, zatrzymał się i zabierał wysiąść. Oczewistem było, że miał do dziedzica Rakowiec interes. Z dala już podjął nieco czapkę, starannie na głowie wstrzymując jarmułkę, i uśmiechał się witając Czermińskiego, który też stanąć kazał.
Żyd przystąpił do kałamaszki...
— A jaśnie pan dokąd? zapytał...
— Po drodze — i do was miałem wstąpić...
Spojrzeli sobie w oczy. Czermiński zamilkł...
— Jak jest interes to ja — powrócę — odezwał się Żyd.
— Nic pilnego...
— Nic też pilnego nie mam nigdzie, jechałem do Rakowiec...
Znowu się zmierzyli oczyma — Czermiński nie mówiąc dał znak głową, Żyd to zrozumiał, poszedł do biedki, zawrócił konia, kałamaszka ruszyła przodem, Herszko za nią.
Około południa i ona i bieda zatoczyły się do austeryi w miasteczku. Był to dom Herszka własny, nieskończenie piękniejszy od dworu starego w Rakowcach. Chlubił się nim kupiec, iż na okół, w Kobryniu, Prużanie i Szereszewie podobnego znaleść nie było można.
Austerya, choć w lichej mieścinie, wyglądała wspaniale, miała piąterko nad bramą, a pomalowana była z taką fantazyą i świetnością kolorytu, jakby do niej jaskrawe barwy lubiącego sprowadzono Włocha. Tymczasem malował ją domorosły artysta, który instynktem trafił na kombinacye tonów, wzajem się podnoszących. Galeryjki i balaski były niebieskie, okiennice zielone z czerwonemi brzegami... na uszakach wracała barwa lazurowa... a u góry na froncie dwa lwy kosz kwiatów utrzymywały. Tu złocisto musiał się trzymać kunsztmistrz, a inwencya w kwiatach i liściach dowodziła dziwnie poetycznej fantazyi. Żadna z roślin tych nie była podobna do znanych pod naszem słońcem — musiały one być marzeniami Judei, snem o dawnej Palestynie... Lwy także assyryjską rzeźbę dziwnie przypominały...
O innych ozdobach wytwornego domu Herszka zamilczymy... Był on tak porządny, iż mu współwyznawcy zbytkowność jego i chęć imponowania zarzucali. Sam też Herszko niepospolitym był człowiekiem, wielkiego rozumu, wziętości i uczciwości. W handlu drzewem i zbożem dorobił się był majątku znacznego, i szacowano go na jakie sto tysięcy rubli... Pomimo to jeździł biedą, jednym koniem, i pracował po staremu... Czermiński lubił Herszka, mógł się nieraz obejść bez niego w swoich handlach, bo pieniędzy miał podostatkiem, ale przypuszczając go do spółki, zyskiwał doskonałego kontrollera i nadzorcę, co przy rozlicznych jego zajęciach nie było do odrzucenia... Hersz więc stawał się wspólnikiem w spekulacyach Czermińskiego... i obu im z tem dobrze było...
Gdy do austeryi zajechali, wnet pokój gościnny otwarto dla przyjezdnego, który tłomoka z kałamaszki wyjmować nie kazał...
Hersz poszedł się rozebrać i powrócił... Gościnność kazała mu spytać czyby co nie zjadł przybyły, lub się nie napił herbaty?... Wiedział, że stary je co napadnie, rybę po żydowsku, śledzia, chleb, bodaj razowy... Czermiński ręką tylko kiwnął. Znaczyło to: — co sobie chcesz...
Hersz, który znał dobrze swojego wspólnika, zmiarkował, że jest czemś mocno zajęty... On także miał na myśli ważną sprawę. Zmierzyli się oba oczyma badającymi; ale jakby jeden na drugiego czekał, kto pierwszy rozpocznie — milczeli oba.
Czermiński stanął naprzeciw Żyda, ręce założył w tył i kolnął go oczyma, głową ruszając. Znaczyło to: — Mów...
Hersz rękę położył na piersiach, i z serdecznością niemal, odezwał się po cichu:
— No — prawdę powiedzieć? Jabym tego nie radził.
Czermiński cofnął się krok, zdziwiony, głową poruszył — Żyd mówił dalej:
— Majątek — no, prawda — przyległy... ale co to tam było i jest za gospodarstwo? — Ruszył ramionami. — A co panu z tych murów? to ciężar! Grunta osobliwie... rowy pozapuszczane, łąki mchem zarosłe... Świeci się to... a nu!....
Stary słuchał z uwagą, uśmiechając się kwaskowato, niezrozumiałym uśmieszkiem człowieka, który chce pokryć szyderstwem co myśli. Pilno Hersz patrzał mu w oczy... Widząc, że nie przekonywa, zamilkł nagle...
Czermiński się przeszedł po pokoju, i powrócił stanąć przed nim, z niezmienionym twarzy wyrazem. Dopominał się słuchać — co dalej? Hersz jednak stracił ochotę, zbił się z tropu, poprawił jarmułkę, westchnął...
— Mam prawdę powiedzieć? — Będzie z tego więcej hałasu, niż warto! Co ludzie powiedzą!
Spojrzał na starego, który się rozśmiał, już tak szeroko usta otwierając, że wszystkie swe zęby, jeszcze białe i zdrowe mimo wieku, pokazał.
Potem ręce, które trzymał z tyłu złożone, podniósł do góry, strzepnął niemi i poszedł do okna.
Znaczyło to: — Co mi tam — ludzie?
Hersz był przyzwyczajony do takiej mimiką wypełnianej rozmowy, ciągnął więc dalej:
— Zresztą, co mnie do tego?...
Czermiński mu rękę na ramieniu położył, zbliżył się do ucha i szepnął:
— Ile długów?
Snadź już przygotowany był do tego zapytania żyd, bo sięgnął po pugilares za nadrę, dobył go, rozwinął ze sznurków, któremi staruszek był umocowany, i wysunął z niego kawałek papieru. Stary sięgnął po niego, ale żyd zatrzymał, pisany był po żydowsku. Poszli czytać po cichu do okna. Regestr był długi i szczegółowy... Wszystko razem zliczone okrągłą sumę stanowiło, która twarz Czermińskiego rozjaśniła. Rad był, że się tego tyle znalazło... Pochodził po izbie z oczyma w sufit wlepionemi, licząc. Hersz stał z uwielbieniem patrząc na niego.
— Bankruty! wymknęło się Czermińskiemu... trącić to — padnie...
I ręką machnął, jakby wskazywał upadek.
Wtem Herszko przystąpił do niego, z nieco zachmurzoną twarzą.
— No — a książę?... rzekł: — on ich przecie nie opuści?
Znowu ręką pogardliwy ruch zrobił Czermiński, i palcami na dłoni pokazując liczenie pieniędzy, zakończył pustą wyciągając kieszeń z kapoty... Rozśmiał się.
— Albo — albo — dodał żyd — ma kredyt...
— Nie ma! krzyknął gorąco Czermiński jakby strzelił — nie ma! nie ma!
Żyd zamilkł... Starego nie sposób było przekonać, Hersz głową pokręcił.
— No i jeszcze jedna rzecz — począł powoli. Jaśnie pan nie zna Malborzyńskiego...
Pogardliwą minę zrobił stary...
— Tak, tak, ciągnął żyd dalej — tak się on wydaje... letkiewicz, szaławiła... do niczego, — a z ludźmi umie żyć i za nosy prowadzić. Ma wszystkich w kieszeni. Człowiek zręczny... wierz mi pan, daleko mądrzejszy niż się zdaje... I przeskoczyć i podpełznąć umie. Powszedniego dnia niewiele wart, a jak się podpali, na kieł weźmie... nie chciałbym z nim mieć do czynienia!
Zrobiła ta mowa pewne wrażenie na słuchającym, zapatrzył się i zamyślił. Hersz radby był odgadnąć co miał w głowie — lecz Czermiński, swoim zwyczajem, pary z ust nie puścił.
Młoda i ładna Żydóweczka weszła w tej chwili, uśmiechając się i niosąc w ręku fajansowe talerze, serwetkę, wszystek porządek do jedzenia potrzebny. Z wielką uniżonością ukłoniwszy się gościowi, zabrała się do nakrywania... W głębokim talerzu leżało dzwono szczupaka faszerowanego, od którego zapach przyjemny po izbie się rozchodził...
Zamyślony Czermiński, jak gdyby nic już pilniejszego do czynienia nie miał, siadł za stół i cały zajął się rybą. O Malborzyńskim mowy nie było... Wejście niewiasty zupełnie zmieniło tok rozmowy. Hersz z trafnością wielką sprowadził ją na ceny pszenicy i tegoroczne widoki handlowe. Czermiński jadł chciwie szczupaka, ale słuchał z uwagą.
Przy największych kłopotach, zmartwieniach, w najburzliwszych przejściach życia, Czermiński miał ten nieoceniony przymiot, że mógł zawsze jeść i spać, nie dając funkcyom duchowym wpływać na cielesne. Zdawał się w sobie mieć oddzielone te dwie natury, zwierzęcą i duchową, tak, że jedna na drugą wpływu żadnego nie miała. Dawało mu to niewyczerpaną siłę i zdrowie... Gdy rybę zjadł, kości z niej tylko zostawiwszy, skinieniem głowy podziękował gospodarzowi, i wnet wrócił do pierwszego przedmiotu...
— Trzeba robić! odezwał się stanowczo do Herszka — ale — nie ja — nie ja... Rozumiesz?...
Hersz głowę skłonił.
Jak pan chce — kłopotu nie będzie.
Ruszeniem ramion stary zdawał się mówić:
— Co bez kłopotu!...
Po namyśle ze środka izby poszli razem do oddalonego jej kątka. Tu szepty się poczęły, w których znowu żyd więcej mówił, a Czermiński słuchał; parę razy jakby się posprzeczali, stary odstąpił, wrócił, robił miny wyraziste — i w końcu przyszło do zgody...
Dobiwszy się do tego, gość pospieszył do drzwi, otworzył je i zawołał ogromnym głosem:
— Zaprzęgać!
— Czy pan do domu wraca?
Czermiński się rozśmiał.
— Ja? chyba za cztery tygodnie!
Hersz pokiwał głową...
W kwadrans potem kałamaszka stuknąwszy o próg austeryi wydobyła się z pod jej dachu, Czermiński pokazał ręką w ulicę na lewo, skinął na pożegnanie gospodarzowi, i w chwilę potem Hrehora plecy i czapka znikły za wysokim parkanem... Stary Hersz, jakby się potrzebował dobrze rozmyślić nad tem co się stało i co się dziać miało, z rękami w kieszeniach, pozostał w progu swojego pięknego domu.
Widocznie ciężyło mu coś, wzdychał, jakby zadanie wielkie i trudne miał przed sobą. Z głową zwróconą w tę stronę, gdzie kałamaszka mu z oczu znikła, rozmyślał może o Czermińskim, który ruszył tak spokojny i chłodny jak przyjechał... Na Herszku nawet czyniło to wrażenie, co tamtego wcale nie poruszało... Westchnienie mu się z ust wyrwało.
W tejże chwili, jakby niem wywołał niemiłe zjawisko, ujrzał Hersz od plebanii idącego drogą i poświstującego mężczyznę, na którego widok pospieszył się ukryć w głębi domu. Był to średnich lat człowiek, postawy męzkiej i zręcznej, silny, zdrowy, z twarzą rumianą i błyszczącemi oczyma, uśmiechnięty wesoło — rad widocznie z siebie i z życia. Znać na nim było i dobre śniadanie, i myśl spokojną... Ubrany po wiejsku, ale z pewnem staraniem i wdziękiem, szedł rozpatrując się po miasteczku, nie spiesząc — wprost do pięknej austeryi. Zobaczywszy, że Hersz mu zniknął, przyspieszył kroku nieco...
Był to pan Aleksy Malborzyński. Żyd już zamknął się w swoim pokoju, gdy usłyszał śmiech i witanie pode drzwiami. Malborzyński spotkawszy piękną żydóweczkę, rozpoczął wesołą rozmowę... Byłby ją dla pięknych czarnych oczek przedłużył pewnie nad miarę, gdyby nierad tej poufałości zbytniej Herszko nie otworzył swoich drzwi, i nie przerwał umizgów, od których Malborzyńskiemu trudno się było powstrzymać, bez różnicy narodowości w niewieście.
Rzuciwszy piękną Sorę, która zarumieniona uciekła, pan Aleksy raźno wskoczył na próg, podając rękę staremu żydowi.
— Jak się waćpan masz? zdrów? chwała Bogu... A wiesz co mnie tu sprowadza?
Hersz zmilczał skłopotany...
— Zgaduj! śmiał się Malborzyński — do trzech, do czterech.
— Trudno — odezwał się poważnie Hersz...
— Przychodzę... tu się schylił do ucha — prosić cię o pieniądze...
Żyd z pewnością i od pierwszegoby był razu odgadnął, ale nigdy mu tego rodzaju prośba ze strony Malborzyńskiego nie była nieprzyjemniejszą, kłopotliwszą.
Ręce rozstawił, ramiona ścisnął, głowę pochylił.
— Nie mam — rzekł krótko.
— Żartuj sobie zdrów! Hersz! Hersz nie ma pieniędzy!... A to zabawne — mówił pan Aleksy... Powiedz, że mi ich dać nie chcesz, że mi warunki postawisz twarde — bardzo dobrze... ale mówić, że nie masz!... Panie Hersz, to waćpanu — nie przystoi...
Żyd się zarumienił mimowolnie, uczuł, że Malborzyński miał słuszność, a nie chciał mu jej przyznać...
— Pan myślisz — odezwał się zakłopotany — że, żydzi kapitały w kuferkach trzymają dla tego, aby się patrzyli na nie... Nie mielibyśmy ich, gdybyśmy się niemi bawili w ten sposób.
— Przepraszam cię, panie Hersz, kapitał się trzyma bez procentu... gdy się wie, że lichwą za to zapłaci.
Wyraz „lichwa“ oburzył Hersza.
— Nie bierz mi za złe — poprawił się Malborzyński — mówię to ogólnie...
Rozmowa żywo rozpoczęta urwała się, ale gość humoru nie stracił.
— Niewiele potrzebuję — począł po chwili — trzy tysiące rubli na parę miesięcy... Spodziewam się przybycia księcia, który...
Tu jakby się zmiarkowawszy, zatrzymał nieco, i dodał spokojnie:
Książę nam jest winien... Mamy początek września, tak? Najdalej w listopadzie oddam... no i procent... to się rozumie...
Spojrzał na Hersza, który się bawił wyciągniętym mankietem koszuli, oczy trzymając wlepione w ziemię.
— No — jakże panie Hersz?
— Nie mam, nie mam — odezwał się żyd cicho... Wszystko włożyłem w handel...
— Gdyby nawet tak było — zawołał wesoły Malborzyński, który wcale humoru i przytomności nie stracił, zbliżając się do Hersza i usiłując go ująć swą poufałością — zacny, godny, uczynny pan Hersz, mógłby mi uczynić tę łaskę i dostać dla mnie te trzy tysiące... liche — trzy tysiące? Co to znaczy dla Hersza?
— A czemuż pan sam tych trzech tysięcy dostać nie może? odparł żyd spokojnie.
— Czemu? ależ to rzecz bardzo, zda mi się, jasna. Oto najprzód dla tego, że ja na handlu pieniędzy mało się znam, to nie moja rzecz; powtóre, że ja Hersza proszę, a do kogo innegobym o to nie poszedł. W waćpanu mam zaufanie... a...
Nie dokończył, można się było domyślić reszty. Było to wielce dla starego izraelity pochlebne, lecz nie poruszyło go wcale. Skłonił się zimno.
— Tak to się panu zdaje, że mnie o pieniądze łatwo być może dla tego, że ja obracam niemi... Pieniądze dziś się pochowały...
— No — a ja wiem gdzieby je Hersz znalazł na skinienie! odparł śmiejąc się Malborzyński. Jak Boga kocham.
Hersz rzucił nań oczyma ciekawemi.
— A gdzież? zapytał.
— Mam mówić? Przecież jesteście we współce i najlepszej komitywie z tym starym sknerą i dziwakiem Czermińskim... ten ci da ile zechcesz.
Nie chcąc ani zaprzeczyć, ani potwierdzać, Hersz ramionami tylko ruszył. Nie wiadomo co go w tej chwili tknęło jakoś, że się stał z posępnego uprzejmiejszym daleko, bo juścić nie pochlebstwo, którem mu pan Aleksy podkadził.
— Niech-no pan siada — odezwał się — może panu czem służyć mogę? Kieliszek starego francuskiego wina nigdy nie zaszkodzi...
— Na probostwie jadłem śniadanie! odparł Malborzyński siadając... no — i parę kieliszków się wypiło.
— To tem bardziej zapić je trzeba, rzekł Hersz idąc do szafy. U proboszcza ja wiem jakie jest wino. Spróbuj pan mojego...
To mówiąc uchylił drzwi do drugiego pokoju, zaszwargotał coś Hersz, i mocno zapłoniona piękna Sorka, z ukosa spoglądając na Malborzyńskiego, prędko wniosła parę lampeczek na tacce, i jeszcze prędzej, z brzękiem je postawiwszy na stole, uciekła.
Stary żyd dobył flaszkę i nalał lampki. Panu Aleksemu w to było grać, skosztował wina, cmoknął i ochoczo lampkę do połowy wypił...
— Niech pan kończy... pierwszą od razu — rozśmiał się Hersz, trzymając butelkę w pogotowiu — dzieci będą chorowały... Wino zdrowe i czyste...
Malborzyński nie dał się namawiać, zaczynał nabierać nadziei i przekonania, że w ten sposób robi interesa... Stare frankońskie wino, (pospolicie tu zwane francuskiem), nalane na poprzednio wypite u proboszcza, żwawo mu postąpiło do głowy. Wesoło zaświeciły oczy.
— Kochany panie Hersz, odezwał się: waćpan jesteś jedyny człowiek, w którym mam zaufanie. Szacuję go i kocham.
Kłaniał się żyd grzecznie.
— Pomóż nam i wygodź na ten raz, my... spodziewam się potrzebować później tego nie będziemy... Jeżeli istotnie nie masz pieniędzy — no — dostaniesz łatwo na swój rachunek u Czermińskiego. Ta bestya śpi na złocie jak smok, sam go nie używa, a ma po uszy...
Tu rozśmiał się zniżając głos pan Aleksy, widocznie coraz bardziej rozmarzony...
— Kto wie... dług ten się później może zmazać z jego własnej szkatułki...
Żyd popatrzał zdziwiony...
— A to jak?
Śmiał się Malborzyński...
— Waćpan mnie przecie nie zdradzisz, dodał cicho: jego starszy syn szalenie zakochany w marszałkównie, i niezawodnie się z nią ożeni! Rozumiesz waćpan?...
Z tryumfującą miną to rzekłszy, pan rządca stuknął kubkiem próżnym o stół.
Hersz stał chwilę oniemiały... Otwierały mu się teraz dopiero oczy, rozumiał dla czego Czermiński tak gorąco życzył sobie ruiny Holmanowa i nabycia go, chociaż przyczyny nawet przed nim nie wyjawił.
— Czermiński jeszcze podobno nie wie o niczem, mówił rządca, a przynajmniej nie domyśla się, jak daleko rzeczy zaszły! Gdy się te okoliczności wyjaśnią i na jaw wyjdą, my, z pomocą księcia opiekuna, spodziewamy się go zmusić czy skłonić... że synowi się ożenić dozwoli... Rozumiesz mnie? dodał natarczywie Malborzyński.
Ale żyd, rozumiał czy nie, stał z lampką w ręku, osłupiały, zdumiony, milczący, oczy wlepiwszy w stół, i zdawał się dumać głęboko o czem innem...
Malborzyński długo słowa z niego nie mógł dopytać.
Gdy po pół godzinnej rozmowie rozeszli się nareszcie, Hersz miał twarz posępną, a pan Aleksy choć udawał wesołego, klął go w duchu, bo ostatecznie nic zrobić nie mógł i pieniędzy nie dostał...


Życie w Rakowcach pod niebytność samego gospodarza wcale różne było od trybu i obyczaju, jakim szło gdy Czermiński siedział w swej kancelaryi lub sypialni. Starczyło turkotu oddalającej się kałamaszki, by ciężar spadł z piersi wszystkim... Pani Leokadya, w pewnych granicach, stawała się istotną panią domu; panna Damianna wychodziła z ukrycia śmielsza, ludzie mówili głośniej, w dziedzińcu czeladź obracała raźniej, na folwarku słychać było ludzkie głosy... Leoś, jeżeli się w domu znajdował pozwalał sobie daleko więcej i grał rolę panicza...
Wprawdzie domyślający się tego Czermiński, wyjeżdżając wydawał zwykle rozkazy, pewne rzeczy były wzbronione, inne pozamykane, lecz dawało się wiele wyminąć, wiele po cichu zgwałcić, a że wszyscy się tego dopuszczali, nikt nie wydał tajemnicy.
To co się w Rakowcach zwało pokojem bawialnym, izba z nizkim pułapem, podciągniętym płótnem, za którem szczury gościły — umeblowana była niegdyś szczątkami ocalonemi po Rawskich, ludziach majętnych i swojego czasu żyjących na wielkiej stopie.
Były to drogie po rodzicach, po dziadku pamiątki do samej pani należące; stały z bronzami, które w wielu miejscach poodskakiwały, kanapy materyą spłowiałą kosztowną, dziś wytartą do dziur pookrywane, gierydoniki z naśladowanemi etruskami, szafeczki kitajką zieloną spłowiałą zaciągnięte, wreszcie starożytny nawet fortepianik, na cieniuchnych nóżkach, na którym oddawna nikt grać nie mógł. Połowy strun mu brakło, reszta wydawała dziwne tony rozpaczy i boleści.
Wszystko to stało pyłem okryte, bo w bawialnym pokoju nikt się nigdy nie bawił, goście u Czermińskich byli rzadcy... On sam siedział w sypialni swej lub kancelaryi, ona w pokoju osobnym, który jej był ulubionym, bo jak najdalej leżał od mieszkania męża.
Panna Damianna i ona przesiadywały tam dnie całe, wieczory, często godziny nocy, gdy się rozmowa ożywiła. Pokój był ciasny, zagracony, ale go też ubierały stare pamiątki lat lepszych, meble do salonowych podobne, para pięknych szaf, bióro wytworne, kilka porcelanowych wazonów, mnóstwo fraszek, których ceny nie znano — najcenniejszych tem, że lat młodości świadkami były...
Tu Pani Leokadya czuła się u siebie... bo Czermiński nigdy tam nie zaglądał.
Lecz gdy on wyjechał i obawa spotkania się z przechodzącym w salonie (tak go zwano przez grzeczność) ustawała — pani Leokadya i panna Damianna chętnie się tu przenosiły, bo miały więcej miejsca i czuły się swobodniejsze, niż w ciasnocie izby, na którą tyran skazywał nieszczęśliwą żonę.
Życie też samo, uregulowane, gdy Czermiński je dzielił, nadzwyczaj skrzętnie, oszczędnie i prosto — płynęło szerzej, układało się dostatniej.
Pani Czermińska nie była nigdy gospodynią zapobiegliwą, nie miała zmysłu gospodarskiego, oszczędność i spekulacye mężowskie obrzydziły jej wszelki rachunek i skąpstwo — ze krwią Rawskich wzięła zamiłowanie dostatku, świetności, wygód... Nie umiała więc w szczupłym zakresie, który do niej należał, wielkich znaleźć zasobów, by niemi bez wiedzy męża rozporządzać mogła. Pomimo tego, z pomocą panny Damianny daleko przemyślniejszej, sekretnej sprzedaży ogrodowin, drobiu, różnych małych produktów folwarcznych, udawało się dwom kobietom, którym Czermiński szczupłe bardzo dawał fundusze, zebrać coś na uprzyjemnienie życia, na strój, na przysmak jakiś... Najczęściej jednak faworyt Leoś, któremu matka nic odmówić nie umiała, wyłudzał od nich grosz ten ostatni na swe przyjemności i potrzeby... Zapożyczano się u arendarzów, u oficyalistów, sprzedawano potajemnie czasem zachowane jeszcze klejnociki i pamiątki... Grosz tym sposobem zdobyty uprzyjemniał życie, dozwalał coś sprowadzić z miasteczka, zabawić się czemś i rozerwać.
Nie czuły tego biedne kobiety, że tyran swą oszczędnością, tym kradzionym przed nim drobnostkom nadawał smak daleko większy, niżby miały codziennem powszedniejąc użyciem.
Ile razy wyjechał Czermiński, pani Leokadya miała przyjemność dysponować, rozsiadała się w bawialnym pokoju, panna Damianna starała się o krem do obiadu, o kompoty, podawano wino, którego użycie zwykle bywało wzbronione... Fraszki te — wielkiej nabierały ceny...
Jędrek chodzący w samodziałowej kurtce musiał posługując do obiadu, gdy pani była sama, wdziewać spencer szaraczkowy ze starej pańskiej przerobiony kapoty, który zwykle na święta tylko występował. Dom, jednem słowem, przybierał postać cale inną... czynił złudzenie biednej pani Czermińskiej jej własnego domu...
I tym razem zaledwie kałamaszka znikła, odżyło i poruszyło się wszystko; głosy się śmielej podniosły. Kazano pyły ścierać służącej w pokoju, panna Damianna pobiegła dysponować do kuchni. Niepokój nawet i pospiech okazywał się większy daleko niż zwyczajnie, radość była żywsza.
Pani Leokadya natychmiast po wyjeździe męża poszła do komody, zawierającej odwieczną jej garderobę, i gorączkowo zajęła się wydobywaniem z niej sukni, chustek, kołnierzyków, które rozrzuciła po kanapach i krzesłach...
Panna Damianna, spełniwszy co dla niej najpilniejszego było, gdyż kuchnia stanowiła jej słabość, a przysmaki były jedynym życia urokiem — wpadłszy do pokoju tego przestraszyła się nieładem, jaki w nim panował.
— Cóż to jest moja Leosiu? zawołała.
— Przecie widzisz! poczęła Czermińska, której tchu brakło — dałam już znać do Holmanowa, musimy tam być dzisiaj... korzystając z dnia wolnego, bo kto kiedy odgadł kiedy ten tyran powróci? Zwlekać niepodobieństwo — chcę pomówić z matką, chcę z bliska poznać przyszłą Leosia... Serce mi bije — nie uwierzysz... ach mdło mi — powiadam ci... Jak się tam pokażę tym elegantkom! Ja nic świeżego nie mam... boję się być śmieszną. Co włożyć?... Wszystko stare. Gdybym nawet miała za co sprawić... nie mam gdzie, nie umiem... straciłam gust...
To mówiąc pani Leokadya Czermińska chwytała i rzucała co znalazła pod ręką, w oczach się jej łzy kręciły, drżały dłonie, słabo się jej robiło z tego wzruszenia. Jak wszystkie niewolnice i niewolnicy, którym swoboda życia skąpo jest mierzona, pani Czermińska miała większy zapas sił, niżby w swym wieku mieć mogła, gdyby ich używała. Była niemal dziecinną... Woli własnej użyć nie umiała, odzyskując ją.
Panna Damianna stała zadumana, patrząc na rozrzucone koronki, pomięte suknie, chustki zszarzane.
— Ale moja droga — odezwała się po namyśle — prosta rzecz — modne nie będziemy... to darmo... więc niech strój poświadczy, żeśmy choć dawniej coś miały! Wiedzą wszyscy, że Czermiński skąpy... Weźmiesz suknię jedwabną choć starą, a na nią twój szal prawdziwy indyjski po matce...
Szal ten indyjski w istocie, który niegdyś kilkaset czerwonych złotych kosztował, był najdroższą w całej garderobie pani Czermińskiej spuścizną. Trzymano go w pudelku oryginalnem, z kawałkiem piżma... Razy kilka, w wielkiej ostateczności gdy Leosia z długów trzeba było wyratować — jeździł już ten szal do Warszawy, bo się spodziewano sprzedać go drogo... Tymczasem ceny szalów spadły, tkanina pożółkła, mole, mimo piżma w kilku miejscach dziury poprzegryzały... Choć je pocerowano bardzo zręcznie, zawsze były widoczne...
Z westchnieniem dobyła Leokadya pudło z szuflady, zbliżyła się powiernica, otworzono je z należnem uszanowaniem, i wydobyto drogą tkań, z której rozeszła się woń nieznośna, przypominająca izbę konających... Szal rozłożony przedstawiał się wcale znośnie, choć lata na nim dobrze znać było... Drapowano go różnie, aby pokryć rany od molów zadane, i zawieszono na poręczy, aby zapach ckliwy zeń wywietrzał...
Uspokoiła się nieco Czermińska tem, że szal objętością swoją, mógł pokryć inne niedostatki ubrania... Z dodatkiem pozostałych staroświeckich klejnotów, pani Leokadya spodziewała się przystroić tak, by uszanowanie obudzić mogła. Damianna oświadczyła, że się ubierze jak najprościej, w duchu tylko o nowych lokach pomyślała. Nosiła bowiem długie angielskie, których jeden garnitur dni powszednich znacznie był zrudziały.
Czermińska niespokojna, patrzała już na zegar, liczyła kwadranse, chciała obiad przyspieszyć, aby się do Holmanowa iść mając pieszo, nie opóźniły.
Odwiedziny te, do których Leoś przygotował panie, musiały być tajemnicą; nie można było do nich użyć ani koni, ani ludzi, aby się nie wydały... Czermińska nawet obawiała się być w pałacu, ażeby widzianą nie była, i nie została wyszpiegowaną. Leoś umówił się o spotkanie w altanie ogrodowej. Kawał drogi ścieżkami przez zarośla i ściernie, brzegami rowów przejść było trzeba do Holmanowa. Ani Leokadya, ani panna Damianna, która jej towarzyszyć miała, nie nawykły były do długich przechadzek... Wyprawa ta sekretna napełniała je obawą. Nuż kogo spotkają! nuż kto podpatrzy! nuż się dowie Czermiński i całe tajemne rusztowanie runie!... Była bowiem pewną matka, iż ojciec nie wie nic i nie domyśla się jak układy zaszły daleko...
Rachowano więc troskliwie, ile czasu zostawało na obiad, ubranie, pieszą tę przechadzkę i powrót do Rakowiec... Damianna prawie gniewna obiadu smacznego, na który się wysiliła, nie chciała poświęcić — co rzadko się trafiło, zaczęły się spierać z sobą. Czermińska obawiała się opóźnienia, towarzyszka jej dowodziła, że na wszystko aż nadto mają czasu. Skończyło się to trzaskaniem drzwiami i łzami w oczach. Obiad przyśpieszono, jadła go autorka, pani Leokadya zaledwie do ust wziąwszy kilka łyżek zupy, nic więcej tknąć nie mogła, choć legumina cytrynowa była na jej intencyę zrobiona, co kilkakroć przypominała panna Damianna. Zaledwie od stołu wstały, poszły się ubierać... Tu, jak się często trafia — choć wszystko było obmyślone zawczasu, brakło wiele rzeczy... Naostatek ów szal, ostatnia nadzieja, gdy ubrawszy się weń Czermińska przejrzała w zwierciedle, wydał się jej do wycieczki przez pola dalekiej niemożliwym. Biała jego barwa widna była z daleka — niebo się zachmurzyło, deszcz mógł spaść w drodze i zmoczyć kosztowną pamiątkę... W chwili wychodzenia zrzuciła go z niecierpliwością pani Leokadya, mając mu i to do wyrzucenia, że się z jej położeniem nie zgadzał. Trzeba było świeższą, ale nader trywialną włożyć chustkę bagdadzką.
— Co mi tam! rzekła z rezygnacyą Czermińska — niech sądzą jak chcą... Wiedzą, żem Rawska z domu... i że mąż mój jest tyranem... Mogę się pokazać jak chcę, nic to nie zmieni...
Wymknęły się do ogrodu, niby niepostrzeżone, choć cała garderoba wyglądała z za węgłów, domyślając się czegoś nadzwyczajnego po stroju. Ukryć się z tą wycieczką nie było podobna. W milczeniu, z pośpiechem z razu szły takim, jakby uciekały... jakby zbrodnię jakąś popełnić miały... Czermińskiej tchu zabrakło... Za ogrodem trzeba było spocząć i zwolnić kroku...
Nikogo z sobą nie mogąc wziąć za przewodnika, kierowały się wydobywszy z zarośli ogrodowych, wedle opowiadania Leosia, który często tę drogę przebywał... Dwór też z daleka był widoczny, zbłądzić niepodobna. Parę tylko razy rowy, na których kładek nie było, doły, mokre niziny, zmusiły do kołowania.
W miarę jak się do parku pałacowego zbliżały — niepokój rósł. Rozmowa ustała — Czermińska musiała stawać, by nabrać sił i tchu... Czuła, że w obliczu męża popełnia bunt, że wypowiada mu walkę, że waży swą przyszłość. Szło jej o syna ukochanego — a dla niego nic nie było trudnem...
Tego przynajmniej jednego, wychowawszy wedle myśli, godnym Rawskich, których krew w nim płynęła — chciała połączyć z rodziną, coby mu w świecie stanowisko należne zapewniła... Z Morysia już nic być nie mogło... W swem przekonaniu ratowała go matka, postępowanie własne wydawało się jej heroizmem, i było niem w pewnym stopniu.
Mówiliśmy już, jak Holmanów wyglądał pańsko. Nietylko pałac był utrzymywany okazale, pani marszałkowa miała upodobanie w swym parku, bawiła się nim, lubiła tu iść na wyścigi z księżną Czartoryską i panią Morską. Ogród był jej słabością i chlubą. Kosztował on wiele, ale książę go lubił i słynął na okolicę, jako dowód wykwintnego smaku właścicielki.
W istocie był piękny; gdzie się ma do czynienia z naturą, choćby człowiek miał niewiele smaku, popsuć ją, odjąć jej wdzięk bardzo trudno. Drzewa rosną, trawniki się zielenią, kwiaty barwami kraśnemi błyszczą, a trzebaż więcej, aby się każdy kąt zarosły rajem małym uśmiechał? W parku holmanowskim, położonym na nizinach, drzewa bujały szybko, wegetacya była zdrowa i krzepka, lipy, topole nadwiślańskie, olchy, klony rwały się z gęstwiny ku słońcu... Gdzie niegdzie poprzecinane widoki, ukazywały w oddali różne frontoniki budowli, monumenta, nieciekawe posążki, wodę trochę spleśniałą, lecz smętny jakiś wdzięk miało to wszystko, a wijące się ścieżyny wysypane piaskiem żółtym, dowodziły starania o utrzymanie. Prawie u kraju parku stała chata w rodzaju tych, które niegdyś zdobiły Powązki księżny generałowej, na pozór bardzo licha, pokryta trzciną, zbudowana z nieociosanych bierwion sosnowych, z przedsienią wspartą na słupkach okrytych korą i suchemi gałęźmi ubranych. Dla sprzeczności z tą powierzchownością zaniedbaną, wewnątrz przystroiła ją niegdyś pani Falimirska z wielkim zbytkiem. Niewielkie okna były z szyb zwierciadlanych, w dawniejszych czasach bardzo drogich. Drzwi z jednej strony zewnątrz tarcicami prostemi obite, wyglądały nędznie, a wewnątrz wysadzane były markieteryą kosztowną. Całą ścianę jedną zajmowało, teraz na nieszczęście strzaskane, lecz trzymające się jeszcze zwierciadło. Zamiast obicia chatka była udrapowana festonami dwukolorowemi z wielką tapicerską sztuką... Wszystko to, prawda, zestarzało, zbladło, ale się zachowało dosyć starannie, i meble dawne były wykwintne... Pani Falimirska postanowiwszy w „Szomierce“ przyjąć sąsiadkę, przez kilka dni wprzódy krzątała się koło niej. Odświeżono ją bukietami, dywanami wysłano, uczyniono miłą i śliczną.
Ponieważ sługom wstęp był wzbroniony, za wczasu więc przygotowany zastawiono podwieczorek...
Marszałkowa, której szło o to wielce, aby się okazać wielką panią, wystroiła się ze smakiem, uczyniła młodą i piękną. Felicya zmieszana trochę, ubrana była cudnie i wyglądała jak nadziemskie zjawisko. Matka umyślnie dała jej skromną białą sukienkę, jedną różę we włosy tylko i aksamitkę czarną na szyję, ale ta spięta była brylantową broszą, darem księcia, szacowanym na kilkaset dukatów. Wahano się z popisem tego klejnotu, przemogła chęć pokazania, że milionom Czermińskiego odpowiadał dostatek narzeczonej Leosia...
Gdy umówiona nadeszła godzina, Leoś, który tu już był od rana, wysunął się za park naprzeciw matki, aby jej wejście ułatwić. Zobaczywszy go z dala, zarumieniła się Czermińska, odetchnęła lżej. Leoś tego dnia z radości, ze wzruszenia był piękniejszym niż kiedy, może na mężczyznę nadto wypięknionym... Antinousem, w którym wdzięk zacierał męzką energię i siłę.
Damianna nie mogła się wstrzymać od wykrzyku.
— Patrzże droga moja, jaki on śliczny! jaki cudnie piękny!...
— Anioł mój, odpowiedziała matka, wyciągając ręce....
Leoś pobiegł wesoły dziękować...
— Moje panie czekają! — zawołał — niedaleko... trzy kroki za fórtką, tuż w chatce...
Pani Falimirska wahała się, czy miała wyjść naprzeciw, czy pozostać w chatce... i w końcu została w niej. Felicya ciekawie wyglądała oknem... serce jej biło, rumieniec śliczną twarz oblewał. Dotąd matkę tę przyszłą widywała tylko z daleka, miała ją poznać raz pierwszy, chciała się jej podobać... nie wątpiła, że tego dokaże. W życiu jej nie trafił się nikt, kogoby nie oczarowała...
— Mamo... idą! — zawołała cofając się od okna i uciekając w głąb chatki... Pani Falimirska wstała z powagą niezmierną, którą doskonale przybierać umiała, czyniącą z niej w potrzebie królową. Spojrzała w zwierciadło... i posunęła się ku drzwiom powoli. W tej chwili otwarły się one i Leoś wprowadził matkę, zbladłą, pomięszaną, odwykłą od ludzi, niepewną jak ma sobie postąpić...
Pomimo dziwacznej trochę powierzchowności i stroju, mimo rysów twarzy znużonych, zestarzałych, które nigdy nie będąc pięknemi, teraz dziwnie ostry wyraz przybrały, pani Czermińska śmieszną nie była, raczej straszną. Coś tragicznego miała w sobie... Życie spędzone w tajonej walce wypiętnowało się na twarzy, przypominającej jakąś Lady Makbet... W oczach miała obłąkanie i gorączkę...
Milcząca postąpiła ku Falimirskiej, dwie łzy trysły jej z oczu, uścisnęły się... Czermińska ze wzruszeniem, które jej mowę odjęło, marszałkowa z doskonale odegranym sentymentem... Felicya zapłoniona stała w kątku; ku niej natychmiast rzuciła się łkając prawie pani Leokadya. Ten zbytek uczucia uczynił niemal ostudzające wrażenie na dwóch kobietach...
Trwało to jednak krótką chwilę. Przytomna jednak marszałkowa, posadziła panią Leokadyę przy sobie i odezwała się pierwsza:
— Jakżem rada poznać panią...
— Jam szczęśliwa! — przerwała Czermińska. — Dziękuję pani za to... przybyłam z serca za dziecko moje wyrazić jej wdzięczność...
Mówiąc to patrzała na śliczną Felicyę, i zachwycona nią, uśmiechała się.
— A! jakże ona cudnie piękna — przerwała ręce łamiąc — z daleka w kościele śliczną mi się wydawała, ale teraz... tu...
Ukryła twarzyczkę Felicya...
Wszystko widać było naprzód ułożone. Leoś wstał i pannie Damiannie zaproponował, razem z Felicyą, małą około chatki przechadzkę.
Dwie matki same zostały...
Gra była nierówna. Jedna z nich była doskonałą na scenie życia artystką, druga niemal męczennicą; w jednej królował rozum i przebiegłość, w drugiej wybuchało uczucie; z oczu jednej jeszcze strzelała zalotność, u tamtej płynęły łzy i płomienił się gniew; jedna była istotą sztuczną, druga znękaną i podrażnioną.
Falimirska mierzyła wzrokiem Czermińską, i z góry obrachowywała, jak ma podziałać na nią. Instynkt ją na drogę uczucia skierował...
Westchnęła...
— Nie uwierzysz, droga pani — jak jestem wzruszona... Jedynego, najdroższego mego dziecięcia los przyszły... własne życie... a! pani! w ręce wasze składam... Wszystko co mam! Pojmujesz...
Przypadek, los, przeznaczenie zrządziło — mówiła dalej — że się te dzieci pokochały... Ślepa, dojrzałam za późno... Przewidując przeszkody, chciałam rozerwać wszelkie stosunki. Lecz... jak zakrwawić serce dziecięcia!... Zabrakło mi siły...
— A, pani droga! — podchwyciła Czermińska gorąco — chciej mi wierzyć, zaprzysięgam to, że dla szczęścia ich poświęcę wszystko... Bądź spokojna.
Obejrzała się do koła oczyma niespokojnemi, i pochyliła ku marszałkowej.
— Pani znasz z odgłosu... mojego męża... surowość jego, dziwny charakter i upór... skąpstwo... Nie potrzebuję tego taić ani osłaniać. Słyszałaś pani o mojem życiu nieszczęśliwem. Mogło ją to strwożyć. Wszystko to prawda... lecz, przed nią jedną, dla uspokojenia jej wyznać to mogę, ja mam i siłę i środki złamania tego człowieka, uczynienia powolnym, gdy przyjdzie ostateczna potrzeba...
Kosztuje mnie to wiele, tak... lecz... dla syna, dla jego szczęścia... choćbym życie dać miała, wahać się nie będę.
Marszałkowa zdziwiona gwałtownością i stanowczością, z jaką te wyrazy wymówione zostały, zdawała się oczekiwać ich objaśnienia. Czermińska, jakby już powiedziała za wiele, spuściła oczy i umilkła...
— Więcej powiedzieć nie mogę — dodała głosem złamanym i osłabłym... lecz, com przyrzekła za to ręczę... W chwili gdy to uznamy za stosowne, skłonię męża, aby zezwolił na małżeństwo syna, które mu szczęście zapewnia, które jest dla nas zaszczytem...
Marszałkowa patrzała już zdziwiona i ostygła...
— Felicya jest jedynaczką — ozwała się — Holmanów będzie do niej należał. Książę L... który był moim opiekunem, którego jestem krewną — (dodała z przyciskiem) — i mojej córce i jej mężowi nie odmówi opieki. Przez niego będą mogli wejść w świat, do którego Felicya jest przeznaczona, w którym pan Leon też może piękną odegrać rolę... Z chlubą to mówię, iż Felicyi wybór zupełnie jest usprawiedliwiony, cieszę się nim... Pan Leon ze wszech miar...
Czermińska uściskała ją płacząc.
— A! pani go nie znasz jak ja — poczęła z zapałem — piękniejszej duszy, lepszego serca, większych zdolności nie ma na świecie... On, jak ta prześliczna Felicya, ten anioł, on też nie jest przeznaczony do wsi, do rdzawienia koło roli. Z jego talentami...
— O! nie wątpię — przerwała żywo Falimirska. — Musimy się też starać obie, aby tę parę postawić na właściwem jej, odpowiedniem stanowisku w świecie. Do tego mi — nam — książę pomoże skutecznie...
Felicya, on, muszą jaśnieć w tych sferach, do których los ich sam wyznaczył. Dziecię delikatne... istota taka powietrzna, pełna poezyi... godziż się... zamknąć ją tu na wsi?... Byłoby to zabójstwem!
— Leoś też do wsi nie jest stworzony... ma instynkta i gusta pańskie, nie wyżyłby w tym kącie — mówiła Czermińska. — Zupełnie się zgadzam na to... Środki mieć będą...
Marszałkowa spojrzała bystro na mówiącą...
— W tem właśnie, kochana pani, przewiduję trudność. Musimy z sobą mówić otwarcie. Moje interesa... wdowie... są trochę zawikłane. Potrzebują czasu, aby były przyprowadzone do porządku. Mój nieoszacowany Malborzyński obiecuje mi to, lecz nie tak rychło... Pokutuję za nieboszczyka męża marszałkowstwo... Mąż zaś pani tak jest podobno surowy i oszczędny...
— To prawda — podchwyciła Czermińska — jest skąpy... nie będę taiła... jest nieużyty. Jednakże, jak mówiłam pani, gdy będzie potrzeba tego, potrafię go skłonić do ustępstw dla syna. Powinien i musi ocenić szczęście, jakie go spotyka...
Wyraz oczu Czermińskiej przybrał nadzwyczajną, niemal dziką energię; wstrząsnęła się mimowolnie, drgnęła i kończyła, jakby się powstrzymując:
— Choćby mi to życiem przepłacić przyszło... uczynimy wszystko, by im dać szczęście... tym drogim dzieciom naszym...
I znowu łzy mając na powiekach pochyliła się, by uścisnąć marszałkową, która z niezmierną ciekawością chwytała każde jej słowo... Wiele dla niej pozostało zagadką...
Rada była wiedzieć koniecznie, jaką moc miała Czermińska skłonienia tego nieubłaganego męża do posłuszeństwa swej woli, i jeśli ją miała, dla czego tak rzadko się nią posługiwała... tylko doprowadzona do ostateczności. Dla czego wolała cierpieć, poddawać się, znosić niemal ubóztwo, zamiast wyłamać się z tej niewoli?
Marszałkowa miała zamiar posunąć dalej badanie, i byłaby to uczyniła, gdyby głosy i szelest u drzwi nie oznajmił przyśpieszonego powrotu Leosia z Felicyą i panną Damianną. Spojrzała zmarszczona ku drzwiom, prawie gniewna, ale wracających nazad odprawić ani wypadało, ani było sposobu... Leoś w najświetniejszym humorze, Felicya już zupełnie panią siebie, panna Damianna szczęśliwa, ukazali się we drzwiach, a Czermińska powstrzymać się nie mogąc, wstała jeszcze z bliska wielbić i zachwycać się przyszłą synową...
Z nią razem poszły ku oknu chatki... matka osypując ją czułościami, dziewczę uszczęśliwione i wesołe...
Marszałkowej pozostawała panna Damianna i rozmowa o zachwycającym ogrodzie, którą ona rozpoczęła z ową prozopopeją i wyszukanemi wyrazy, które są upodobane starym pannom, ilekroć chcą się popisać ze swem wykształceniem i smakiem.
Panna Damianna na wielkie takie wypadki miała zapas i dobór obfity wyrażeń, które się jej wydawały perłami... Haftowała niemi rozmowę, pewna, iż da jak największe wyobrażenie o sobie...
— Cóż to za zachwycająca, romantyczna pozycya!... raj istny, stworzony przez bóztwo, które jest jego ozdobą — mówiła do marszałkowej... Tu się traci zmysły z admiracyi... Te wzniosłe, majestatyczne drzew odwiecznych konary... te urocze głębiny zieleni... te srebrne wód zwierciadła, oprawne w łąki smaragdowe! A kwiaty... godne ślicznych rąk, z pod których wytrysnęły!
Marszałkowa słuchała z uśmieszkiem osobliwym. Kadzidło było nie wykwintne, ale pochlebiało... Gdyby nie angielskie loki, których cierpieć nie mogła, możeby pannę Damiannę znalazła nawet miłą. Nie było sposobu innego uwolnienia się od tych przesadnych pochwał, tylko zapraszając do podwieczorku.
W życiu pani Czermińskiej mało było chwil szczęśliwych nad tę, którą tu przeżyła. Zwykle ponura, milcząca, smutna, ożywiła się, stała aż do zbytku wywnętrzającą się, gadatliwą, zapomniała o powrocie do domu, i aż panna Damianna szepnąć jej musiała, że czas byłoby o nim pomyśleć.
Pożegnanie czułe było, łzawe, serdeczne. Marszałkowa wyprowadziła gości swych aż do furtki; chciał matce towarzyszyć do domu Leoś, ale mu tego wzbroniła, zapewniając, że we dnie z Damianną zabłąkać się nie mogą i bezpiecznie zajść potrafią. Czermińska przez całą drogę uspokoić się nie mogła... Pani Falimirska z dala stojąc przypatrywała się jej z rodzajem politowania i dumą. Nócąc powróciła do „szomierki“ zmęczona trochę i zajęta zagadką, w jaki sposób ta nieszczęśliwa kobiecina... mogła być pewna podziałania na okrutnego i upartego męża swojego? To się jej jakoś prawie nieprawdopodobnem zdawało.
Leoś był sobie na pozór lekkomyślnym, wesołym, nieopatrznym chłopakiem, pieszczotami macierzyńskiemi zarówno i ojcowską wzgardą nauczonym egoizmu — lecz życie wśród tych dwóch biegunów przeciwnych, których prądy przez niego przebiegały, nadało mu hart i zręczność wielką... Zmuszony naturą swą i wpływy temi, ciągle myśleć o sobie, bo matka mu przypominała nieustannie przez troskliwość o jego własne dobro, a ojciec groźbami zmuszał do obrony — Leoś, jak wszyscy egoiści, stał się mistrzem w prowadzeniu swych interesów. Wywijał się ojcu i wyślizgał jak wąż, narzucał matce w sposób tak zręczny, że jej zawsze inicyatywę zostawiał ofiary, niby jej nie wymagając, a umiejąc ją wywołać...
Ten egoizm instynktowy, zmuszał go ubezpieczać się ze stron wszystkich. Niepokoił się ojcem, lecz tego brała matka na swój dział do walki — i z nim on ani mógł pomyśleć stanąć ani do boju, ani do przejednania. W przymierzu z ojcem stał Moryś — Leosiowi się zdało, że przeciągnięcie go na swą stronę nie było niepodobieństwem... a narzucało się jako konieczność. Bracia od dziecięctwa różnili się wielce charakterami, nie godzili się już grając w piłkę i ciuciu-babkę, kłócili na ławie szkolnej, rozeszli potem zupełnie i przybrali prawie nieprzyjacielskie postawy, Moryś u ojca psuł Leosiowi, donosił na niego, wyśmiewał się z jego lekkomyślności; — miał żal do niego za niechęć, jaką mu okazała matka, a być też może, i piękność, elegancya, wyższe wykształcenie brata, budziło w nim zazdrość. Moryś przy starszym wydawał się innego świata dziecięciem, ani twarzą, ani rysami, ani postawą, ani mową i obyczajami nie byli do siebie podobni.
Leon stroił się wedle ostatniej mody i przywiązywał do tego wagę wielką; w salonie miał powierzchowność panicza wielkiego rodu... Moryś chodził ubrany jak pisarz prowentowy, najczęściej w długich, grubych butach kozłowych i szarej taratatce jak ojciec... z parobkami rad przestawał, a jego pierwsza miłość nie wyszła po za szranki garderoby maminej.
Choć mu z tem wszystkiem musiało zapewne być dobrze, jednak z pewną zazdrością spoglądał na brata, który porobił znajomości lepsze, i obracał się w kołach, do których Moryś przystępu nie miał. Szydząc z Leosia, młodszy czuł się nieco upokorzonym. Porzuciwszy szkoły, zamknięty na wsi, zdziczawszy przy drobnostkowem gospodarstwie, Moryś czuł jednak, że sprytem i zdolnościami dorównałby starszemu, a może go prześcignął. Gniewało go to, iż musiał pozostać w cieniu — ale mu szło o utrzymanie się w łaskach ojca.
Leoś nie obrachowywał się bardzo z uczuciami brata; instynktem raczej niż przebiegłością zimną doszedłszy do tego, że należało go sobie pozyskać... postanowił pracować nad tem i próbować.
Matce nic o tem nie mówiąc, gdyż wiedział, że byłaby się sprzeciwiała temu, Leoś nazajutrz pokryjomu wybrał się do Racic, folwarczku przyległego Rakowcom, w których Moryś mieszkał i gospodarzył... Od czasu jak ojciec tę wypuścił dzierżawę młodszemu, starszego pominąwszy i nie dając mu żadnego zajęcia — Leoś nie był ani razu u brata.
Stosunki ich od dawna dziwnie były chłodne, spotykali się jak obcy, najczęściej Moryś prześmiewał się z eleganta, a Leoś w końcu zagniewany odchodził. Gdy obaj przy ojcu byli w domu, rzadko mówili do siebie. Wstawszy od stołu, Leoś szedł za matką. Czermiński wołał do siebie młodszego. Na drodze mijając się, ledwie dla przyzwoitości głowami sobie kiwnęli.
Gdy Moryś był zmuszony w Rakowcach zajść czasem do mieszkania Leona, pełnego toaletowych przyborów, cacek, fraszek, przypatrywał się im, pytając o ich przeznaczenie, i drwił z tych babskich przyborów nielitościwie. Cygara Leosiowe palił, dodając za każdym razem:
— Pańskie to są rzeczy... my chudopachołki takich palić nie możemy — ale z łaski jego... dobrze choć zakosztować!!
W tym tonie wiodła się zwykle rozmowa...
Leoś gdy raz co postanowił, a powiedział sobie, iż mu posłużyć może, umiał być upartym.
Wiedział że w Racicach, będzie miał do przebycia utrapioną chwilę, ale do tego się przygotował...
Folwark ten, właściwie należący do Rakowiec i składający z nim jedną całość, wydzielił Czermiński Morysiowi dla tego szczególniej, że był blizki, i że mógł każdego czasu dojrzeć, jak jego faworyt gospodaruje. Nie było tam ani porządnego domu, ani ogrodu, ani coby najskromniejszym kawalerskim wymaganiom zadość mogło uczynić. Dworek podobny do chaty obszernej, w którym naprzeciwko mieścił się ekonom i czeladź, a na drugiej stronie Moryś, wiśniowy sadek za nim i kawał ogrodu warzywnego, w którym na len wydzielono dla gospodyni zagonów parę, liche zabudowania gospodarskie dokoła... stanowiły całą paradę.
Moryś się mieścił w dwóch izdebkach, z których jedna była jadalnią, gościnną, pracownią razem, druga ciupka na pół ciemna, alkierzyk właściwie mieścił łóżko i garderobę rozwieszoną na ścianach...
W pierwszej izbie stała szafa, która zawierała apteczkę i spiżarnię niewykwintnego Morysia. Trochę ostentacyjnie i na okaz młody gospodarz swą spartańską obyczaju prostotę wystawiał. Była w tem przesada dla przypodobania się ojcu, na przekorę matce i Leosiowi. Morysiowi może z tem nie zawsze było wygodnie, wolałby był inaczej, a no — wszedłszy na tę drogę już się nie cofał. Chwalił się tem, i w miasteczku pił siwuchę, zakąsując chlebem razowym z czosnkiem, nie dla smaku, lecz aby widzieli ludzie.
Leoś z domu wyjechał konno, na angielskiem siodle, w rejtroku eleganckim, w jokejskiej czapeczce, w butach ze sztylpami, ze szpicrutą, której gałka była misternie rzeźbiona, tak przybrany, że się i na warszawskim turfie mógłby był pokazać. Jechał powoli, zamyślony, a gdy nareszcie stanął u bramy dziedzińca, lichej i zbitej z kilku żerdzi, a spojrzał na dworek brata... aż mu twarz się zarumieniła z jakiegoś uczucia, którego sobie wytłómaczyć nie umiał. Brał go niemal strach... W tej chwili wolałby był może nie zastać Morysia.
Na biedę, było to popołudniu, a skrzętny gospodarz, który wstawał do dnia, właśnie o tej porze odprawiał drzemkę... Stanąwszy u wrot, Leoś zawołał, aby mu je otworzono, bo nikogo blisko nie było; czujny Moryś posłyszał ten głos i wyjrzał oknem.
Okrutnie się zdziwił i wybiegł sam. Choć już trochę chłodne były dnie, zahartowany jak parobek, pokazał się bez wierzchniego ubrania, tak jak się zerwał, z włosem bujnym rozczochranym, z miną szyderską.
— A słowo stało się ciałem! krzyknął podbiegając do wrot, które sam zaczął ciągnąć aby się otworzyły, mam oczom wierzyć! Pan Leon w mojej chacie ubogiej! Cóż to jest? Cud? łaska? awantura?
— Daj-no pokój, odparł wjeżdżając szybko Leon, uzbrojony już na szyderstwa — cóż dziwnego, że raz chcę — złożyć ci uszanowanie? Chyba mnie nie przyjmujesz!
— Owszem, owszem! nasyć ciekawość, śmiejąc się dodał Moryś, który stanął koniowi i jeźdźcowi przypatrując się, wziąwszy w boki.
Czeladź powybiegała... krzyknął na chłopca:
— Weź konia... słyszysz... przeprowadzaj go z wolna po dziedzińcu... A ostrożnie mi i z uszanowaniem dla tego jegomości... to nie to, co nasze bronowłóki! rozumiesz?
I śmiał się, Leoś zsiadł i podał mu dłoń zdejmując rękawiczkę.
— A gdzie ja tu ciebie przyjmę! począł Moryś, idąc za nim z rękami w kieszeniach. Tobie tu u mnie wszystko śmierdzieć będzie... Ale chodź — nasyć ciekawość...
To mówiąc wprowadził go na próg pierwszej izby...
— Otóż masz... rzekł — jak mnie widzisz tak mnie pisz i tyle! Cała parada... izba i alkierz... I dla mnie więcej nie trzeba — bom, dzięki Bogu, jak ty, niewymyślny... Z tem mi dobrze... Nie elegancko... no no — cóż robić! Ty za całą familię będziesz się dystyngował... a ja skazany jestem na ekonomowanie i robienie grosza...
Leoś nie mógł jeszcze do słowa przyjść, udawał, że nie patrzy, siadł na pierwszym stołku, szpicrutę i rękawiczki rzucając na stół. Czekał aż się Moryś wygada.
Zamilkł wreszcie.
— No — jakże ci się u mnie podoba? dodał po chwili...
— Jeżeli ci z tem dobrze... odezwał się Leoś.
— Doskonale... ale słuchaj... rzekł znowu w złośliwszy ton wpadając brat młodszy... Jeżeli cię tu ciekawość przyprowadziła — no — nasycisz ją... owszem, proszę; — jeżeli — jeżeli interes... bo i to być może — a uchowaj Boże, pieniężny — to się zawiedziesz. Trzymam się świętej metody ojcowskiej, nikomu nie daję.
Począł się śmiać Moryś, a Leon tylko ramionami ruszył, twarz przybrał poważną.
— Mylisz się — pieniędzy nie potrzebuję — rzekł.
— To lepiej — sobie i mnie oszczędzisz przykrości... Mam juścić — no — alebym nie dał, a jeśli komu, to tobie, i to przez braterską o dobro twe troskliwość.
— Dziękuję — zimno a cierpliwie dołożył Leoś...
Chwilka milczenia nastąpiła, bracia się mierzyli oczyma. Moryś był wielce zaintrygowany. Leon przez drogę układał jak miał przemawiać do brata a teraz... jakoś mu nie szło. Poprawiał się niespokojny na stołku, patrząc w okno.
— Przyjechałem do ciebie — odezwał się w końcu, sądząc, że czas, abyśmy może braćmi być zaczęli. Chciałem ci podać rękę i spytać cię — czy zawsze z sobą mamy niepotrzebnie się ucierać, stronić i dąsać?...
Moryś nie zupełnie przygotowany do takiego przemówienia, chwilę jakąś siedział milczący, twarz mu się mieniła. Nawykły do nastroju szyderskiego, z ojcem, z matką, z ludźmi, z bratem; był to ton, którym pokrywał kwas swój wewnętrzny, a może poczucie swej niższości... Morysia na seryo nikt nie widział prawie, szydził tak samo z parobków jak z brata, śmiał się całe życie, choć śmiech to był wymuszony, niewesoły, śmiech najczęściej brany jak maska przez głupotę, która się siebie wstydzi, i nie wie co zrobić z sobą.
Poważniejszy ton Leosia, zupełnie go zbijał z tego nastroju; trzeba się było namyśleć — co począć z tem?...
Krzywił się Moryś i ręką leżącą na stole pukał bezmyślnie po nim...
— Dalibóg, rzekł, nie rozumiem czego ty chcesz... at... dałbyś pokój... Co ci tam świta w głowie? Gadaj otwarcie, chcesz czegoś odemnie i puszczasz się na przełaj?... Ja, ty wiesz, nie jestem salonowy mędrek, u mnie wszystko prosto z mostu...
— Ale ja nic od ciebie nie żądam — odezwał się Leoś — oprócz żebyś mi nieprzyjacielem nie był... Nie mam rodziny prócz ciebie... chciałbym w bracie mieć brata nie wroga...
— Jakiego wroga? buchnął Moryś... Wroga... No, to policzmyż się — dodał trochę się poruszając. Ty mnie buty szyjesz u matki, a ja tobie oddaję za to u ojca... Kwita byka za indyka...
— Ja? u matki? przerwał Leon — ty sam sobie u niej szkodzisz nie ja...
Zamilkli.
— Słowem jednem, szczerem sercem, przemówił Leoś — podaję ci rękę, i żądam, a proszę o zgodę.
To mówiąc dłoń wyciągnął, Moryś się zawahał.
— Hm! mruknął — ty masz jakąś myśl inną. Co to zgoda, zgoda!... to gadanie... słowa... tobie chodzi o co innego. Chcesz żebym ci u ojca pomagał? ja się tego podjąć nie mogę — to by było darmo. Tobiebym nic nie poradził a zaszkodził sobie...
— Nie chcę byś pomagał — proszę tylko, byś mi nie psuł — odezwał się Leon.
Znowu tedy zamilkli oba i nadąsali się — szło trudno. Moryś jednak uczuł, że się zbyt znalazł ostro, brała go przytem ciekawość, rad był wybadać Leona, zmusił się więc do pewnego ustępstwa.
— Mów otwarcie o co idzie? zapytał powoli. Juściż — odezwał się zmuszając do poważniejszego tonu — nie jestem twoim nieprzyjacielem, ale między tobą a mną są różnice we wszystkiem tak wielkie, że się nam zrozumieć i zgodzić trudno. To darmo... Jam prosty człek, a ty panicz — ja ekonom, ty kroisz na wielkiego pana... ja jem ze smakiem chleb razowy, tobie trzeba przysmaków... Ty się rwiesz do państwa i salonów, a ja z gnojem lubię mieć do czynienia... dla mnie Paraska ładna, a tobie do smaku marszałkówny...
Tą marszałkówną ukąsił go Moryś; Leoś spojrzał nań jakby z wymówką, zarumienił się.
— Nie zapieram się przed tobą, odezwał się Leon, że się kocham w marszałkównie. Jeżeli chciałeś wyznania, to je masz. Jako człowiek uczciwy nie zdradzisz mnie...
Rozśmiał się Moryś.
— Przed kimże ja ciebie miałbym zdradzić? Myślisz, że ojciec nie wie o wszystkiem? — Ruszył ramionami. — Od dawna...
— Tak — przerwał starszy — i zapewne postarano mu się ten dom i tę pannę odmalować w kolorach jak najohydniejszych, a mnie jako głupiego szaleńca? nie prawdaż?
To mówiąc wstał Leon ze stoika, i żywo przechadzać się zaczął.
— Przyjechałem cię prosić, Moryś, abyś mi tę łaskę tylko zrobił, żebyś raz ze mną do Holmanowa pojechał... nic więcej, żebyś sam ją zobaczył i poznał...
Niezmiernie zdziwiony, z kolei i Moryś się podniósł z siedzenia... oczy mu się otwarły szeroko, ramionami dźwignął i parsknął od śmiechu naprzód, ale wnet zaczął mówić seryo...
— Upadam do nóg! chcesz mnie też wciągnąć w kabałę i skompromitować przed ojcem...
— Daję ci słowo, że ojciec o tem wiedzieć nie będzie — odparł Leoś. — Idzie mi o to, abyś zobaczywszy ją, poznawszy dom, matkę, mnie usprawiedliwił... Zrób to dla mnie...
Moryś zamilkł... Obawiał się jakiegoś podstępu, a ochota go brała niezmierna jednak zajrzeć do tego Holmanowa, widzieć te jejmoście, naocznie się przekonać, jak to wszystko wygląda... Bał się zarazem i kusiło go to niezmiernie... Widocznie walczył z sobą.
— Drażliwa rzecz — przebąknął — potrzebuję namysłu... Juścić grzechu w tem śmiertelnego nie będzie, wizyta do niczego nie obowiązuje... a no... to trudno. Znasz mnie, ja nawet fraka porządnego nie mam, ubrać się nie umiem, i w pałacu pani marszałkowej straszniebym śmiesznie wyglądał. Ani siąść, ani gadać po waszemu nie umiem.
Leoś się rozśmiał.
— Naśladujesz ojca tą dzikością, która i jemu na dobre nie wychodzi... Zawsze tak z parobkami żyć ci niepodobna... Spróbujże, skosztuj, a gdy ci się nie podoba, sam powiedziałeś, to cię do niczego nie obowiązuje...
Moryś zmilczał.
— Kusiciel z ciebie — rzekł. — No! przyznaję się, ciekaw jestem. — Chcesz, pojadę. Pal dyabli, pojadę. Ale z tym warunkiem, że o tem nikt wiedzieć nie będzie... i że pojedziemy rano z wizytą na godzinę... ja w surducie... nie zabawimy długo... i na powrót.
Leonowi twarz się wyjaśniła, odniósł niespodziewane zwycięztwo, zbliżył się do brata z wdzięcznością, jakby go chciał uścisnąć, ale Moryś się nachmurzył i cofnął.
— Co, u kata, dziękować, nie ma za co... Mam głupią ciekawość, i uległem jej, bylebym jeszcze za to nie pokutował.
Zmarszczyła mu się twarz, zamyślił się widocznie nie rad z siebie, jakby się jeszcze chciał wycofać, lecz Leoś nie dał mu długo dumać.
— Nie bądź dzieckiem — rzekł — ojciec o tem wiedzieć nie będzie... Jutro przyjadę po ciebie, zabiorę, zabawimy godzinę... i osądzisz sam, czy miałem prawo zakochać się w pannie marszałkównie. O więcej nic nie proszę. Wyśmiejesz mnie potem, gdy zechcesz...
To mówiąc i lękając się, aby Moryś nie cofnął danego słowa, Leon wziął zaraz za czapkę i szpicrutę, naciągnął rękawiczki, pożegnał milczącego i namarszczonego brata, wybiegł z dworku i zawołał, aby mu podano konia. Moryś go z wolna idąc przeprowadzał.
— Jutro o dziesiątej tu będę — szepnął Leon — słowo?
Młodszy tylko skinieniem głowy odpowiedział, zły był na siebie, że się dał wziąć... i mrucząc wrócił do chaty...
Nazajutrz około dziesiątej we dworku młody Czermiński klnąc wczorajszą słabość swoją, ubierał się, nie rad z siebie. Rzadko mu się trafiało staranniej przyodziewać, garderoby nie miał ani obfitej, ani wykwintnej, musiał komody wszystkie powysuwać, surduty oglądać, dobijać się do krawatu, szukać rękawiczek... robić przegląd butów, rozmyślać jak ma wystąpić. Wzgląd miał dwojaki: nie chciał być zupełnie śmiesznym i wyglądać brudno, a nie myślał udawać eleganta, i wolał trochę dziko się zaprezentować... W tem właśnie szukał pewnej miary, a nie łacno mu ją znaleźć było...
Klął z cicha własną nieopatrzność i niepotrzebną ciekawość, gdy zaturkotało i Leoś wyskoczył z karyolki, którą przyjechał.
Ubrany był jak na rano bardzo skromnie, z myślą tą, aby zbytnią elegancyą nadto się nie różnić od brata, mieli oba prawie jednakie suknie, ale na Morysiu leżało to i wydawało się wcale inaczej, niezgrabnie. Leoś wyglądał jak lalka.
Namarszczony Moryś darł stare rękawiczki, i przypatrywał się przybyłemu z pewną zazdrością i szyderstwem...
Kudy Kusomu do zajacia! — zawołał zdobywając się na żart — z ruska... Co pan Leon to nie parobek Maurycy...
— Cóż ty chcesz! — rozśmiał się przybyły — ja wyglądam jak marnotrawny syn, a ty jak kapitalista... Wierz mi, że w oczach kobiet... będziesz piękniejszy odemnie.
— To mnie jedynie pociesza! — odparł szydersko Moryś — a zatem, siadajmy. Słowo się rzekło, kielich nalany wypić potrzeba, przyznam ci się, że radbym się tego zbyć jak najprędzej... i że wróciwszy odetchnę, jakby mi pięcio-pudowy wór pszenicy z ramion spadł...
— No jedźmy!
Od wczorajszego dnia w Holmanowie już wiedziano o tych odwiedzinach... Marszałkowa rozumem i trafnością postępowania Leosia nie mogła się nacieszyć. W pierwszej chwili uniesienia przyszłego zięcia pocałowała w głowę. Zdało się jej to dowodem takiego taktu, takiej wyższości, iż się wychwalić dość nie mogła...
Felicya trochę niespokojna była, jak się ma przedstawić temu na pół dzikiemu bratu... Malborzyński chętnieby był się wkręcił dnia tego do salonu, aby odwiedzin być świadkiem, lecz zaklął go Leon, by nie przychodził, bratu przyrzekłszy tajemnicę...
Nadzwyczaj skromnie, jak zawsze, ale ze staraniem największem ubrały się panie, marszałkowa nie chciała występować, aby nie okazać, że była uprzedzoną, jednakże śniadanie, usługa, przybranie salonu kunsztownie były obmyślane, aby na człowieku nowym, nieoswojonym z obyczajami większego świata, uczynić wielkie wrażenie...
Ceremoniał i etykieta na dworze pani marszałkowej zawsze się pilnie zachowywały, niekiedy wszakże kamerdyner otrzymywał z rana przestrogę i skinienie, aby dnia tego nic uchybionem nie było...
Naówczas podwajano starań... troskliwość się wzmagała, i dom (pałac raczej, bo go inaczej nie nazywano) w świetniejszej jeszcze występował postaci. Tego dnia pani Falimirska szepnęła staremu kamerdynerowi, ażeby nie bardzo występować, ale nic nie chybić...
— I żeby wszystko było, skromnie, przyzwoicie, ale co się zowie, jak należy.
W ostatku dodała:
— A proszę cię, żeby Jerzy, jak ostatnim razem, nie włożył podartych rękawiczek, służąc do śniadania... Już lepiej żadnych.
Kamerdyner się skłonił nizko...
Gdy bryczka wioząca dwóch braci stanęła przed gankiem pałacu, dwóch lokajów w liberyi z ciżmami i akselbantami, wystąpiło wolnym krokiem z sieni... Na zapytanie o panią, odpowiedzieli ukłonem i wskazaniem na drzwi... W sieni stał stary kamerdyner. Moryś na widok jego się zmieszał, szyderskie usposobienie go odbiegło. Zaimponowała mu ta sień podobna do salonu marmoryzowanego. Tu cisza panowała uroczysta, parapety pootwierane na ogród dozwalały w oddaleniu widzieć zielone i pożółkłe klomby i śliczny krajobraz parku...
W sali nie było nikogo, Leoś na palcach poprowadził brata na prawo. Przeszli piękny gabinet zawieszony obrazami w złoconych ramach, i tu jeszcze nie było nikogo. Za nim dopiero następował mały salonik w którym marszałkowa zwykła była przyjmować, istne cacko... ubrane staremi sprzęty wytwornemi i nowemi fraszkami... Meble okryte gobelinami, portyery, podobne we drzwiach, pełno kwiatów, książek, porcelany, bronzu, marmurów...
Nic podobnego Moryś w życiu nie widział, uczuł się nie swój, zmieszany, okradziony, i choć mu się chciało szydersko wykrzywiać usta, jakoś nie szło... Nie umiał tu ani stanąć, ani się ruszać, nie wiedział co zrobić z rękami i kapeluszem. Wrażenie tego zbytku oddziaływało nań daleko silniej niżby mógł przewidywać... Gniewał się na siebie...
Leoś był jak w domu...
— Chwileczkę tylko — odezwał się — marszałkowa zaraz nadejdzie... Musi się ubierać... Prawda, że tu ładnie?
Moryś odpowiedzieć nie umiał, zapatrzył się na Chińczyka na kominie, który, jakby naumyślnie, język mu wystawiwszy, kiwał się w sposób nieprzyzwoity. Chińczyk ten go dobił, odwracał od niego oczy, nie było sposobu nie patrzeć nań... Gniewać go poczynał wreszcie. Zdało mu się, że umyślnie był postawiony, żeby mu się przekomarzał. Chciało mu się pięścią go uderzyć, aby tego błazeństwa poprzestał...
W tej chwili gdy jeszcze z językiem Chińczyka miał do czynienia, zaszeleściała zasłona we drzwiach, i po cichu, z wolna bardzo, majestatyczna, surowego oblicza, piękna matrona weszła do pokoju...
— A! pan Leon! — odezwała się głosem słodziuchnym. Nic nie wiedziałam! nie oznajmiono mi...
Postąpiła kroków parę, gdy Leoś zaprezentował jej brata.
— Mam honor pani marszałkowej dobrodziejce, przedstawić brata mojego...
— A! bardzo mi miło! podając mu uprzejmie rękę, odpowiedziała z uśmiechem na ustach piękna pani — od dawna pragnęłam go poznać, a nie łaskaw pan byłeś. Mieszkamy w tak bliskiem sąsiedztwie... Ale pan podobno tak wzorowym i nadzwyczaj pilnym jesteś gospodarzem... Przecież nie należy się tak zupełnie od towarzystwa usuwać...
Niech panowie siadają... Śliczny dziś dzień mamy...
Tak się rozmowa zaczęła, marszałkowa pierwsza siadła na kanapce, braciom wskazując fotele. Moryś ledwie się potrafił na przeznaczonym mu umieścić, tak był zmieszany... Siadł z razu na poręczy, co go rozgniewało, ale na to nikt nie uważał... Ochłonąwszy dopiero, począł się przypatrywać wszystkiemu, a najbardziej wspaniałej pani, której wdzięk niespodziany (wyobrażał ją sobie nierównie starszą) zachwycił go. Podobnej kobiety nietylko nie widział w życiu, ale o niej wyobrażenia nie miał. Było to coś jakby z innego zapożyczone świata.
Szczęściem, że Moryś siadł tyłem do Chińczyka i mógł o nim zapomnieć. Kobiety mają szczególny dar odgadywania wrażeń, jakie na mężczyznach czynią, i choć Moryś namarszczał się i krzywił, aby po sobie nie dać poznać admiracyi, w jaką go wprawiło zjawienie się marszałkowej, pani Falimirska jednem spojrzeniem ją odgadła. Uradowało ją to niezmiernie... Więc twarzyczce nadała z łatwością wyraz jeszcze milszy, ponętniejszy jeszcze, i zwróciła się ku temu gościowi, którego rada była oczarować.
Czyniła to w interesie córki i przyszłych interesów familijnych — Morysia skłopotanie nawet pochlebiało jej. Poczęła nacierać nań, wyciągając go na rozmowę, dopomagając mu do niej, podnosząc każde jego słowo, potakując mu, przypochlebiając się nadzwyczaj zręcznie.
Kto inny uczułby może strategię niewieścią w tem przyjęciu. Moryś był człowiekiem zupełnie nowym, a choć Paraski, z któremi obcował, są niewiastami w stanie natury, równie filuternemi, jak panie salonowe — tu wszystko tak jakoś inną przybierało postać, tak było wdzięczne, przysłonione, wycieniowane, delikatne, kunsztowne, iż Moryś zamiast uczuć ochotę do szyderstwa, doznał błogiego jakiegoś uspokojenia i niezmiernie mu się tu wydało przyjemnie.
Ukradkiem parę razy ośmielił się spojrzeć w oczy pięknej pani — w same oczy — wejrzenie się nie odwróciło, źrenice jeszcze pełne blasku uśmiechały mu się sympatycznie, łagodnie... Dźwięk nawet mowy pani marszałkowej miał dlań urok wielki. On co tu jechał z usposobieniem szyderskiem, z chęcią wyśmiewania się i popisu ze swą dobrowolną dzikością — sam nie wiedział jak czuł się zmieniony i zawojowany... innym niż być chciał...
Leoś przyczyniał się po trosze do rozmowy, nie przeszkadzając do niej. Marszałkowa z wielką zręcznością zastosowała ją do domniemanych usposobień gościa... Mówiła o wsi, o gospodarstwie, o pracy, o cichem życiu, jako o rzeczach, których urok doskonale pojmowała; chwaliła skromnie gusta pana Maurycego, o których jej brat wspominał...
Moryś z razu milczący, gdy raz pierwsze lody były skruszone, począł mówić, uczuł się natchnionym, pociągniętym, dziwił się, że mu to tak szło jakoś dobrze i łatwo, i towarzystwo, w którem osowiałym się być spodziewał, wydało mu się — przedziwnem.
Wszystko to było dziełem pół godziny... Ktoby mu był powiedział, gdy wchodził do tego saloniku i spotykał się z Chińczykiem, obrzydliwie popisującym się z językiem tym, że w tak krótkim czasu przeciągu, zapomni o nim i znajdzie się tu jak w domu! Ktoby mu to był powiedział — wyśmiałby go Moryś — a jednak...
Weszła śliczna Felicya... zarumieniona mocno... Leoś i jej przedstawił brata. Z ciekawością wpatrzył się w nią przyszły szwagier — wydała mu się bardzo piękną, nadewszystko skromną jakąś, potulną... ale — dziwna sprawa niezrozumiałej nigdy sympatyi i uroku — matkę znajdował daleko piękniejszą od córki... W tamtej widział coś niedojrzałego, nierozwiniętego, dziecięcego niemal, co mu się, jako z natury praktycznemu człowiekowi, podobać nie mogło... marszałkowa była dlań niewiastą dojrzałą... świadomą życia i nad wyraz ponętną...
A przytem z nią mu jakoś od razu tak szło łatwo... że jej był za to wdzięczny...
Gdy Leoś cichą był zajęty rozmową ze swą narzeczoną — Moryś wciągnięty w opowiadanie o sobie, o swem życiu, ani się spostrzegł, jak mu czas ubiegł do śniadania...
Kamerdyner wszedł w białych rękawiczkach i skłonił się milczący... Marszałkowa powstała z kanapy podając rękę Morysiowi, Leon wziął pannę Felicyę, i wolnym pochodem pociągnęli przez szereg cały wspaniałych pokojów do sali jadalnej.
Tu wszystko znowu nowem było dla zadomowionego wieśniaka, bufet pełny sreber, ściany zawieszone portretami staremi, na stole ustawione misternie szkła, porcelana, kwiaty i tysiączne drobne utensylia do jedzenia, których Moryś świadomym nie był użycia, najczęściej się posługując danemi od natury... palcami.
Marszałkowa, jakby przewidując to, że mógł być zakłopotany, spieszyła z rozpoczęciem... i ułatwiła mu inicyacyę... tem potrzebniejszą, że między innemi przysmakami występowały karczochy...
Moryś ciągle zajęty rozmową z nią, bo nad nim troskliwie czuwała, dawał sobie wina nalewać i wypijał je ochoczo, śmiał się, żartował nawet — i uszczęśliwiał Leona, który nigdy się nie spodziewał, aby odwiedziny w Holmanowie tak nadzwyczaj poszły szczęśliwie. Rozumiał to dobrze, iż winien był wszystko marszałkowej...
Dobry humor i łatwe przyswojenie dzikiego Morysia, miały skutek niespodziany i nadzwyczajny. Zaraz po śniadaniu bracia się zabrali do odjazdu. Marszałkowa za nic ich puścić nie chciała do obiadu. Z góry uwalniając od fraków, mówiąc, że obiad jeść będą en petit comité, dodała ciszej z uśmiechem: en familie... Leoś oglądał się z obawą na Morysia, nie śmiejąc się spodziewać, iż przyjmie zaproszenie. Stał się cud, został Moryś...
Leoś grał w bilardzik z Felicyą, marszałkowa bawiła gościa ciągle, a zabawiała go tak skutecznie, tak go przyswoiła i spoufaliła, iż w oczy jej patrzył i parę razy niby żartem w rękę ją pocałował.
Takiej ręki Moryś nie widział w życiu i ustami nie dotykał...
Sprawiła na nim wrażenie elektryczne... zarumienił się, zadumał...
— Ależ te kobieta! to kobieta! mówił sobie w duchu. — Szatan nie kobieta...
U stołu siedzieli we czworo... Obiad był wytworny, wina doskonałe, Moryś ten tryb życia znalazł nader przyjemnym. Gdy w domu po krupniku i kawałku mięsa brakło mu apetytu do pierogów z serem, tu jadł mnóstwo potraw, ciągle ochoczo, wszystko mu się zdawało smaczne, i tak się czuł silnym, lekkim jak nigdy.
— Umieją żyć! mówił sobie w duchu...
Marszałkowa w końcu obiadu wymogła na nim po cichu słowo, że będzie Holmanów odwiedzał. Wmówiła mu łatwo, że do tego jest obowiązany... Wejrzenie czarnych oczu pięknej pani tak poruszyło do głębi Morysia, iż najuroczyściej to przyrzekł — dodał nawet komplement, który mu się wyrwał nie wiedzieć jak:
— Kto raz był w Holmanowie, pani dobrodziejko, tego zapraszać nie potrzeba... raczejby go odpędzać należało...
Uśmiech słodki dostał w zapłacie...


Miał tyle taktu pan Leon, że gdy wieczorem wracali do Racic, nie tryumfował nad bratem, nie odzywał się prawie. Dość mu było tego, iż Morysia skłonił niejako do współuczestnictwa w swoich projektach. Podziękował mu tylko bardzo uprzejmie za to, że dał się nakłonić do odwiedzenia Holmanowa, i odwiózłszy go, chciał zaraz do Rakowiec powracać. Moryś był milczący, choć na twarzy jego dostrzec mógł brat nadzwyczajnego ożywienia.
W końcu, gdy się w ganku żegnali, odezwał się:
— Słuchajże Leoś, nie praw o tem nikomu... a jak będziesz uważał, że wypadnie mi tam oddać wizytę... no — nie jestem od tego — daj mi znać — pojadę...
Tak się rozstali. Moryś zostawszy sam jeden w swej chacie, długo bardzo chodził po niej, nie mogąc się uspokoić. Znajdował ją i siebie śmiesznym. Przeszłość wracała mu jakby ze zgryzotami sumienia, a dzień ten spędzony u Marszałkowej — dzień jeden, już miał tyle siły, że mu do niej smak odbierał...
Roztargniony dał gospodarskie rozporządzenia na dzień jutrzejszy, i położył się spać, ale zasnąć nie mógł.
Począwszy od Chińczyka, wszystko co widział, słyszał i doznał w Holmanowie, wracało mu na pamięć; rozbierał i krytykował każdy krok i słowo własne, i — choć w ogóle był z siebie dosyć zadowolony, znajdował, że w wielu rzeczach zręczniejszym się mógł okazać. Szło mu o to, jakie wrażenie na pięknej pani uczynił?
Świat ten elegancki, którego nigdy wprzódy nie widział, którym gardził wczoraj, pomścił się na nim teraz, owiawszy go swoim urokiem...
Wśród natrętnych myśli, wracało i wspomnienie groźnego ojca... niepokojące — straszne — lecz odpychał je teraz... Znużony wreszcie usnął, skończywszy na tem, że wszystko to jest głupstwem i że nazajutrz należy do zwykłego życia i zatrudnień powrócić.
Jakoż wstał nazajutrz o zwyczajnej godzinie, pojechał w pole, zmusił się do dawnego trybu i obyczaju — i... skwaszony powrócił do domu. Czegoś mu do życia brakło. Tęsknił prawie do Leosia, ażeby mógł z nim choć mówić o Holmanowie i pani marszałkowej. Uśmiech jej teraz go tak prześladował, jak wczoraj język Chińczyka.
Leoś powróciwszy do Rakowiec, trochę późno, znalazł matkę z panną Damianną w salonie. Wieczorami, gdy nie było Czermińskiego, zasiadały tam zwykle... Czekano na niego wiedząc, że w Holmanowie być musi. Gdy wszedł, matka, która czytała z jego twarzy jak z książki, spostrzegła, że coś nadzwyczaj szczęśliwego przynosił z sobą w duszy... Lecz że kochankom przed ślubem jeden listek uszczknięty z bukietu starczy często na takie nadzwyczajne uszczęśliwienie, nawet się nie spytała... co go tak rozpromieniało?
Leon zbierał się długo na wyjawienie czynu, do którego największą przywiązywał wagę.
— Wie mamcia gdzie ja byłem? zapytał.
— Tego się łatwo domyślić, bo powracasz jeszcze cały przejęty wonią Holmanowa — odpowiedziała matka... Oczy ci się szczęściem śmieją.
— Spodziewać się! odparł Leoś — i gdy się mama dowie, czem ja się cieszę, pewnie radość moją podzieli...
— Dzielże się nią ze mną... zawołała matka, ściskając go — co tam tak osobliwego przynosisz?
— Osobliwego... tak, istotnie, że osobliwego, począł Leoś. Mama się ani spodziewa, ani domyśla, jaki wielki polityk ze mnie i czego ja dziś dokazałem!...
— O! ty moja główko rozumna... zawołała Czermińska — ja po tobie się nawet cudów gotowam spodziewać...
— A właśnie cud zwiastuję! rzekł Leoś; ale o sekret, o największy sekret proszę.
To mówiąc pieszczoch się przysiadł do matki i figlarną zrobił minę.
— Obrachowałem sobie — począł, że mi Moryś nadto szkodzi i dokucza; musiałem go rozbroić.
— Moryś!! Moryś! marszcząc się przerwała matka widocznie niekontenta: — z nim nie ma co poczynać... to uparte stworzenie, i nikogo, oprócz ojca nie słucha.
— A tymczasem, zawołał śmiejąc się Leon — ja go uprosiłem dziś, że pojechał ze mną do Holmanowa. Zabawił zamiast pary godzin, cały dzień, i marszałkowa go oczarowała, że powrócił jak pijany.
Leoś się zaczął śmiać...
Panna Damianna, która nie spostrzeżona stanęła była za krzesłem Leosia, i matka, zawołały razem prawie:
— To nie może być?
— Tak jest, jak mamę kocham — potwierdził Leon — tak jest. Jeździł ze mną — i — jest nawrócony.
Osłupiały obie kobiety. Nigdy faworyt matce nie wydał się tak rozumny, tak nadzwyczaj przebiegły jak w tej chwili. Przeciągnąć Morysia na swoję stronę, z nieprzyjaciela zrobić wspólnika, odebrać tyranowi sprzymierzeńca, było czemś tak nie do uwierzenia wielkiem, tak mądrem, że Czermińska w milczeniu, ręce załamawszy, siedziała patrząc na syna i jeszcze niedowierzając, czy nie żartuje.
Leoś tryumfował...
— Powtarzam mamie, żem tego dokazał, i jeszcze raz — o sekret proszę... Moryś pewnie się do tego nie przyzna, boi się ojca, będzie się taił, ale — tak jest...
— To cud! szepnęła matka.
Panna Damianna wzniosła oczy w górę i dodała:
— Prawdziwie gienialny krok... chociaż pan Leon... nie wątpiłam — zdolny jest i urodził się na dyplomatę... ale to... ale to...
Matka tedy zaczęła rozpytywać o szczegóły, a Leon, trochę ubarwiając całą rzecz, walkę z bratem, środki, jakich użył, opisał wszystko. Spytała potem, czy się Moryś tam znaleźć umiał?
— Dość powiedzieć, rzekł Leon, że mi z początku ledwie się dał namówić na godzin parę, a potem dobrowolnie został na obiedzie — i dał się marszałkowej oczarować tak, że wyjechał upojony... i — sam mnie prosił, żebym go tam jeszcze zawiózł kiedy.
Do surowego Morysia tak to jakoś nie było podobne, iż matka tego pojąć nie mogła. Przez dziwną reakcyę Czermińska uczuła zazdrość ku marszałkowej, która potrafiła sobie tak rychło pozyskać tego, nad kim ona nadaremnie pracowała i nigdy się doń zbliżyć nie mogła. Przyszło jej mimowolnie na myśl, jak niebezpieczną, jak zręczną musiała być ta kobieta, co takich cudów, z taką łatwością dokazywała!
Westchnęła, nie mówiąc nic.
Był to wypadek istotnie wielkiej wagi... Umiała go ocenić Czermińska, widząc w nim nadewszystko odjęcie tyranowi prawej jego ręki. Zrobiła tylko uwagę, że teraz nad Morysiem czuwać należy, ażeby się nie zmienił... bo i to było możliwe. Leoś zaufany w sobie, śmiejąc się zapewnił, że to jego rzecz, i że dopilnuje brata, a w zgodzie z nim będzie się usilnie starał pozostać.
Cały wieczór do późna spędzono na szeptach i rozprawach o nadzwyczajnym wypadku. Leoś urósł jeszcze w oczach matki, powzięła o nim wyobrażenie nadzwyczajne... Niemal miłość dla niego poczęła się łączyć z poszanowaniem i obawą.
Tak samo jak w Rakowcach, w Holmanowie oceniono politykę Leosia, którą on podniósł się u marszałkowej.
— Nie zawiodłam się wcale, wybierając go dla Felicyi, mówiła sobie: chłopiec zdolności nadzwyczajnych... c’est un coup de maitre.
Nie mówiąc nic przed córką, gdyż tę uważała za dziecię i rozczarowywać jej nie chciała, Falimirska po odjeździe dwóch braci, poszła się zamknąć w swoim pokoju, miała wiele do myślenia.
Sieć rzucona z razu na jednego z Czermińskich, teraz — dzięki nadzwyczajnemu jakiemuś szczęściu — mogła objąć ich obu... zatem całą tę ogromną fortunę Czermińskiego.
Moryś tak patrzał w oczy pięknej pani, tak był wzruszony, tak posłuszny i widocznie oczarowany, iż dobra matka, dla dziecięcia — musiała, powinna była z tego korzystać.
Piękna marszałkowa — przebywszy różne życia koleje — zupełnie była ostygła. Uczuciową nigdy do zbytku nie była... wiek uczynił ją zimną i marzeniom nieprzystępną... Lecz ten sam wiek i doświadczenie dało jej broń, znajomość serca i namiętności ludzkich, panowanie nad sobą i wszystkie klucze do panowania nad drugimi...
Czuła, że z nasion dnia tego coś niezmiernie — niezmiernie ważnego mogło wyrosnąć. Mogła zawładnąć Morysiem... Odgadywała człowieka.... rozumiała go — była pewna, że roznamiętnić go potrafi — i owładnąć nim.
Nie była wcale pani Falimirska niewiastą ani tak bardzo zepsutą, ani tak przewrotną, jakby się z tych rachub wydawać mogło. Kochała swoje dziecię — no — i siebie — żądała życia w przepychu, w zbytku, na słońcu, dla tego coś warto było poświęcić...
Nie pomyślała wcale o wydaniu się za Morysia, coby może pospolitej kobietce najprzód się narzuciło, wiedziała, że toby było niezręcznością, żeby ją zdemaskowało, na charakter jej cień rzuciło, a nareszcie ze względu różnicy lat byłoby śmiesznem i niebezpiecznem... Morysia chciała mieć na uwięzi, przyjacielem... nie dopuszczając go nigdy do łask zbyt wielkich, zawsze mu dając ich nadzieję.
Do tego dosyć było odegrywać rolę kobiety cnotliwej, a chwyconej za serce, walczącej z sobą... i opierającej się zwycięsko słabości własnej. Tak, chodząc po pokoju, marzyła i układała pani Falimirska, i była najpewniejsza, że plan ten wykona. Nikomu się z niego zwierzać nie potrzebowała... Szczęściem pierwszy krok był uczyniony, pierwszy węzeł zadzierzgnięty... Przy pożegnaniu wlepiła w niego wzrok, którego on zapomnieć nie mógł...
Uczyńmy tu małą uwagę, na stronie: Essencye wyciągane z kwiatów, mocniej działają i upajają niż kwiaty; sztuczne i wyuczone sentymentów pozory silniejsze są od prawdziwych uczuć. Smutno to wyznać, ale tak jest, niestety! Prawdziwa miłość jest bojaźliwa, niezręczna, nieśmiała, popełnia omyłki... ukrywa się gdyby się odkryć chciała, zdradza się gdy się jej taić potrzeba. Zalotność dojrzałych pań, które przeszły szkołę życia, szczególniej dla młodych jest niebezpieczna, działa na pewno, rozumie każde słowo, domyśla się każdego wrażenia... korzysta z najmniejszej słabostki...
Chłodna, wyrachowana, obojętna zupełnie pani Falimirska, która nie miała już ani serca, ani zmysłów... mogła jeszcze doskonale uczucia i wzruszenia odegrywać. Nie uczyniłaby ona pewnie tego za nic w świecie, jak inne znudzone istoty, dla igraszki, dla zabawki, przez lekkomyślność, ale tu szło o los dziecięcia, o jej własny.
Pomimo świetnej na pozór egzystencyi, życie tej kobiety zeszło w niezaspokojonych pragnieniach... Uboga rzucona została w świat możnych, do którego z łaski przypuszczona była. Nabrała jego nawyknień, później na chwilę karmiła się nadzieją, że miłość i opieka księcia L... wprowadzi ją w to zaczarowane koło. To ją zawiodło... Pozbyto się jej wydając za Falimirskiego, który daleko w hierarchii społecznej stał niżej, niż jej pragnienia i nadzieje...
Życie było ciągłą sztuką, złudzeniem, udawaniem, walką... Rosły z niem nienasycone żądze świetności, wielkiej istotnie roli na świecie, blasku, znaczenia i wszystkich nasyceń, jakie daje, zbytek.
Marzeniem jej, snem, ideałem było owo życie prawdziwie pańskie, książęce, magnackie, nieznające prywacyi, olśniewające tłumy... zbliżenie się do sfer najwyższych... przyjęcia na dworze, stosunki ze znakomitościami, rozgłos imienia i rozumu... Chciała w tych krainach widzieć córkę, a jeśli można, wnijść w nie razem, kierować nią, nakarmić się hołdami pospolitych ludzi, po nad których wznieść się pragnęła.
Aby dojść do tego, nic dla niej nie było za drogie — gotowa była poświęcić wszystko... Lecz miała nadzieję, że tak daleko zajść nie będzie potrzebowała, że rozum zastąpi ofiary... których myśl była jej wstrętliwą.
Zyskując Morysia pochlebianiem jego miłości własnej, wciągając go w poufały, przyjacielski stosunek, marszałkowa stawała się prędzej, później, panią całej tej ogromnej fortuny Czermińskich, którą rachowano na miliony... Wczoraj jeszcze mogła się ograniczać jej połową, dziś zdawało się koniecznem mieć ją całą. Moryś pod pewnym względem niemal był jej droższy nad Leona: bo tego była pewna, już miała go — drugiego trzeba było nieodbicie pochwycić i opanować.
Im więcej myślała o tem, tem się bardziej rozgorączkowywała... Chodziła z temi projektami po swoim pokoju już dosyć długo, nie widząc nic i nie słysząc, gdy nagle przelękła się ujrzawszy w progu stojącego Malborzyńskiego, który spokojnie się jej przypatrywał. Wzdrygnęła się jakby ją podsłuchał.
— Pan tu jesteś... od jak dawna? — zawołała przestraszona...
— Przepraszam moją dobrodziejkę — rozśmiał się Malborzyński wesoło — ale bo nie śmiałem przerywać.
— To ja was, panie Aleksy, przepraszam... bom nie spostrzegła. Tyle rzeczy mam na głowie... tyle kłopotów... nie dziwuj się.
Pan Aleksy pocałował ją w rękę.
— E! e! — zawołał — niech bo pani marszałkowa tak nie morduje się myślami. Jakoś to będzie. Chwała Bogu, idzie wszystko doskonale. Możnaż lepiej żądać?... Miała pani matkę, przyjeżdżał brat...
— Cicho! zmiłuj się, nie wygaduj się z tem, mój Malborzyński...
Odeszła kilka kroków, zwróciła się i spytała nagle:
— A cóż tam z tym interesem?
— No — rzekł pan Aleksy — nie mogę się ja pochwalić, żeby mi tak szło, jak mojej dobrodziejce; ale ja, nie desperuję. Jakoś to będzie, to moje staropolskie przysłowie. Chciałem jedną sztuczkę spłatać, no, nie udała mi się.
— Jakąż to?
— Myślałem, że przez Herszka dostanę pieniędzy u Czermińskiego starego...
— A! zlituj się! — zaprotestowała marszałkowa.
— Nie wprost! przez Herszka — dodał Malborzyński — ale ten Żyd, paskudny, odmówił i pośrednictwa.
— Cóż teraz będzie? — zapytała Falimirska.
Malborzyński, który nigdy nie tracił nadziei i rezonu — rozśmiał się naprzód.
— A co ma być? — zawołał — poszukam pieniędzy gdzieindziej. Znaleźć się muszą, jednakże dobrzeby pani zrobiła, gdyby na wszelki wypadek napisała do księcia...
— Wiesz przecie jak nie lubię się udawać do niego... trochę kwaśno ozwała się marszałkowa...
— A to źle — rzekł śmiało pan Aleksy. — Taż to rok już jak książę o nas zupełnie zapomniał... Dla niego nic wielkiego przecie kilka tysięcy rubli. Pani go odzwyczai od dawania... i... to nie dobrze. Słowo daję. Ja jutro, bez wiedzy pani, napiszę.
— Proszę cię...
— Ja to biorę na siebie... Książę zapomina o nas zupełnie... Opiekun, ma obowiązki.
— Powie, że się rządzić nie umiemy...
— Ja się wytłumaczę — gorąco począł Malborzyński. — Trudno walczyć z suszą i deszczami i rozkazywać urodzajom... Skromniej żyć niepodobna...
Myśli pani Falimirskiej wśród tej urywanej rozmowy, widać gdzieindziej były zabiegły, zadumała się, poczęła chodzić roztargniona, i stanąwszy nagłe przed panem Aleksym, rzuciła mu po cichu pytanie:
— Powiedzże ty mnie — proszę — bo niepodobna, żebyś o tem nie słyszał i nie wiedział, jak ludzie oceniają majątek cały Czermińskiego?
— O! to bo trudne bardzo do rozwiązania pytanie — odezwał się Malborzyński. — Człowiek ten tak się tai z majątkiem, jak drugi ze zbrodnią...
Czy pani uwierzy, że ludzie nie wiedzą o dobrach nawet jego... które ma rozrzucone po całym kraju?
O kapitałach mowy nie ma, tych nie dojdzie nikt... Hersz dawniej mi mówił, że lekko go szacuje na dobrych kilka milionów rubli, tak około dziesięciu...
Marszałkowej zabłysły oczy.
— Doprawdy?
— Hersz prędzej nie doliczył, niż się przeliczył — mówił Malborzyński. Gdyby ten człowiek miał mniej, to już doszedł do tego, że przy skąpstwie, krociami co rok uskłada... A podrady, a budowle, a kolosalne dzierżawy rządowe...
Opowiadanie uśmiech błogi wywoływało na twarz pani Falimirskiej.
— Ale to istny smok co skarbów pilnuje, siedzi na nich, drugim przystępu nie daje, a sam z nich nie korzysta...
— Kiedyś przecie — westchnęła marszałkowa — dostanie się to synom...
— Kiedyś — tak — a no, to żelazny człek.
— Wiele on mieć lat może?
— Kto go wie!... sześćdziesiąt kilka — siedemdziesiąt... Na nim nie znać wieku... zawiędły... twardy. Może żyć nie wiedzieć jak długo...
— Otyły! — szepnęła cicho Falimirska zadumana — i jakby się przelękła tego wyrazu, który zdradzał myśl niedobrą, poprawiła się zaraz...
— Niech tam sobie jak najdłużej żyje, robi i zbiera, tem lepiej. Nasz pan Leon w jego ślady wstępować nie myśli, więc tem lepiej, gdy mu ojciec przysporzy...
Rozmowa ciągle potrącając o Czermińskich o interesa, trwała do wieczerzy... Malborzyński spoglądając na swą panią, znajdował ją dziwnie w sobie pogrążoną i niezwyczajnie poważną, jak gdyby nosiła jakąś myśl, która ją całą przepełniała... Musiał się jednak wyrzec badania... była milcząca.


Oprócz klucza Rakowieckiego, do którego należały Racice, w tej samej okolicy, o mil parę nabył w lasach pan Czermiński rozległe dobra, zrujnowane, zniszczone, osławione z lichej ziemi, z włościanami zubożałymi, z budowlami w gruzach... ale za bardzo tanie pieniądze. Nikt ich naówczas kupować nie chciał, bo ciężary były znaczne, a dochodu z nich dobyć zdało się niepodobieństwem. Proszono się z niemi. Stary spekulator korzystał z tego położenia, kilka dni objeżdżał i obchodził całą peryferyę, przerzynał się przez bagna i lasy... nie odpowiadając na pytania rozpatrywał się, stękał — i odjechawszy naprzód z niczem, ostatecznie podał cenę i warunki tak uciążliwe, jak gdyby chyba nabywać nie chciał.
Skończyło się jednak na tem, że rodzina na którą przypadała ta ruina, przymuszona zgodziła się na wszystko, i Czermiński kupił Zamoroczany... Śmiano się z niego... Tymczasem zaczął pędzić smołę, pobudował gorzelnie — i w lat kilka... ci co się z niego śmieli, zaczęli mówić, że niepoczciwie oszukał rodzinę, od której nabył majątek...
Główne fundum, niegdyś ekonomia pono królewska, tak było podupadłe, jak wszystkie folwarki. Dwór się był spalił, z jakiegoś pól murowanego lamusu zrobiono mieszkanie dla ekonoma. Rządców nigdzie nie trzymał Czermiński i brzydził się tem nazwiskiem... Ekonom i pisarz musieli starczyć, on sam dojeżdżał, a w Zamoroczanach, gdzie kontrola pono była trudna... posadził, Bóg wie z kąd ściągniętego starego człeka... którego się wszyscy lękali jak szpiega... Napróżno próbowano go ztamtąd wykurzyć, dwóch ekonomów wyleciało, a on został...
Ta bieda, nie wiadomo zkąd sprowadzona, siedząca na karku ekonomowi, w tej samej murowańce, zwała się po prostu: pan Łukasz.
Nazwiska jego nawet nikt nie wiedział... Człek dobrze stary, zaschły był, średniego wzrostu, silny tak, że łamał podkowy, a choć musiał mieć lat sześćdziesiąt kilka i siwiuteńki był, orzechy gryzł i pieszo chodził po całych dniach, kija tylko na psy, a czasem na ludzi w szkodzie używając. Ten pan Łukasz, z rozkazu Czermińskiego, miał do swego rozporządzenia konia, jakiego sobie wybrał, siodło lub wózek; chłopca, gdy go zapotrzebował; gospodynię, która mu jeść gotowała; ordynaryę bardzo sutą, bo i słoninę, sadło, kiełbasy i jaja pobierał, i rozmaite niesłychane dodatki. Tak wyposażonego oficyalisty nie było do koła. Dwa półsetki płótna nawet i skóry na buty mu wydawano ze dworu.
Było to narzekanie powszechne, bo brał wszystko i upominał się o najlepsze, a nic nie robił. Gdy czasu gorących żniw poprosił go najgrzeczniej ekonom, aby około robocizny postał, musiał mu się wprzódy wytłumaczyć — gdzie, jak, dla czego, i ledwie go skłonił, żeby się pofatygował.
Nie lubili go ludzie, ale zdawał się o to dbać mało; bali się go okrutnie, bo oko miał tak bystre, że podpatrzył czego nikt nie widział, a przynajmniej co się zdało zakryte, że nikt dojrzeć nie był powinien...
Czasami ten pan Łukasz absentował się dziwnie po całych tygodniach, nie wiedzieć dokąd wyjechawszy, ale nikt nie miał prawa go pytać.
Jeden z ekonomów, Milczyński, spróbował go o to oskarżyć przed Czermińskim i dostał okropnego nosa.
— Acanu co do tego? On tu nie do pomocy mu dodany... To moja sprawa... Proszę mi nosa nie wtrącać w to, co pan Łukasz czyni...
Inny znowu dopatrzył, że Łukasz ów bez niczyjego zezwolenia, posiał dla swojej gospodyni trzy zagony lnu; doniesiono Czermińskiemu, lecz zburczał, że mu nie dano pola więcej.
Słowem był to faworyt, zwano go zausznikiem, strzeżono się go jak ognia.
A był człek osobliwy... Coś w nim zdradzało starego żołnierza, lubił myśliwstwo, włóczył się po lasach, przytem po swojemu był pobożny. Krzyże stawił po drogach... i dzieci wiejskie lubił, a urwisowstwa ich tylko uczył. Śmiech było patrzeć.
Miał fantazye różne. Czasem do zbytku wesół, parł się między ludzi i gęba mu się nie zamykała; to znowu milczał, słowa z niego nie było dopytać, huczał, klął i łajał. Miewał jak mówiono „chandry“.
Zajmował w murowance najlepszą izbę dla siebie, alkierz dla gospodyni, spiżarnię i kuchnię.
Gospodynie, najczęściej młode rekrutki sobie wybierał, bo mówił, że stare mu obrzydliwość robiły, a tym na folwarku wolno było co chciały. Ekonomowe rady sobie z niemi dać nie mogły, kłótnie wrzały nieustannie... a pan Łukasz skarg ani chciał słuchać. Musiano to znosić, nie było sposobu.
Doświadczywszy że go wyrzucić nie mogli, ekonomowie i ekonomowe nawet w końcu mu się akkomodowały jak umiały, kłaniano się panu Łukaszowi i słuchano go we wszystkiem. Lecz, prawdą a Bogiem, nie wymagał wiele i nic takiego coby ukrywać było potrzeba.
Gdy stary Czermiński przyjechał do Zamoroczan, nigdy gdzieindziej nie stanął tylko w jego izbie, u niego siedział, jego gospodyni sobie gotować kazał, i jak zaczęli z nim gadać, to często całą noc przegadali.
Na widok dziś przybywającego, wysunął się zaraz z murowanki pan Łukasz jak stał, w samodziałowej świtce — i powitał ukłonem milczącym w progu. Czermiński na ekonoma i pisarza nadbiegających ledwie spojrzał, i wszedł do izby...
Ranek był z przymrozkiem... podróżny pono głodny... pan Łukasz wszystko to poznał z twarzy, i wnet zawołał gospodyni... krzycząc: jeść!
Sam z szafki dobywał chleb, masło, wódkę i kiełbasę wędzoną. Gospodyni, już w takich razach doświadczona, zarządziła szybko jajecznicę i nastawiła pekeflejsz.
Czermiński zrzucił ubranie i siadł przed kominem... Pan Łukasz... przyniósł mu tu flaszkę z wódką i przepił do niego... Oba po kieliszku wychyliwszy, zakąsili kiełbasą. Mogli już czekać cierpliwiej na jajecznicę, i nastawiony pekefleisz.
Dopiero Łukasz poszedł wyjrzeć za drzwi, czy kto nie stoi pod niemi, coś szepnął gospodyni, i wróciwszy do izby, stanął przed Czermińskim, ręce zakładając na piersiach.
Widać było i z postawy, i obejścia, że byli z sobą bardzo dobrze i poufale. Czermiński głowę podniósł ku niemu, zrobił znak jakiś ręką i słuchał.
— Po staremu — po staremu odezwał się cicho i zwolna pan Łukasz... Leoś jeździ do Holmanowa... to darmo... Jego trzeba będzie pchnąć chyba daleko, a tak go nawet na łańcuchu nie utrzymasz. Chłopiec zwaryowany.
Tu się zbliżył i pochylił.
— Tylko się ani złość, ani gryź — rzekł (panem go nawet nie nazywając) — na wszystko jest rada... Leon nietylko sam szaleje, ale i drugich bałamuci...
Czermiński nagle głowę podniósł, jakby pytał: — Kogo?
— Matkę, toby było nic... Wiadoma rzecz, ona z nim i za nim zawsze trzymała — a no Morysia woził do swojej belli, raz i drugi. Moryś z nim już trzyma...
Usłyszawszy to, porwał się ze stołka Czermiński, blady z zaciętymi usty — nie powiedział słowa, ale twarz wyraz tak straszny przybrała, że pan Łukasz spojrzawszy nań, przypadł i za rękę pochwycił...
— Nie alteruj się, na to radę znajdziesz — rzekł — com ci miał taić! To sprawa nie przelewki... Leoś intrygant, chłopiec zepsuty, z nim trzeba prędko radzić... bo w domu biedy naprowadzi. Moryś dobry człek, ale głupi, a to furfant i przebiegły...
— Moryś!.... nie może być!... krzyknął Czermiński. Wyrwało mu się to z gniewem, który go dusił — kłamstwo... Moryś — nie — nie! To mój!
— Ino słuchajże — chwytając go za rękę znowu rzekł pan Łukasz — ty wiesz, że ja bzdurstw nie powtarzam... Mogę ci autentycznie powiedzieć, kiedy go Leoś zawiózł do Holmanowa, i jak długo bawili — i kiedy byli powtórnie... jak go ten tam pani matki gagatek potrafił podejść i obałamucić — nie wiem — ino rzecz pewna, tak jest!
— Babę trzeba wykurzyć! stłumionym głosem zawołał Czermiński. Nie ma rady, przecz[1], fora, won...
I ręką machnął ze złością...
— A jak? myślisz że to łatwo! począł Łukasz chodząc. Ma opiekuna księcia...
— Hołysz...
Trząsł się Czermiński — wzdrygał, głową rzucał, i przemogłszy się, siadł na krześle znowu...
— Gadaj co wiesz...
— Com ci powiedział, odezwał się Łukasz, najważniejsza rzecz. Wolałem od razu dać ci siekierą w łeb, teraz już nie tyle poczujesz... bo przeciw tego reszta — głupstwo. Hersz do tej pory nie zrobił nic — dla czego nie wiem. Boję się czy z Malborzyńskim nie ma konszachtów...
Czermiński ruszył ramionami...
— Bredzisz — rzekł krótko...
— Malborzyński wszędzie szuka kilku tysięcy rubli... Podatki zaległe, nieopłacony bank, procenta, a w domu ani grosza. Nikt mu nie daje.
Wiadomość ta zdawała się przyjemną Czermińskiemu, spuścił głowę i zadumał się, może nad tem jak z niej będzie korzystał... Nagle spytał:
— A kwoka była tam?
— Obiedwie — razem, zaraz po twoim wyjeździe i dnia nie straciły... Ale ostrożnie, poszły pieszo, polami, i jejmość je przyjmowała w chacie w ogrodzie. Pewne, że o nich nikt nie wie...
Śmiał się Łukasz, Czermiński zaciął usta.
— Siedziały godzinę czy więcej... kończył pierwszy... Spiskowały...
Czermiński usłyszawszy ten wyraz, popatrzył na mówiącego długo, dobył z kieszeni kawał zmiętego papieru, w silnych rękach poszarpał go w drobne części i ze złością w komin rzucił. Wejrzeniem dawał do zrozumienia, iż tak sobie ze spiskującymi postąpi.
— Było mnie słuchać dopóki czas — odezwał się pan Łukasz z wolna. Prosiłem cię, abyś nie lazł w to błoto, i Rawskiej nie brał, z tą wszystką biedą i paskudztwem, które ona ci wniosła... Mówiłeś że chcesz mieć za co ręce zaczepić — a noś się stał niewolnikiem jej i pokutujesz... Co ci z tego przyszło? alboś ty się ze swoim rozumem nie dorobił i tak majątku? Masz czegoś chciał... Pociecha z dzieci — i wieczna groźba z tą kwoką, co gotowa wszystko wyśpiewać jak się rozzłości! Trzymasz ją w ręku! Ale, bodajeś tak... ona ciebie ma w garści... Co ty jej zrobisz? Masz czegoś chciał. Oto tobie Rawska! oto tobie pańskie ochłapy!...
Splunął mówiąc pan Łukasz. Czermiński, który się nie mógł był oburzyć za te zuchwałe wyrazy — zmilczał.
Trwało z obu stron to milczenie dosyć długo. Łukasz poszedł do stołu i powtórnie się wódki napił; chciał namówić Czermińskiego na nią, ale ten ręką kieliszek odtrącił.
— Leosia zasłać zaraz... gdzie pieprz rośnie...
— Dokąd? zapytał siedzący.
— Jak najdalej... Albo ja wiem?... A nie zechce być posłuszny? wydziedziczyć... Wszystko twoje, dorobkowe, masz prawo...
Nie zdawał się już słuchać przybyły, tak się dziwnie w ponurem dumaniu pogrążył... Twarz, jak zapomniana, straciła wyraz, opadła, usta się na pół otwarły bezsilne... oczy osłupiały. Łukasz dopatrzywszy tego, przystąpił i wstrząsnął nim biorąc za ramię...
Jak zbudzony ze snu Czermiński się odezwał boleśnie:
— Moryś! I ręką uderzył po kolanie... Posłać po niego, tu — niech przyjeżdża... parobka — zaraz...
Pan Łukasz postąpił ku drzwiom, czekając potwierdzenia.
— Posłać! powtórzył Czermiński — zaraz.
Ruszył się pan Łukasz posłuszny, a dostrzedz było można, iż gdy ludzie nań patrzyli, z panem Czermińskim inaczej się obchodził, wcale nie tak poufale jak sam na sam. Dziwny był stosunek między nimi. Stali jakby na równi z sobą, gdy drzwi były zamknięte, przy obcych pan Łukasz grał rolę oficyalisty.
Najroztropniejszego chłopaka ze stajni, na najlepszym fornalskim koniu wyprawiono do Racic, a już siedzącemu na siodełku sznurkami poprzymocowywanem, po kilkakroć powtórzył pan Łukasz, aby panicza koniecznie i niezwłocznie przystawił, bo tu na niego ojciec czeka. Kazano mu się spieszyć, konia nie zmarnować, ale też nie żałować. Chłopiec, któremu ta przejazdka swobodna lepiej smakowała niż robota w domu, kopnął się żywo... Ale do Racic był dobry kawał drogi, choć manowcami i na prostki.
Już nad wieczór, konia dobrze zmachawszy, stanął Iwaś w Racicach, a jak miał dyspozycyę, natychmiast, nie zajeżdżając nawet do stajni, poszedł do drzwi folwarku.
We drzwiach stał, z krótką fajeczką w ustach, w boki się wziąwszy, pan Ziombek, który u Morysia obowiązki ekonoma, pisarza i gumiennego pełnił.
— Zkąd? zapytał.
— A — z Zamoroczan — proszę pana...
— Z czem?
— Po panicza, żeby „czuj duch“ do starego pana przyjeżdżał, bo tam pilno czegoś potrzebny...
— Ale! rzekł obojętnie Ziombek, i fajkę palił, jak gdyby nigdy nic.
Chłopak stał.
— Muszę do panicza, rzekł, bo pilno przykazano.
— Będziesz go widział! odparł Ziombek — panicza nie ma w domu.
— A gdzież?
— Albo on mi mówi dokąd jedzie? Co to ja jego guwerner? zaśmiał się pisarz i ruszył ramionami.
Chłopcu się zrobiło markotno, poskrobał się w głowę. Pisarz widać się rozmyślił.
— Kto wie — trzebaby posłać chyba dowiedzieć się do Rakowiec...
Pomilczawszy, uśmiechnął się złośliwie, jedno oko mrużąc. — Chłopiec spuścił głowę.
Roztropny był — wziął się na fortel.
— Jak panicza nie ma — to co robić! pójdę konia postawię — a co stary pan powie... co mnie do tego! Przykazanie było strasznie pilne... Powiem, że panicz mnie z niczem odprawili.
Znowu tedy do głowy się wziął, z wielkiego frasunku. Ziombek pomiarkował, że może być odpowiedzialny.
— Trzebaby posłać do Holmanowa. Kto wie — może tam — a to bliżej.
— Jabym i sam dojechał — bo koń nie tak to jeszcze zmęczony...
— No to jedź — rzekł pisarz — jedź — jak go tam nie zdybiesz, pewnie już tu będzie...
Uśmiechnął się dziwnie.
Nie wiele myśląc, chłopiec się konia uczepił i na siodło wgramolił, a choć szkapie się od stajni odchodzić nie chciało — zaciął ją i ruszył. Ziombek patrzał obojętnie. Znów tedy kłusem, przez ściernie szłapał posłaniec za zgubionym paniczem. W istocie znajdował on się w Holmanowie.
Tych parę tygodni dziwną zmianę w życiu jego zrządziło. Moryś stał się doradcą i przyjacielem domu marszałkowej, która rady jego zasięgała, unosząc się nad jego rozumem i praktycznością, dając mu nawet pierwszeństwo na osobności nad Leosiem... dziwną serdecznością, która obiecywała Morysiowi w przyszłości... on sam dobrze nie wiedział co — lecz coś, co mu i miłe było i czem się czuł dumnym. Wśród tej przyjaźni jak promyki przelatywały wyrazy dwuznaczne, drżących rąk zbliżenia, które marszałkowa bardzo szybko usuwała, wejrzenia na przemiany surowe i łagodne. Morysiowi tu dziwnie było jakoś dobrze... wracał pod różnemi pozorami. Najczęściej radzono go się w sprawach gospodarskich, lecz rozmowa poczynała się od nich, a przechodziła na różne inne przedmioty, i kończyła się na tem, że właściwy jej cel odkładano na później.
Moryś był — zawojowany... i trzymany w przyzwoitem oddaleniu.
I on i Leoś znajdowali się właśnie na herbacie w Holmanowie, a Moryś poił się wzrokiem pięknej marszałkowej, gdy kamerdyner przyszedł mu coś szepnąć na ucho... Zmieszany bardzo wstał zaraz, przepraszając gospodynię; za nim ruszył się Leoś, wyszli oba w ganek, gdzie posłaniec, mnąc czapkę w rękach oczekiwał...
Po cichutku mu oznajmił, że stary pan oczekuje na niego w Zamoroczanach, i że kazał przybywać mu natychmiast. Bracia spojrzeli po sobie i odeszli trochę na bok...
Obaj pobledli i zmięszali się, popatrzali sobie w oczy. — Co tu robić?
— No — jedź, Moryś, nie ma rady — a co ci mówić wypadnie — będziesz miarkował...
Podali sobie ręce... Moryś błysnął oczyma.
— Kłamać czy stawić się wprost? — spytał.
— Albo ja wiem! — rzekł Leoś. Może ojciec dla jakiego interesu cię wzywa... kto to odgadnie!
Weszli do pokoju niespokojni. Marszałkowa oczekiwała na nich trochę wzruszona, i skinęła na Morysia. Miała już czas dowiedzieć się zkąd, do kogo był posłaniec i z czem... Przeczucie jej mówiło, iż Czermiński, sławny ze szpiegostwa, mógł odkryć Morysia odwiedziny w Holmanowie.
— Kochany panie Maurycy, rzekła słodko, pan co masz tyle taktu i rozumu... potrafisz w każdym razie wytłumaczyć się przed ojcem, jeżeliby (co być może) nie podobała mu się zabrana ze mną znajomość...
Nie masz pan potrzeby o niczem więcej mu mówić — oprócz... żeś szukał rozrywki w towarzystwie przyzwoitem. Rozumiem, że o projektach Leosia nie ma potrzeby wspominać.
— A! niech pani marszałkowa będzie spokojna — odezwał się Moryś nadrabiając fantazyą — już ja z ojcem wiem jak mówić...
Piękna pani westchnęła — spojrzała mu w oczy — niby mimowolnie, i zapominając się, z czułością wielką, niby poskramiając ten wyraz potęgą woli.
— Mnie tylko o to idzie, aby ojciec nie zabronił tu bywać panu... a! toby mi było bardzo — bardzo przykro... Wstydzę się — ale w tak krótkim czasie, potrafiłeś pan tak mi się stać niezbędnym... (uśmiechnęła się smutnie) — zatęskniłabym za nim...
Moryś się zaczerwienił.
— Gdyby nawet ojciec tak był nielitościwy — rzekł po cichu — nie wiem, chybabym mu się stał nieposłusznym...
— A! Broń Boże! ja tego nie chcę! — przerwała Falimirska — siać w rodzinie niepokój...
Moryś nic nie odpowiadając już, sięgnął po białą rękę, której mu nie odmówiono. Bojaźliwa, drżąca wysunęła się ku niemu ta śliczna rączka, pielęgnowana tak starannie, a gdy ją do ust niósł, mógł czuć leciuchny jej uścisk, chociaż natychmiast wyrwano mu ją z przestrachem. Marszałkowa niby mocno poruszona poszła do okna...
Leoś pożegnał ją także, musiał biedz matce oznajmić o zbliżającym się tyranie. Poszeptali coś z Felicyą, i dwie panie zostały same... Moryś nawet już nie wstępując do Racic, mimo nadchodzącej nocy, posłańca wziąwszy na swą bryczkę, konia uwiązać kazał za nią, i ruszył do Zamoroczan.
Nie chciał mieć sobie do zarzucenia oporu woli ojca i opóźnienia. Przez drogę dosyć mu zostawało czasu, by się namyślić, jak w każdym razie miał się tłumaczyć... Już to samo, że ojciec go powoływał nie do Rakowiec... dawało odgadywać sprawę ważną. Obawiał się Moryś, aby go gdzie daleko i na długo nie wysłano... Różne inne też myśli przychodziły.... Moryś wszakże, który dotąd był faworytem, polegał wiele na łasce ojca i na umiejętności znalezienia się z nim.
W nocy jadąc, pobłądzono trochę, droga była zła; nazajutrz do dnia dojechali do Zamoroczan... Chociaż dopiero na brzask się brało, tu już, po gospodarsku, świeciło na folwarku i ludzie się ruszali. W oknach pana Łukasza ogień widać było. Czermiński wstał od godziny. Jak mu tylko dano znać o synu, skinął na Łukasza, aby sobie precz szedł i samych ich zostawił. Gdy Moryś od progu przybliżał się dla ucałowania ojcowskiej ręki, pana Łukasza już w izbie nie było. Zostali sami, Czermiński stał blady, z rękami założonemi w tył, synowi jedną z nich wyciągnął i zaraz cofnął. Z twarzy poznał Moryś, że się źle święci. Lecz z razu stary ani słowa nie rzekł, oczyma mierzył... Moryś mu się uśmiechał.
— Cóż to i pan Maurycy... do Holmanowa już? Ha?...
Począł głos podnosić: — Do spódniczek! do Holmanowa! do jedwabnych! A parcianych waćpanu nie dosyć? Ha!! Paraski wasanu zbrzydły!
Zakrztusił się stary z gniewu.
Ten piorun z razu zmieszał Morysia niezmiernie, lecz wnet oprzytomniał.
— Leoś mnie namówił pojechać — rzekł — przecie w tem nie ma nic złego...
Czermiński milczał, łykając ślinę i rzucając się.
— Nie ma złego! Jest złe! Chcecie się dać opanować ladajakim babom... Ty — Moryś! — Niechże ten błazen Leoś — ale ty... ty!... Splunął.
— Dla czegoż się ojciec tak gniewa? odparł ufny w łaskę Moryś. Przecie mnie tam nie zjedli...
Odwrócił się od niego Czermiński...
— Służyć... temu sowizdrzałowi... dziewosłęby...
Klął niezrozumiale... Począł chodzić po izbie. Moryś stał. Parę razy zaczynał coś mówić, chcąc się tłumaczyć; nakazano mu milczenie — zamilkł...
Kwadrans czasu upłynął; ojciec się zdawał namyślać co ma począć.
— Dosyć tego! wybuchnął nareszcie. Wyście smarkacze, zguby nie widzicie, matka ślepa... ja nie dopuszczę. Dosyć romansów z temi bankrutami... Pojedziesz ztąd wprost do Zaczałowa, i ani mi się ruszysz... Leon gdzieindziej.
— Ale ja tak nie rozporządziwszy się w Racicach odjechać nie mogę! bąknął Maurycy...
— Co? przyskakując krzyknął ojciec. Czy to Racice twoje? Ty koszuli swojej własnej nie masz na grzbiecie. Racic więcej ani powąchasz, na ekonoma do Zaczałowa...
Z Leonem wiem co zrobię...
Do Zaczałowa — jak stoisz...
— Ale — kochany ojcze... począł Moryś.
Stary gdy wpadł w gniew przestawał być milczącym, wyrazy mu wylatywały z ust jak wrzątek z garnka na ogniu.
— Tu nie ma kochanego ojca... Zdrajcy! szpiegi... przechery... co godzicie na moje życie... spokój... I ty! i ty! Do Zaczałowa...
Zaczałów leżał o dobre mil piętnaście, kędyś za Słonimem... Maurycy nie ruszał się jeszcze w nadziei, że ojca zmiękczy; lecz gniewny był tem bardziej, im więcej dawniej ufał Morysiowi.
— Ja proszę ojca... począł zmieszany i wzburzony syn, cisnąc się do ręki.
Stary go popchnął z gniewem.
— Precz! do Zaczałowa — albo nigdy mi więcej na oczy... Ta baba mi moje własne dzieci chce pozabierać. Niedoczekanie jej — niedoczekanie!... I powtórzył raz jeszcze: — Do Zaczałowa...
Gdy w gniew taki wpadał Czermiński, nie było z nim co robić — należało mu zejść z oczu. Moryś też naostatek widząc, że go nie zmiękczy, zawrócił się ku drzwiom i wyszedł.
W progu murowanki spotkał pana Łukasza, który go oczyma dziwnemi zmierzył i ustąpił mu z drogi. Ponieważ konie były zmęczone, przy najlepszej chęci niepodobna było natychmiast wyruszyć. Maurycy po namyśle zaszedł do ekonoma, swobodnie dosyć oznajmił mu, iż ojciec kazał jechać w pilnej sprawie, poprosił, aby popas przyspieszono, a sam już ochłonąwszy, przymówił się o śniadanie.
Maurycy miał charakter szczególny... nic go tak dalece nie poruszało, żeby o życiu i sobie zapomniał... Wierzył w swoją energię, nie lękał się łatwo, i po pierwszem wrażeniu prędko do równowagi powracał...
Na rożku stołu napisał kilka słów, kazawszy sobie podać papieru... listów parę przygotował i do kieszeni je włożył. Zjadł co mu dano, i spokojnie na bryczkę oczekiwał... Wygnanie to, gniew ojca — zbytnio nim nie wstrzęsły — myślał już jak się ratować. — Ojciec przecie się nie obejdzie bezemnie, rzekł w duchu. Zobaczymy...
Tymczasem oczekiwano tu także na Leona, bo Czermiński rozmyśliwszy się, nocą po niego człowieka do Rakowiec wyprawił. W skutek narady z Łukaszem, obu teraz chciał internować w dalekich dobrach, nie dając się im z tamtąd ruszyć, dopókiby Falimirskiej precz nie wypędził z okolicy, i majątku nie zlicytował. Bronił się jak mógł. Przypuścić nawet nie chciał, aby syn jego miał się żenić z córką kobiety marnotrawnej i zrujnowanej — groziło to przyszłości jego fortuny, a nad nią nic droższego nie miał...
Leoś z oznajmieniem o ojcu przybiegł do matki, lecz ponieważ po niego nie przysłano, nic jeszcze tak groźnego nie widział. Zbudzono go w nocy rozkazem, aby natychmiast się stawił do ojca... To dawało do myślenia... Hałas, jaki zrobił przybywający posłaniec, zbudził panią Czermińską i pannę Damiannę. Wszystko się zbiegło na radę. Wiedziano już o zawołaniu Morysia, zwiastowało się coś groźnego...
Czermińska gniewnie chodziła po pokoju, to płacząc, to ręce łamiąc, to całując syna, to mrucząc coś i odgrażając się. Były narady różne. Chciano Leosia położyć w łóżko i uczynić chorym... panna Damianna ukryć go radziła i powiedzieć, że nie ma w domu. Matka sama nie wiedziała co począć, lecz on oświadczył się sam, że pojedzie — i — co ma być niech będzie — lepiej natychmiast... niż kiedyś!
— No, to jedź — energicznie rzekła matka... — Jak przyjdzie do ostateczności... choć ojciec uparty i ma swoją wolę — i ja coś potrafię.
W ostatnich słowach była groźba znacząca, zimna, pewna siebie.
— Chce — to będzie miał! dodała po cichu. Leoś natychmiast zaprzęgać kazał; matka go kawą napoiła na drogę, obwiązano mu szyję, list do Holmanowa obiecano raniuteńko odesłać — pojechał...
Moryś już był zmuszony do tego nieszczęsnego Zaczałowa wyruszyć, bo Łukasz trzy razy przyszedł od ojca napędzić go, aby natychmiast się wybierał, gdy o parę wiorst od Zamoroczan na drodze spotkał się z jadącym bratem.
Zsiedli obaj z bryczek. Moryś mu w kilku słowach oznajmił co go czeka, i jak strasznie gniewnym zastał ojca.
— Choćby nas porozpędzano — odezwał się Leon, zobaczysz, że to długo nie potrwa...
Poszeptali z sobą, ścisnęli się za ręce — Leon pospieszył na folwark.
Tu całkiem inne go niż Morysia czekało przyjęcie; Czermiński bowiem z nim zawsze był inaczej, gniew miał czas ostygnąć. Na faworyta mógł się passyonować, z gagatka matczynego zwykł był szydzić i urągać mu się, wiedząc, że to go więcej pewnie zaboli.
Przyjął go więc zimno... pogardliwie.
— Bardzo pana Leona przepraszam, że go tak pilno wezwałem nie dając mu się wyspać w ciepłej pierzynie... Pewnie to asindziejowi nie w smak będzie, miłe sąsiedztwo porzucić, i szacowne stosunki z babami... Tymczasem trzeba, byś raczył jechać do Borów... i tam siedział, dopóki nowych nie dam rozkazów.
A że Leoś nie wzruszony wcale stał i słuchał, nie okazując nawet, żeby to na nim zrobiło wrażenie, Czermiński dodał nagle zmieniając ton:
— Jedź kpie jakiś na rekolekcye... Dosyć mi tych romansów... świnie ci każę paść. Rozumiesz smarkaczu jakiś? Do Borów — wprost, natychmiast... Precz.. Wskazał ręką na drzwi. Leon słowa nie mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Ta zimna krew i posłuszeństwo, coby miały ukołysać starego, zrodziły w nim gniew większy jeszcze. Nie dając nawet wypocząć nawet synowi, kazał natychmiast konie mu dać folwarczne i wieźć na miejsce przeznaczone.
Bory leżały w Pińszczyźnie, w kącie zapadłym otoczone błotami, tak, że suchalejami tylko dostać się do nich było można, wygnanie to było istną męczarnią, bo Leon pozbawiony tu być musiał wszelkiego towarzystwa ludzkiego. Sąsiedztwa nie było żadnego, dom lichy... nawet samo przeżycie dla pieszczonego dziecka było trudne... Skazany był na stół ekonomski, równający się więziennemu.
Zawahał się z razu Leoś, bo znał z odgłosu ten Sybir (tak go nazywano pospolicie) — lecz duma pewna i nadzieja w matce nie zezwoliły mu prosić, o łaskę, której zresztą wcale się otrzymać nie spodziewał...
Blady, z usty zaciętemi, siadł pan Leon na bryczkę, i rzekł w duchu:
— Do Borów, to do Borów... co robić. Juściż z tego nie umrę... a całe życie tam siedzieć nie będę...


W Holmanowie następnego dnia panowała cisza smutna... Felicya otrzymawszy list, umyślnie napisany wesoło, nie straciła nadziei prędkiego widzenia narzeczonego; marszałkowa, choć ją Czermińska starała się uspokoić i zapewnić, że nic złego nie dopuści, niepokoiła się czując nadchodzącą burzę.
Była ona nieunikniona w każdym razie, prędzej czy później musiała przyjść — trzeba było walczyć z przeszkodami... lecz pani Falimirska spodziewała się mieć czas lepiej do tej się przygotować walki. Chodziła niespokojna bardzo, tając przed córką ten stan ducha i udając wielką pewność siebie. Obawiała się stracić Morysia szczególniej, wprzódy niżeli się zapewniła, że zawiązanej przyjaźni zostanie wiernym. Pomimo ufności, jaką miała w potędze swojego wdzięku i insynuacyi — czasem ogarniała ją trwoga, bo serca ludzkie są niestałe.
Przez cały ten dzień i następny z Holmanowa napróżno wyglądano wieści nowej... Trzeciego dnia Malborzyński, wróciwszy z okolicy, przywiózł plotkę chodzącą po sąsiedztwie, że stary Czermiński obu synów skazał na wygnanie, jednego osadziwszy w Zaczałowie, a drugiego w Borach. Nie bardzo temu wierzyć chciano, lecz na zajadłego człeka było to podobne.
Felicyi o tem nie powiedziano nic.
Wypadki te byłyby silniej zatruły spokój domu, gdyby szczęściem właśnie, jak gdyby umyślnie na pocieszenie zesłany, nie nadjechał trzeciego dnia, książę opiekun... Nigdy może tak pożądany tu nie był, tak radośnie go nie witano... Nie śmiano się go spodziewać, spadł jak z nieba... Czekał go i Malborzyński od dawna, nie mogąc nigdzie tych trzech tysięcy rubli wykołatać, a spodziewając się, że marszałkowa je od niego otrzyma.
Słówko o księciu Auguście, którego poufale i szydersko niektórzy, zamiast Augustem, Augustulem zwali.
A najprzód zacznijmy od rysopisu. Książę miał lat około sześćdziesięciu, lecz życie czynne i żwawe prowadząc, nie chcąc zestarzeć, a raczej nie umiejąc, wyglądał dosyć młodo... Nie starał się o to zbytecznie, nie farbował włosów, nie ściskał się, nie zapożyczał młodości od żadnych środków sztucznych — pozór jej dała mu poczciwa natura i może charakter, który nigdy głęboko w przepaści życia zapadać mu nie dawał. Trzymał się na jego powierzchni.
Słuszny, urodziwy, niegdyś bardzo piękny, dziś jeszcze przystojny i nadzwyczaj miły, książę miał fizyognomię dystyngowaną, po której od razu pochodzenie jego arystokratyczne poznać było można. Nie mówiła ona wiele, nie uderzała wcale oryginalnością, ale nie raziła też niczem przykrem, odstręczającem. Niebieskie jego, nieco spłowiałe już oczy, śmiały się zawsze, uśmiechały się usta, czoło było gładkie i niepomarszczone... Wesołość nigdy nie schodziła z tej twarzy. Tą wesołością i dowcipem pożyczanym, jak mówiono, książę swą nicość pokrywał — lecz jeżeli była to istotnie nicość, to tak wybornie osłoniona, że nie każdy mógł się na niej poznać.
Wiadomości miał książę mnóstwo, pamięć ogromną, łatwość przyswajania sobie myśli nadzwyczajną, a obojętność na zasady i przekonania, rodzaj sceptycyzmu instynktowego dla świętego spokoju, dozwalała mu ze wszystkimi być dobrze — nikomu się nie sprzeciwiać, śmiać się i cieszyć ze wszystkiego. Homme du monde, w całem znaczeniu tego wyrazu, brzydzący się tłuczeniem szyb i hałasem, przesuwał się książę przez życie... nikogo nie potrącając, aby nie być też szturkanym przez nikogo... grzecznie, cicho... jak na przyzwoitego egoistę przystało.
Egoizm jego rozumny, szerokich rozmiarów... potrzebował atmosfery całej, w którejby swobodnie mógł oddychać i obracać się. Dla tego książę dobroczynnym był, łatwym, uczynności pełnym, aby go kwaśne twarze i jęki a stękania nie otaczały, bo to mu truło jego błogi spokój... Kochał wszystkich i niezmiernie potrzebował być kochanym, walki żadnej nie znosił...
Z nim ludziom dobrze było, i jemu z tymi, których sobie dobierał... Pochmurny horyzont, najmniejsza groźba burzy odpędzały go... potrzebował módz być wesołym i szczęśliwym... a nadto szanował pewne przyzwoitości względy, aby urągać swem szczęściem cudzej biedzie... W ogólności był to człek bardzo dobry, kochany, miły i szanowany nawet powszechnie — bo się nigdy nic nieszlachetnego nie dopuścił. Uczciwym był może także przez egoizm i rachubę — lecz w pobudki się wchodzić nie godzi. Małe płochostki i miłostki chętnie mu wybaczano... Skandalu z nich nigdy nie było.
Całe życie dostojnego opiekuna pani marszałkowej, kuzynem się nazywającego, zeszło mu bez katastrof i krytycznych momentów — przepłynęło jak strumień po łące zielonej. Miał mnóstwo różnych tytułów i synekur honorowych, na oko był czynny różnostronnie, prezydował, zagajał, miewał misye... zdawał się czynnym, lecz nic nie robił. Właśnie może dla tego uskarzał się na nawał pracy i zajęcia... Majątkowo sprzyjało mu tak szczęście jak w innych sprawach, tracił dużo, lecz spadki, pensye, różne niespodziane ratunki z ręki losu, trzymały go w dostatkach... i dozwalały żyć wygodnie, niczego sobie nie odmawiając. Syna miał już ożenionego i wydzielił mu majątek, córkę zamężną bardzo świetnie; owdowiał i był zupełnie swobodny. Jeździł więc raz w rok do wód, czasem jeszcze do kąpieli morskich, spędzał resztę roku to u syna, to u zięcia, to w mieście, to u krewnych. Pod dożywociem mając ładną rezydencyę w Królestwie, czasem i tam zaglądał, gdy potrzebował spoczynku. Nie minęło nigdy kilku miesięcy, ażeby też do marszałkowej, choć na krótko, nie zajechał... Chociaż dawniejsze ściślejsze stosunki rozchwiały się, wiernym pozostał pięknej kuzynce, ceniąc równie jej rozum, charakter i wdzięki...
Kochał też Felicyę niezmiernie, i los jej żywo go obchodził.
Każde przybycie księcia Augustula do Holmanowa było uroczystością — wysadzano się na przyjęcie, starano utrzymać go, wygodzie we wszystkiem, upieścić... Zwykle też książę przybywał, zapowiadając, że zabawi dni kilka, a dawał się zatrzymać tygodni parę i więcej. Nie chcąc sobą czynić nikomu subjekcyi, a może nierad spaść niespodzianie na nieprzygotowanych, i doznać niewygody, której się lękał, książę miał zwyczaj oznajmować o sobie...
I teraz najprzód przyszło zawiadomienie do Malborzyńskiego, które całym Holmanowem poruszyło.
Radość była niezmierna. Książę nigdy nie przyjeżdżał bez podarunków; począwszy od marszałkowej do p. Aleksego, wszyscy się ich spodziewać mogli, a były książęce i zwykle wytwornego smaku... To także odwiedziny uprzyjemniało... choć na pozór było fraszką...
Apartament w pałacu na przyjęcie był zawsze gotów, nigdy w nim nikogo nie stawiano — książę czasem tu nawet rzeczy coś swych porzucał... Tu nie wiele było do czynienia, lecz ze stołem i kuchnią kłopot wielki. Na starość książę August coraz bardziej wymagającym robił się smakoszem. Kucharz marszałkowej był wyborny, i gdy chciał, mógł najbardziej wymagający smak zaspokoić — ale też na przybycie takiego gościa tysiąca rzeczy potrzebował. Malborzyński w pierwszej chwili rozesłał po ryby, zwierzynę, owoce... na wsze strony... Marszałkowa, choć jej smutek i niepokój dolegał, wiedziała, że się z niemi pokazywać nie godzi... Trzeba było przybrać twarz wesołą i ustroić się w uśmiechy.
Z listów pani Falimirskiej książę o staraniach pana Leona dawno był uwiadomiony, lecz szczegóły i trudności ukrywano przed nim. Marszałkowa za nic go martwić i kłopotać nie chciała, wiedząc, że to może nawet wyjazd jego przyspieszyć; jednakże przygotowana była — coś niecoś mu wyznać — bo wszystkiego utaić nie było podobna...
Bukiety stały już na wszystkich stołach, appartament książęcy wyświeżony był, ogrzany i uperfumowany, herbata gotowa, gdy kareta pocztowemi zaprzężona końmi ukazała się na gościńcu. Marszałkowa z córką i Malborzyński czekał w ganku. W karecie przy księciu siedział stary jego powiernik, kamerdyner, M. François, o którego prawie tyle dbano w domu, by mu dogodzić, co o samego pana — na koźle lokaj... Gdy się otworzyły drzwiczki powozu, z lekkością nadzwyczajną wyskoczył z nich książę, w króciuchnym surduciku podróżnym, rumiany, z twarzą uśmiechniętą, i rzucił się całować rączki pupilli... Na widok Felicyi wpadł w admiracyę — uściskał Malborzyńskiego do piersi go swych gniotąc z uczuciem niezmiernem... i otoczony witającymi wszedł tryumfalnie do pałacu...
Wszystko mu tu znowu, po dłuższem niewidzeniu, wydawało się jeszcze wdzięczniejszem niż kiedykolwiek. Stawał — patrzał, admirował, a zmrużone oczy marszałkowej z czułością wielką zwracały się ku niemu.
Wprost zaprowadzono go do podwieczorku.
Ce n’est pas de réfus! po podróży... zawołał śmiejąc się...
Do podanej herbaty były pieczone jakimś cudownym sposobem kuropatwy... i gruszki mające się w ustach rozpływać... Pamięć o kuropatwach i gruszkach do łez go rozczuliła niemal, i zmusiła obie ręce gosposi okrywać pocałunkami najgorętszemi. Nie dano jednak ostygnąć i owym kuropatwom... które okazały się — delicyonalne! Tysiące pytań i odpowiedzi krzyżowały się przy herbacie, a że służących odprawiono, i sami zostali z Malborzyńskim, który tak jak należał do rodziny — można więc było mówić swobodnie...
— Przyznam ci się, rzekł dyskretnie i po cichu, wysmoktując skrzydełko książę do pani Falimirskiej — los twej drogiej Felicyi... przyśpieszył nieco mój przyjazd... Wiesz jak ją kocham...
Napisałaś mi ogólnie oznajmując o świetnej partyi dla niej, która się nastręcza... nie kryjąc, że są do przełamania trudności. Otóż — ma chére — chcę o wszystkiem szczegółowo być objaśniony, aby, jeśli potrzeba, pomódz... wreszcie módz być spokojnym...
Tu kuropatwa na chwilę mowę przerwała, kosteczka była interesująca, której książę musiał poświęcić momencik... Falimirska westchnęła, mówił dalej.
— Napisałaś mi nazwisko młodego człowieka... zdaje się — jakże? Czeremczyński —? Czerniakowski?
— Czermiński.
Oui, c’est sa! mam je zapisane w pugilaresie... Przypadkiem mi się raz na usta nawinęło, car je ne suis pas allé aux informations... Ktoś mi mówił o ojcu tego młodego człeka... jakoś, przyznam ci się — dziwnie... Ekstrakcya ciemna...
— Szlachcic — majątek olbrzymi, a młody chłopiec co się zowie dystyngowany... przerwała marszałkowa. Wstydu nam nie uczyni. Niezmiernie mi żal, że go zaprezentować nie mogę, ale właśnie, jak na złość — nie ma go...
Co się tycze ojca... a! ale o tem mówić czas będzie...
Oh! je vous supplie! zawołał książę, — wiesz jak ja nie cierpię tych rzeczy odkładanych, które mają wisieć nademną. Mówmy zaraz — cest autant de gagne... Cóż ten ojciec?
— Okropny! szepnęła marszałkowa.
Książę aż jedzenie zawiesił, pochylił się na poręcz krzesła... zamilkł.
— Skąpiec i tyran — mówiła powoli Falimirska, — lecz żona ma tam jakieś sposoby zmiękczenia go, i zaręcza mi, że się wszystko ułatwi. Fortuna istotnie ogromna...
Par exemple? zapytał August.
— Liczą ojca na miliony... a że robi ciągle i pomnaża...
— Tak — to coś znaczy, — dla tego warto coś poświęcić — trochę znieść nieprzyjemności... A Felicya...
— On w niej zakochany — bo któżby tego anioła nie kochał? — ale i ona przywiązała się do niego... Chłopak ładny, miły... delikatny... i — dodała skromnie — da się poprowadzić jak zechcemy.
Książę uspokojony powrócił do talerza...
— A zatem wszystko dobrze! rzekł...
— Będziemy o tem nie raz jeszcze mówili...
Tego wieczoru, zbywszy w ten sposób co mu ciężyło, książę mógł już swobodnie mówić o sobie tylko, a był to przedmiot jego ulubiony. Ja — rozpoczynało niemal każdy frazes, i wracało pod rozmaitemi postaciami nieustannie... Lubił się chwalić, począwszy od szczęścia, jakie miał zawsze, aż do dowcipów, które powtarzał z upodobaniem.
Umęczywszy marszałkową, oddał się potem Felicyi, zabawiał ją; naostatek zwrócił się do Malborzyńskiego, który go najwięcej pono bawił, a w czasie bytności na chwilę nie odstępował... Z nim też razem, gdy przyszła godzina spoczynku, wyszedł książę do swojego appartamentu, i odprawiwszy p. François, służbę, kazał przy sobie pozostać.. Szło mu o zbadanie bliższe historyi tych Czermińskich, których nazwiska zapamiętać nigdy nie mógł lub nie chciał...
Malborzyński znając usposobienie księcia Augustula, z żartobliwego tonu rozpoczął opowiadanie smutne; umiał je ubrać tak, aby starego opiekuna nie zmartwić bardzo; lecz że się trochę inaczej na sprawę tę zapatrywał i obawiał z niej zbytnich kłopotów, nie taił.
Książę też nie był od razu za Czermińskimi, pocieszało go to, że matka była z domu Rawska. Znowu tedy na plac musiano wyprowadzić fortunę, nadzieje i rachunki przyszłości, aby niemi teraźniejszość ozłocić...
Zakończył rozumny pan Aleksy argumentem, który był najbardziej przekonywający:
— Marszałkowej i pannie Felicyi koniecznie potrzeba majątku. Nasze interesa po śmierci Falimirskiego bardzo poplątane, a one obie nie mogą myśleć o oszczędności... i zmianie trybu życia... Młody Czermiński przyniesie nam fortunę co się zowie pańską.
— Tak, rzekł książę, ale kochany mój Aleksy, z temi szlacheckiemi dostatkami... ty wiesz!
— A! juściż wiem, boć pamiętam staropolskie przysłowie, wtrącił śmiejąc się Malborzyński, że lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki, ale to tu razem połączone podobno, bo Czermiński potrafił najprzód per fas et nefas ocalić coś z fortuny Rawskich, którzy byli bardzo majętni, a do tego resztę sam dorobił.
— Tem lepiej, tem lepiej! odrzekł książę, jakby się rad był pozbyć utrudzającej go rozmowy, — niech Bóg da kochanej Falimirskiej jak najwięcej! wiem, że użyć potrafi... a potrzebuje wiele!
W ostatnich słowach, było coś z własnego doświadczenia, i pan Aleksy na ten raz wolał przejść do innego przedmiotu.
Zaczęto mówić o weselszych rzeczach, książę wpadł w humor wyśmienity, opowiadając swe dowcipy, i rozeszli się późno, obaj w najlepszem usposobieniu.
Nazajutrz przyjmowano księcia w zwykły sposób, zastosowując się z rozporządzeniem dnia, do jego gustu i zwyczajów. Było więc śniadanie ranne o dziewiątej, drugie o pierwszej, obiad o wpół do siódmej, herbata około dziesiątej. W interwallach, Felicya grała, oglądano ogród, bawiono się albumami, książę chodził odpoczywać na górę, czas spłynął jak najmilej. Falimirska trochę była zmęczona, ale twarz starała się mieć rozjaśnioną i okazywać się szczęśliwą. Otaczano księcia czułościami i pieszczotami...
Malborzyński zdawszy kłopoty gospodarskie na swych podwładnych, ciągle był na usługach książęcych...
Dnia tego rozdane zostały przywiezione prezenta, marszałkowa dostała bardzo piękną bransoletę ze starożytnych kamei, Felicya kolczyki brylantowe, Malborzyński szkatułeczkę podróżną paryzką od Tahana... Książę po spoczynku wyszedł tego dnia tak świeży, młody, rumiany, że mu wszyscy winszowali tego nieśmiertelnego zdrowia i siły. Wiek zdawał się wcale nie zostawiać na nim śladów przejścia...
Ile się dnia tego naśmiano i nacieszono sobą wzajemnie, naopowiadano historyek z wielkiego świata... wśród których często Felicyę pod różnemi pozorami po coś posyłano, aby niekoniecznie ich słuchała... wyliczyć trudno...
Malborzyński ponieważ zastępował razem marszałka dworu, często się musiał na jakiś czas absentować z pokoju. Uderzyło to bardzo marszałkowa, że gdy po dłuższej nieco niebytności wrócił, zawołany na obiad, przyniósł na twarzy, zawsze wesołej i uśmiechniętej, taki wyraz zakłopotania i frasunku, jakby się coś najokropniejszego w domu stało.
Było to tak uderzające, iż pani Falimirska ruszyła się z miejsca, i niespokojna, ostrożnie, dawszy mu znak jakiś, poprowadziła go do okna.
— Co panu jest, panie Aleksy?... zapytała.
— Mnie? ale nic — nic — rzekł zmieszany Malborzyński.
— Nie mówże mi tego, poznałam zaraz po twarzy, proszę nie taić przedemną — ja chcę wiedzieć.
— Słowo pani daję, u nas nie ma nic...
— Dla czegoż jesteś tak pomieszany?...
— Ja? chyba zmęczony — ja nie wiem. Wszystko w jak największym porządku — niech pani będzie spokojna.
— Chyba się rozgniewałeś na kogo?
— I to nie — nie było powodu.
— To rozjaśnijże twarz — księciu się może zdawać nie wiedzieć co... Obiad nam strujesz...
To mówiąc odeszła, a Malborzyński usunął się do jadalnego salonu, pod pozorem dopilnowania zastawy, ale w istocie, by z twarzą przyjść do porządku... Spojrzał się w źwierciadło — wyglądał jakoś dziwnie.
Ruszył ramionami i na gwałt twarz wyjaśnił... ale mu to się nie bardzo udało. Podano obiad, siedli do niego, pan Aleksy chciał być wesół — szło mu niezręcznie, zamyślony był i niespokojny widocznie. Książę to dostrzegłszy, spytał go o przyczynę, musiał złożyć na ból zębów.
Jak tylko wstali od stołu, Malborzyński, nie czekając czarnej kawy, umknął. Nie było go znów pół godziny, postrzegł to książę i zrobił uwagę, że się interesami zamęcza. Falimirska posłała po niego, i przyszedł wymawiając się pilnem zajęciem gospodarskiem. Coś mu widocznie ciężyło. Marszałkowej niepokój rósł, znała go nadto dobrze by mogła przypuścić, że to było fantazyą jakąś bez przyczyny. Mocno więc sobie postanowiła po herbacie, powołać go do siebie i zmusić do powiedzenia prawdy. Zły humor Malborzyńskiego odbił się na gospodyni, oddziałał na księcia, słowem struł wieczór cały. Skończył się on wreszcie, i marszałkowa szepnęła Aleksemu, ażeby do niej przyszedł, że czekać na niego będzie, mając z nim do pomówienia koniecznie.
Pożegnawszy więc księcia, stawił się Malborzyński do gabinetu pani, która niespokojnie się przechadzała, wyglądając jego przybycia.
Zaledwie go ujrzała, podeszła ku niemu z wymówką na ustach.
— Czy się to godzi, żeby mnie męczyć cały dzień... domysłami, co się stać mogło i pod pozorem menażowania, trzymać w niepewności!... Waćpan mi nie wyperswadujesz, że nie ma nic, i że go zęby bolą. Ja powinnam i muszę wiedzieć... co nosisz tak strasznego w sobie. Mówże już, choćby co było najgorszego...
Malborzyński stąpał z nogi na nogę.
— Nie ma nic — odparł. Nie chciałem pani mówić... właśnie dla tego, że rzecz niewyjaśniona. Nadjechał w południe Salomon... pani go zna, faktor, którym się ja posługuję. Otóż ten mi z karczmy rakowieckiej przywiózł wiadomość — plotkę... że w dworze u Czermińskich coś się stało... Wrócić jakoby miał stary, synów rozpędziwszy wprzód gdzieś po innych majątkach... i zaraz w progu z żoną się zadarł. Mieli potem oboje wejść do jego pokoju... powstała kłótnia, słyszę okropna... ludzie posłyszeli krzyk dziki... i Czermińska wypadła, wołając o doktora... bo mąż leżał rażony apopleksyą...
Tak opowiadają... Posłano po cyrulika, który mu krew puścił, potem po lekarzy... słyszę bardzo niebezpiecznie chory...
Falimirska stała słuchając niema...
— Więcej nie wiesz? spytała po cichu.
— Posłałem zaraz do karczmy i do znajomego mi pisarza do Rakowiec. Nie chciano tam nic mówić, oprócz że pan chory powrócił, i że doktor siedzi przy nim.
Gdy Malborzyński skończył opowiadanie, marszałkowa zadumała się głęboko... Nie dziwiła się teraz wcale, że p. Aleksy był, pomieszany. Czuła, że wypadek ten, jakikolwiek był, odbije się w stosunkach Holmanowa z Czermińskimi. Nie ulega wątpliwości, że do ostateczności doprowadzona Czermińska musiała użyć środków tych przeciwko mężowi, któremi groziła, i że to sprowadziło katastrofę.
Marszałkowa domyślała się, że w części mogła się obwiniać, iż była przyczyną pośrednią wypadku. Gniewy i kłótnia nie o co innego powstać musiały, tylko o Leosia... Niespokojna bardzo, nie mogąc znaleźć środka zasięgnięcia wiadomości z Rakowiec, poczęła ręce łamać milcząca...
— A, żeby się to jakim sposobem dowiedzieć... co to właściwie jest!...
Mój panie Aleksy... gdybyś pan — ale nie śmiem go prosić... pan znasz doktora Bobowskiego, który pewnie tam przy chorym być musi — gdybyś pan... niby dla kogoś do nas go wezwał... dowiedziawszy się, że tam jest... Możebyś kogo mógł spotkać, pannę Damiannę... nie wiem... głowę tracę... Możeby ci co powiedziano...
— Pani dobrodziejko — przerwał Malborzyński — pani wie, że dla niej, dla księcia, dla panny Felicyi, w ogień i wodę gotówem... Siadam zaraz na konia, lecę do Rakowiec, a juściż coś pewniejszego przywiozę...
— Kochany panie Aleksy! a! zrobisz mi największą łaskę, nie będę się kładła spać, choćby do rana... Będę czekała...
To mówiąc złożyła ręce, Malborzyński wprost pobiegł do stajni i kazał sobie wierzchowca kulbaczyć. Ponieważ nie chciał, aby wiedziano dokąd jedzie, nie wziął nawet nikogo z sobą, siadł u stajni i puścił się przez pola, które znał dobrze do Rakowiec, na folwark...
Dojeżdżając już mógł dostrzedz, że się tu coś niezwyczajnego w istocie stać musiało... Światła było pełno wszędzie, ludzie biegali, a choć cisza panowała we dworze, krzątanina była wielka. Bryczki stały pozaprzęgane około stajni, ze dworu wybiegali słudzy i wracali, jakby potraciwszy głowy. Pisarza, z którym się chciał widzieć, nie zastawszy, bo i ten był wysłany za czemś, konia oddał Malborzyński chłopakowi jakiemuś z dwuzłotówką, a sam ostrożnie starał się zbliżyć do dworu, nie będąc postrzeżonym. Ludzie też w tym jakimś zamęcie, który tu panował, nie bardzo na obcych zważali. Po drodze usłyszał potwierdzenie wiadomości, iż pan leży chory bez przytomności, że cyrulik i dwóch doktorów przy nim siedzą, i że po księdza posłano...
Trochę potem śmielej wsunął się Malborzyński w dziedziniec sam, i tu spotkawszy dziewczynę która go znać nie mogła, uprosił ją o wywołanie panny Damianny.
Służąca nie znalazła w tem nic dziwnego, wziąwszy go może za cyrulika lub doktora, i po chwili panna Damianna, bez loków, z głową związaną chustką żółtą, rozgorączkowana, przelękła, w ganku się zjawiła. Malborzyński podkradł się ku niej — i przedstawił.
— Pani marszałkowa Falimirska przysyła mnie do pani... Doszła do Holmanowa smutna wiadomość o chorobie pana Czermińskiego — jest bardzo niespokojna.
Pochlebiło to może pannie Damiannie, iż do niej się wyprost udano, schwyciła gorączkowo za rękę p. Aleksego i odprowadziła na stronę. Z wejrzenia na nią mógł się przekonać, że wypadki niezwyczajne, tragiczne starą pannę nastroiły jakoś do tonu dramatycznego, że była na pół ledwie przytomna. Zaledwie otworzyła usta — wiedział już, iż się nie mylił. Wyrazy z nich wyrywały się bezładne, niepowiązane... poplątane... i potrzebowała czasu, dopóki się na nieco jaśniejsze zebrała opowiadanie.
— Pan nie masz pojęcia... co się stało! Ja zawsze mówiłam — to się skończy tragedyą... Z tym człowiekiem nie można było inaczej... Nieszczęśliwa istota... tyran... Nawet najsłabsze zwierzę się broni... Uczucie macierzyńskie. Pan nie ma wyobrażenia. To są okropności. Co myśmy tu ucierpiały, słów na to nie ma w ludzkiej mowie...
Pierwszy ten wytrysk mętnej wody wytrzymawszy cierpliwie Malborzyński, spodziewał się, iż panna ukojona nieco — powie mu co się stało, i spytał nieśmiało:
— Cóż to było? proszę pani dobrodziejki, bo my nie wiemy nic.
— Okropności, powiadam panu! Nieszczęśliwa kobieta... — ciągnęła dalej dysząc i przerywając mowę chwytaniem gwałtownem powietrza stara panna... — Wystaw sobie pan... myśmy już wiedziały co na nas spadnie, gdy Leosia i Morysia nagle zawezwano... Dokąd? do Zamoroczan. W nocy! na gwałt... tak, że Leoś ledwie miał czas się odziać. On to może przechorować... Czermińska już wiedziała co ją czeka — ale powiedziała sobie: — Nie — tego już dosyć — matka jestem...
Więc, czekamy... Nadjeżdża Czermiński — jak burza, powiadam panu. Słyszymy ludzi łaje, drzwiami wali. Sądny dzień... — Myśmy się w jej pokoju zamknęły... siedzimy... Gdzie pani? ryczy, woła... Tej kobiecie aż krew uderzyła do głowy, wstała, idzie. Dokąd? ja ją zaklinam, wstrzymuję, zlituj się kobieto... Nie usłuchała mnie, zacisnęła usta, poszła. Ja na kolana padłam... już przeczuwałam co będzie... słowo panu daję, przed oczyma miałam wszystko... Najprzód... milczenie... słucham — nic... aż na raz podnosi on głos... Śmieje się, łaje... ryczy. W tem pisk... już poznaję Czermińską... woła... podnosi coraz wyżej głos ona... mówią oboje... okropność... aż na raz on zamilkł... ja słyszę... pioruny ciska... Potem śmiech... zarychotało...
Tu załamała ręce panna Damianna.
— I... brzdęk na ziemię coś padło... aż się okna wstrzęsły. Myślałam, że ją uchowaj Boże, uderzył, albo i zabił... lecę zapomniawszy o sobie — wpadam... ta leży pół omdlała na kanapie, a on — blady jak trup na ziemi. Ciął się padając głową o komodkę... krew ciecze...
Pobiegłam do niej... ale zerwała się zaraz na nogi... a ten... ani się rusza... Schyliłam się go cucić — już tylko mu gęba drgała... Apopleksya go tknęła... Sam się, jak bazyliszek, własną złością zabił...
— Cóż doktor powiada?
— Cyrulika sprowadziliśmy zaraz, krew puścił z medyanny... obficie... trochę mu się zrobiło lepiej, ale mowy nie odzyskał... Bobowski przybył... a — zachciałeś pan z doktorami... przez zazdrość teraz powiada, że niepotrzebnie mu krew puścili, że byłby żył... gdyby nie to...
— Jakto? więc nadziei ocalenia go nie robią...
— Ja tam nie wiem — odparła panna Damianna... bo ja sama ledwie żyję i ta nieszczęśliwa też... Lecz... mogę pana Bobowskiego wywołać...
Malborzyński podziękowawszy grzecznie, zgodził się na to chętnie.
Usłużna panna Damianna weszła do dworu, a w kilka minut wyszedł chustką się od chłodu wieczornego osłaniając, doktor Bobowski, dobrze znany i przyjazny p. Aleksemu.
— A acan tu co robisz? — spytał...
— Tak niepokojące rozsiano wieści, żem, przyznaję się, z ciekawości przybył dowiedzieć się — co się tu stało?
Bobowski, człowiek otwarty, chwilę się zawahał niby, czy miał mówić — nie znajdował potrzeby tajenia prawdy...
— Co się stało? bardzo prosta rzecz, która często apoplektyczne temperamenta spotyka. Zirytował się, zgrzał, rozgniewał — i palnęło go... Cyrulik głupi krew puścił i kwita...
Ruszył ramionami...
— Aleć nie grozi życiu niebezpieczeństwo? — zapytał Malborzyński.
— Albo ja wiem? — rzekł zimno doktor... — ja wcale za życie nie ręczę... Uderzenie silne i bodaj nie pierwsze... Między nami mówiąc — ksiądz tu potrzebniejszy niż ja, a i z tym chyba się na migi rozmówią.
Przeszedł się pan Bobowski po ganku i począł szukać cygara w kieszeni... Podsunął mu je Malborzyński i ognia zrobił... Doktor westchnął.
— Nic z niego nie będzie — rzekł po cichu. — Pociągnąć może, żyć — trudno. Cuduby na to potrzeba. Medycyna zrobi co umie — reszta — naturze i Bogu zostawiona... Człeczysko się całe życie bezmiernie zamęczał, gryzł... nie dosypiał, nie dojadał... Mówią, że się niedawno na synów mocno pogniewał, tu — słyszę — z żoną miał awanturę... niespokojny był, zły... to się inaczej skończyć nie mogło... Ja dawno mu apopleksyjkę przepowiadałem... była z jego temperamentem nieuchronna...
Co acan chcesz? — dodał cicho Bobowski — żona i dzieci będą miały czem łzy otrzeć, ażeby znów po nim tak bardzo płakać miały — nie wiem. Dojadał im despotyzmem za życia... okrutnie... Odetchną... Wszystko ma swój kres, panie Aleksy kochany...
— A ja wszelako żywię nadzieję, że stary przy pomocy pańskiej wyjdzie z tego...
— Żyw sobie tę nadzieję, jeśli ci tak wypada — rzekł doktor obojętnie. — Ja jej nie mam. Gdyby cyrulik był mu krwi nie puścił... No — tak czy tak... było niedobrze... Gdyby przypadkiem wyszedł... przytomności nie odzyska. Gorsza jeszcze bieda dla familii — kuratela... Takie życie kara boża — dla wszystkich, i życzyć mu go nawet się nie godzi...
— A sama pani Czermińska? — spytał pan Aleksy.
— Biedna kobieta... cóż? i ona chora, we łzach... choć płakać nie ma po kim... Posłano po synów... nie wiem czy na czas przyjadą, żeby ojca pożegnali, bo mnie się wszystko zdaje, że do jutra nie dociągnie.
Rozmawiali tak chwilę jeszcze, gdy rada że się w domu rozporządzać teraz mogła, panna Damianna, wyszła ich prosić na herbatę. Doktor nie odmówił — Malborzyński podziękował, zmuszony będąc powracać co rychlej do Holmanowa. Napróżno starała się go, choć na chwileczkę wstrzymać uprzejma kuzynka, aby módz się przed nim z wymową popisać, której przy pierwszem spotkaniu wzruszenie jej nie dało na jaw okazać...
Przemknął się pan Aleksy przez dziedziniec niępostrzeżony, dopadł swojego konia i przez pola nazad podążył do Holmanowa. Światło się jeszcze paliło w sypialni marszałkowej i ona sama niespokojnie czekała na powrót posła... Malborzyński musiał ze wszelkiemi szczegółami powtórzyć co słyszał...
— Mój panie Aleksy — zaklinam cię — odezwała się Falimirska — poszlij też do dnia dowiedzieć się co się tam dzieje...


Następującego dnia o świcie, ktoby był z bliska się przypatrzył gospodarstwu na folwarku w Rakowcach, domyśliłby się łatwo, iż tu zmiana panowania nastąpić miała, a tymczasowo bezkrólewie wszystkich na chwilę z pęt wyzwoliło. Kto mógł tylko korzystał z dogodności i uwijał się wśród zamętu, pomnąc o sobie. Około otwartego ostrożnie i niewidocznie spichrza ludzie po cichuteńku kręcili się, wynosząc worki o mroku... Maleńką baryłkę wprzód jeszcze odprawił ztąd pisarz ku karczmie. W innych też miejscach czynność była wielka, ale cicha i skryta... Ludzie obładowani wymykali się z zabudowań, a drudzy wślizgali się niepostrzeżeni — klucznica zajęta była wypróżnianiem częściowem spiżarni, ekonomowa odkładała motki pewne na stronę... Śpieszono się z tem segregowaniem własności bezpańskiej... szepcząc, namawiając się, biegając i widocznie chcąc jasny dzień uprzedzić...
W izbie ekonomskiej wielki ogień palił się na kominie, a sam pan Żarny chodził zamyślony po niej, fajkę paląc i coraz poprawiając, bo tytoń się opierał i rozżarzyć nie chciał. Więc węgle nań kładł, aby go zmusić do opamiętania.
Pani Żarnowa, osoba lat średnich, niegdyś ładna, dziś tylko pulchna i rumiana, z gołą głową, w szlafroczku, siedząc na kufrze, z założonemi rękami, w ogień patrzała i wzdychała.
— No — ktoby był przed kilku dniami powiedział — szeptała, że mu tak kończyć przyjdzie, bez daj racyi, — jak od pioruna? Człek był zdrów jak rydz... i nie taki stary...
— Ja jemu zawsze bo to prorokowałem, odparł Żarny — że skończy od apopleksyi... Bo się zwyczaj miał sierdzić i wszystko w sobie gniótł... Rzadko żeby co wypluł... bywało nabundziuczy się, panie mu tam odpuść... nadmie... naprycha... a to go w końcu musiało rozeprzeć...
— Niech już tam z Bogiem spoczywa — dodała ekonomowa — co to już dziś mówić! Kto to kiedy zgadnie jaki go koniec czeka! Albo i to! Ale co my teraz poczniemy?...
Żarny ramionami ruszył, zbliżył się do żony i rzekł:
— Jak Bo... kocham... gorzej nie będzie.
— Et — albo — albo...
— Wszędzie nieboszczyk nosa wtykał, i na wszystkiem się znał — jakby sam ekonomem był.
— Bo i był... a jużcić! dodała jejmość. Jemu to z oczu patrzało... A no z młodymi także kto wie co będzie...
Machnął ręką Żarny...
— E! e! to innego autoramentu ludzie... Zachciałaś! Leoś będzie szumiał...
— A Maurycy?
— No — ten znowu, rzekł ekonom — to ja nie wiem... Był czas, że bardzo się brał do gospodarstwa, ale go brat i te baby w Holmanowie na swoją wiarę nawróciły... A czego mają pracować? Albo to im mało stary zostawił?...
— Pewnie... westchnęła ekonomowa — jedz, pij i popuszczaj pasa... A no — jejmość została też... Jej pewnie Rakowce puszczą dożywociem... to one tu we dwie z tą starą kwoką z lokami jak zaczną po swojemu gospodarzyć...
Na to się Żarny rozśmiał.
— Tego to ja się nie boję — rzekł. Karaj Boże do wieku takiemi panami... Byle człek grzbieta umiał nałamać, a plotki nosił... jak pączek będzie w maśle.
Wszedł w tej chwili pisarz i zaczęła się cicha narada... do której i ekonomowa przystąpiła... Wszyscy byli w doskonałej zgodzie i porozumieniu, że sumienie kazało korzystać z chwili i wynagrodzić sobie ubytki dawne i pracę...
— Co to tam wielkiego dla takich panów! Oni tam do prószyny rachować się nie będą...
— Ale pewnie, potwierdzała ekonomowa; a głupiby był — ktoby teraz o sobie nie pamiętał...
W różnych rodzajach, z waryantami scena folwarczna powtarzała się i w innych częściach dworu. Żal po nagle zmarłym nie objawił się wielki, wszyscy oddychali swobodniej... Niektórzy się już śmieli, zapominając, iż płakać wypadało. Wielu smutek zalewało wódką obficie sprowadzoną od Salomona...
W samym dworze starym, teraz panowała cisza ponura... Nieboszczyk leżał jeszcze na łóżku w sypialni swej... doktór pił kawę w salonie z księdzem proboszczem, który przybył na próżno, bo Czermiński już ani mówić nie mógł, ani poznawał otaczających...
Sama pani w krześle siedziała u siebie, z oczami obłąkanemi, drżąca, na najmniejszy szelest porywając się z krzykiem, panna Damianna stała przed nią z lekarstwem jakiemś uspakajającem, które jej dawać usiłowała. Niekiedy łzy płynęły jej z oczu, to osychały powieki i źrenice się zapalały, jakby wznowionym gniewem...
Co kilka minut głosem poruszonym pytała o synów, ale ci przybyć nie mogli tak rychło, i przy największym pośpiechu Morysia wieczorem ledwie, a nazajutrz Leosia się było można spodziewać.
Stan pani Czermińskiej nawet w doktorze Bobowskim wzbudzał obawę, i dla tego uproszono go, aby do powrotu dzieci pozostał... Rozporządzeniem około pogrzebu nikt się dotąd nie zajmował. Katastrofa przyszła tak nagle, niespodzianie, tak osłupiła wszystkich, że nikt nie myślał o jej następstwach... Doktor i ksiądz tylko pośpieszyli zamknąć kancelaryę, i oddali klucz pannie Damiannie, aby się tam przed przybyciem dzieci kto nie dostał... Proboszcz naradzał się właśnie z doktorem, czyby nie wypadało mu wyręczyć chorej pani, ułatwiając rozporządzenia pogrzebowe... Panna Damianna wezwana powiedziała, że trzeba czekać na przybycie dzieci... tymczasowo prosząc księdza, by co najpilniejszego, chciał wykonać... Posłano więc po kobietę do zajęcia się ciałem, do kościoła po zakrystyana i świece... Wszystko to szło powolnie, nikt się ani spieszył, ani tak bardzo zajmował pilnie... Stary Hrehor, który zwykle jeździł z Czermińskim, i klął go po cichu, może jeden po nim zapłakał i do dworu przyszedł prosząc, aby go do ciała puszczono... Chciał mu jeszcze ostatnią oddać posługę, i przenieść go na katafalk własnemi rękami.
Wśród tych powolnych przyborów, nadeszło południe... Doktor i proboszcz po cichu gwarząc, siedzieli w bawialnym pokoju, gdy niepozorny mężczyzna stary, z potężnym wąsem, w kapocie samodziałowej i butach długich, wszedł na próg...
Oczy miał czerwone, wyraz twarzy posępny i groźny...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się podchodząc poufale ku środkowi...
Proboszcz podniósł się i zbliżył ku niemu.
— A czego pan sobie życzy?
Chwilę na odpowiedź czekał.
— Zmarł Czermiński? spytał ponuro przybyły...
— Nad rankiem... odparł doktor...
Stary przybysz zwiesił głowę...
— Ubili go — rzekł pół głosem — ubili... zagryźli...
I dłonią opaloną oczy obtarł.
Ksiądz z doktorem spojrzeli po sobie.
— Kto pan jesteś? spytał proboszcz.
Wielkiemi oczyma, śmiało spojrzał, nań przybyły...
— No Łukasz — Łukasz! odezwał się.
Znowu dwaj przytomni popatrzali na siebie, jakby pytając, co to ma znaczyć?
— Łukasz — powtórzył podnosząc głowę przybyły... Czermiński — rodzony brat zmarłego, rodzony... A tak — dodał, widząc zdziwienie doktora i księdza: — póki on żył, nie chciałem się z tem chwalić, żem mu był bratem... teraz — co mi tam!! Brat jestem...
Gdzie ciało? Kto tu gospodarz? Ubili go, zagryźli, dobra żonka i dzieci — ja wiem, — to go może za jego własny miły grosz, poczciwie pochować nie zechcą... Ale ja tego dopilnuję...
To mówiąc posunął się pan Łukasz w głąb pokoju, jakby drogi szukał, którędy miał wnijść aby do ciała brata się dostać. Nie chcąc go rozjątrzać bardziej, proboszcz w milczeniu poprowadził go do pokoju, gdzie właśnie zmarłego odziewano... Łukasz, na widok nieboszczyka padł z płaczem, począł mu nogi ściskać i dziwnym głosem wywoływać... Ludzie przytomni patrzali w osłupieniu, nie mogąc zrozumieć ani tego żalu, ani przybycia człowieka, o którym ledwie kto z nich zasłyszał. Nie wiedział zaś nikt za życia Czermińskiego, że ten prosty, na inwalida starego wyglądający gracyalista, był jego bratem...
Łukasz płakał i narzekał, powtarzając ciągle:
— Zabili go i zagryźli...
Gdy się to stało w sypialni, doktor niespokojny, poszedł pannę Damiannę wywołać...
— Wiesz pani o jakim bracie nieboszczyka? zapytał jej.
— O jakim bracie? nieboszczyk żadnego brata nie miał! krzyknęła panna Damianna.
— A no, przybył tu jakiś stary, odarty; niepoczesny, co się bratem jego zowie, płacze i łaje... i nie bardzo się zdaje przy zdrowych zmysłach...
Przestraszona panna, ani śmiejąc już o tem donieść pani Czermińskiej, wysłała wnet po ekonoma i pisarza na obronę, dopókiby synowie nie przybyli, zaklinając doktora, aby on też tego mniemanego brata starał się uspokoić, oddalić i skłonić do oczekiwania na przybycie synów... Lecz z tym panem Łukaszem, rozżalonym i dziwnie usposobionym, sprawa była nie łatwa. Odpowiadał gburowato, a oderwać go od nieboszczyka nie było podobna... On teraz tu wydawał rozkazy, rozrządzał ubraniem, ustawieniem katafalku, i wszystkiem co do pogrzebu należało... Nikogo nie słuchał i nie uważał na nic... Ekonom i pisarz weszli, popatrzali, spróbowali się doń przybliżyć, i nie śmieli go zaczepić nawet, taką na razie surową i ostrą im dał odprawę. Użyć siły dla pozbycia się go nie wypadało, aby spokoju w domu nie zakłócić. Nic zresztą zdrożnego nie dopuścił się przybyły, prócz że sobie władzę i moc rozkazywania przywłaszczył. Ludzie, mimiwolnie byli mu posłuszni... Obszerną pustą izbę gościnną obrano już wprzódy na przeciwko dla złożenia ciała, pan Łukasz zarządził przeniesienie go, dopilnował, świece poustawiał, i ukląkł się modlić.
Łzy mu z oczu jak groch płynęły... wzdychał i ręce łamał...
Koń, na którym przyjechał, puszczony samopas w dziedzińcu, pasł się na trawie, dopóki go jakaś litościwa ręka nie zaprowadziła do stajni.
Wszystkich to zjawienie się niespodziane brata, o którym za życia nikt nigdy nie słyszał, zdziwiło niezmiernie i przelękło. Z jego mowy i śmiałości wnosić było można, iż się czuł w jakiemś prawie wdania się w sprawy nieboszczyka...
Nie było nikogo coby mógł i śmiał mu się opierać. Ekonom pierwszy wpadł na tę myśl, że mógł być jakiś testament, że stryjowi temu opieka powierzona być mogła, i nie chciał się narażać.
Nie przypuszczał nikt, ażeby przybysz ten samowolnie się tu wpierał, przyznając sobie prawo, jakiego nie miał...
Z większą więc jeszcze niecierpliwością niż wprzódy czekano i wyglądano przybycia Maurycego, który Leona miał poprzedzić. Pan Łukasz tymczasem na straży u ciała zająwszy miejsce, nie opuszczał go... Po południu wyszedł na chwilę, obejrzał się, skierował ku oficynie, gdzie czeladź była zgromadzona, kazał sobie gospodyni dać miskę krupniku, kieliszek wódki i kawałek chleba, w milczeniu się posilił, i znowu na dawne stanowisko powrócił.
Trwało to do nocy... Już było ciemno, gdy Maurycy przybiegł wreszcie, wprost naprzód śpiesząc do matki... Milczące było powitanie. Syn ten, niegdyś ulubieniec ojca, wprost od niej poleciał do ciała, i zachodząc się od płaczu, legł u nóg nieboszczyka... Żal jego był tak wielki i prawdziwy, iż pan Łukasz, który z razu na widok jego porwał się był z gniewną twarzą, jakby mu przystępu chciał bronić do ciała, upad! na kolana i sam się głośno rozpłakał...
Proboszcz z doktorem po chwili przyszli Morysia oderwać ztąd i uprowadzić, aby się uspokoił i odetchnął. Pilno im też było oznajmić mu o tym przybyszu, z którym nie wiedziano co począć. Domyślano się, iż Moryś, mający zaufanie nieboszczyka coś o tem wiedzieć może.
Proboszcz zagaił tedy pierwszy, oznajmując mu o przybyciu ojcowskiego brata... Maurycy podniósł głowę jakby mu się to przesłyszało.
— Jakiego brata? spytał...
— Mianuje się ten człowiek, przybyły z Zamoroczan, bratem nieboszczyka.
— Pan Łukasz? podchwycił Maurycy...
Właśnie domawiał tego wyrazu, gdy powołany wszedł do pokoju powolnym krokiem i stanął naprzeciw niego... Patrzał długo na Morysia z wyrazem jakiejś niepewności, niby się wahając, czy ma go zagadnąć łagodnie czy gniewnie?...
— Zdziwisz się może co ja tu robię — odezwał się i uderzył w piersi — alem ja jemu tak dobrze bratem, jak ty synem. Nie wiedzieliście o tem, nie było potrzeba. Nie chciał on, nie życzyłem ja. Po co? Żeby mu w oczy wytykali, że z charlaków wyszedł?... A — z charlaków... ale w pocie czoła się dorobił co miał... Ot co!... Tak — bratem mu byłem... Teraz o to nie dbam... co tam na to powiecie, kiedy jego już nie ma... Zostawił wam dosyć na pokrycie charłactwa...
I podniósł pięść.
— Za toście wy go zagryźli, zajedli — wy i matka wasza. Całe życie go żarła, aż dobiła...
Porwał się Maurycy, chcąc stanąć w obronie matki — ale pan Łukasz odwrócił się pogardliwie milczący... a po chwili dopiero dodał:
— Co mówię do tego mam prawo! tak! listy jego świadczą... Czarno na białem. Wiem dużo... i więcej niż wy... Nie zaprzeczycie mi gadać, gdy żal i ból gniecie... Zabili go i zagryźli... Ty, nie — wskazał na Maurycego — ja wiem... ale tamci...
A przyjdzie kara boża na wszystkich... przyjdzie, jak Bóg Bogiem... tylko poczekać aż dojrzeje...
I tyle — mruknął, odchodząc nazad do ciała...
Już był na pół drogi z pokoju, gdy Maurycy, który dopiero teraz oprzytomniał, rzucił się za nim i dogonił go u progu...
— Nie wiem czy mam was nazywać stryjem — odezwał się, biorąc go za rękę — na to przecie dowodu trzeba, gdy kto nagle występuje z pokrewieństwem, o którem nigdy mowy nie było... Nie wiem — powtórzył — ale obcy czy stryj — w tym domu i przy mnie, przy zwłokach nieboszczyka, jeśli obrazi nas, matkę, pamięć ojca...
— To co? szydersko ozwał się pan Łukasz podnosząc głowę. To co? Myślisz, że ja się ciebie przelęknę? że ty mi usta zamkniesz? Pamiętasz ty ojca? ja też mam jego naturę, ja sobie rozkazywać nie daję... a co mam robić — wiem i sam...
To rzekłszy, powolnym krokiem nazad do ciała powrócił, a Maurycy zmieszany w pierwszej chwili, już się ani odezwać nie śmiał, ani iść za nim. W istocie mową, głosem, nawet wyrażeniami niekiedy tak przypominał zmarłego Czermińskiego, iż w pokrewieństwo można było łatwo uwierzyć... Mało do niego podobny z twarzy, ruchami, a nadewszystko sposobem mówienia dziwnie był tym samym... Moryś się cofnął, jakby widmo nieboszczyka drogę mu zaparło...
Ten pan Łukasz przeistoczony nagle w groźnego jakiegoś opiekuna — już i tak przykre położenie rodziny przybyciem swem pogorszył jeszcze. Maurycy uczuł to, i chociaż matki nie chciał niepokoić, zdało mu się nieuniknionem oznajmić jej o tem...
Czermińska od tragicznego wypadku jeszcze była do siebie nie przyszła. Siedziała osłupiała w krześle, nie odpowiadając na pytania, pogrążona w sobie, zbolała...
Przybycie Morysia, choć ten już był część łask jej odzyskał, nie uczyniło na niej wielkiego wrażenia: uściskała go w milczeniu, rozpłakała się, i wróciła do pierwszego stanu.
Niecierpliwiło to poniekąd już pannę Damiannę, której dosyć było żalów i płaczów — odezwała się więc do kuzynki:
— Ale moja droga — masz teraz obowiązki... trzeba myśleć i dysponować w domu... Bez ciebie się tu nic nie zrobi... Otrząśnij się, zadaj sobie gwałt... Puścisz z rąk cugle, to je zaraz kto inny pochwyci... Zmiłuj się!
Ta uwaga praktyczna nie poskutkowała, — panna Damianna nie czekając więc dłużej, wzięła na siebie oznajmić o panu Łukaszu.
— Właśnie tu jest jedna okoliczność, rzekła... w której ty tylko objaśnić możesz. Zjawił się tu jakiś jegomość, kto go wie co za jeden, który się nazywa bratem nieboszczyka i tony sobie w domu daje...
Czermińska odwróciła głowę...
— Brat? jaki brat? odezwała się słabym głosem...
— Otóż to, że nikt go za brata nie znał za życia. Stary, odarty, licho wygląda... Wystawże sobie, jak się uczepi figurować nam tu na pogrzebie i skompromituje nas w oczach marszałkowej... Wszystkie projekta Leosia mogą się o to rozbić. Pomyślą sobie: Śliczna familia...
Czermińska wstała poruszona...
— Brat? gdzież on jest? chcę go widzieć? Nie znam żadnego brata.
Zdawała się oprzytomniać.
Panna Damianna wyszła zawołać Morysia... aby on, jeśli można, sprowadził tego nieznajomego.
Maurycy, który słyszał jak się wyrażał o całej rodzinie, zawahał się, obawiając przykrość uczynić matce i tak już znękanej.
Przyszedł tylko sam, ogólnie jej tłumacząc, że to był człek rozżalony, który plótł rzeczy niemiłe...
— Niech sobie gada co chce — zawołała rozkazująco matka... powiedz mu, że ja się z nim widzieć potrzebuję.
Czermińska odezwała się tak stanowczo, iż syn uległ. Pan Łukasz klęczał u ciała. Poszedł do niego.
— Matka moja chce z panem mówić — szepnął mu na ucho.
Łukasz się odwrócił, namarszczył, widać było, że z razu odprawić chciał Maurycego grubiaństwem; namyślił się jednak, wstał, przeżegnał się i poszedł za nim.
Stara Czermińska jak widmo straszne czekała nań we drzwiach swojego pokoju. Z dala go zmierzyła oczyma groźno.
— Kto waćpan jesteś? zapytała.
— Brat nieboszczyka, a szwagier waćpani — odparł bez ukłonu nawet pan Łukasz.
— Nie znałam żadnego brata mojego męża za jego życia — odpowiedziała Czermińska — i nie chcę znać po śmierci...
— Pewnie — rozśmiał się szydersko przywołany, pewnie, miłe to nie będzie, starego żołnierza obszarpanego dostać za krewnego... Ale co robić! Ja od was nic nie potrzebuję, niczego u was nie proszę... ale od pogrzebu mnie nie odpędzicie...
Żem brat, na to dowody mam — a czy wam z tem miło, wszystko mi jedno.
Czermińska pobladła... Skinęła nań, aby się zbliżył, poruszona była niemal do obłąkania...
— Waćpan kochałeś swego brata — ozwała się stłumionym głosem... Tak! i z miłości dla niego chcesz szkodzić. Cóż to ludzie powiedzą? żeśmy się z waćpanem taili? Ja przecie o nim nie wiedziałam i nie wypierałam się...
Chcesz mnie do waryacyi doprowadzić! Rób, rób co myślisz — dobrze... ale jeżeli co z tego spadnie i na głowę twojego brata... nie moja wina.
Groźnie wymówiła te słowa...
— Nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... bo i na grób jeszcze co upaść może... rozumiesz?... Bratem byłeś... powinieneś o tem wiedzieć...
Łukasz stał, spoglądając na rozgniewaną kobietę, która ledwie się mogąc na nogach utrzymać, chwyciła za poręcz krzesła i padła na nie.
Dumał stary nie odpowiadając, zwiesiwszy głowę; zwolna go złamało coś, dostawszy się wewnątrz; ręce powoli złożył i ścisnął — drgnął pasując się z sobą i zmienionym głosem rzekł:
— Brat nie brat... sługa... zresztą... za pogrzebem mi pójść nie brońcie... Sługą będę...
Czermińska nie odpowiedziała, wskazała mu ręką na drzwi.
— Pamiętajcie com powiedziała... Zrobicie mu zło — pomszczę się nie na was, na nieboszczyku... Dosyć cierpiałam, milczałam dosyć — mam dowody w ręku... Pamiętaj!
Zmiękł całkiem gburowaty pan Łukasz — pochylił głowę — i wysunął się z pokoju... Krokiem cichym przeszedł izby, i wrócił na swe miejsce przy zwłokach. Padł tu na kolana i rozpłakał się...
Oczekiwano na Leosia... a tymczasem już ksiądz sam przygotowywał co było potrzeba do wyprowadzenia ciała i pogrzebu.
Przez całą noc niemal czuwali wszyscy, nikt się nie kładł. Moryś tylko znużony i spłakany, siadłszy na kanapie w salce, mimo że do koła przechadzano się i mówiono, twardym snem ujęty... odpoczął.
Dniało już, gdy Leoś, którego posłaniec na drodze jeszcze spotkał, nadbiegł, rzuciwszy swe konie i wziąwszy na pierwszej stacyi pocztowe. Rozbudzony nagle Maurycy, wybiegł naprzeciw niego, uściskali się w ganku ze łzami... i poszli najprzód pomodlić się u ciała.
Leoś wzruszony był, bo i najobojętniejszego widok śmierci przeraża... Miał też sobie do wyrzucenia, iż mógł się mimowolnie do tego nagłego końca przyczynić. Nie odezwała się w nim miłość, bo tej nie miał, ale przemówiło sumienie... Razem jednak swobodnie otwierające się wrota życia... ciężar jaki spadł z ramion, czyniły go śmielszym... Z po za smutku i żalu szeroki świat się uśmiechał... za żałobą tego dnia jaśniała mu twarzyczka Felicyi i marzone szczęście z nią, któremu teraz nic nie stawało na przeszkodzie.
W chwili gdy ukochany syn nadjeżdżał, macierzyńskiej miłości przeczuciem Czermińska zerwała się z pół snu, wołając na pannę Damiannę, iż Leoś musi być już, żądając, aby go natychmiast przyprowadzono.
Z łkaniem konwulsyjnem padli sobie w objęcia. Matka uścisnęła go nie chcąc wypuścić, nie mogąc rozjąć rąk drżących, które go opasały... Leon płakał... Niezrozumiałe wyrazy wyrywały się z ust obojga. Bóg wie tylko — boleści czy nadziei i pociechy... Panna Damianna aż musiała, obawiając się zbytecznego wzruszenia, niemal gwałtem ująć Czermińską, i posadzić ją w krześle. O przyczynie śmierci — o chorobie ojca mowy nie było. W ogóle zdawało się, że wszyscy unikali tego przedmiotu z umysłu, że nikt dotykać go nie śmiał nawet. Leoś też ani się spytał o zgon ojca, a matka nie wspomniała o nim...
— Teraz — odezwała się głosem drżącym — teraz wyście tu gospodarzami... ja matka na łasce waszej. Tyś starszy Leosiu... idźcie zgodnie... czyńcie co podyktuje sumienie... Niech Bóg błogosławi wam... Ja — nie wiem czy długo na was patrzeć i cieszyć się będę wami...
Nie żałujcie nic na pogrzeb... Rozporządzajcie się sami — mnie sił braknie...
Natychmiast też prawie, ucałowawszy raz jeszcze Leona, kazała się zaprowadzić do łóżka... Bracia obaj razem poszli na naradę do proboszcza. Nie było chwili do stracenia dla przygotowania pogrzebu...
Ksiądz Kaniewicz, człek bardzo zacny, a lubiący się rządzić wszędzie — było to słabością jego — rad był, że mu zdano pełnomocnictwo, nie ograniczając go w niczem...
— Bądźcie spokojni, rzekł co chwila zażywając tabaki, której przez roztargnienie więcej rozsypywał niż spotrzebowywał — bądźcie spokojni, moi panowie... wszystko się odbędzie jak nie można lepiej — ja w tem. Falimirskiego nieboszczyka chowałem... no, toście słyszeli — dziwili się ludzie. Po świece poszlemy zaraz do Brześcia... a choćby i dalej. Światła żałować nie można... Egzorty będą dwie. Zakonników sprowadzę... Katafalk ubierze się wspaniały. Żałować na ostatnią posługę się nie godzi, ani na chleb żałobny... Obyczajem u nas było zawsze, że na pogrzeb nie skąpiono...
— I my też nie myślimy na nic żałować, rzekł Moryś...
— Spuśćcież się na mnie. Wezmę do pomocy Pierzchałę — bo wy sami nie wydołacie...
Bracia radzi byli wyręczyć się kimkolwiek, nawet owym Pierzchałą, choć to był nieosobliwy człek, ale w razach ciężkich jedyny. Ponieważ jeszcze się nam z nim spotkać przyjdzie w ciągu naszej powieści, nie od rzeczy będzie kilka słów tu o nim powiedzieć...
Pierzchała mieszkał o milę w małej mieścinie, w której oprócz żydów i assessora prawie nikt nie przebywał. Miał tu nie wiedzieć jak nabyty, najęty czy darowany lichy dworek z małym ogródkiem. Był stary kawaler, niegdyś pono dworak Ogińskich, ale z przeszłości swej nie lubiący się tłumaczyć. Z czego żył i czem się teraz właściwie zajmował, nikt dobadać się nie mógł. Żył bardzo ubogo... Jedna gospodyni stara jeść mu warzyła, bieliznę prała, pilnowała chaty, gdy go nie było w domu... Pierzchałę znało całe sąsiedztwo, bo się wszędzie umiał wkręcać, nawet do marszałkowej. Jeździł to tu to tam, na Nowy Rok, imieniny, Zapusty, gdzie się mógł pożywić, niewiele dbając jak go gdzie przyjmą, skromnie siadając na ostatniem miejscu, a przy każdej okoliczności ofiarując swe usługi. W istocie czasem się nim posługiwano, choć było rzeczą dowiedzioną, że w sposób najniedelikatniejszy korzystał dla siebie z każdej zręczności, gdzie się tylko obłowić było można.
Pierzchała zajmował się pogrzebami, urządzaniem festynów, sprawunkami, handlem koni, poszukiwaniem sług i oficyalistów płci obojej i t. p. Był to rodzaj faktora całej okolicy... podejmującego się co kto chciał bez wyjątku, nawet dostawania pieniędzy na lichwę i sprzedaży rozmaitych rzeczy, które się stały niepotrzebnemu. Mówiono, że i małżeństwa kojarzył, a co gorsza, wielu rozerwania był przyczyną, nie osobą swą, lecz wpływami.
Zbyt ostrej moralności w nim nikt nie szukał; a zbrodni się też nie dopuścił, chodził temi drożynami ciemnemi, na których sprawiedliwość rzadko ludzi chwycić może... oględnie i bacznie.
Na powszednie dni Pierzchała czasem wyglądał tak zaniedbany, że go za zagrodowego ubogiego szlachcica wziąć było można; na święta i wizyty miał odwieczny frak, białą kamizelkę, kapelusz zrudziały i rękawiczki, które się prać dawały... Twarz miał bladą, pociągłą, ospowatą, niezmiernie ściągniętą i poważną, którą zdawał się trzymać wielkim wysiłkiem, aby go nie zdradziła. Patrząc nań, litość brała, tak widocznie silił się na to, by nie stracić komicznej miny seryo, wysznurowanej i przybranej z przekonania. Wszystkie też jego ruchy zbyt wyszukane były, i nienaturalne, aby uchodziły za dystyngowane... Ukłony, chód — potrząsanie głową, wyciąganie rąk, przypominało automat jakiś posłuszny wewnętrznej sprężynie... Blade, zżółkłe, nakrapiane oblicze śladami ospy, służyłoby mu dosyć dobrze do jego roli — gdyby nie nos. Dziwnem natury zrządzeniem, choć więcej niż inni i nad miarę wódki nie pijał, skutkiem jakiejś affekcyi wewnętrznej — nos miał kompromitująco czerwony, czasu chłodu siny... Radził się o to lekarzy, i zdaje się, że nawet leków musiał używać, ale te tylko pryszcze sprowadziły... nos pozostał w kolorze tym, jakim go fantazya natury obdarzyła. Pierzchała musiał się więc zgodzić z przeznaczeniem...
Proboszcz miał do niego słabość; prawda, że ile razy go spotkał, Pierzchała go w ręce całował, a czapkę przed nim zdejmował z daleka. Oprócz tego pobożny był, akkomodujący się duchowieństwu, nie szukając z tego innej korzyści nad protekcyą jego... Zarówno więc z potrzeby jak z miłosierdzia, ksiądz Kaniewicz polecił Pierzchałę, chcąc mu dać zręczność zaopatrzenia się jako tako na nadchodzącą zimę.
Posłano natychmiast po Pierzchałę... Z południa Leoś trochę wypocząwszy, zaczął się niepokoić, czy mu niewypadało choć na chwilę teraz pojechać do narzeczonej. Nie śmiał się do tego przyznać przed bratem... Moryś zaś w duchu myślał znowu, że powinien był może zastąpić Leona, i w jego imieniu udać się do Holmanowa. Obu zarówo chciało się tam dostać — mówić jednak o tem nie śmieli i zbyt jawnie tego czynić... Chwila jeszcze była nadto smutna i uroczysta, odstąpić im obu ciała ojca nie wypadało i strapionej matki... Wahali się tak, gdy z Holmanowa przybył posłaniec któremu kazano się do wiedzieć co się dzieje w Rakowcu... Spostrzegły znajomego sobie chłopaka, Leoś sam wyszedł w dziedziniec do niego.
Wiedziano już u marszałkowej o zgonie Czermińskiego, ale chciano co rychlej dowiedzieć się o przybyciu braci... Z podziwieniem od tego posłańca dopiero Leoś otrzymał wiadomość o przybyciu księcia opiekuna. Dziwnie się ona schodziła z tym niespodzianym zgonem...
O księciu tyle się Leon nasłuchał, że choć go dotąd nie widział, znał go już przez marszałkową i Felicyę — wiedział, iż lubił spokój i unikał wszelkich wzruszeń nieprzyjemnych... Nie wypadało więc teraz mu się nastręczać i jechać tam zakłócić wypoczynek opiekuna, od którego zręczna marszałkowa zawsze zależnym czyniła los Felicyi, udając, że pozwolenie jego na małżeństwo jest koniecznie potrzebne... Leoś nie życzył sobie w mniej może korzystnem świetle, pod wrażeniem świeżego sieroctwa, z twarzą zmieszaną, zaniepokojonym umysłem — stawić się przed księciem... Wyrzekł się więc podróży do Holmanowa... Moryś, Który także przez okno zobaczył posłańca, wyszedł też do niego...
— Jeżeli ty nie chcesz jechać, szepnął — mogę ja skoczyć w twem imieniu i na osobności pomówić z marszałkową.
Leosiowi zdawało się to bardzo przyzwoitem, i uścisnął brata, dziękując mu za tę posługę... Tym sposobem Moryś, któremu pilno było, nie wiedzieć dla czego, widzieć panią Falimirską, wymknąwszy się nieznacznie, poleciał natychmiast do Holmanowa.
Nie myślał się wcale prezentować księciu, ale zajechawszy do Malborzyńskiego, oświadczył mu, że w imieniu brata chciał powitać panią Falimirską, dowiedzieć się o jej zdrowie i kilka słów z nią pomówić.
Stało się jak sobie życzył, marszałkowa w swoim gabinecie go przyjęła. Obie ręce wyciągając ku niemu podeszła, poruszona, blada, z wyrazem wielkiego współczucia na twarzy, nie mówiąc nic... Milczenie to było wymowne. Moryś ucałował jej ręce...
— Mój drogi panie — odezwała się — cóż to za cios okropny — nagły — niespodziany!... Jak się ma szanowna matka wasza?... Co się dzieje z Leonem?... Mój Boże! co ja doznałam słuchając tu tylko z daleka... nie wiedząc nawet jak... co... Cóż to było?
— Apopleksya! rzekł Moryś ocierając oczy... Nie było ratunku...
— Musiało go coś poruszyć!
— Znużony był drogą...
— A pani Czermińska?
— Leży chora... Doczekała tylko przybycia naszego...
— A Leoś?...
— Nie mógł sam przybyć, dla tego ja za niego przyjechałem pani złożyć uszanowanie...
Spojrzał w jej piękne oczy, które natychmiast spuściła surowa, lecz wnet podniosły się mimowolnie — westchnęła...
— Felicya moja płacze — rzekła... niespokojna o niego, tak się biedna przywiązała...
Szepnęła po cichu, Moryś patrzał, myśli mu się plątały, nie wiedział co miał mówić...
— Pani ma właśnie gości...
— A! tak jest, mojego kuzyna i opiekuna... Potrzeba nieodzownie, aby mu się Leoś po pogrzebie przedstawił... Ja — ja sama nie wiem... zapewne będę na żałobnym obrzędzie... ale księcia nie zawiozę. Jest zbyt draźliwy; widoki smutne robią na nim wrażenie wielkie.
Wstrzymam go od wyjazdu, choć mi się wyrywa, aby pan Leon mógł mu się dać poznać. Zależy mi na tem wiele... Jest naszym opiekunem, a nie prędko znowu zdarzy się zręczność z nim spotkać.
Szło w istocie o to marszałkowej, ażeby Leoś nieodwołalnie był związany, na co książę łatwo mógł w rozmowie zręcznej naprowadzić. Nie bez przyczyny pani Falimirska lękała się jego młodości i wpływu nagle odziedziczonych bogactw... Żałoba po ojcu zmuszała z konieczności odłożyć wesele... było to niebezpieczne... Trzeba się było więc upewnić, iż Leoś nie wyrwie się z sieci.
Co do Morysia, przekonywała się pani Falimirska, iż postępowanie jej z nim najświetniejszemi rezultatami uwieńczone zostało. Drzał pod potęgą jej karcącego wzroku, uśmiechał się jakby o litość błagając; pełna surowości dlań i czułości razem, czuła, że trzymając go w oddaleniu tem i nęcąc zawsze spodziewanem zbliżeniem, potrafi przeciągnąć panowanie swoje.
Wielka ta surowość wchodziła w rachubę, była nieodzowną, dawała siłę, a razem i dla przyszłości Felicyi była potrzebą.
Pani Falimirska znała wagę ofiar; i gdy potrzeba było, zostać niezmiernie cnotliwą — umiała taką być... Nic to prawie nie kosztowało... serce było ostygłe... a namiętności wygasłe.
Było już po pogrzebie...
Pan Łukasz, który za nim szedł z daleka, razem z officyalistami — zaraz po złożeniu zwłok do nowo wymurowanego grobu znikł z Rakowiec. Dowiadywano się trochę niespokojnie o niego, lecz nikt go po żałobnym obrzędzie nie widział więcej.
Tydzień upływał już po nim. Wiadomo było wszystkim, iż młodzi Czermińscy, wezwawszy powszechnie szanowanego prawnika i zarazem obywatela, pana Kolembę, zajęli się inwentarzem, ocenieniem pozostałych po ojcu posiadłości, kapitałów, obligów i wszelkiego mienia.
Poszukiwania w papierach nie doprowadziły do znalezienia ani testamentu, ani nawet notat, któreby wolę zmarłego wskazać mogły. Obaj bracia zgodzili się na to, ażeby matce zostawić dożywocie na Rakowcach, i prawnie je ubezpieczyć...
Chodziły o tem zresztą wieści różne... Czermińscy w pierwszych chwilach tak obaj zajęci byli temi interesami, iż sami nikogo prawie nie widywali; a chociaż parę razy na krótko się stawili w Holmanowie, nie śmiano ich pytać o nic...
Marszałkowa, po części książę też — niesłychanie zaciekawieni byli tem, w jakim stanie fortuna po Czermińskim została... Podania o tem były najróżniejsze, niepewne, przesadzone jak się zdawało. Jedni im dawali za wiele, drudzy przez zazdrość utrzymywali, iż interesa nieboszczyk zostawił poplątane, zawikłane i daleko gorsze, niż się spodziewano.
Prawdy, jasnej i pewnej dowiedzieć się jakoś nie było podobna. Marszałkowa zaklęła Malborzyńskiego, aby użył jakich środków, a doszedł raz jak rzeczy stoją w istocie.
P. Aleksy był jedyny do śledztw podobnych; rzucił się zaraz, z gorącością wielką, zdawało mu się to rzeczą aż nadto łatwą. Pojechał do pana Kolemby, który wino lubił i przy niem się ze wszystkich grzechów spowiadał. Znalazł go w okularach, nad papierami, zakłopotanego, nieusposobionego, i mimo użycia wszelkich środków i dowcipu, insynuacyi, nic z niego nie dobył. Dostał grzeczną odprawę...
— Mam na głowie tyle, że ledwie dyszę... Daj ty mi święty spokój... Pić nie mogę, gadać nie mam siły... Bywaj — zdrów... ad videndum et componendum, ale nie wprzód aż to z karku zrzucę...
Proboszcz ksiądz Kaniewicz tyle tylko wiedział, że dziedzictwo było bardzo sute i nawet na dwóch rozdzielone magnatami ich czyniło. Proboszczowski jednak magnat nie wiele znaczył, bo ksiądz Kaniewicz każdego kto czterma końmi jeździł, nazywał magnatem. Z ostatniej biedy Malborzyński, któremu wstyd było z niczem powracać, musiał się odbijać na Pierzchale. Pierzchała wprawdzie człowieczek był mały, niby nic niesłyszący, a umiał jednak wiele wydobyć, zapamiętać, połapać.
W czasie pogrzebu i długo po nim, gdy już się inwentarz poczynał sporządzać, gościł w Rakowcach, dla uregulowania swoich rachunków, zdania różnych pozostałości i t. p. Sam ksiądz Kaniewicz powiadał o nim, że jeśli kto co wie — to on...
Pod pozorem więc, że srokatego konia potrzebuje koniecznie, Malborzyński obstalował sobie do Herszka na jakiś dzień Pierzchałę, nagotował przyjęcie, któreby mu język rozwiązało, i sam pierwszy przybywszy do miasteczka, oczekiwał na niego... Lepiej mu się tu powiodło niż się spodziewał, bo choć Pierzchała mocno się opóźnił, stary Hersz, dowiedziawszy się o gościu, zszedł do niego...
Od owej rozmowy nie widzieli się z nim. Stary Żyd, dosyć smutny i zamyślony, przywitał gościa.
— Pamiętasz — odezwał się — jakieśmy to z sobą ostatnim razem mówili... Była tam mowa i o Czermińskim... Podziękujcie Panu Bogu, że mu życia przykrócił. Teraz to wam dopiero otwarcie powiedzieć mogę: — chciał z Holmanowa marszałkową wypędzić... bo się bał o syna...
— Państwo się cieszyć możecie, że on nie żyje — ale my — ja — żałujemy go szczerze... To był człowiek!
Westchnął Herszko...
— Ja w nim straciłem wspólnika i przyjaciela, mogę powiedzieć.
— A my, jak powiadasz — nieprzyjaciela?
Herszko potwierdził głową.
Dopiero teraz przyszło na myśl Malborzyńskiemu, że przez stosunki swe i przenikliwość Hersz mógł najlepiej być świadomy stanu majątkowego Czermińskiego.
— Powiedz też mi, panie Hersz, co ten człowiek mógł po sobie zostawić?
Żyd długo stał milczący...
— A któż to wiedzieć może? odparł. W takich interesach jak jego, nie ręczę, żeby on sam wiedział co miał. Majątki znaczne, kapitały pewnie wielkie, ale za życia od niego nikt nic nie posłyszał... taił się ze wszystkiem... mówić nie lubił. I miał słuszność — dodał Hersz poważnie... Na co się zdało mówienie? chyba żeby człowiek sam się zdradził...
— Mniej więcej jednak — jak go ceniliście? spytał Malborzyński...
— Ten człowiek, rozumu miał miliony... a pieniędzy? pewno nie mniej niż rozumu...
Tak enigmatycznie z trudnego zadania wywiązał się Hersz i zamilkł, a gdy znowu mówić począł — rozszerzał się zwielkiemi pochwałami nad człowiekiem i wielkim żalem nad jego stratą.
Na tę rozmowę nadbiegł Pierzchała ze swą usznurowaną twarzą i postawą wykrygowaną, jakby do Malborzyńskiego szedł w konkury...
Na stoliku przygotowana już była butelka wina i przekąski — oczekiwano samowaru i herbaty... Malborzyński poruszył się na powitanie przybywającego bardzo uprzejmie, i — dla niepoznaki, zagaił o koniu srokatym.
— Pan co wszystko wiesz, co się w sercach ludzkich i stajniach dzieje — zmiłuj się, nastręcz mi — srokacza! Potrzebuję koniecznie do czwórki... Wydaję się sam z sekretu... to znaczy, że jeśli mi do miary przyjdzie i do składu — dobrze zapłacę...
Pierzchała tak pochwycony, stanął marszcząc się i namyślając z wielką powagą. Malborzyński podsuwał mu już kieliszek.
— Siadaj — pij i gadaj — zróbmy przegląd stajeń...
— Srokacz dobry — rzecz rzadka! raritas! sentencyonalnie odezwał się Pierzchała. Niełatwo o srokacza... Ma jednego ekonom w Czarnawczycach — ale to człowiek, z którym gadać trudno...
Zapytał tedy o miarę, a Malborzyński mu ją powiedział... Tymczasem nie próżnował kieliszek...
— Waćpan bo może dotąd jesteś zajęty w Rakowcach... i nie będziesz miał czasu zająć się moją sprawą? wtrącił pan Aleksy.
— Że jestem dotąd zajęty w Rakowcach, to nie ma kwestyi — odezwał się Pierzchała... Pogrzeb cały był na mojej głowie... a teraz nieustannie mnie na posyłki używają. To prawda — ale i na srokacza znajdzie się czas...
— Cóż tam w Rakowcach? dodał Malborzyński, obliczają co po starym zostało? hę? Jednak to ciekawa rzecz...
Uśmiechnął się Pierzchała.
— A — niewątpliwie... rzekł — osobliwie dla familii, która z pp. Czermińskimi mogłaby się połączyć.
Chrząknął i spuścił oczy... Srokatego konia zamatował, i Malborzyński się nieco zarumienił.
Zamilkli oba...
— Ludzie będą majętni, dołożył pan Aleksy po chwili, jakby od niechcenia.
— Czemu nie! bardzo nawet majętni...
— Czy się już obliczyli? spytał Malborzyński, nalewając kieliszek...
Pierzchała sznurował usta długo, i parsknął. Rękę wyciągnął ku kolanom Malborzyńskiego, i patrząc mu w oczy, począł cicho:
— I po co pan tym srokaczem zagaduje!... Słowo daję. Czy już Pierzchała taki głupi, żeby tego nie rozumiał o co idzie... hę?
— Ale — o cóż idzie? co? nie rozumiem...
— Panbyś chciał wiedzieć — jak stoją Czermińscy? W istocie rzecz ciekawa! Hm? Możnaby się dowiedzieć, ale... niech pan daruje... śpiewać darmo boli gardło...
Pogardliwie nań spojrzał Malborzyński.
— Nie jestem znowu tak bardzo ciekawy — ale... wieszże waćpan co?
Pierzchała minę nastroił wielce znaczącą.
— Coś się tam wie... rzekł.
— Pewnego?
— Zdaje się... pan Kolemba robił inwentarze, notował... Papierki się po ziemi walały, a człek co zna, że się i najbrzydszy kawałek papieru przydać może, z ziemi je zawsze podnosi. Ja mam ten zwyczaj...
— Niezły zwyczaj, a potem papierki te puszczasz na licytacyę...
— Jeśli się trafi amator — a czemu?
Malborzyńskiemu zdawało się, że mu nie wypada kupować tak wprost wiadomości i zdradzać niepokój a interesowanie się fortuną Czermińskich. Wahał się jeszcze — gdy Pierzchała uśmiechnął się, wyprostował, stawiając kieliszek i rękę znowu wysuwając ku kolanom Malborzyńskiego, począł:
— Wszystko to żarty, żarciki, niech się pan na sługę swojego nie gniewa. Czy to ja taki chciwy? Albo to ja nie wiem, że zawsze łaski pańskiej i pani marszałkowej potrzebuję, a państwo mojej usługi rzadko!... Miły Jezuseńku Nazareński — ja nie jestem z tych ludzi, co pan myśli. Pożartuję, ale respekt znam dla takich osób jak pan, i służę nie targując się.
To mówiąc, powoli z za surduta dobywać począł pugilaresu... Ciekawy to był zabytek sztuki nietylko introligatorskiej, lecz zarazem haftarstwa. Z jednej strony na niebieskiem tle paciorkami wyszyty był piesek srokaty... z drugiej stało, biało na czerwonem: Souvenir. Pugilares miał niegdyś zamykającą się klamerkę, dziś wiszącą bezsilnie i nietrzymającą nic. Tasiemka czarna, z przywiązanym do niej sznureczkiem białym, opasywała na krzyż wypchane notatkami, listami, regestrzykami archiwum to podręczne pana Pierzchały, które go nigdy nie opuszczało. Kładąc się nawet spać, zasuwał je pod poduszkę. Tu się mieściły arcana jego egzystencyi — nadzieje, wspomnienia, — plany...
Zwolna i ostrożnie przybliżywszy się do stolika, na którym złożył pugilares, Pierzchała rozwiązywać go zaczął, i z troskliwością wnętrze badał.
Mimowolnie ciekawe oczy Malborzyńskiego padły na te pozasmalane świstki, z taką troskliwością zachowywane. Pospłaszczane pieczątki, całe szeregi liczb, grezmoły różnych charakterów, kwitki... stare pasporta — wszystko się razem tuliło...
Pierzchała dobył wreszcie pół arkusza, rozłożył go i pomalutku czytać począł:
„Rakowiecki klucz z Racicami... primo...
„Zamoroczany ze wsiami przyległemi.
„Item, Bory, Borówka i Zasieki.
„Item, Zaczałów, z Wólką Zaczałowską.
„Item, klucz Drozdy z Mięsojadem i Parcianką.
„Nakoniec Bębny i Zarwańce“...
Tu podniósł głowę Pierzchała.
— Majętności w ziemi więcej nie ma panie dobrodzieju... i Rakowiecki klucz zostaje pod dożywociem pani Czermińskiej, a po najdłuższem jej życiu, przechodzi na pana Leona...
— A kapitały? zapytał Malborzyński, który wsparłszy się obu łokciami na stole, zaglądał ciekawie w arkusz zapisany.
Pierzchała głową pokiwał...
— Samych kaucyj „na podradach“ jest milion rubli, rzekł cicho i tajemniczo...
W obligach — o których nikt nie wiedział, bo zdawało się, że stary nie pożyczał nikomu — ale pewnych... do trzechkroć stu tysięcy...
— A gotówki? szybko dorzucił Malborzyński, gotówki?...
Praeter propter, w półimperyałach ma być sto tysięcy rubli, a papierami siedmkroć...
— Krezus! zawołał zrywając się Malborzyński... Niesłychana rzecz na te czasy! Lecz jestże to pewna?
— Jak to, że dziś dzień! dodał bijać się w piersi Pierzchała. Ja się panu dobrodziejowi przyznam — jestem też niezmiernie ciekawy... Skopiowałem to u Kolemby, gdy zasnął po obiedzie...
To mówiąc Pierzchała rzucił okiem na pana Aleksego, który stał upojony, i złożywszy papier, począł go znowu niezmiernie bacznie wsuwać w miejsce dlań przeznaczone...
Malborzyński po namyśle sięgnął także do kieszeni, dobył z niej dwie dziesięcio rublówki, i położył je przed Pierzchałą.
— To zadatek na srokacza — rzekł... ale — szepnął uśmiechając się — nie pilno mi... z kupnem się nie spiesz — a pieniądze przy sobie zatrzymaj...
Pierzchała, który się więcej czegoś spodziewał, popatrzał na leżące papiery, widać było, iż miał ochotę upomnieć się o dodatek, lecz rozmyśliwszy się, skłonił głową i papierki zapakował do pugilaresu... Śmielszy teraz, sam sobie — za pozwoleniem nalał wina, i oczyma mierzył zamyślonego błogo Malborzyńskiego...
— W tem nie ma sekretu, rzekł, że pan Leon się ożeni z marszałkówną, połowa tej fortuny przejdzie przynajmniej w dobre ręce... panie dobrodzieju... Chwalić Boga za to...
Chrząknął znacząco...
— Teraz, proszę szanownego pana... ciągnął dalej: i w Holmanowie i w Rakowcach będzie nieustannie do czynienia dosyć. Potrzebujecie państwo sług wiernych... Pan łaskawy sam wszystkiemu podołać nie możesz, i szkodaby pana do drobnych fatałaszek... Jabym się państwu przydał... za podręcznego... Niech tam pan o mnie nie zapomina, zobaczycie, że ja się zdam i nie zawiodę... Srokacz srokaczem, a jabym i więcej potrafił... Trzeba będzie może, niewiadomo co wypaść może, i pilnować się w Rakowcach, aby kto pana Leona nie zbałamucił... bo to rok czasu żałoby... a chłopiec młody, bogaty i wszystkim do smaku... no i w Holmanowie przygotowania... Pan nie da rady... Niech pan weźmie Pierzchałę... hę?
Malborzyński, który stał zamyślony, zwrócił na niego oczy. Pierzchała się uśmiechał błagająco i pokornie...
— A! może to być, że pana użyjemy, przebąknął, zobaczymy...
— Nie koniecznież w Holmanowie... polećcie mnie do Rakowiec... Będę tam stał na straży...
Tu ruszył się z miejsca stary wyga i przysunął poufalej do Malborzyńskiego.
— Niech pan nie sądzi, żebym ja interesów nie rozumiał — rzekł. Dajmy na to, że państwo pewni jesteście pana Leona... a i Maurycego trzeba też trochę pilnować, i na niego mieć oko. Zaraz tu na niego też sidła zechcą zastawić, a nuż go kto nieprzyjazny ułapi... hm! toby interesom szanownej marszałkowej też — jakby się to wyrazić — nie pasowało...
Malborzyński słuchał z uwagą, i choć widział wielką przenikliwość niepoczesnego człowieka nierad był zbytniej jego poufałości i takiemu wciskaniu się w tajniki najgłębsze polityki holmanowskiej.
— Człowiekby chciał uczciwie zarobić na kawałek chleba, ciągnął Pierzchała... nie przeczę temu...
Wielkich rzeczy ja nie pretenduję — ochłapami zwykłem żyć — chudy pachołek jestem, a gdzie trzeba choćby grzbietem, byle nie reputacyą nałożyć, jam na wszystko gotów...
Zyskanie tego sprzymierzeńca nie było do odrzucenia dla Malborzyńskiego; nie chciało mu się tylko okazać, że go potrzebowano... Rzekł więc uśmiechając się:
— Dobrze, dobrze — wszystko to może być... tylko sobie nie wystawiaj, kochany panie Pierzchała, żebyśmy tak znów potrzebowali twej pomocy. My jasnemi drogami chodzimy... nie obawiamy się nikogo... zbyt pilnować się nie potrzebujemy...
— Chociażby... z wolna mówił natrętny Pierzchała, pozwól pan sobie uczynić malusieńką uwagę, że nigdy nikt na ostrożności nie stracił... Pan Leon młody... pan Maurycy też... pieniądze magnes mają w sobie, przyciągną ludzi... dobrze będzie wiedzieć co się święci, aby tempore opportuno zapobiedz... Bo to, panie, spać zawsze niebezpiecznie... Jedno oko trzymać otworem nie szkodzi, ja sobie jestem kreatura licha... niepoczesna, ja to wiem... mnie się też nikt nie strzeże... wszędzie mogę wleźć i wszystko posłyszeć.
— Zobaczymy, zobaczymy! odparł półgłosem zmieszany nieco natrętnością faktora Malborzyński. Ale, wszakże waćpan się jeszcze kręcisz i tak około Rakowiec...
— Jeszcze bo strzępki od rachunków pozostały, i — rzekł Pierzchała, prostując się — człowiek tam teraz potrzebny... Jest wiele do roboty... A zawszeby rekomendacya ze strony pani marszałkowej nie zawadziła...
Pan Aleksy rozszerzać się już w tym przedmiocie nie miał ochoty, zaczął śpiewając chodzić po pokoju.
Więc ja — ufny w łaskę pańską... odezwał się, do odwrotu zbierając Pierzchała — polecam się względom jego... Nie chwaląc się — że się przydam to pewna — więc — rozkazów i informacyi czekać będę, a co do srokacza... dodał uśmiechając się — także nie zapomnę.
Przypomnienie srokacza niezbyt już było przyjemne Malborzyńskiemu, który w ogóle wstręt czuł do naciskającego mu się człowieka, zbyt, odgadującego myśli i nadto się wtajemniczającego w położenie.
Pierzchała zapinał surdut powoli, spoglądał, odchodzić mu się nie chciało, gdy Malborzyński zawołał nareszcie o konie, i trochę z pańska, a z góry go pożegnał.
— Bądź mi pan zdrów — odezwał się — będę się starał mu być pomocnym... proszę wierzyć... Zrobię co mogę...
Skłonił się z poważną miną Pierzchała.
— Do nóżek pańskich się ścielę.
Panu Malborzyńskiemu pilno już było do Holmanowa, gdzie nań oczekiwano. Książę szczególniej życzył sobie mieć jasne pojęcie sytuacyi. Choć śmierć i pogrzeb Czermińskiego, i następstwa tego wypadku, nieco zakłóciły spokój jego, nagrodziło się to skutkami. Wydanie Felicyi zdawało się zapewnionem, było świetne... a wpływ, jaki marszałkowa wywierała na rodzinę Czermińskich, zapewniał piękną przyszłość. Stosunki z Morysiem nie uszły baczności jego... zrozumiał je i nadzwyczaj pochwalał politykę...
Taić się z nią pani Falimirska nie widziała potrzeby, bo mogła się nią pochlubić. Książę był dumny swą pupilką. Sam na sam, zaraz po pogrzebie, otwarcie rozebrali ten przedmiot.
— Dla szczęścia Felicyi — mówiła piękna pani — nie ma czegobym nie poświęciła... Chłopak niedoświadczony, młody i wrażliwy... pokierować nim i utrzymać go spodziewam się.
— Z tym warunkiem, dodał książę z przyciskiem i uśmieszkiem, abyś mu za nadto nie dawała... swobody... Z dala go trzymać należy, a nie odstręczać; dawać nadzieję, okazywać przychylność, ale — żadnej słabości! żadnej słabości...
— A! to się rozumie — odparła marszałkowa — toć przecie był mój system i myśl moja od początku... Musi mnie szanować, inaczejbym urok straciła i władzę...
— Jesteś prawdziwie une femme superieure! odezwał się książę. Zawsze cię miałem za taką istotę, do wyższych przeznaczoną ról w świecie... ale teraz to cię wielbię...
Idzie tylko o to, czy — le jeu vaut la chandelle? chciałbym się dowiedzieć coś — pozytywnego o fortunie, i do niej moje rady zastosować, plan dalszy skreślić... Malborzyński po raz pierwszy w życiu — bo to człowiek też bardzo przenikliwy i zdolny — nie odpowiedział mojemu oczekiwaniu. Dotąd jesteśmy w ciemnościach. Wielka fortuna... cest bon àdire, ale trzeba raz wiedzieć jakich rozmiarów; a następnie — nous aviserons.
— Jestem pewna, że Malborzyński tę wiadomość nam przywiezie, dodała marszałkowa... Mnie się wypytywać szczegółowo Leosia nie wypada...
— Nie wypada! potwierdził książę... Il ne faut pas l’effaroucher.
Oczekiwano więc powrotu pana Aleksego, a gdy służący dał, wedle rozkazów znać, że przybył, posłano po niego natychmiast, aby przychodził jak stał, nie przebierając się. Felicya zajęta była muzyką, książę z marszałkową oczekiwał na niego w gabinecie...
Gdy wszedł, poznano zaraz po twarzy rozjaśnionej, iż żądane wiadomości przynosi...
— Siadaj, mów — zawołał książę, patrząc mu w oczy... A naprzód — ogólnie — zawiedliśmy się, czy nie? fortuna znaczna czy mierna?...
— Ogromna! rzekł Malborzyński — przechodzi, zdaje mi się, najśmielsze nasze rachuby i nadzieje.
Marszałkowa rozpromieniona przysunęła się do stołu. Książę uśmiechnął się szczęśliwy widocznie, siadł wygodnie... P. Aleksy, który sobie ponotował wszystko... dobył papierka...
— Najprzód, rzekł, posiadłości w ziemi... Rakowce z przyległościami, które pani Czermińskiej zostaną na dożywocie, a przejdą na dziedzictwo p. Leona...
— A! więc myślą się dzielić? odezwała się zamyślona Falimirska... Trzebaby to im odradzić...
Odwróciła się do księcia.
— Bardzo trafna uwaga...
Spojrzeli sobie w oczy...
— Maurycy może zarządzać całością, dodała Falimirska: gospodarzyć i pilnować wspólnego dobra... nie prawdaż? Ma do tego usposobienie i zdolności; my się musimy przenieść do miasta... Będzie do nas dojeżdżał...
— Genialna jesteś — rzekł książę, chwycił ją za rękę i pocałował... Ale kończ Malborzyński.
— Rakowiecki klucz znamy, ciągnął dalej pan Aleksy: wyśmienita ziemia, gospodarstwo wzorowe, intraty znaczne...
— A dalej? spytał książę.
— Zamoroczany, dobra rozległe, ale liche, reputowane były jako nędzne bardzo. Podniósł je Czermiński. Ziemi dużo...
Dalej idą Bory, Borówka i Zasieki, klucz co się zowie... złote jabłko... Dalej Zaczałów w Wólką Zaczałowską, dobra pańskie... Rzeka spławna...
Dalej...
— Jeszcze jest dalej? Ah! mais c’est magnifique! c’est princier! krzyknął książę rozentuzyazmowany.
— Drozdy, Miesojad i Parcianka... majątek duży i piękny, dobra już same mogące człowieka uczynić więcej niż zamożnym...
No — i Bębny i Zarwańce...
Książę milcząc przysunął się — i westchnął.
Et dire, że to jeden człowiek się tego dorobił...
— Tak, szepnęła Falimirska — ale musiał się wyrzec życia i stać tem czem był...
— Opatrzność daje rodzinom takich ludzi — zakończył opiekun. Dla nas to wyraźnie jest providentiel.
— I na tem koniec? wtrąciła marszałkowa; no — a kapitały? Ten człowiek obracał ciągle niemi, więc je mieć musiał?
Malborzyński tryumfująco się uśmiechnął.
— Zaraz zobaczymy, rzekł. Milion rubli kaucyi na podradach...
Książę porwał się z krzesła...
— Cudownie! zawołał — Podrady odstąpić — kaucyę cofnąć! Po co to?... Oni podradczykami być nie powinni.
— Trzykroć sto tysięcy rubli na pewnych obligach, kończył p. Aleksy. Sto tysięcy w złocie brzęczącem... Papierami siedmkroć... razem na gotówkę z milionem kaucyi, więc przeszło dwa miliony rubli...
Dobra warte dużo więcej niż drugie tyle, dosyć, że dwóch na pięć milionów rubli lekko rachować się godzi, a zatem na schedę pana Leona półtrzecia...
Spojrzał na milczącego księcia i marszałkową, która patrząc w okno dodała poważnie:
— Jestem stanowczo przeciwko podziałowi... Massa powinna być wspólna... zarząd przy Maurycym...
— Za pozwoleniem — wtrącił książę — pozwól mi uczynić uwagę. Co do dóbr, zgadzam się, wyśmienicie — ale co do kapitałów, nie. Proszę o chwilkę cierpliwości... Sama wiesz, że Felicyi i panu Leonowi na wsi się zakopać — niepodobieństwo. I po co?... Potrzeba nabyć dom... przyzwoity w Warszawie i urządzić, trzeba się stosownie wyekwipować. Wszystko to wymagać będzie znacznego kapitału, bo musi odpowiadać stanowisku, jakie w świecie zająć powinni. Na to Leon mieć musi gotówkę.
— Bez wątpienia — potwierdziła marszałkowa... ale ja... utrzymując niedzielność massy, mam moje w tem ważne konsyderacye... to się da ułożyć i pogodzić...
Zamilkli nieco — książę z rąk Malborzyńskiego wziął jego notatkę i wpatrywał się w nią bacznie.
— Mój drogi Olesiu — rzekł w końcu... bez urazy. Wiem, że jesteś człowiek baczny, sprytny i niełatwowierny, wybacz mi — ale muszę wiedzieć źródło tych informacyj. Jestem przeciwny wszelkim złudzeniom... je suis positif... Rachunek musi mieć podstawę realną.
Skinieniem głowy potwierdziła to marszałkowa...
— Cyfry są wyczerpnięte z notat do inwentarza przez Kolembę zrobionych... nic w świecie autentyczniejszego być nie może... odezwał się z odcieniem urazy Malborzyński. Książę mnie zna, że ja też marzeń nie lubię...
— A zatem, tysiączne ci dzięki, nieoszacowany mój Olesiu — odezwał się książę... Mamy podstawy, mówmy teraz i rozważajmy, czego po nich wymagać mamy?
— Rozumie się, wtrąciła żywo marszałkowa — że los Felicyi przedewszystkiem trzeba zapewnić. Felicya wnosi mu Holmanów, który ja tylko dożywotnio sobie zatrzymuję. Reprezentuje to?
Spojrzeli na Malborzyńskiego, który nasępiwszy się rzekł:
— Ocenić należy... grubo... No...
— Naprzykład?
— Trzykroć sto tysięcy rubli...
— Co najmniej drugie tyle powinien Felicyi zapewnić na swoim majątku p. Leon — to się należy, rzekł książę... Jest to obyczajem... rzecz naturalna. Nie chcemy łaski żadnej... ale oprawa zwykła...
— Mnie się zdaje — podszepnęła marszałkowa, że ja to lepiej jakoś potrafię ułożyć... mnie to zostawcie... Jestem matką...
Uśmiechnął się opiekun...
— Prezent na szpilki... rzekł — z takiej fortuny, mógłby też coś znaczyć...
— Ja to z nimi powoli, ostrożnie ułożę... zobaczycie... mówiła matka.
— Nie odkładając wszakże — dodał książę.
Malborzyński milczał...
— Ja wracam do pierwotnego programu — mówił rozkoszując się książę... Powinniśmy mieszkać w Warszawie... Ekskursye letnie, jesienne, za granicę, do wód... o tych nie ma co mówić. Powiadam: powinniśmy, powtórzył książę, gdyż spodziewam się, że mnie do gromadki przyjmiecie. Nabywając dom, mała różnica... trochę większy, abym ja w nim mógł dostać appartamencik. Wiele nie wymagam... Salon, gabinet, sypialnia, jadalny pokój, parę dla składu i wygody, jeden dla François... kuchni osobnej trzymać nie będę.
— To się zrobi! ale musi się zrobić! potwierdziła marszałkowa... Ja także muszę mieć apartament dla siebie i parę salonów... Dzieci zabiorą pierwsze piętro... Byłabym za tem, ażeby dla Maurycego też pied à terre nie zapomnieć. Musi przeto przyjeżdżać, nie można go ani z oczu tracić, ani dać mu się zupełnie wyemancypować...
— Ja jestem tego zdania — cicho rzekł książę... to się we wszystkich praktykuje rodzinach, że on się żenić nie powinien... i poświęcić dla brata i jego.... dzieci....
Na wzmiankę o dzieciach Malborzyński mimowoli się rozśmiał. Książę też i marszałkowa w ostatku.
— Spodziewam się — dokończył książę opiekun: że — dzieci supponując... nie powiedziałem nic nadzwyczajnego.
Ale — wracając do Maurycego — nad nim czuwać należy... i z oczu go nie spuszczać.
Spojrzał na marszałkową, która się nieco zarumieniła, i przy Malborzyńskim nie odpowiedziała nic. Trochę nawet za złe miała opiekunowi, że tę kwestyę — intime, jak ją nazywała — poruszył przynim...
Książę był widocznie rozmarzony, i mówił dalej:
— Dla tego to wszystko tu z wami chciałbym przedyskutować, abyśmy mieli stały plan w postępowaniu z tymi Czermińskimi i do jednego dążyli celu... Voilà... Więc — primo: Felicyi zapewnić — un douaire respectable... skłonić do zamieszkania w mieście... A ja biorę na siebie stosunki, ja ich w świat wprowadzę. Sous mon égide przyjdzie to łatwo, czegoby inaczej nigdy nie dostąpili. Będą bywali w zamku... Dom — pałac raczej, musi być na odpowiedniej stopie... bez rozrzutności, ale convenablement. W stajni ośm koni dosyć... dwóch, trzech ludzi najwięcej... Kamerdyner, lokajów trzech, kucharz i dwóch do pomocy... no... czeladź pomniejsza... Dwór skromny... Dwa razy na tydzień małe przyjęcia, raz obiad większy... Czasu karnawału... trudno z góry przewidzieć wymagań... Jeden bal, parę rautów, c’est de rigueur. Widzicie, że nadto nie jestem wymagający...
— Zupełnie się zgadzam... odezwała się pani Falimirska... ale niech mi wolno będzie dodać słowo... To wszystko trzeba najprzód Felicyi wpoić, nauczyć ją, a ona powoli mu to inkulkować będzie. Ja zostanę w rezerwie.
— Za pozwoleniem, dodał książę. Zgoda — ale pierwszą ideę konieczności osiedlenia się w mieście, ja w rozmowie rzucę p. Leonowi. Bądź co bądź... mam trochę powagi, i odemnie musi to przyjąć bez dyskusyi.
— Ale on do tego i sam jest przygotowany — odezwała się marszałkowa... chłopiec pełen ambicyi... Za nic się w świecie nie zakopie na wsi! Sto razy mi to mówił. Obawa tylko o to, aby nadto po pańsku i zbyt kosztownie nie chciał występować.
— Ale proszę cię, z taką fortuną! oparł się książę... Nie ma najmniejszego strachu... Owszem... nie należy go wstrzymywać... Niech sobie nieco pozwoli... niech Felicya użyje... elle en est digne.
Rozprawy te o błogiej zwiastującej się przyszłości, plany z góry powzięte bez udziału tych co je wykonywać mieli, śmiesznemiby się stały może, gdyby marszałkowa nie była tak pewna władzy swojej i pięknej Felicyi nad obu Czermińskimi. Młodzi panowie byli w istocie zawojowani, i nie ulegało wątpliwości, że z pewną zręcznością przeprowadzenie programu ściśle się ziścić miało... Leoś był zakochany, a usposobienie jego, natura, próżność pędziły go w świat ten, którego wszystkich rozkoszy był głodny. Matka dzieliła jego uczucia i pragnienia. Naostatek brat nie mógł się przeciwić, bo Falimirska nim władała zręcznie... i jego rodzącą się namiętność umiała zużytkować do swojego celu...
Felicya o tyle tylko wtajemniczona była, o ile jej potrzebowano jako narzędzia. Dziewczę młodziuchne, uśmiechało się też do życia, nie znając jego tajemnic. Nie widząc stron czarnych, nie domyślając się sprężyn, z uniesieniem i dobra wiarą kochała Leosia, i miłość tę rada była widzieć otoczoną blaskiem, oprawną w złoto, obwieszaną kwiatami...
Jednym z najszczęśliwszych był książę, który obiecywał sobie wyzyskać dla swojego egoizmu położenie, aż nadto opłacając to co miał otrzymać, tem co wnosił... Dawał tu imię swe, stosunki w świecie, znaczenie, doświadczenie, talent ten wślizgiwania się i wyślizgiwania bez szkody ze wszystkich położeń, do których się wcisnąć lub od których trzeba się było uwolnić... W szczęśliwych tych marzeniach upływały godziny w Holmanowie, przerywane tylko małą zmianą gammy i tonu, gdy przychodziła Felicya. Wówczas z poetyczniejszej strony malowano to, co między sobą współka rozbierała z naiwnością zimnej rachuby...
Pomiędzy Holmanowem a Rakowcami panował teraz ruch nieustanny odwiedzin, posłańców, listów, i nie było dnia, żeby oba Czermińscy, lub jeden z nich przynajmniej, nie wpadli tu choć na godzinę.
Unikano dotąd z delikatnością wielką wszelkiej wzmianki o interesach, Czermińscy też nie mówili o nich. Przedłużało się to jednak do zbytku, a że książę chciał wyjeżdżać, postanowiono, aby marszałkowa zręcznie to zagaiła nie z Leosiem, ale z dobrym swym przyjacielem Maurycym...
Spodziewała się przy tej zręczności naprowadzić go, nie prosząc sama, na zaofiarowanie małej pożyczki, z dniem każdym stającej się niezbędniejszą. Szło tylko o to, ażeby się z nią proszono ze strony Czermińskich, aby się nawet z przyjęciem podrożyć... i nie skompromitować. Marszałkowa była do tego jedyna, i pochlebiała sobie niepłonnie, iż przyprowadzi zamiar do skutku... Moryś nietylko nie stygł, ale teraz swobodniejszym będąc — okazywał coraz więcej, trochę nawet za niecierpliwego... przywiązania...
Śmiałość jego czasem przestraszała Falimirską, która surowym go wzrokiem gromiła i utrzymywała w przyzwoitej odległości. Nie przeszkadzało to, wkrótce po ukaraniu, do osładzania pokuty wzrokiem, którego wyraz namiętnego Morysia na nowo rozpłomieniał...
Przy pierwszej bytności jego, marszałkowa stanowczo się rozmówić miała.


Pani Czermińska ciągle jeszcze była chora, leżała w łóżku i miewała, szczególniej nocami, nerwowe ataki gwałtowne, w ciągu których jakiś przestrach, rozdraźnienie, konwulsye niemal ją porywały. Panna Damianna nie odstępowała jej na chwilę, siedział prawie ciągle dr. Bobowski, dawano leki, lecz niewiele one pomagały. Chorobę nie bez przyczyny, przypisywano wielkiemu wrażeniu, jakie wywarła śmierć męża i scena, która ją poprzedziła. O tej, oprócz doktora, bo temu musiano coś o tem napomknąć, prócz panny Damianny, nikt zresztą nie wiedział...
Przesilenia te gwałtowne kończyły się zwykle płaczem, omdleniem, a nareszcie snem gorączkowym, po którym nierychło następowało uspokojenie...
Bobowski, mimo gwałtowności tych ataków, obiecywał uzdrowienie; silna natura chorej, która już w życiu niejedno wstrząśnienie podobne przetrwała... dawała nadzieję powolnego zwycięztwa. Starania dzieci, czułość Leosia, szczęście, które się zdawało uśmiechać faworytowi, dowody współczucia ze strony Holmanowa, widocznie oddziaływały przeciw tym chorobliwym objawom...
Niekiedy już Czermińska uspokojona dopytywała o dom, o dzieci, posyłała po Leosia, troszczyła się o drobnostki...
W domu młodzi dziedzice mieli nawał zatrudnień — samo przez się prawie to czego pragnęła marszałkowa spełniało się już, nim się o to starać zaczęła. Leoś interesa zdawał na brata, zdolniejszego do nich... Maurycy podjął się chętnie... Było to tymczasowem niby, lecz łatwo mogło się stać trwałem.
Jednego wieczora Moryś znalazł chwilę, aby się wyrwać w odwiedziny do marszałkowej, pod pozorem doniesienia jej o zdrowiu matki i podziękowania za troskliwość o nie... Rzeczy musiały być ułożone... Felicyę bolała trochę głowa, książę u siebie na górze odpoczywał, Malborzyński nie nadszedł... Z początku sam na sam się znalazłszy z Morysiem, piękna pani udała strwożoną tem nieco i zakłopotaną. Wkrótce uległa — urokowi przyjaźni... zapomniała się. Siadła na kanapie, Moryś się zbliżył, rozmowa zaczęła być coraz swobodniejsza i poufalsza.
— Jakżeście panowie potrafili dać rady temu nawałowi interesów, które na was spadły? spytała marszałkowa. Mnie już nieraz na myśl przychodziło... dać wam w pomoc, na podręcznego, mojego Malborzyńskiego...
— A! już się wszystko ułożyło prawie — odparł Maurycy... My z Leosiem nie będziemy mieli... o nic sporu... podzielimy się łatwo i po bratersku...
Marszałkowa chwilę milczała.
— Kochany panie Maurycy, rzekła niby się wahając... Miarkujesz to dobrze, że dla mnie, co za niego Felicyę wydaję, podział byłby pożądany, ale mnie o was obu równo idzie, bo dla obu mam... równy szacunek... przyjaźń...
Tu się nieco zakłopotała o właściwe wyrażenie, i spuściwszy oczy, mówiła dalej po chwili:
— Po co się panowie macie dzielić?... szczególniej majątkami? Rządźcie wspólnie. Leoś do gospodarstwa niestworzony, pan weź wszystko w ręce i — nie puszczaj...
Trochę się zdziwił Maurycy... ale się uśmiechnąwszy dodał:
— Coś nakształt tego się gotuje...
— Ale bo tak być powinno — potwierdziła marszałkowa — wierzcie mi. Jabym życzyła... abyście się tak ułożyli... pan masz zdolności do prowadzenia wielkich interesów, Leoś ich nie ma... Dobry, serdeczny chłopak... ale sobie nie da rady...
Pochlebiło to widocznie Maurycemu.
— Ale tak! tak! dodała marszałkowa. Kochasz pan Leosia, spodziewam się, że i bratowa będzie panu miłą — wiesz, jaką ja mam dla niego przyjaźń serdeczną... Nie rozdzielajmy się, bądźmy razem.
Tu się zawahała nieco, jakby ją wypowiedzenie ostatka wiele kosztowało — i dodała ciszej:
— Pragnę tego właśnie z przyczyny, że ta wspólność pana do nas zbliży, przywiąże, i że drogiej twej przyjaźni dla mnie pozbawiona nie będę...
Powiem jeszcze otwarciej... Ludzie są złośliwi, moja przyjaźń dla niego, jakkolwiek czysta... i bez zarzutu, mogłaby ściągnąć niepoczciwe kommentarze... Wspólność interesów będzie ją usprawiedliwiała...
Podała mu rękę drżącą. Moryś był zachwycony! Porwał ją z gorączką młodzieńczą, i wydzierającą mu się wstydliwie, do ust przycisnął...
Marszałkowa obejrzała się trwożliwie, zawstydzona: jakby żałowała, że powiedziała za wiele. Komedya na chłodno, odegrana była ze znakomitym talentem i taką prawdą, że daleko starszego i doświadczeńszego byłaby mogła omamić, a Moryś życie poczynał.
— Pani jesteś aniołem dobroci! zawołał...
— A! ja jestem, niestety! tylko egoistką okropną, z uśmiechem goryczą zaprawnym mówiła dalej Falimirska. Mnie z tą pańską przyjaźnią dobrze, wygodnie, ona mnie uspakaja... Książę, mój dobry opiekun, lubi się o nic nie kłopotać — starzeje... ja w panu widzę podporę... opiekę...
— I na tem się pani nie zawiedzie! rzekł gorąco Moryś — proszę mi wierzyć.
Marszałkowa przybrała wyraz posępny.
— Nie bez przyczyny skarżę się wam, kochany panie Maurycy, na tego mojego serdecznie miłowanego, ale nieopatrznego księcia... Między nami mówiąc, i teraz jakiego mi figla piekielnego wyrządził! Zawsze był regularny w interesach, rachowałam na niego... Jest mi dłużny... mała to rzecz, ale zawsze wchodzi w mój budżet wdowi. W tym roku, gdy byłam pewna, że mi odwiezie... przyjechał, na wieki zapominając co mi winien...
— A! jeśli to pani robi różnicę, podchwycił Moryś — na Boga! proszę mi pozwolić...
— Ale nie — nie! nie! zawołała marszałkowa — za nic w świecie. Pan! ale nie! ja sobie dam rady, Malborzyński mi to znajdzie z łatwością...
— A po cóż ma szukać, kiedy ja mogę w tej chwili, natychmiast usłużyć?...
— Za nic w świecie od pana, od was nie wezmę — zawołała rękami się zasłaniając Falimirska — proszę mi o tem nie mówić, bo się pogniewamy. Przypadkiem i niepotrzebnie się z tem wygadałam po babsku, tylko aby panu dać pojęcie, jak na księcia mało mogę liczyć.
— Wie pani, że ta, doprawdy przesadzona delikatność, niemal mnie obraża — rzekł Moryś. Każe mi pani wierzyć w swą przyjaźń, a nie chce dać jej dowodu... O ileż to idzie?...
— A! o biedne trzy tysiące rubli!... jakby mimowolnie wyrwało się pani Falimirskiej.
— Zaklinam panią — pozwól mi.
— Nie mogę! nie mogę! Dla samego Leona... to niepodobieństwo. Nie mówmy o tem.
— Słowo honoru, że Leon o tem wiedzieć nawet nie będzie.
— Ale nie! nie! Po cóż?... Malborzyński dostanie...
— Samo szukanie już jest nieprzyjemne. Ja na to nie pozwolę! odezwał się Moryś. Pani mi dałaś prawo szczycić się jej zaufaniem i przyjaźnią — w imię jej... ja się domagam... koniecznie...
— Pan jesteś tak natarczywy... To mi przykrość zrobi...
— Nikt w świecie, oprócz nas dwojga wiedzieć nawet o tem nie będzie, daję na to słowo honoru...
Zawahała się jeszcze marszałkowa, zafrasowana wpatrzyła się w ziemię, Moryś nalegał ciągle. Westchnęła i podała mu rękę...
— Tak — dobrze — nie opieram się, rzekła — ale pod jednym warunkiem...
— Przyjmuję go z góry — zawołał Moryś — jakikolwiek on jest...
— Że pan nastaniesz na Leosia, aby majątku nie dzielić i sam rząd przy sobie zatrzymasz... Bądź pan naszym pełnomocnikiem...
Moryś przystał zachwycony i szczęśliwy nad wyraz wszelki...
Szeptano potem o różnych sprawach bieżących, aż i Felicya nadeszła, i książę się zjawił, przynosząc z sobą wesołość i lekkomyślność, która mu wszędzie i zawsze towarzyszyła...
Po pierwszej tej scenie przygotowawczej, oczekiwano Leona, dla odegrania z nim drugiej. Tu książę miał główną rolę. Postrzeżono od razu, że tytuł, obejście się, ton księcia Augustula czyniły wielkie wrażenie na Leosiu. Pochlebiało mu to niezmiernie, iż książę się z nim obchodził jak z równym i krewnym... Brał go pod rękę, po kilku dniach nazywał kochanym Leosiem, albo cher Léon... zwierzał mu się różnych szczegółów życia, okazywał dlań nadzwyczajne przywiązanie. Próżność była tem przyjemnie połechtana.
Leon, który zawsze pragnął wejść w ten świat wielki, wydający mu się niedostępnym, o którego progu przestąpienie walczyć było potrzeba — chwytał księcia jako przewodnika, przed którym wszystkie drzwi stały otworem. Jako ożeniony z kuzynką księcia — Leoś uzyskiwał wstęp wszędzie... a nie wątpił, że raz wszedłszy, pozyszcze sobie serca, względy i prawo obywatelstwa...
Piękność Felicyi, majątek, wychowanie — opieka książęca... starczyły aż nadto do przełamania zapór, które stawićby było mogło nieznane nazwisko... i pochodzenie wątpliwe...
Leoś więc przylgnął do księcia Augustula, namiętnie się przywiązując do niego... Opiekun naturalnie korzystał z usposobienia... Wszystko dla pani Falimirskiej składało się tak szczęśliwie, iż pomyślniej nie mogło...
Obu też Czermińskim i matce ich, ten stosunek z domem marszałkowej, wydawał się bożem błogosławieństwem. Rozumowi, zręczności, przymiotom Leona przypisywano to szczęście...
Po rozmowie z Morysiem, nazajutrz przybył Leoś z bukietem dla Felicyi, z prezentami, które sprowadził umyślną sztafetą... Unoszono się nad gustem jego i pamięcią serdeczną... Książę, dla którego w przepysznem pudełku z florenckiej mozaiki, przywieziono cygara hawańskie, ściskał i całował — ce cher Léon... Z temi cygarami i pudełkiem, które dziecinny Augustulus pokazał swemu faworytowi Mr. François — poszli na górę... siedli tam na kanapce... Książę zarządził przygotowanie ochładzającego napoju z wina i owoców, który François umiał wybornie robić, i zaczęto żartobliwą rozmowę.
Proszę sobie wystawić uszczęśliwienie chłopaka, który siedzi na jednej kanapce z księciem, prawdziwym... starym... i za pan brat jest przez niego traktowany, wtajemniczany w świat czarowny, w którym już, już jedną stoi nogą...
Książę Augustulus istnym się mógł nazwać czarownikiem... a był nim osobliwie dla tych, co z nim obcowali nie od dawna... bo się trochę powtarzał, gdy kto długo go słuchał. Dla Leosia wszystko to było nowe, szczególniej anegdoty o księżnie... o hrabinie... o tych i owych głośno brzmiących osobistościach, do których zbliżenie się niedawno zdawało mu się istnem niepodobieństwem — a dziś przedstawiało się jako rzecz najprostsza w świecie...
— Mój drogi panie Leonie — rzekł naostatek książę kładąc mu rękę poufale na ramieniu — mówmy-no trochę o przyszłości. Wiesz jak mnie los Felicyi obchodzi... Kocham ją jak córkę... a ciebie już zawczasu jak syna... słowo daję.
Leoś go w ramię pocałował...
— Ani ty, ani Felicya, nie jesteście do wsi stworzeni... Z twemi talentami, powierzchownością, rozumkiem, domyślnością... karyera cię może czekać świetna... Skończyłeś uniwersytet... i to coś znaczy... Wypadnie dla formy wejść w służbę. Ale chcąc do czegoś dojść, trzeba umieć iść — Voilà... O to się musimy porozumieć. Musimy zamieszkać w mieście — resztę ja biorę na siebie. Rozumie się, zamieszkać tak, aby od razu na poważnej stopie się umieścić. Dom... ekwipaż, un certain état de maison są niezbędne.
Spojrzał mu w oczy, Leoś słuchał chciwie...
— Ale ja — odrzekł gorąco — pójdę posłusznie za wskazówkami i radami księcia... ślepo... gdzie książę rozkaże...
— Więc dobrze — ja ci będę Mentorem... Dom trzeba kupić... to korzystniej daleko, niż najmować, gdy się raz ma kapitał, a juści kapitał macie?
Odwrócił się.
Leoś śmiejąc się zawołał:
— Ile tylko będzie potrzeba...
— Dom, appartament, ekwipaż, dobra kuchnia i piwnica, są to des elements du succés indispensables. Coś na to poświęcić trzeba, ale potem pójdzie jak z płatka... Felicya będzie miała z jednej strony niezmierne powodzenie; ty, kochany panie Leonie, z drugiej... zdobędziemy wprędce co zechcemy...
Ja się wpraszam do was na komorne, abym wam służył...
Nie było szczęśliwszego człowieka w tej chwili na świecie nad Leosia — rósł, jaśniał, śmiał się, głową sięgał do niebios...
— Naturalnie, ciągnął książę po małym przestanku — dajemy rok i sześć niedziel na żałobę... a przez ten czas właśnie wypada dom kupić, umeblować go, wyekwipować, ludzi sobie wyszukać, dwór urządzić. Czasu ledwie wystarczy...
Nie masz w tem wiele doświadczenia, ale, jeżeli chcesz, zrobimy tak... Jedźmy teraz — gdy zdrowie matki pozwoli — razem... ja wskażę ludzi, pomogę... i pierwsze twe kroki podyryguję. Entre nous, nie zaszkodzi ci, gdy nas razem zobaczą, i ja cię wprowadzę...
Znowu nastąpił uścisk serdeczny... Mówiono dalej zupełnie w tym sensie jak po raz pierwszy, gdy się układały plany. Leoś na wszystko przystawał w tem tylko, że chciał robić rzeczy na zbyt wielką skalę, od czego książę niby go z razu wstrzymywał, opponował, i dopiero niby złamany, przystawał, gustowi i usposobieniom pupilla oddając wielkie pochwały... Zwał go ciągle dystyngowanym, i pełnym wytwornego smaku. I z Leosiem więc wszystko się ułożyło bez najmniejszej trudności.
Leoś powracając z Holmanowa, biegł do pokoju chorej matki i spowiadał się potem przed nią ze wszystkiego... Czermińska, wciąż jeszcze chora, jakby na pół przytomna tylko, roztargniona, słuchała czasem, niekiedy jakby nie rozumiała — godziła się na wszystko zresztą, byle Leosiowi było z tem dobrze. A że Moryś teraz z nim trzymał, wszedł i on w łaski, zaczęła go kochać jak nigdy...
Maurycy, co dotąd macierzyńskiego prawie nie znał przywiązania, był niem przejęty, rozczulony, serce się w nim po długiem uśpieniu, budziło, otwierało dla uczuć, których długo był pozbawiony. Stawał się innym, nowym człowiekiem... nie mógł pojąć własnej przeszłości spędzonej na zgryźliwem przeciwieniu się bratu. Oprócz tego i miłość własna mile była połechtana zaufaniem w jego zdolności, jakie mu wszyscy okazywali. Matka powtarzała za Leosiem, że on będzie głową domu, żądała tego marszałkowa, Leoś o to go prosił... W ostatku tajemniczy ten węzeł, co go łączył z miłą panią, miał dlań urok nadzwyczajny.
Powierzchownie nawet zmienił się teraz Moryś; chciał mieć powierzchowność inną, ubierał się staranniej, i choć mu pewna cecha rubaszności jakiejś pozostała, było mu z nią do twarzy. Szczęście, choćby chwilowe i urojone, wypięknia człowieka, podnosi go, daje siłę... czyni go czasem lepszym nawet — choć nie zawsze!
W tym domu dawniej rozdartym głuchą walką — panował teraz pokój i cisza... Dom też zaczynał inną przybierać postać. Niepodobna go było pozostawić jak był opuszczony i zrujnowany... Myślano stawić nowy, ale się temu sprzeciwiała Czermińska; skończyło się więc na restauracyi zewnątrz i odświeżeniu wewnętrznem...
Panna Damianna, której się zdawało, że miała wiele smaku, podjęła się nowego urządzenia pokojów... Z wolna paroksyzmy, którym podlegała Czermińska, zmniejszać się i przechodzić zaczęły. Wstała nawet z łóżka i kuzynka ją zmusiła zobaczyć odświeżone mieszkanie... Nieostrożnie jednak wprowadziła ją do przerobionego pokoju, w którym odbyła się owa ostatnia scena małżeńskiego dramatu. Chociaż znacznie zmieniła się jego fizyognomia, jednak świeże jeszcze wspomnienie wypadku tak podziałało na biedną kobietę, że dostała na nowo attaku nerwowego, musiano ją zanieść na łóżko i przywołać doktora...
Skutkiem tego było, iż drzwi potem zamurowano od sypialni i zupełnie ją od domu odcięto...
Czermińska w dni kilka przyszła do siebie... ale panna Damianna już się wystrzegała oprowadzać ją po domu....
Cały dwór, życie, obyczaj w Rakowcach, ze śmiercią gospodarza uległy zmianom. Godzili się na to wszyscy, że stosownie do stanu żyć należało... Musiano zaraz postarać się o powozy, konie, liberyę, kucharza... Tysiące rzeczy brakło... Pierzchała okazał się tu nieoszacowany, bo, nie zapominając o sobie, podejmował się wszystkiego, sprowadzał, kupował, stręczył, biegał... i pośpiechem płacił za wiele niedokładności... Wkrótce też obejść się bez niego stało się niepodobieństwem... Posługiwali się nim kto żył, panna Damianna w imieniu pani, Leoś, Maurycy nawet. Niepotrzebną się stała rekomendacya Malborzyńskiego, tak przeważne zajął tu stanowisko ten niepoczesny człowiek, który w miesiąc przeodział się inaczej, zdobył na własne koniki i bryczynę, wkwaterował się do oficyny, i umiał sobie wyrobić rodzaj marszałkowstwa dworu ze stałym emolumentem pary tysięcy złotych...
Miał to do siebie, że w początkach niezmiernie będąc gładki, kłaniając się wszystkim, służąc ochotnie każdemu, zyskał sobie cały ten światek — i — uchodził za dobre boże stworzenie, które szkodliwem nikomu być nie mogło.
Było z nim wygodnie — a jemu z tem tak dobrze, iż sobie pewnie musiał przyrzec trzymać się klamki, za którą mu tak szczęśliwie pochwycić się udało...
Jeden Malborzyński nie był z niego kontent, gdyż Pierzchała, okazując mu należne uszanowanie, w pewnem oddaleniu się trzymał.
Miał może urazę do niego o to, że go nie popierał w pierwszej chwili, i do żadnej też wdzięczności się nie czuł obowiązany. Parę razy p. Aleksy próbował się od niego coś dowiedzieć, i zbyty został milczeniem... Dał mu jednak pokój, nie przywiązując wagi do niepozornego stworzenia — które mu ani było teraz potrzebne, ani mogło się stać groźnem.
Osamotnione dawniej Rakowce, od których sąsiedzi stronili, dziś zbyt wiele miały ponęt dla nich, by się z niemi w stosunki wejść nie starano. Wiedziano o ogromnej fortunie, jaką odziedziczyli Czermińscy, Leoś się żenił, na niego więc żadnej już rachuby nikt mieć nie mógł — pozostawał Maurycy... Jego stosunków serdecznych nikt się nie domyślał; wzdychały więc matki... i pragnęli go mieć ojcowie. Kapitały też rakowieckie, o których wiele mówiono, były niezmierną ponętą. Zdało się niejednemu, że młodzi Czermińscy dla zyskania sobie serc obywatelskich, chętnie pożyczać będą.
Ludzie co dawniej uciekali od nich, szukali wszelkich możliwych środków zbliżenia się, poprzyjaźnienia — zaznajomienia, wśliznięcia do domu... Działo się to niekiedy zręcznie, czasem dosyć niezgrabnie — ale w tem Czermińscy dobrą wolę i serce upatrywali — byli wdzięczni...
Któżby się tego był kiedy spodziewał, by wzgardzony Pierzchała, do którego dawniej ledwie kto przemówić raczył — z powodu rozgoszczenia się w Rakowcach — stał się figurą którą się starano sobie pozyskać! Tak było w istocie.
Najprzód od Pierzchały można się było czegoś dowiedzieć; powtóre, zdawało się niejednemu, że za jego pośrednictwem się tu wciśnie. Człeczę ostrożne, z głupia frant, dawał się częstować, przyjmować... ale gdy przychodziło do rzeczy — usta miał zesznurowane i na krok stanowczy się nie ważył...
Bijącem w oczy wszystkim było, iż marszałkowa opanowała Czermińskich, i kierowała nimi. Oburzało to najwięcej tych, co pragnęli sami podobnej władzy i wpływu. Zwiększała się przez to niechęć ku pani Falimirskiej, która nigdy i tak wielkiej miłości u ludzi nie miała. Przezywano ją intrygantką, szperano w przeszłości, opowiadano skandaliczne dzieje. Książę też grał w nich rolę... Ale działo się to po za sferą, w której się obracali Czermińscy, i do nich dochodzić nie mogło.
Z powodu tych intryg i plotek zmuszeni jesteśmy wprowadzić czytelników naszych do nowego domu w sąsiedztwie, który dotąd żadnych z Rakowcami nie miał stosunków. Nie był ogniskiem tych wieści — lecz w nim przeważnie jednoczyło się obywatelstwo okolicy, i dom ten podkomorstwa Wierzejów sprawom powiatowym nie mógł być obcy...
O milę od Holmanowa mieszkali państwo Wierzejowie, oboje ludzie niemłodzi i bezdzietni, majętni bardzo, lecz nazbyt gościnni...
Dom ten nazwać było można powiatową gospodą. Nigdy się tam drzwi nie zamykały, dnia nie było bez gości, stołu mniejszego nad osób kilkanaście... Folwark główny z dworem niezbyt dawno, wśród gaju brzozowego pobudowany, nazwany był Wierzejkami...
Dawniej mieszkali podkomorstwo w innym folwarku, ale tam domek był stary i ciasny... tu było przestronno, wygodnie, wesoło, choć wcale niewytwornie. Nie zbywało na niczem, osobliwie do jedzenia i picia, ale w zbytnie wykwinty się nie wdawano.
Pan Czesław Wierzeja, lat sześćdziesiąt mieć mogący, otyły bardzo, na nogach pobrzękłych trochę niepewny, twarzy wygolonej, otwartej, wesołej, był starym poczciwym szlachcicem dawnego obyczaju... Bawiły go trzy rzeczy: polowanie, stół dobry i mały wiseczek, maryasz albo kwindecz od biedy. Na tem i na kompromisach upływało mu życie. Był to rozjemca, sędzia, superarbiter wszystkich sądów polubownych, które na jego stole, winie, koszcie i w jego domu się odbywały... Gdy inaczej przejednać nie było można, gotów był do ofiary z własnej kieszeni... Ściskał, całował prosił, klękał, póki nie pogodził...
Sama pani Jadwiga imieniem z domu też Wierzejanka, stryjeczna swego męża, zupełnie się długiem pożyciem zmetamorfozowała na wzór męża... Dzieliła jego gusta, gotowa była z nim na polowanie, u stołu zachęcała do picia i jedzenia równo z nim, a niekiedy siadała czwarta do wista.
W domu, oprócz dwojga kochających się czule małżonków, była jeszcze siostrzenica samego pana, panna Malwina Okoniówna, w kwiecie lat, śliczna, żwawa, wesoła, dowcipna, nie wysoko edukowana — lecz niezmiernie obdarzona i zdolna... Trójka ta żyła w rajskiej zgodzie i pokoju, w niezamąconem szczęściu. Nie troszczono się bardzo o jutro — nie było dzieci, a dla Malwinki, niewymagającej, zawsze miało zostać dosyć... Więc żyło się tu ochoczo, a choć były długi i dłużki, choć czasem wierzyciel dokuczył, ratowało się przyjaciółmi i dom zawsze był otwarty jak przedtem. Dni powszednie wyglądały tu na święta, a świąteczne na festyny. Zapusty, Nowy rok, Wielkanoc, dzień Ś-go Czesława, imieniny pani Jadwigi, nawet panny Malwiny obchodzono tak, że bywało po sto i półtorasta osób. Ale tu się nigdy nie zakłopotano o liczbę. Kredens był tak zaopatrzony, że we dwójnasób tyle można było przyjmować. Piwnica nie mogła się wypróżnić, bo ją ciągle podsycano, zwierzyny dostarczało polowanie, ryb rzeka sąsiednia i sadzawki. Śpiżarnie Wierzejek warte były oglądania, gdyż do olbrzymich dochodziły rozmiarów. Ale też tu zjadało się wszystko co Bóg dał, i przejadał powoli majątek, tak poczciwie, tak wesoło, tak jakoś pobożnie nawet, że nikt na to sarknąć nie śmiał.
Dom ten nazwać też było można nietylko gospodą, ale instytucyą publiczną. Tu się zjeżdżano godzić, układać, swatać — bratać i weselić... Podkomorzy Wierzeja przyjmował tak samo najmożniejszego pana, jak najuboższego szlachetkę i officyalistę. Nie było u niego drugiego stołu, ani szarego końca, bo on sam zwykle na nim siadał, a jejmość i honorationes na drugim. Wino też nieosobliwe, ale czyste podawano jedne dla wszystkich... równie obficie u góry jak u dołu...
Każdy tu wszedłszy czuł się swobodny i od progu weselszy.
Stary pan Czesław znał na okół w kilku powiatach co żyło, i to fundamentalnie, kto kogo rodził, ile było dzieci, kolligacye, stosunki, pokrewieństwa. Po latach piętnastu niewidzenia na pierwszy rzut oka poznawał człowieka, przypominał jego curriculum vitae, i nigdy się nie omylił.
Nieprzyjaciela nie miał poczciwy podkomorzy... Ubolewano, że majątek traci i stracić musi, lecz szanowano go... i wszyscy serdecznie do tego marnotrawstwa wesołego pomagali. Sam pan Czesław godził i rozsądzał, pani Jadwiga równie gorliwie lubiła swatać... Skojarzyć małżeństwo było dla niej największem szczęściem. A że się małżonkowie kochali, więc jak ona pomagała mężowi do godzenia, tak on jej do swatów... Często i wesele sprawiali...
Słowem, był to dom wesela — w którym smutnemu człowiekowi wytrwać nie było podobna... Goście płynący przynosili tu z sobą codzień nowiny z okolicy, które tu się ogniskowały, obrabiały i przybierały formy, pod któremi krążyć miały dalej... Mieniał się tu ktoś codzień, choć byli i tacy, co po kilka tygodni wysiadywali. Podkomorzy każdego odjeżdżającego oprymował, zaklinał, błagał, prosił tak aby pozostał, iż często mu się oprzeć było niepodobieństwem. Porządek domowy sprzyjał tej natrętnej gościnności...
Z rana, ledwie się goście pobudzili, obnoszono im kawę i herbatę, z dodatkami potrzebnemi... Około dziesiątej, gdy gospodarz obszedł gości po stancyach, schodzili się wszyscy na pokoje, i tu dawano maluśką przekąskę, wódkę, likwory, wędliny, pierniki... Był to tylko wstęp do śniadania o trzech potrawach, oblanego winem i porterem... Następował obiad niebawem, poprzedzony wódką i przekąską... Po nim dawano kawę czarną i białą, pod wieczór owoce i herbatę, sutą wieczerzę na ostatku. Lecz że po niej siadano grać, a grywano do północy i później, podkurek więc należał koniecznie zgłodniałym. Ten już był leciuchny, kieliszek wina, zimne pieczyste, coś słodkiego...
W którejkolwiek więc dnia porze miał gość odjeżdżać — coś się zbliżało... na co go jeszcze wypadało prosić, aby pozostał... albo na obiad, lub na herbatę, na wieczerzę i t. p.
Jak tu ludzie wytrzymywali cały dzień jedząc i zakąsując lub zapijając, trudnoby wytłómaczyć, gdyby nie polowania... Męczyli się niemi i nabywali apetytu... Nie można zaprzeczyć, że na te wyprawy brano zawsze zapas wódki, wina, bigosu, pieczystego, bułek i t. p., lecz w lesie i na świeżem powietrzu człowiek, przy ruchu, spożywa i potrzebuje wiele.
W tym to gościnnym domu jednego dnia późnej jesieni, oprócz kilku szlachty okolicznej, niemal tu rezydującej, znajdował się wypadkiem doktor Bobowski, wezwany do chorego ekonoma, proboszcz ks. Kaniewicz... i nawet Pierzchała, który jadąc w pogoń za doktorem do słabej nieco pani Czermińskiej, zabłądził tu, a gdy go w dziedzińcu zobaczono, gwałtem go do jedzenia zabrano.... Zbierano się właśnie do obiadu... Pierzchała, mniej tu znany, może trochę żalu mający, że nie był dosyć ceniony, opierał się zaproszeniu. Sam p. Czesław wyszedł w ganek, i widząc go drożącego się... palnął argumentem nieprzełamanym:
— A nie bądźże d...m i chodź jeść kiedy cię z dobrego serca proszą...
Już tedy nie było sposobu dłużej mitrężyć, i delikwent wszedł do pokoju...
Dom w Wierzejkach, w którym co rok przejadano po kilkadziesiąt tysięcy, wewnątrz był urządzony tak skromnie, iż niemal się wydawał ubogim.
Sofy wygodne, ale okryte perkalikami, krzesła podobne, sprzęty stare i niepokaźne, parę lichych zwierciadeł, kilka stolików do gry... niewiele wazonów i kwiatów — oto było wszystko, co ubierało pokoje... Lecz ciepło w nich było, zaciszno i dobrze... a uprzejmość obojga państwa niezrównana, czyniła gospodę najmilejszą.
Przybycie Pierzchały, o którym wiedziano, że go Czermińscy wzięli za totumfackiego, naturalnie zwróciło rozmowę na Rakowce...
— Cóż tam mości Pierzchało, jak tam teraz u acaństwa? hę? weselej? Co porabiają młodzi? jak się ma jejmość? hę?
Pierzchała mruczał niezrozumiale...
— Słyszę starszy się żeni — dodał jeden szlachcic z boku — z piękną panną marszałkówną Falimirską.
— Wypadałoby i o młodszym pomyśleć — odezwała się podkomorzyna — partya piękna...
— Hę! mospanie! zawołał podkomorzy — już my go mieć nie będziemy pono... Starszy się żeni z Falimirską, a ta się kolligaci z księciem... dla młodszego też wyszukają albo gołą hrabiankę, lub coś podobnego z partesów. Nie wyrwą się z ich rąk... a fortuna słyszę piękna.
Pierzchała nie wahał się to potwierdzić, nietylko ruchem głowy wyrazistym, ale nawet voce viva, odzywając się, po odchrząknięciu:
— Fortuna pańska co się zowie...
— A jużby też wstyd było dla okolicy, gdybyśmy żony choć jednemu z nich nie znaleźli... dodała gospodyni domu.
— Dajmy za wygraną — odparł podkomorzy... nie chcą nas nawet znać... ani się do nich docisnąć.
— Tak źle nie jest, wtrącił proboszcz — owszem, od śmierci tego dziwaka nieboszczyka, Boże mu tam odpuść, Czermińscy radzi żyć z ludżmi... Nie są od tego...
— A czemuż ludzi nie szukają? Trudno wymagać znowu — mówił podkomorzy, — ażebyśmy za nimi gonili; mogłoby się wydać, że te ich tam skarby nas ciągną.
Doktor Bobowski ruszył się na to...
— Myślę, że oni zrobią kroki dla poznania sąsiedztwa — mówili o tem. Ale teraz matka jeszcze po tej katastrofie do zdrowia nie przyszła, dom niezupełnie urządzony...
— Pewnie, pewnie! dodał pojednawczo proboszcz: chłopcy niczego oba. Starszy paniczykowaty, ale ten stracony dla nas, bo nawet nie myśli na wsi mieszkać — a w młodszym szlachecka krew i temperament — dobry wcale człek... Za życia ojca był nieco inny; teraz się znacznie poprawił. Z bratem są bardzo dobrze...
Pierzchała, któremu tymczasem nalano wódki i podano wędliny, wypiwszy, potwierdzał wszystko... A lubo był wysłany po doktora do chorej, nie nalegał o wyjazd jego, dając się korrumpować nadzieją dobrego obiadu. Sławne bo były te obiady w Wierzejkach... w święto i dni powszednie jednakie prawie, kuchnia tłusta, półmiski sute, sosy korzenne, drób {{Korekta|wpaniały|wspaniały}, sztukamięsa przerastała — szczególniej zaś barszcze i kapuśniaki, bigosy i zrazy, jakim równych świat i nie znał... i nie zazna... Słynęły z nich Wierzejki... chlubił się gospodarz, pyszniła pani Jadwiga, a latem do nich przybywał chołodziec litewski niezrównany... Pamiętano jeszcze szlachcica, biednego Dębickiego, który tak się do chołodźcu przysiadł raz, że zjadłszy go trzy ogromne talerze, ledwie potem Bogu ducha nie oddał.
Ruszyli się tedy wszyscy viritim do stołu... a rozmowa szła z nimi. Ubolewali niektórzy nad tem, że sąsiedztwo żadnej korzyści nie miało z tego domu, i za żywota nieboszczyka i teraz z jego potomstwa.
— Waćpan dobrodziej — odezwał się podkomorzy do proboszcza, — jako ojciec ich duchowny, powinienbyś im to przecie na sumienie kłaść, że coś są winni obywatelstwu i stronić od niego nie należy im... Vae soli! można to i w tym sensie tłómaczyć! Trzeba ze swoimi żyć... i od społeczeństwa się nie oddzielać — kto nie chce być wrzodem...
— Ja tak dalece ręczę za Czermińskiego młodszego, odparł proboszcz, iż gdy zechcecie, to go się tu obowiązuję przywieść.
— A, bardzo prosimy! zawołał podkomorzy.
— Bardzo prosimy i za słowo bierzemy ks. kanonika dobrodzieja — dodała pani Jadwiga...
— Uczyni to — rzekł proboszcz — nie odmówi mi...
W tem miejscu rozmowy siedzący w szarym końcu szlachcic Suchywilk, człek złośliwy, pochylił się do ucha gospodarzowi...
— Nikomu z tego nic nie przyjdzie, szepnął... choćby go po całej okolicy obwozili... już i ten stracony...
Mrugnął oczyma i ruszył ustami.
— Jakim sposobem? spytał gospodarz, który właśnie serwetę umocował pod brodą i zabierał się do barszczu...
Si fabula vera! tego słyszę matuś sobie ekscypowała... rzekł Suchywilk.
— Jaka? jaka? co!
— A no — sama marszałkowa... kobieta jeszcze wcale niczego, warta grzechu... chłopak młody, niedoświadczony, a te atłasy to mają dla nich urok... Słyszę, łapki przed nią położył... Zgubiony człek... kogo stara baba pochwyci, temu na podzwonne dać.
— Ale pfe! co bo pleciesz od rzeczy! zawołał zgorszony podkomorzy: nie może to być... Fuj! plotka brzydka!
— Mówiłem si fabula vera! Tak ludzie gadają...
— Nie powtarzajże ty tego... horrendum! rzekł usta mu zamykając gospodarz.
W drugim końcu stołu spostrzeżono szepty, i ktoś się zapytał:
— A co to tam za sekreta panowie macie?
— Nic — nic mruknął gospodarz. Pan Suchywilk o polowaniu mi mówi, ale myśliwcom, jak wiadomo, nie zawsze wierzyć...
Ktoś się snadź domyślił o co chodziło i uśmiechnął, lecz oczyma sobie pokazywano Pierzchałę i zamilkli.
Już odmieniano talerze i miano obnosić pekeflejsz, od którego woń się rozchodziła przyjemna przez drzwi kredensowe, gdy — o wilku mowa, a wilk za płotem — chłopak przybiegł coś szepnąć do ucha podkomorzemu, ten się zerwał jak siedział z serwetą umocowaną pod brodą, i nie mówiąc nic nikomu, wybiegł co tchu do ganku.
Nie było w tem nic dziwnego, bo nieraz goście i czasu obiadu podążali do Wierzejek, lecz usłyszano certowanie się niezmierne, a że ucichło wszystko, każde słowo tu dochodziło...
— Ale, proszęż acana dobrodzieja — nim koło dopasują, nim bryczka zajdzie, nie czyńże mi tego dyzhonoru, abyś moim kawałkiem chleba szlacheckiego pogardzał... Usilnie proszę...
— Prawdziwie... że...
— Ża krzywdę to uważać będę... obliguję!
— Panie dobrodzieju...
— Suplikuję — nie puszczę... Łyżka barszczu...
I w progu ukazał się Moryś, którego podkomorzy do żony prowadził. Spojrzeli po sobie goście — zdumienie wielkie...
— Czermiński! zaczęto szeptać.
— Nie może być!
— Słowo daję...
Jadącemu panu Maurycemu prawie u wrot Wierzejek koło się rozsypało... Gościnni ludzie podkomorzego, niemal go zmusili zajść do dworu...
Zdumienie było wielkie, szczególniej z powodu świeżej rozmowy; zjawiał się jakby w obronie swojej.
Proboszcz się uśmiechał...
Wnet zrobiono miejsce i — wypadło tak, że nowego gościa posadzono przy pięknej pannie Malwinie...
Wybór nie mógł być szczęśliwszy, bo nikt lepiej nie umiałby był go zabawić od śmiałego dziewczęcia, które w prostocie ducha niczem się nigdy ustraszyć i zmieszać nie dało.
Ani więc imię, ani bogactwo pana Maurycego na obejście się jej wpłynąć nie mogły; śmiałemi oczyma zmierzyła go, uśmiechnęła mu się... i zagadnęła go o wypadek, któremu podkomorstwo winni byli tak miłą niespodziankę.
Młoda, figlarna twarzyczka panny Malwiny, miłe na panu Maurycym uczyniła wrażenie. Szczególniej po obliczu marszałkowej, w które się zwykł był wpatrywać, musiała go uderzyć świeżością swoją i wyrazem niewinnej prostoty.
Moryś żartobliwie zaczął opowiadać o kole i bryczce...
— Winniśmy temu kołu — odezwała się Malwina — że pana poznajemy... inaczej... tylko ze słuchu i wieści o mieszkańcach Rakowiec dowiedzieć się można.
— Przepraszam panią, byłbym w sąsiedztwie złożył wszystkim wizyty, rzekł Maurycy, lecz dotąd ledwieśmy po stracie, jakiej doznaliśmy, mogli się trochę rozpatrzyć i opamiętać...
Zaraz po sztucemięsa, gospodarz korzystając ze zręczności kazał podać kielich kolejny, wstał i wniósł zdrowie szanownego sąsiada i pomyślności całej rodziny...
Wypili wszyscy nie wyjmując Suchywilka — musiał pan Maurycy dziękować, a panna Malwina małym kieliszeczkiem trąciła się z sąsiadem i różowe usta dotknęła do złotego płynu.
— Życzę panu szczęścia! rzekła cicho...
Piła zdrowie i podkomorzyna...
Pierwszy raz w życiu Moryś znajdował się w takiej atmosferze i w podobnem towarzystwie. Uderzała go ta niezmierna serdeczność jakaś, ten ton braterstwa i życzliwości, który tu panował. Świata takiego nie znał ani przeczuwał... nie rozumiał go, lecz mimowolnie czuł się ku niemu sympatycznie pociągniony. Natura jego przypadała dobrze do tej rubaszności wesołej... Rozglądał się ciekawie, przysłuchywał i porównywał mimowoli ze sztywnym, zimnym salonem, w którym królowała marszałkowa.
Wkrótce, po małym przestanku nieco cichszym, który przybycie pana Maurycego wywołało... rozmowa się ożywiła, śmiechy zaczęły odzywać, twarze poweselały... zdrowia pito podżartowując — on sam śmielej spojrzał po twarzach współbiesiadników, i teraz dopiero dopatrzył między nimi, zdziwiony, siedzącego Pierzchałę. Zaniepokoiło go to widocznie... co widząc totumfacki, musiał aż wstać, przecisnąć się po za siedzącymi i wytłómaczyć panu Maurycemu, że wprawdzie po doktora przybył, ale pani Czermińska nie jest tak bardzo cierpiąca. Posłużyła ta wiadomość Morysiowi do śpieszniejszego wyrwania się z tego towarzystwa... o ile to możebnem było, gdy się miało do czynienia z podkomorzym. Posiłkowały mu wybornie żona i panna Malwina, do zatrzymywania raz złapanych gości.
Maurycy, który w tak hałaśliwych i wesołych towarzystwach mało bywał, z razu zmieszany, z pomocą swej miłej sąsiadki, która się nim opiekowała, obył się z wrzawą i tonem szlacheckim rozmowy.
— Wie pani — odezwał się do Malwiny — tu u państwa dziwnie jest wesoło... człowiek się czuje upojony... Nigdy w życiu tak miłego nie spotkałem towarzystwa i w któremby tak wszystkim było swobodnie...
— U wuja mego nigdy nie bywa inaczej — odpowiedziała panna. Oboje oni najszczęśliwsi są, gdy drugich mogą rozruszać i rozweselić. Zdaje się to ich życia celem... Mamy gości codziennie... nawykliśmy do tego... i schodzą nam lata, dzięki Bogu... tak jak pan widzisz — dzień dzisiejszy.
— Tu ludzie przybywać powinni, rozśmiał się Maurycy: jak gdzieindziej jadą dla kuracyi, dla wyleczenie się z melancholii...
— Jeśliby ona kiedy miała i pana napastować — prosimy... odpowiedziała Malwina.
— Z tym warunkiem, że pani się podejmie roli lekarza! rzekł grzecznie Moryś.
— O! ja najmniej podobno mam do tego zdolności — mówiła panna. Najlepszym ordynatorem jest wujaszek...
Zarumieniła się zniżając głos, bo Moryś spojrzał jej w oczy zbyt bystro. Nie była bardzo lękliwa, ale ten wzrok zmieszał ją trochę. Aby to pokryć żywiej na nowo zaczęła rozmowę, a Moryś dał się w nią wciągnąć i łatwo. Żartowali i sprzeczali się trochę o błahe rzeczy, lecz tak dobrze czas siedzenia u stołu zużytkowali, iż wstali jakby starzy znajomi. Z wielu swych usposobień i gustów wyspowiadał się jej p. Maurycy i dowiedział o nich jej zdania. Prawił jej rzeczy pochlebne, rumieniła się trochę, draźniła, i wzajemnie byli z siebie radzi. Uderzyło to nawet wszystkich, że pan Maurycy tak niemal wyłącznie zajął się piękną kuzynką, nie przeszkadzano mu wcale, owszem rada była niezmiernie podkomorzyna, i po obiedzie, zaledwie przez grzeczność odprowadziwszy gościa, nastręczyła mu znowu sposobność przy kawie do przedłużenia rozmowy z Malwiną.
Panna była bardzo śmiała, nie postała jej w głowie żadna myśl zuchwała, któraby ją uczyniła mniej odważną a uważniejszą. Była więc naturalną, i to właśnie podobało się Maurycemu, a nadało jej wdzięk nowy...
Zaraz po kawie, Czermiński musiał pożegnać gospodarzy, zabierając z sobą doktora i Pierzchałę. Odprowadzono go na ganek, gdzie podkomorzy, more antiquo, do strzemiennego kazał opleśniałą wynieść butelkę węgrzyna i zmusił do maleńkiego kieliszeczka.
Moryś wyjechał odurzony tym kipiątkiem, w który wpadł tak dziwnie... Ledwie się bryczka jego odtoczyła od ganku, pan Czesław w wyśmienitym humorze, wrócił z nowym kieliszkiem do pokoju, wypić zdrowie — Malwiny, winszując jej, że tak obcesowo potrafiła sobie zdobyć kawalera, który widocznie był nią zachwycony...
Wymawiała się cała zarumieniona biedna panna, śmiejąc się i protestując — a podkomorzy przy swojem stał...
— Doskonały waćpanna zrobiłaś początek. Szczęść Boże! zawołał... Weselisko sprawię huczne — co się zowie. Tylko trzeba żelazo bić póki gorące. Pan Maurycy musi teraz nam oddać wizytę, pilnujże się asindźka, aby na ten dzień wystąpić piękną, w dobrym humorze i do reszty go oczarować! Bóg widzi — gdyby co do czego przyszło... hopkibym poskoczył na weselu, choć z nogami opuchłemi...
Śmiano się z tych żarcików zwykłych panu Czesławowi.. ale nikt nie brał na seryo grzeczności chłopca, który wywdzięczając za gościnność, miłym dla wszystkich się być starał.
Maurycy powracając z doktorem, dużo mówił o domu Wierzejów, i — choć myślą i sercem był gdzieindziej, pannę znajdował śliczną, a nadewszystko naturalną i miłą.
— To jeszcze nic — rzekł doktor Bobowski — ale ją trzeba znać co to za złote serce i podpora domu. Ona tam pracuje za wszystkich, i bez niej radyby sobie nie dali. Prawdziwa to siostra miłosierdzia dla sierot i chorych... a uśmiech i pogoda nigdy z jej oblicza nie schodzą... Nic że się podobać może — a kto ją zna jak ja — ten czołem przed nią bić musi...
Zastanowiło to pana Maurycego...
— Prawdziwie obudzasz pan ciekawość moją — rzekł do doktora... Nigdym nie sądził, ażeby w naszem sąsiedztwie takie się perły ukrywały...
— Bo panowie z całego sąsiedztwa, dodał Bobowski, znaliście tylko jeden Holmanów... Sama ciekawość powinnaby pobudzić ich do zaznajomienia się i z innemi...
— Byle czasu na to stało, zawołał Maurycy... Mamy tyle do czynienia! Leosia ożenienie, uregulowanie interesów; gospodarstwo... nie wiem kiedy człek spocząć będzie mógł i odetchnąć...
Jakoż w istocie pan Maurycy, choć sobie dobrze przypominał pannę Malwinę i obiecywał dla niej samej pojechać do Wierzejek... długo, bardzo długo zamiaru tego nie mógł przyprowadzić do skutku...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


W pięknej kamienicy na Nowym Świecie, świeżo z wielkim zbytkiem odnowionej i przyozdobionej tak, że na pałacyk wyglądała, krzątano się niezmiernie od rana, jak gdyby tegoż dnia spodziewano się w niej gości... Przechodzący ulicą, którzy dawniej ten dom opuszczony nieco znali, wydziwić się nie mogli szybkości, z jaką zupełnie powierzchowność swą zmienił i nagle wyszedł na takiego eleganta. Architekt, który się podjął tej metamorfozy, miał snadź carte blanche od właściciela, i wcale kieszeni jego nie szczędził, a o swojej nie zapominał też zapewne. Wszystko było z wielkim wykonane smakiem, ale z uderzającym zbyt może przepychem, który trącił chętką popisu... Brakło prostoty tej odrodzonej budowie, tak, jak jej brak niemal wszystkim naszego wieku...
Dowód to może, iż prawdziwej piękności mało mamy poczucia, gdy ją bogactwem szczegółów zastępować musimy.
Od dachu do ziemi, wszystko tu bardzo starannie obmyślane było, aby pokryć trywialną niegdyś fizyognomię kamienicy i uczynić ją wytworną budową.
Do okien poprzyczepiano kamienne balkony, u wjazdu postawiono cztery przepyszne karyatydy uginające się pod ciężarem portyku... Między oknami powykowywano nisze i poumieszczano w nich posągi, gzemsy płaskie zyskały wydatne profile... Gdziekolwiek było miejsce na maskaron, girlandę, na ornamentacyę, umieszczono je wszędzie. Co większa, w wykonaniu tych ozdób czuć było, że nie zostały pochwycone z tego ogólnego zasobu des lieux communs, którym się najczęściej bezmyślnie posługują architekci, ale zastosowane były, wymyślone do tego gmachu... Śliczne posążki w niszach wystawiały cztery pory roku, po nad frontem rzeźbiona grupa allegoryczna w inny sposób ten sam motyw ujęła czterema wiekami człowieka...
Przedewszystkiem jednak czuć tu było wiosnę i wesele młodości...
W wieńcach plączących się między gzemsami, kwiatów było więcej niż owoców, nawet cztery karyatydy śmiały się kształtami ledwie rozwitemi, jakby im lekko było dźwigać kamienie na ramionach młodości... Tu i owdzie wyrastał z kamienia dzieciak, z figlarną minką i pucołowatą twarzyczką... Dom zdawał się przeznaczony jak te pudełka, które robią na klejnoty, do przechowywania szczęścia, do strzeżenia młodzieńczych uciech, aby ich niezwarzyło tchnienie burzy.
Marmury i kamienie użyte do przyobleczenia frontu wszystkie były barw wesołych, powietrznych, w piękną harmonię zlewających się z sobą. Z za okien jednotaflowych z dala już widać było bogate opony i wzorzyste firanki... Wszystko co komfort XIX wieku dać może, złożyło się na uwydatnienie tego cacka, obudzającego zazdrość w przechodzących...
Począwszy od wjazdu zasklepionego, którego posadzka była z wielkich płyt marmuru szarego, a dokoła w nim podobne do zewnętrznych, tylko odprostowane karyatydy trzymały świeczniki bronzowe — wszystko tu z niezmiernym przepychem jaśniało. Tuż w prawo za oszkloną ścianą otwierały się majestatyczne wschody, szerokie, białym wyłożone marmurem, o białych takichże poręczach, które ciemnoczerwony aksamit okrywał, aby rączka spocząć na nich mająca, nie poczuła chłodu kamienia. Środkiem biegł wzorzysty dywan strzyżony, po którym szło się jak po ukwieconym trawniku. Z obu stron ustawione majolikowe wazony rozkwitłych krzewów, uroczo się malowały na ścianach, a na nich dwa u góry marmurowe posągi, występowały jak niegdyś w poświęconych Grecyi gajach... Był to chłopak i dziewczę, które witać się zdały gości i nieść im dary kwiatów i owoców...
Tuż dwa znowu kandelabry, podtrzymywały grupy, piękne jakby je wyrzeźbił Brodzki... Wspinały się na nich genjuszki, niby walcząc z sobą, kto do góry podniesiony świecznik uchwyci. Artysta związał nagich chłopaków, splątał im ciałka, rączki, nożęta tak misternie, tak wdzięcznie, iż kupka cała liniami ogólnemi zachwycała... Wśród nich wiła się latorośl winna z liśćmi i gronami, przerywając pozaokrąglane kształty, fantastycznemi wyrzynaniami swych zwojów...
Drzwi, które widać były u góry, służące do wnijścia głównego, same też były dziełem sztuki. Okrywała je rzeźba na drzewie misterna w splotach liści, wśród których znowu wracały chłopaki swawolące. Po nad gzemsem bogatym dwoje dzieci oplecione girlandami podtrzymywały herb, złożony z dwóch tarcz...
Promienie wiosennego nad zachodem już słońca, wciskały się przez główne wnijście do wspaniałego zajazdu, gdy — nie wjeżdżając do środka, zatrzymał się przed nim powóz i z niego wysiadł podżyły już, nie młody, lecz żwawy jeszcze mężczyzna.
Natychmiast szwajcar w bogato szytym stroju, z laską pozłocistą dał znak czekającemu w głębi lokajowi, który pobiegł w dziedziniec... Przybywający nie był jak do odwiedzin ubrany, strój miał na sobie powszedni i niewykwintny, lecz nacechowany ręką biegłego zagranicznego krawca; nie zdawał się przybywać do ludzi, ale do domu, bo od progu zaczął najmniejsze jego oglądać szczegóły z widocznem zadowoleniem...
Szwajcar stał wyprostowany, z laską w ręku przyzwoicie odsadzoną, przybrawszy postać urzędową, zdawał się salutować przybyłego. Był to piękny mężczyzna, wybrany do tej funkcyi strażniczej, która wymaga prezencyi, twarzy nie rażącej i pewnego majestatu, czasem posuniętego aż do komizmu.
Przybyły zaledwie się miał czas rozpatrzyć u wjazdu, gdy od dziedzińca nadszedł witając grzecznie człowiek młody, ubrany ze smakiem i elegancyą.
— Przybywam — odezwał się pierwszy witając go ręki skinieniem — poprzedzając właścicieli, aby obejrzeć pańskie arcydzieło i podziękować mu za nie... Wstrzymywałem się umyślnie z rozpatrywaniem części niedokończonych pałacu, mając zupełną ufność w panu, któryś się podjął oddania nam tego cacka gotowem.. Bądźże pan łaskaw mnie prowadzić... Jak dotąd — prawdziwie jestem zachwycony...
— Niestety! ja mniej może jestem rad z własnego dzieła, niż się spodziewałem — odparł młody budowniczy... Pomiędzy pomysłem, rysunkiem, a wykonaniem, zwłaszcza gdy wiele jego części daleko zamawiać należy i sprowadzać — jest zawsze nieprzewidziana różnica...
Ton jakiś razi... kształt się niespodzianie uwydatnił, wyszło to co winno było znikać, znikło co powinno było wychodzić... Ludzkich to dzieł losy... Gdyby marzeniem i tchnieniem tworzyć można było — inaczejby wglądały dzieła człowieka... Gdyby jedna inteligencya i ręka mogła wykuć wszystko razem...
— A! a! przerwał przybyły — chodźmy... nie odbieraj mi pan złudzeń.
— Ja księcia z góry uprzedzam, że nie jestem zupełnie spokojny, rzekł młodszy — ale zrobiłem com mógł i co było tylko możliwe...
To mówiąc skłonił się pan Monti budowniczy przed księciem Augustulem, i wiódł go przez otwartą ścianę oszkloną na wschody...
Widok wnijścia wprawił niemal w osłupienie księcia, który stanął głowę podnosząc uszczęśliwiony... Z wolna potem poczęli wchodzić na wschody... lokajów dwóch w aksamitnej liberyi granatowej ze srebrem, przodem idąc otwierało podwoje...
Obszerny przedpokój już sam wyglądał na salon prawie. Dębowe ławy rzeźbione w koło, przypominały stalla kościelne, najmniejszy sprzęt był umyślnie do całości dobrany... Drzwi drugie okrywała markieterya na czarnem tle kością słoniową, w stylu odrodzenia wykonana z fantazyą wielką... Snuły się po hebanie zmatowanym, którego gzemsiki tylko lśniły się polorem, gałęzie roślin marzonych, po których wspinały się aniołki, ptaki, chimery, dzikie zwierzęta...
Drzwi te wiodły do wielkiego salonu, jasnego, marmoryzowanego... w którym błado-żółte giallo antico żeniło się ze śnieżysto-białym karraryjskim marmurem ozdób... Posadzka odpowiadała robotą drzwiom, ale barwą stosowała się do salonu. Portyery, firanki, meble były blado-niebieskie. Na ścianach dwa olbrzymie zwierciadła, w środku komin tak rzeźbiony jak kandelabry, lecz piękniejszy od nich jeszcze. Artysta, ten sam, który je dłutował, tu puścił cugle fantazyi. Otaczały ognisko dzieciaki, lecz mające do czynienia z tem co do naniecania ognia służy... Niektóre z nich miały na sobie kapturki i odzieże, z pod których rączki i nóżki wyglądały bose... Tu draperye urozmaicały nagość i uwydatniały ją, podnosiły. Pięknym też motywem pod ręką biegłego rysownika stały się gałęzie suche, jodła, sosna, mchy i poczepiane na nich rośliny zimą zwarzone... Gromadka tych pomarzłych chłopiąt tak się zdawała zajęta koło ognia, tak zaglądała, dmuchała iż straszno było, aby się to nie zapaliło...
Na kominie stojący zegar ogromny nie był nowy, — odzłocono tylko bronz stary z czasów Ludwika XV, któremu dwa świeczniki stosowne odpowiadały i dwie sewrskie wazy olbrzymie...
— Widzi książę, iż salonu nie przeładowaliśmy, a wygląda wspaniale...
— W istocie... aż nadto może! westchnął książę...
— Zegar i świeczniki dosyć drogie trzeba było sprowadzić z Paryża, rzekł budowniczy — nigdzie nic podobnego dostać nie można, a tu znowu nic innego postawić nie wypadało... Byłby to kryminał! Dzisiejsze bronzy to tandeta... Z owych czasów szczęśliwych, kunsztmistrze byli razem rękodzielnikami i kochali się w swem rzemiośle...
Mówiąc przeszli salon, którego część właśnie promień zachodzącego słońca ozłacał i w całym dawał mu jaśnieć blasku. Książę milczał, ale na twarzy jego widać było rozpromienienie takie jak w salonie.
Odsłoniono portyerę, rozsunęły się drzwi kryjące w ścianach, weszli do gabinetu niebieskiego... Meble goblinowe białe w kwiaty żywych barw czyniły go wesołym. Trochę złota, bardzo oszczędnie rozrzuconego, podnosiło barwę ogólną... Dywan biały dobrany deseniem do goblinów zaścielał posadzkę całą... Dwa duże krajobrazy Oskara Achenbacha, wystawiające włoskie widoki, wisiały na ścianach, w ramach, których rzeźby byłe godne tego co otaczały...
Za gabinetem niebieskim szedł mniejszy salon, z listwami drewnianemi pozaciąganemi obiciem wyciskanem, skórzanem... Ciemniejszy nieco, surowszego stylu salon ten był miły i jakby dla poufalszych przeznaczony gości. Drewnianemu obleczeniu ścian odpowiadały sprzęty rzeźbione podobnie, także okryte skórą... Tu komin odznaczał się szczególniej piękną barwą marmuru zielonawego i wielką linij swych szerokich prostotą...
— Mój drogi panie — zakrzyknął książę oglądając się do koła... wszystko to cudownie piękne, dobrane kunsztownie, ale też szalenie musiało kosztować...
— Przyznam się księciu — odparł uśmiechając się budowniczy, — że tworząc coś tak artystycznego, zupełnie z pamięci wymazałem wszelkie względy oszczędności. Piękno zdobywa się ofiarami tylko — niestety! — Widzi jednak książę, jak nic nie ma tu świecideł, fałszywych blasków, i szychu... c’est solide...
Szli dalej. Trudno nam krok w krok postępować za nimi, abyśmy się nie znużyli wspaniałościami tem...
Sala jadalna z dwoma bufetami zajmującemi całe ściany poprzeczne, odznaczała się także rzeźbami zbytkownemi, wielkiego smaku i wdzięku... Wedle obyczaju krajowego, budowniczy na ścianach zostawił miejsce na cały szereg portretów jeszcze nie wstawionych, których bogate ramy dębowe, wewnątrz złotemi paseczkami określone, czekały na antenatów...
Bardzo wdzięcznie rzucony był u góry balkonik dla muzyki, z marmurowemi balasami, na których rzeźbiarz od niechcenia rozwiesił niby zapomnianą zasłonę... Okrywała ona część zbyt jednostajnej galeryi...
Nie zbywało ani na oddzielnych appartamentach dla pani, pełnych barw jasnych i wesołych, udrapowanych w koronki i utkanych atłasami, ani na zimowym ogrodzie już pełnym palm i poczepianych na pniach starych fantastycznych orchideach...
Książę jednak najciekawszy był tego mieszkania skromnego na drugiem piętrze, które było dla niego samego przeznaczone...
Pan Monti dobrze o tem wiedział, jak również i o wpływie księcia w tym domu; można się więc było spodziewać, że dołoży starań, aby sybarycie i egoiście dogodzić...
Opatrzywszy całe pierwsze piętro, dla obojga państwa przeznaczone, razem z połączoną z niem częścią parteru, do którego kilkoro wewnętrznych, misternie poczepianych prowadziło schodków, książę nieśmiało i cicho wspomniał o tem przyszłem mieszkaniu, które niekiedy miał zajmować.
— Właśnie idziemy tam — odezwał się Monti, — a książę mi pozwoli nim dojdziemy do niego, wytłómaczyć się z teoryi, na której oparłem urządzenie tego zacisznego kątka... Każdemu dziełu jasna, pewna idea powinna służyć za podstawę... Książę potrzebujesz głównie wygody i spoczynku, ale zarazem wykształcony smak jego wymagać musi, aby to na czem wzrok ma spoczywać, było, że tak powiem — błogo uspakajającem... Tu więc należało się wstrzymać od barw zbyt z sobą się kłócących, od wszystkiego mogącego nazbyt niepokoić oko i uwagę. Z drugiej strony jednostajność w sztuce odbiera jej urok cały, kontrast jest tak samo koniecznością, jak parallelizm, interwalle, — i inne środki wypowiedzenia myśli. Zadanie więc było trudne... Barwy dopełniające musiały tu być użyte w gammie przygłuszonej... linie nawet trzeba było łagodzić...
Książę uśmiechał się, chociaż nie wiadomo czy uważał co mówił Monti, tak niecierpliwy był ujrzeć co mu obiecywano...
Niemal z tym samym zbytkiem wykonane było drugie piętro. I tu posadzki były z marmuru, drzwi rzeźbione i wysadzane, choć nieco skromniej... W przedpokoju sprzęty były dębowe obite skórą; z niego wchodziło się do dużego salonu, którego ściany okrywały tafle różnego drzewa w ramach smakownie ozdobionych. Na tem tle brunatnem meble koloru krwi odbijały bardzo ładnie.
Było to, jak się książę wyraził — niezmiernie dystyngowane...
Ciężki stół stojący przed kanapa, może niewłaściwie trzymały cztery satyry tańcujące... Czy złośliwy Monti chciał staremu dać co do zrozumienia? wątpimy, ale rzeźba była artystycznie piękna....
Ciemno-zielony pokój sypialny, z trochę złota, bardzo się też podobał księciu; z niego drzwiczki wprost prowadziły do łazienki wyłożonej marmurem różowym. Obejrzawszy wszystko, z czułością począł Augustulus dziękować architektowi i unosić się nad gustem jego... Nie marzył w istocie nawet o niczem podobnem...
Część domu reprezentacyjna, mieszkalna odpowiadała gospodarskiej części jego, także wartej widzenia, bo począwszy od kaloryteru w suterenach, do kuchni eleganckich jak salony, opatrzonych w wodę płynącą i fontanny, do stajen wykładanych marmurem i fajansem, wszystko było pańskie i prześliczne.
Skromny pan Monti, gdy skończyli przegląd pałacu i mieli wchodzić do znajdującego się za nim małego ogródka — odezwał się na pochwały księcia odpowiadając:
— Mogłoby się to było, we Włoszech, we Francyi, w Anglii zrobić nierównie łatwiej i wspanialej. Tam już kunszt życia, skala wygód, pojęcia piękna w budowach i sprzętach daleko wyżej są wyrobione niż u nas. Myśmy wtem nowicyusze... w Polsce dopiero po wojnach szwedzkich, co kraj ogołociły z przepychu Kazanowskich i Ossolińskich — zaczęto za Stanisława Augusta biednie się dźwigać, aby z szatrów i ruin dobyć na światło dzienne... Nie było i nie ma rzemieślników. Życie też powszednie tyle wymagało na zjedzenie i wypicie, iż na inne nie stawało potrzeby... Zbytek zamiast w marmur i złoto się obracać, szedł do kuchni i siedział w rondlu... Powoli jednak i my komfort z artyzmem połączony pojmujemy, a raczej pojmować się uczymy..
Żelazne drzwiczki, coś niby w rodzaju bronzowych zdobiących wenecką loggietę — prowadziły do ogródka.
Był niewielki, wzniesiony jak taras, i nie wiele też z niego zrobić było można. Szczęściem starych kilka drzew pozostało w nim, i około nich ugrupowało się to co miało stanowić ogródek...
Musiano się ograniczyć trochą murawy, na której wzorzyste z kwiatów utkano kobierce; a budowniczy, który bodaj miał brata rzeźbiarzem i dla tego tak marmurami szafował, nie żałował tu ozdób tego rodzaju. W pośrodku urządził fontannę — nadzwyczaj bogato i nadto monumentalnie. Trzy syreny zajmowały środek jej, bawiące się z dzieciakiem, którego unosiły nad sobą... Po bokach jeszcze były delfiny i różne stworzenia wodne... Dwa czy trzy posągi oprócz tego rozstawiono w kątach ogródka... Stylem wybornie się on godził z pałacykiem, chociaż książę go znajdował za szczupłym, a przyznawał, że w małym kątku misterniej się urządzić nie było podobna.
Gdy książę zaproszony przez p. Montego do jego mieszkania w oficynie dla spoczynku, udawał się za nim, uszczęśliwiając go odwiedzinami przez wdzięczność za tak wyborne pojęcie myśli i planu swojego — na dole u drzwi pałacu inna się scena odegrywała... Do stojącego tu szwajcara, który wypadkiem rodem był z okolic Zamoroczan, i niekiedy tam swoją familię odwiedzał — (winien był temu swą nominacyę) — zbliżył się człowiek ubrany licho, w długich butach, w czapce wytartej, z kijem w ręku... Miał pozór ubogiego chodzącego po jałmużnie, i szwajcar znający swe obowiązki, ostro mu się postawił u progu, stukając laską, co miało wyręczyć i zastąpić podniesienie głosu...
Przybyły włóczęga z niezmierną ciekawością wpatrywał się w portyk pałacu... nie zważając na szwajcara, a ten z równą ciekawością począł też wlepiać oczy w nieznajomego... Twarz ta takie na nim uczyniła wrażenie, że laska, którą z razu trzymał wyprostowaną, pochyliła się i na ramię opadła.
— Jak Boga kocham — pan Łukasz! zawołał szwajcar.
Imieniem tem nazwany człowiek zadrżał, i dopiero się teraz począł wpatrywać w twarz rumianą i mocno wyszwarcowane wąsy pseudoszwajcara.
— Chyba pan Marcin Żabka? rzekł przez zęby cedząc.
— Nie Żabka, ale Żabczyński — do usług... Słowo daję. Co pan tu robisz? Dawno z Zamoroczan? począł szwajcar zupełnie udobruchany, tracąc swą sztywną postawę urzędową.
— Z Zamoroczan? powtórzył pan Łukasz... Ja — ja od śmierci nieboszczyka... nogą tam nie byłem...
Ruszał ramionami.
— Cóż pan tu robisz?
Nie odpowiadał długo p. Łukasz...
— Co? at — zwlokłem się — myślałem, że gdzie znajdę przyporzysko, służbę... aby chleba kawałek... Pan wiesz... żołnierz stary jestem...
— A to się pan u Czermińskich nie utrzymał? pytał szwajcar.
— Bom się nie chciał tam trzymać — z wolna począł Łukasz. Zachcieliście! smutno mi było — gdy nie stało starego Czermińskiego, wolałem w świat... Jaki on był to był, co tam ludzie na niego gadali — a ja go kochałem, dla mnie dobry był...
Kiwnął głową...
— W Warszawsku tem — rzekł z góry patrząc na biedaka szwajcar — o siaką taką służbę trudno, zwłaszcza staremu. Chybaby gdzie za stróża... Nie ujmując panu Łukaszowi, bo to ja przecie na to patrzałem, że mu się lepiej działo — oni tu pozornych ludzi szukają, z prezencyą... Skulony i odarty... u nich kulfona nie wart... A znowu gdzież p. Łukaszowi być stróżem?
Pomyślał zagadnięty.
— Dla czegoż? rzekł: wszystko to lepiej niż pod kościołem siąść i rękę wyciągać... Gdyby kąt ciepły, chleba kawałek, póki ręce służą — zamiatałbym jak i drugi. Honoru nie plami śmiecie...
Westchnął...
Szwajcar się zamyślił mocno, oczy jego od stóp do głowy mierzyły stojącego przed nim... Od czapki wracały do butów, od obówia szły napowrót ku górze...
— Tu u nas, odezwał się — strasznie oni na wielką zakroili paradę. Stróża jeszcze nie mamy, to prawda, ale oni chyba zapotrzebują, żeby w lakierowanych chodził butach... Ja ledwie nieledwie, i to gdy wypróbował ten Włoch bestya, że ubrany wyglądam niczego, dostałem miejsce...
Nie — i taki-bo oni waćpana znają...
Łukasz głową kiwnął:
— Nie myślę ja u nich służby szukać... ale jeślibyś gdzieindziej mi nastręczył...
— Może to być — odparł Żabczyński — postaram się, ręka rękę myje...
Mówili jeszcze z sobą, gdy książę, którego przeprowadzał p. Monti, wyszedł niezmiernie ożywiony, rozmawiając z nim. Łukasz się wnet na bok usunął, szwajcar wyprostował i odwrócił od niego jakby go nie znał...
Powóz stojący u bramy podjechał dla zabrania księcia Augustula...
— Więc, kochany panie Monti — odezwał się odjeżdżający — c’est dit, ja się mogę tymczasem wprowadzić do mojego apartamenciku... Dla marszałkowej, zmiłuj się, pokoje jej każ wyświeżyć. Są śliczne, ale zieloności i kwiatów brak jeszcze, a ona, co sama jeszcze jest kwiatem, bardzo je lubi.
— O to najłatwiej, odparł Monti: w oranżeryi mamy ich więcej niż potrzeba... Umyślnieśmy się o zapas postarali... Ale kiedyż się państwa młodych i pani Falimirskiej spodziewać możemy?
— Jutro lub po jutrze — rzekł książę... Dziś odbiorę zawiadomienie. Na przyjęcie nic nie potrzeba, prócz żeby mieli co pić i jeść i żeby personel kuchenny był w komplecie... Nie przyjedzie z nimi nikt, oprócz brata, który ich przeprowadza, i matki... Pierwsze dni spędzimy w ciszy, en famille. Młode szczęście potrzebuje się w gniazdku ukrywać — a gniazdko, z waszej łaski, mają jakby z bajki Tysiąca nocy...
Skłonił się pan Monti.
— Co się tyczy tych rachunków, które mi pokazywałeś — proszę być zupełnie spokojnym. Pieniądze przywiozą z sobą. Prawda, że budżet nasz o wiele przeszły wydatki — ale ja wytłómaczę to Leosiowi. Najmniejszej z tem nie będzie trudności. Mają grosza dosyć... Tak go używać, to prawdziwa rozkosz — c’est noble...
Książę wyszedł, i skłoniwszy się jeszcze, siadł do powozu, oczyma uszczęśliwionemi obejmując piękną facyatę pałacową. s
Dumny był nią i całą tą budową, wyobrażając się jej twórcą. W istocie w ogólnych rysach skreślił program jakiś p. Montemu, który rozwijając go, miał tę zręczność, iż wszystko przedstawiał księciu, jako pomysł jego własny. Książę Augustulus prawił więc swym znajomym o pałacu tym, jako o utworze, którym się miał szczycić, jako o czemś, w co włożył całą swą duszę...
Powóz księcia oddalił się z wolna, a szwajcar, który tylko dla niego przywdział oficyalne szaty, począł zaraz zdejmować je z siebie, i dębowe wrota, misternie kute we floresy, zamykał, aby spocząć... Jedną już ich połowę był zatrzasnął, gdy spojrzawszy w ulicę, dostrzegł jeszcze w niej stojącego z oczyma w pałac wlepionemi pana Łukasza...
Litość go wzięła nad biedakiem, a miło też było dobyć przy nim coś ze wspomnień o Zamoroczanach.
— Panie Łukaszu — odezwał się kiwając ręką, którą już wydobył z szamerowanego fraka — a proszę do mnie do loży... Choć ciasna — pomieścimy się... Mam kieliszek wódki co się zowie, i serdelki na zakąskę... Pogawędzimy... albo co?
Łukasz, choć się nieco wahał z razu, podszedł, pomógł sam do zamknięcia drugiej połowy drzwi monumentalnych — i powlókł się do izdebki Żabczyńskiego, który zdjąwszy swój mundur, do prostego śmiertelnika był podobny.
Tu przy kieliszku i serdelkach rozpoczęła się rozmowa żywa o czasach przeszłych, o Czermińskich i ich fortunie — a Żabczyński, który już rozpatrzył się we wspaniałościach i zasłyszał co one kosztowały, kiwnął w końcu głową.
— Aby tylko starego Czermińskiego krwawy pot starczył na te fumy długo... rzekł cicho. Bardzo, mosanie, na fis wzięli, z górnego tonu... trudno długo się w nim utrzymać... Fortuna mówią straszenna — a no! nie ma studni beze dna...
Ale co nam do tego? Trzeba o sobie tymczasem pamiętać...
I nalał kieliszek.
— Do acana, panie Łukaszu — w ręce twoje, w gardło moje... I napili się oba... a wzięła się przy serdelkach przyjaźń wielka, tak, że zaręczyć nie możemy czy nazajutrz installowany stróż pałacowy, który się we dnie nigdy nie pokazywał, nie był jedną i tąż samą z panem Łukaszem osobą.
Czem się różni wielkie miasto od małego miasteczka? Juściż nie ilością domów i rozległością miejsca, które zajmuje. Są ogromne mieściny i są maleńkie stolice... W wielkiem mieście ludzie toną, nikt o nikim nie wie, nikt się o sąsiada nie troszczy, mało ludzi zna się z sobą — w miasteczkach przeciwnie wszyscy wzajem na siebie patrzą, pilnują się, rachują co mają, dowiadują się co jedzą i zabawiają przeważnie obserwacyą sąsiada.
Dla tego to może pobyt w małem miasteczku jest z wielu względów niedogodny, i ludzie do wielkich miast płyną. Tu jest się w pośród ruchu i życia a samym — patrzy się na wiekuisty dramat z obojętnością spektatora, który za miejsce zapłacił i wyjdzie po widowisku, o los aktorów się nie troszcząc.
Nie chciałbym bynajmniej krzywdzić najmilszego z miast europejskich — Warszawy; ale ona jest trochę małą mieściną, choć miastem ogromnem. Tu się niemal wszyscy znają, a nawet konie, któremi kto jeździ, powóz, którego kto używa... i najmniejsza zmiana w życiu trochę wybitniejszych osobistości do zbytku wszystkich zajmuje. Książę Augustulus był też w ogóle bardzo popularny swego czasu. Obracał się i w kołach arystokratycznych, i w świecie finansowym, dającym dobre obiady, i między urzędowemi postaciami, ażeby być dobrze widzianym wszędzie. A że miał piękne imię stare, obejście się miłe, rozmowę dowcipną, i wszystkim się akkomodując nie szkodził nikomu, lubiono go powszechnie. Dawniej, gdy książę znaczniejszy dom prowadził i nie owdowiał był jeszcze, gdy fortuną władał większą, naturalnie estymowano go wyżej — z czasem gdy przestał dawać obiady, zapraszać, trzymać konie... i zszedł na emeryta — choć go dobrze przyjmowano, mniej już ważył... Nie miał takiego wpływu jak dawniej. Odkłaniwano mu się chętnie, lecz nie kłaniano się jak to bywało. Wielu dobrych niegdyś przyjaciół, znacznie dlań ostygło... Książę nie zdawał się na to zważać, ani mieć do nich żalu, znajdował to naturalnem, bo sam pewnie postąpiłby podobnie. Nie nadwerężało to jego uprzejmości dla drugich — niemal ją zwiększało jeszcze. Nie lubił się książę martwić i skłonny był wszystko na dobre tłómaczyć.
Jednakże gdy teraz, przybycie młodych Czermińskich, nad którymi rozciągnąć miał opiekę, przepyszny dom, w którym miał zamieszkać, fama ich bogactw niezmiernych, znowu na księcia zwróciły uwagę ogółu — ucieszył się nieco maleńką zemstą, jaką mógł wywrzeć na zobojętniałych.
Szczególniej go bolało zupełne usunięcie się bogatego i ze wszech miar niepospolitego człowieka, rodzonego siostrzeńca, Teofila hrabiego Bronickiego... Kochał książę swą siostrę a jego matkę, lubił i opiekował się Teofilem... przykro mu było niewymownie, że siostrzan, jakby z obawy, aby wuj mu się nie stał ciężarem — cofnął się od niego i niemal zerwał stosunki.
Hrabia Teofil, mający już lat około trzydziestu, wychowany na urząd do wielkiego świata, żył tylko w nim, i jak nowo nawróceni na wiarę zwykle są najgorętszymi fanatykami, tak on ze swem hrabstwem, trochę podejrzanem, był zapamiętałym arystokratą.
Posługiwał się swoim wujem księciem do rodowodu, ale z innych względów znać go nie chciał.
Dziwna to była oględność i obawa — bo hr. Teofil żył bardzo pańsko, pieniędzy rozsypywał wiele i miał ich dosyć; — lecz egoizm snadź odziedziczył po matce i jej bracie, i nie rad był żadnym ofiarom.
Nie zerwali z sobą stary wuj i młody hrabia, widywali się, byli z sobą grzecznie, lecz unikał Teofil zbyt ścisłych stosunków, nie dawał wglądać w swe interesa, nie zapraszał na wieś... pozostał w ceremonialnem oddaleniu.
Być bardzo może, iż stan interesów książęcych, zmniejszenie stopniowe etatu jego, budziło obawę ruiny i zawołania o pomoc.
Hr. Teofil zwykł był mawiać: „Jeżeli się ma tracić, co zawsze jest złem, to przynajmniej niechże ja sam mam tę satysfakcyę... nie drudzy z mojego.“ Życie, jakie prowadził na wsi i w Warszawie, było połączeniem skąpstwa i rozrzutności, rachuby i fantazyi.
W mieście, gdy szło o to, aby się od utracyuszów nie odstrychnąć i na pewnej stopie pańskiej utrzymać, na wydatki głośne hrabia Teofil był czasami aż do zbytku hojny — na wsi pyszno-skąpski rachował się z groszem i niby pilno gospodarzył, lecz najnieszczęśliwiej. Gospodarstwa nie rozumiał, oszukiwano go.
Nie znalazłszy sobie partyi po myśli, nie żenił się, nudził, rzucał i żył coraz czemś nowem... Zbierał książki, passyonował się do obrazów, przedsiębrał studya, które równie łatwo mu było zaniechać, grał na przemiany role poważnego, lekkiego, namiętnego... Wewnątrz zaś — kto wie — był to może człowiek, jakich u nas wielu — niedokończony, bez woli wytrwałej, którym nie było komu pokierować, a on sam sobą nie umiał. W każdej sprawie nowej z razu się ogromnie namyślał, ważył, potem najczęściej niedorzecznie roznamiętniał — i dochodził do jakiegoś fiasco...
Życie mu się nie wiodło.
W salonie był bardzo miły, często dowcipny, lecz tracił na tem, że wszyscy go znając, nie wiele nań rachowali. Nie brano go na seryo, acz się aż nadto poważnym być starał...
Gdy się po Warszawie rozeszła wieść, że książę przenosi się do pałacu Czermińskich, i że ma władać tym młodym bogaczem, który pod jego zostaje opieką, gdy zaczęto cuda opowiadać o urządzeniu domu, którym się Monti, jako swem arcydziełem przechwalał, — zabolało hr. Teofila mocno, iż — tak jakoś oziębiło się między nim a wujem.
Postrzegł, że znowu zbłądził i chybił zbytnią ostrożnością, oddalając się od niego. Na nowo się teraz właśnie starać zbliżyć było nadto wyraźnem... Książę bywał, mimo dobroci swej sarkastyczny, a br. Teofil nadzwyczaj był drażliwy.
Przypadek, który często cuda robi, zrządził, że się pogodnego dnia, idąc pieszo, spotkali nos w nos, na Krakowskiem Przedmieściu... Hr. Teofil przybrał twarz zadumaną... Książę mu się z dala począł uśmiechać.
C’est bien heureux, rzekł zbliżając się, iż się choć na ulicy widzimy, i że przynajmniej wiem, iż żyjesz i jesteś zdrów...
— Ale, kochany wuju — odparł Teofil — nie wiedziałem gdzie go szukać. Gdy ja jestem w Warszawie, księcia nie ma... na wsi... za granicą...
— Mój drogi — przerwał książę — daj pokój wymówkom: kto kogo chce znaleść, to go wyszuka... Nie mam ci za złe, ja się stałem starym nudziarzem — tyś młody... Nie idziemy do pary, co nie przeszkadza, byśmy się, jak należy na blizkich krewnych, nie kochali...
Hr. Teofil zamilkł.
— Czy pozostajesz w Warszawie? czy jesteś przejazdem? spytał książę.
— Jakiś — czas bawię...
— A ja już się lokuję na lato i zimę... Wiesz — słyszałeś zapewne... bo o tem wie cała Warszawa, że mojej pupilli Falimirskiej córka, śliczna Felicya, wychodzi za milionera...
W tych dniach ślub... Milionera, mało powiedzieć — bo jest tam tych milionów kilka... Poczciwe, dobre, kochające mnie ludziska, urządzając tu sobie domek... dali mi jak gracyaliście staremu, mieszkanko... Jestem w niem — dziś się przenoszę — jak u Boga za piecem! Powiadam ci: gniazdo jakie na starość mogła tylko dać Opatrzność...
— Słyszałem o pałacu, który miał Monti urządzać... prawią przesadzone rzeczy i dziwy! rozśmiał się Teofil.
— Nieprzesadzone — odparł książę, — wcale nieprzesadzone... Wątpię, ażeby dziś przybyli; a ja się właśnie installuję tam... chcesz — chodź. To prawdziwie widzieć warto...
Zawahawszy się nieco, spojrzawszy na zegarek, hr. Teofil dał się skłonić do tej wycieczki. Poszli razem. Po drodze książę opowiadał o Czermińskich, o ich dostatkach, o roli, jaką mieli grać po Warszawie przybywszy... nie wątpiąc, iż łatwo cały piękny świat zdobędą. Siostrzeniec słuchając milczał. Facyatę pałacu znał już od ulicy; chociaż ona obiecywała wiele, nie spodziewał się jednak wewnątrz spotkać z tak nadzwyczajną wspaniałością i przepychem. Książę tryumfująco go oprowadził po pokojach, umiał podnieść znaczenie, cenę, piękność każdej fraszki, nasycał się zdumieniem pana Teofila — i w końcu go zaprosił dla spoczynku — do siebie na górę.
Na twarzy siostrzeńca małowało się takie uczucie konfuzyi, zazdrości, upokorzenia, iż książę, który był w gruncie dobrym człowiekiem, i lubiąc pokój nadewszystko unikał kwasów wszelkich, podwoił czułości i uprzejmości dla Teofila, by go rozruszać i rozchmurzyć.
Trudno to było. Pan Teofil wyznawał, że piękniejszego domu prywatnego nie widział, lecz utrzymywał, że przepych jest niedorzeczny, że ciągnie za sobą warunki życia, wymagające niezmiernych wydatków, na które, choć największa fortuna szlachecka, nie może starczyć.
— Kochany Teofilu — odparł książę — masz zupełną słuszność, ale oni wcale nie szlachecką dysponują fortuną. Jest ich dwóch braci, drugi się prawdopodobnie nigdy nie ożeni, cały majątek chcąc poświęcić, aby zyskać rodzinie stanowisko... vous comprenez...
Ale, wiesz co, Felicya... dodał książę — oni dziś, jutro tu będą... Przyjadą naprzód w kółku familijnem, zamknięci przepędzić miodowe miesiące. Nikogo nie będą przyjmowali — jednak ty, jeżeli jesteś ciekawy, si le coeur vous en dit, jako mój siostrzeniec — możesz pierwszy z nimi zrobić znajomość... Gdybyś też chciał, mógłbyś pokierować pierwszemi krokami poczciwego Leosia, który — zobaczysz, jest chłopak... choć na królewskie pokoje. Dystyngowany, z taktem i miną pańską... no — bez obrazy, daleko arystokratyczniejsza niż twoja...
Książę tem się pomścił na siostrzeńcu. Była to jego słaba strona... Przystojny dosyć — wyglądał bardzo trywialny, pospolity, brakło mu dystynkcyi. Twarz miał bez wyrazu, postać bez wdzięku, ruchy ciężkie.
Hrabia Teofil zarumienił się, uśmiechnął i wtrącił:
— Nie mam najmniejszej też pretensyi wyglądać dystyngwowanym... i wiem, żem brzydki.
— O! to znowu nie — ale się opuszczasz... Leoś dba o siebie i pamięta o sobie. Voilà!
Chciał się odebrawszy ten cios, oddalić siostrzeniec, lecz książę się właśnie rozlokowywał w mieszkaniu, nie puścił go, pomagać sobie kazał... trochę się nad nim znęcał, pokazując mu łazienkę... wygódki, meble... najmniejsze szczegóły...
Wśród tych inkrutowin, nadeszła umyślnym wiadomość, że państwo młodzi z matką i bratem tegoż dnia o godzinie ósmej przybyć mieli.
— O! par exemple! zawołał — teraz to cię sekwestruję i nie puszczę... Musisz mi pomagać, być moim adjutantem i ze mną razem ich przyjąć.
Hr. Teofil mocno się wymawiał; nie był nawet ubrany stosownie.
— Poszlę po ubranie! zawołał książę.
W duszy jednak hrabia nie był tak bardzo nie rad zadanemu sobie gwałtowi, przyjemnie mu było pierwszemu zobaczyć i poznać tych ludzi, i zabrać znajomość, która być mogła wygodna.
Panny Felicyi nie widział od bardzo dawna, pamiętał ją niemal dzieckiem... Falimirskiej nie lubił, ale bawiła go dosyć szczebiotaniem i z twarzy mu się podobała... Obawiał się zaś jej jak księcia, przez egoizm, ażeby go nie zawojowała i nie wysługiwała się nim. Czuł, że do tego była zdolna.
Na ten raz jednak bezpłatny spektakl się trafiał, ciekawy — czemuż nie miał z niego korzystać? Został.
Książę posłał po Montego, kazał zawołać François, rozgorączkowany był przyjęciem, które chciał uczynić jak najświetniejszem. W jednej chwili cały dom był na nogach... Służbie kazano paradne poprzywdziewać liberye... przyspasabiać światło, bukiety, herbatę, wieczerzę...
Książę gorączkowo wydawał rozkazy... kilka godzin upłynęło na bieganinie, oglądaniu, poprawianiu i kompletowaniu jeszcze drobnych szczegółów...
Książę sam na srebrnej tacy miał podać nowożeńcom dawnym obyczajem chleb, sól i cukier. Dla pani starszej i młodszej posłano po zamówione przepyszne bukiety...
Jeszcze nie zmierzchło, gdy w całym pałacu poczęto zapalać światła. Pozapuszczano żaluzye i firanki, zrobiono ciemność sztuczną, aby w kunsztownem świetle pałac wydał się jeszcze czarowniej.
W istocie umiejętnie porozstawiane grupy świateł większe, podnosiły niektóre części obrazu, uwydatniały je, i pałac jaśniał cudownie... Książę z różnych punktów kazał Teofilowi admirować go... i sam się zachwycał... Sieni, wjazd, wschody, wszystko połyskiwało nagromadzonemi światłami... Monti w czarnym fraku i białych rękawiczkach, poważny, zamyślony, dawał też rady, robił uwagi i pysznił się swem dziełem.
Godzina przybycia zbliżała się. W sali jadalnej herbata była już nagotowana, służba rozstawiona czekała... nareszcie trąbka pocztowa dała się słyszeć, książę, za którym niesiono tacę, zszedł powoli ze wschodów...
Dwie karety zatoczyły się pod sklepienia; z pierwszej z nich wysiadła Felicya z matką, z drugiej wyskoczył Leoś i Moryś. Skończonego pałacu obaj oni nie widzieli, olśnieni zostali jego przepychem. W chwili gdy książę z życzeniami podawał tacę i bukiety, Leon się nie mógł wstrzymać rozradowany, aby tego dobroczyńcy nie uściskać, któremu był winien snu swojego urzeczywistnienie...
Marszałkowa niemal przerażona była pięknością majestatyczną wnijścia. Wschody, sień w świetle stanowiły może najbardziej malowniczą część całego domu. Stanęli tu, aby się im przypatrzyć.
Felicya z naiwnością dziewczęcia rzuciła się mężowi na szyję.
Maurycy z boku stał niemal osłupiały i przerażony. Widok ten robił na nim wrażenie czegoś strasznego... jakby był groźbą przyszłości. Wszystko to nadto mu się wydawało wspaniałem i pięknem... Dreszcz przebiegł mu po całem ciele...
Książę z tej chwili skorzystał, aby przedstawić siostrzeńca, który się pochmurno i niezgrabnie przypominał zimno go witającej marszałkowej i zmieszanej tym świadkiem Felicyi.
Z wolna poczęli iść ku górze. Książę wskazywał i tłómaczył każdą rzecz — wszystko to zdawało mu się jego dziełem... Wielka sala ze swym kominem, na którym umyślnie zapalono ogień, wywołała okrzyk podziwu... Felicya klaskała w ręce, i ciekawa jak dziecię, wyrwawszy się poważniejszemu towarzystwu, ciągnąc męża za sobą, poleciała przodem, niemal szalejąc z radości...
Dla niej to szczególnie pałac ten był marzeń ziszczeniem. Miała ona instynkt elegancyi, pragnienie blasku nienasycone, wychowanie rozwinęło w niej tę sztuczną istotę, dla której niezbędny jest zbytek...
Czytając we francuzkich powieściach opisy tego pół świata, co miliony obraca na fantazye wytworne — czuła zawsze bicie serca i mówiła sobie, że w takiej atmosferze żyćby chciała. Matka, która bałwochwalczo i z religijną czcią chodziła około utrzymania własnych i córki wdzięków, nauczyła ją zawczasu jak wiele do pielęgnowania i uwydatnienia ich potrzeba. Obie one chciały być temi bóztwami... przed któremi światby klękał, dla którychby szalał...
Serce Felicyi biło wprawdzie dla Leona, ale silniej daleko uderzało go tych czarów eleganckiego życia upajających — których przez niego dostąpić miała...
Hr. Teofil z dala spoglądał na uszczęśliwioną istotę, zapominającą się wśród tego szału i piękną jak młodziuchna bachantka.
Szczęście to, rozpasanie jakieś niem, czyniło Felicyę uroczą, cudownie śliczną. Paliły się jej oczy, rumieniły usta... trochę rozrzucone włosy fantastycznie okalały owal twarzy linij niezrównanych, świeżości kwiecistej... Gdy z nowym wybuchem radości rzuciła się mężowi na szyję — hr. Teofil pobladł, zdawało mu się, że go coś ukąsiło w piersi...
Morysia zupełnie zapomniano. Szedł z tyłu zamyślony, opuszczony, aż marszałkowa, której szło o to, aby go nie zaniedbać, skinęła na niego, by jej podał rękę... Moryś pośpieszył. Szepnęła mu... bardzo cicho:
— Pan tu długo zostań z nami, inaczej ja wśród tych śliczności nie będę szczęśliwa.
Tem jednem słówkiem, zręczna niewiasta potrafiła i Maurycego do powszechnej radości i upojenia nastroić. I on wpadł w humor wyborny...
Książę nie uspokoił się, dopóki głównych przynajmniej piękności pałacu nie pokazał...
Zaprowadził sam Falimirską do appartamentu dla niej przeznaczonego, który, mimo pewnej powagi tonu, wesoły był i dla kobiety widocznie przystrojony, która się jeszcze świata i życia nie wyrzekła... Dziwnym trafem złożyło się, iż sień tylko dzieliła pokoje te od trzech gościnnych, które dla Maurycego były umyślnie urządzone... Appartamencik kawalerski, bez przepychu, na oko niezmiernie prosto wyglądający, lecz do zakochania wygodny, jasny, miły. Przytykał on z drugiej strony do osobistego mieszkania i pracowni Leosia, tak, że bracia mogli się łatwo kommunikować z sobą. Tak samo matka miała zabezpieczone dogodne i niewidoczne przejście do córki. Monti umiał każdemu z tych mieszkań, z wielką przenikliwością gustów, z przeczuciem charakterów, nadać cechę wyłączną — właściwą. Unosili się wszyscy. Dziękowano sobie nieustannie...
Hr. Teofil coraz się stawał kwaśniejszy. Nie ma bo na świecie przykrzejszego położenia nad świadka cudzego szczęścia, gdy się z niem żadnem uczuciem połączyć nie może. Hrabia Teofil mógł tylko zazdrościć — stał tu jeszcze bardziej obcy niż Monti... był niemal zawadą, i postrzegł teraz dopiero, że dając się księciu zatrzymać niepotrzebnie, posłużył tylko jego — chętce pomszczenia się.
Dotrwać jednak było potrzeba...
Herbata zastawiona mogła już dać miarę czem miało być życie państwa Czermińskich... Kamerdyner, służba liczna, serwisy srebrne, porcelany, kryształy, kredensy błyszczące nagromadzoną vaisselle plate i okaźnemi półmiskami ustawionemi jak tarcze, dzbanami starożytnemi, puhary i t. p., prawdziwie książęcy przepych znamionowały.
Ponieważ wszyscy trochę potrzebowali spoczynku, a szczególniej panie, książę zaraz po herbacie wniósł, aby pójść na cygara do fumoiru Leona... O tym jeszcze wcale nie wiedziano. Książę umyślnie go nie odemknął i nie pokazywał, aby jeszcze jedną zostawić niespodziankę...
— Ale gdzież jest fumoir? spytał Leon.
— Jakże? nie pokazywałem go? niby zdziwiony rzekł książę — więc chodźmy...
Ruszyli się mężczyźni, książę, Leoś, hr. Teofil i Monti, powoli znowu przechodząc pokoje, których szczegóły pominięte wprzód znowu admirowano, weszli do pracowni pana domu, a z niej za pociśnięciem niewidzialnego guza w ścianie, otwarły się drzwi do gabinetu, który powszechny okrzyk z ust wyrwał. Był to niby namiot turecki, oświecony z góry oknem, a teraz lampą wielką — do koła którego biegły sofy nizkie, po wschodniemu poduszkami założone... W głębi wspaniały sprzęt zawierał wszystko co do palenia mogło posługiwać, cybuchy tureckie, nargile, cygara... lampę, fidybusy i t. p. Monti nietylko pamiętał o tem, ale umiał to tak artystycznie ustawić, iż trofea fajczarskie malowniczą stanowiły całość.
— Widzicie: będziemy tu jak u sułtana tureckiego, gdy każą czekać na posłuchanie...
Kochany hrabio Teofilu — dodał książę, zwracając się do niego, nie bez myśli — nie przeczę, że u ciebie też ładniutko dom urządzony, i że gustu masz wiele, a jednak się tu wiele możesz nauczyć.
— Bez wątpienia — odparł hrabia — nauczę się przedewszystkiem, a raczej oduczę wszelkiej pretensyi do niemożliwego współzawodnictwa... Z tem co tu widzimy, o lepsze się współubiegać niepodobna...
Zapalono cygara, książę Augustulus zdawał się odmłodzony, wygodnie rozparł się na sofie, nogi na nią wciągnął, i spoglądając ku górze, począł puszczać dymek z rozkoszą lubującego się w nim smakosza.
— Teraz, kochany panie Leonie — począł — pracowite musisz rozpocząć życie... A! tak jest... Miodowe miesiące mają swe prawa, ale trzeba myśleć o przyszłości... W takim domu zamkniętemu siedzieć byłoby zbrodnią, dziwactwem — nielogicznością. Ja i mój dobry Teofil, jesteśmy na wasze usługi — trzeba będzie wedle jakiegoś planu rozpocząć zaznajamianie się z ludźmi... Wprawdzie jest to wiosna, już się wielu rozjeżdża, wielu poucieka... jeszcze jednak kogoś złapiemy... Później, gdy miasto stanie się pustką, zechcecie gdzie pojechać... to od was zależy. Przed jesienią trzeba wrócić, resztę niezbędnych znajomości dopełnić — i myśleć już o otwarciu domu formalnem... Otworzymy go balem jednym, lecz takim, któryby zaćmił wszystko co tu kiedykolwiek dawano... Dla pewnej części społeczeństwa obiad, ale obiad co się zowie, jest niezbędny... Obiad ja rozumiem — tak jak go pojmują ci, co jeść umieją... mówił książę. Jeść jest sztuką... Karmić się to wcale co innego... Karmionym być nikt z naszych nie potrzebuje; ale zjeść obiad taki, o którym się potem całe życie pamięta... rad każdy.
Obiad taki jeden czyni reputacyę domu... Kucharza masz wybornego, lecz — kto wie — kto wie — na taką uroczystość żołądkową — wypaść może potrzeba sprowadzenia kogoś...
Bal i obiad od razu was postawią jak należy... Raz w tydzień potem gastronomiczne przyjęcie dla niewielkiego kółka, i dwa wieczory przyjęcia starczą...
Milczeli wszyscy, słuchając starego jak wyroczni... mówił też chętnie, sam się zdając lubować swą wymową.
— Tylko proszę cię panie Leonie, choć to teraz chcą wprowadzić w modę, zaklinam cię, ne donnez pas dans la littérature et dans l’art... Żadnym literackim wieczorem i artystycznym uwieść się nie dawaj — c’est assommant et dé mauvais gout. Ciągnie to za sobą następstwa mieszanego bardzo towarzystwa — ludzi nie naszego świata... i może salon europejski zmienić w parafiańsko-patryotyczny... Nie — nie — nie — dodał książę... żadnej deklamacyi, literatury i wirtuozów... Na koncertach ich słuchamy, ale w domu — jestem stanowczo przeciwny... Sztukę cenię wysoko — tylko trzymać się od niej trzeba z daleka, bo jest wymagająca i przechodzi w manię... Non, non pas de sa!
Monti chciał się ujęć za sztuką, przerwał mu stary.
— Wiem już co chcesz powiedzieć! Sztukę kocham, powtarzam... ale na swem miejscu... Ja i konie bardzo lubię, ale do salonu ich nie wprowadzam, boby z niemi furmani przyszli.
Zaczął się śmiać — rozśmiał się choć kwaśno Monti.
Gwarzono tak po trosze. Moryś tymczasem chodził i w wielu rzeczach zupełnie sobie nieznanych się rozpatrywał, które mu budowniczy ochotnie objaśniał. Po wiejskiej obyczajów prostocie, wszystko się tu dziwnem wydawało, z tem obrachowaniem na ułatwienia, których potrzeby surowsze życie nie czuje. Trzeba się było uczyć teoryi nowej, dać sobie wpoić zasady, którym przeciwne cała młodość wszczepiała.
Moryś im więcej patrzał i słuchał, tem się mocniej przekonywał, że pomiędzy tym światem, dla niego nowym, a pierwszym, co mu był znany, do którego był nawykły — leżała niezgłębiona przepaść.
Nie był to już świat chrześciański, oparty na poskramianiu siebie, na zwyciężaniu ciała, na wstrzemięźliwości i wstręcie wyszukanych rozkoszy... całkiem przeciwne idee tu rządziły... Człowiek potrzebował używać, otaczać się najtrudniej zdobywanemi wymysły, aby unikać najmniejszej boleści, i pomnożyć summę wrażeń przyjemnych...
Z ofiarnego stawał się wymagającym ofiar... Dla tego życia grzechem życia musem było zdobywanie bogactw, grzechem ich podział, egoizm prawem...
Każdy o sobie powinien tu był myśleć — sam pomagać sobie — i postawiwszy się na ołtarzu, o innych bogach zapomnieć...
Pomiędzy tym światem, a otaczającym i stającym u podnóża, jeden był tylko związek — posługi, znikała idea braterstwa i obowiązku, wchodziła pracy i płacy... Ubogi stawał się nieprzyjacielem....
Mimowoli uderzyło to Maurycego, gdy książę w dalszym ciągu wykładu teoryj swoich, dodał:
— Zapewnie nieuniknionem będzie dla Felicyi poddać się wymaganiom tych pań, które ją do dobroczynnych instytucyj, kwest i t. p. wciągnąć zechcą. Pojmuję to... ale... przestrzegam, żeby nie brała tego do serca... Dla ubogich są szpitale... widok ich dla osoby naszego świata niezdrowy jest — przykry, rozczarujący. To smutne myśli naprowadza! Niech się w świętą Elżbietę nie bawi — zaklinam. Podstarzałe panie, przez próżność się tem zajmują... niech to przy nich zostanie... Ubogim trzeba świadczyć, nie mam nic przeciwko temu, dla tego samego, aby na nich nie patrzeć... aby nam świata nie brzydzili. Odbierają apetyt łachmany... i śmierdzą.
Książę trochę się za daleko puściwszy, spostrzegł dopiero po milczeniu przytomnych, że im trudno było zgodzić się na jego aforyzmy, — i — ziewnął.
Dano znać, że wieczerza już na stole, i wszyscy ruszyli się od cygar do sali jadalnej, gdzie ich panie oczekiwały. Przez ten czas gdy panowie byli na cygarach, one obchodziły różne zakątki, tworzyły także plany, a Felicya okazywała wielką zdolność do wymyślania rzeczy czarownych... Ogród zimowy wydał się jej za małym... obiecywała sobie dokupić kawałek przytykającego placu i rozprzestrzenić go tak, aby mógł razem służyć za salę dla tłumu gości... Można było wspanialszym ozdobić go wodotryskiem i kaskadą.
Matkę to bawiło i całowała ją w czoło... Szczęście dziecka czyniło i ją szczęśliwą; przecież chmurka smutku nad czołem zawisła... Zazdrościła Felicyi... nie bogactwa i tych zbytków, ale rozkoszy, z jaką ich używała. W jej piersi chłodno było — pusto... nic jej nie poruszało... próżność jak dzwonek została na dnie i poruszona brzęczała grobowo... Nawet ta miłość Morysia, młoda, gorąca, mogąca współczucie obudzić — wcale jej nie uszczęśliwiała...
Było to dla niej narzędzie...
Pani Falimirska stała na tych rozstajach niewieściego wieku, gdy zwykle jakąś sobie one muszą znaleźć zabawkę, aby zastąpiła przeżyte i przeżute... Dla jednych jest to godzina pobożności, dla innych ambicyi, czasem nawet walki z losem u zielonego stolika... lub intrygi. Marszałkowa nie uczyniła była wyboru... lecz męczyła się czczością — najmniejsza okoliczność mogła ją popchnąć na nową drogę.
Przy wieczerzy usiadł przy niej hrabia Teofil, który ją kuzynką nazywał. Nie lubili się dawniej wzajemnie... ona miała do niego żal, że się choć nie próbował w niej kochać. Nie podobał się jej wcale, ale ten hołd jej piękności należał od niego przecie... Mszcząc się po swojemu, przez cały wieczór malowała mu szczęście swoje, córki, a w ostatku rozpłynęła się w pochwałach dla Maurycego, dając do zrozumienia, iż i on dla niej ma nadzwyczajną sympatyę. Popierała to dając mu znaki różne u stołu i posyłając uśmiechy.
Hrabia Teofil winszował — potakiwał, dziwował się — milczał. Im posępniejszą przybierał fizyognomię, tem marszałkowa i książę większą okazywali wesołość.
Wszystko to przechodziło niepostrzeżone, bo Felicya i Leoś szeptali z sobą po cichu o przyszłości...
Miłość ślicznej Felicyi — dziwna była — dziecięca, potrzebująca zabawek... Szeptali jak jutro na spacer wyjadą — powóz, konie, służba wszystko to zajmowało młodą panią, a najwięcej jak na siebie oczy obróci... jak ludzie ciekawie przypatrywać się im będą...
Potem zachciała być w teatrze... Spytała matki, jaki strój trzeba będzie włożyć? Książę wystąpił zaraz z usłużną teoryą ubioru zastosowanego do barwy lóż i ornamentacyi sali. Było to, według niego, niezmiernego znaczenia...
O równie ważnych przedmiotach mówiono aż do chwili rozstania... Ruszono się nareszcie, i hr. Teofil chwycił za kapelusz, żegnając gospodarzy... Tak się przecie wieczór zakończył — w salonach...


Następnym dniom towarzyszyło to samo usposobienie. Bawiono się, patrzano i marzono o jutrze...
Książę wprawdzie parę razy napomknął, że wypadnie rozpatrzyć rachunki, skończyć z budowniczym, pomówić o budżecie, ale sam zawsze dodawał, że w tem nie ma nic pilnego...
Maurycy jednak, najpraktyczniejszy ze wszystkich, wpatrując się w te wspaniałości, doznawał pewnego niepokoju, przewidując, że rachunki będą ciężkie... Wspomniał o tem przypadkiem marszałkowej, która pośpieszyła mu uczynić słuszną uwagę, że to są wydatki jednorazowe, że były nieuniknione, że coś poświęcić należało dla zajęcia stanowiska, do którego Czermińscy mieli prawo.
Maurycy umilkł... Monti nie nalegał dotąd. Nie wynosił się jeszcze z oficyny, przychodził codzień na obiady, i był bardzo przyjemnym gościem dla wszystkich. Marszałkowa rzucała nań melancholiczne wejrzenia — ot tak... aby spróbować czy jej wzrok siły nie stracił...
Chociaż Moryś miał zamiar prędko do chorej matki i gospodarstwa powracać, nie puszczono go... Falimirska wolała mieć przy sobie, niż dać mu bujać na wsi, gdzie się sideł szlacheckich obawiała... Parę wieczorów spędziła zamyślona, wzdychając w swoim pokoju, na rachubach i dumaniach, jak jej postąpić należało, ażeby Morysia stale do siebie przywiązać... Czy trzymać go w pewnem oddaleniu jak dotąd — czy cokolwiek dać mu się zbliżyć i nadzieją rozłakomić? Teorya i praktyka wskazywały zarówno, że trzeba się było trzymać pewnej miary, i ani nazbyt zniechęcać chłodem, ani do zbytku dozwalać się przysuwać. Trudne to było położenie, które tylko niezmiernym taktem dłużej przeciągnąć mogła marszałkowa. Postanowiła ona nadzieje robić wielkie, ale rzeczywistych ustępstw jak najmniej.
Utrzymanie Maurycego w zależności zbyt wielkiej było wagi, by pani Falimirska nie zapragnęła w tym względzie zasięgnąć rady doświadczonego i w jej mniemaniu nadzwyczaj praktycznego księcia.
Augustulus nie potrzebował, by mu się zwierzyła z położenia — widział je i odgadnął; przywiązywał doń też wielkie znaczenie, i matkę Felicyt, działającą w interesie córki, miał za zupełnie usprawiedliwioną. Gdy marszałkowa wkrótce po przybyciu spotkała się z nim rano sam na sam i szepnęła mu o tem... książę położywszy palec na ustach, odparł:
— Wszystko wiem, widzę... nic mi mówić nie potrzebujesz... Należy się zapewnić, że nam Maurycy się nie wyśliźnie. Lękam się powrotu jego na wieś: młody, zapomnieć może, da się uwikłać w jaką szlachecką intrygę. A że na niego tam polować będą — bo to gruba zwierzyna — nie ma wątpliwości. Trzeba jego... przywiązanie starać się podnieść do wysokiego nastroju... uczynić silnem... Niech się kocha wściekle...
— Tak — a dalej co? spytała piękna pani... Gdyby do tego przyszło, że — bo wszystko być może... przypuśćmy, że się zechce żenić!
Książę się zamyślił.
— No — w takim razie — rzekł książę — jeśli mam prawdę powiedzieć, nie radziłbym... Ludzieby z tego zaraz wysnuli... że wszystko się robiło dla ich majątku... zarzuconoby nam intrygę, mogłoby to Leonowstwu nawet w konsyderacyi zaszkodzić. A potem — co za przyszłość? Maurycy — mówmy między sobą otwarcie — mógłby być waszym synem...
Falimirska się zarumieniła, bo wspomnienie to niemile ją dotknęło. Książę naprawiając, uchwycił jej rękę, ucałował gorąco.
— Ale ty jesteś jak Ninon, nieśmiertelna, ty będziesz młoda zawsze... prześliczna zawsze...
Nastąpiło milczenie. Książę coś szepnął na ucho, jakby bardzo poufną przestrogę, która żywszy jeszcze rumieniec na twarz marszałkowej sprowadziła. Wyrwała mu rękę i odezwała się niemal urażona:
— O! przecież ja to wiem sama...
Przeszedłszy się kilka kroków, jakby chciała ochłonąć i zebrać myśli — wróciła potem do księcia, który stał bawiąc się łańcuszkiem od zegarka i patrząc na nią.
— Po co Maurycy ma koniecznie na wieś powracać, aby siedzieć na wsi? Gospodarstwo może komu powierzyć... Malborzyński mógłby się niem zająć, i w ten sposób zawszebyśmy wiedzieli co się tam dzieje. Maurycy czasem na krótkoby dojeżdżał, a bawiłby tu, z nami. Mielibyśmy go na oku i w ręku...
— Doskonale — zawołał książę — tylko o tem nie trzeba też zapominać, że dla młodszego, niedoświadczonego jegomości Warszawa stokroć jest jeszcze niebezpieczniejsza, niż szlacheckie dworki na wsi. Tamtejsze kobiety nie mają ani tego uroku, ani tej umiejętności zdobywania serc... Tu... my go z trudnością upilnować będziemy mogli.
— Cóż więc począć? co począć? odezwała się niespokojna marszałkowa, spoglądając w zwierciadło.
— Ha! jeżeli jesteś siebie pewna — dodał książę — trzymaj go na pasku tutaj, ale... na pasku... Niech się przyzwyczai, niech mu tu będzie dobrze, pieścić go należy... ale o to nie będzie trudno.
Książę spojrzawszy nagle na zegarek, chciał już odchodzić gdy jakby sobie coś przypomniał, przystąpił znowu do zadumanej marszałkowej.
— Ale — rzekł — czy Leon nie widzi tego, że brat... hm? rozumiesz mnie?
— Leon wie, że jesteśmy w przyjaźni, że sympatyzujemy... Ja w oczach Leosia gram niemal macierzyńską rolę... Nie może supponować nic więcej...
— Hm! kto to wie! mruknął książę.
— Z pewnością... potwierdziła pani.
— Tem lepiej, dodał Augustulus...
Tak się rozstali, nic pewnego nie postanowiwszy...
Po wspólnem śniadaniu, Felicya poszła niezmiernie zajęta nowe suknie przymierzać... żyła niemi! Leon usunął się do swojego pokoju. Maurycego, rozmawiając z nim, pociągnęła z sobą marszałkowa do swojego appartamentu...
— Na samą tę myśl, że masz pan odjechać, mówiła tęskno do niego, serce mi się niewymownie ściska. Będę okrutnie osamotniona. Leoś zajęty Felicyą, ona nim, książę światem i ludźmi i sobą więcej niż nami, a ja...
Morysiowi to pochlebiło — oczy mu zajaśniały.
— Ja mam tylko... pana... was — dokończyła marszałkowa, ledwie dosłyszanym głosem. I westchnienie się z piersi wyrwało.
— Nie jedź bo pan... po co? po co? Gospodarstwo pójdzie bez niego... Interesa.. doprawdy śmiałoby można powierzyć Malborzyńskiemu, czasem na nie spoglądając. Malborzyński uczciwy, zdolny, zręczny człowiek... Pan mógłby zostać z nami.
— Ale dla samej matki muszę jechać — odezwał się Moryś.
— No — dobrze, pojechać, zobaczyć się... zabawić kilka dni — i wracać, koniecznie powracać do nas. Ja tego żądam, ja proszę, jabym gotowa rozkazać, gdybym miała jakie prawo do tego...
Uśmiechnęła się wdzięcznie; ręka, o której niby zapomniała, została w dłoniach Morysia, który ją ściskał namiętnie i nie puszczał. Nie broniono mu jej... Oczy szukały odpowiedzi; nagliły o nią.
Odpowiedź ta jeszcze nie nadchodziła: marszałkowa więc zabrała głos znowu...
— Mój projekt jest najlepszy — zostań pan... Wieczory często spędzać będziemy mogli prawie sam na sam... Leoś i Felicya... ani spojrzą na nas, mając tyle do czynienia — książę lubi się bawić... Zobaczysz pan, będzie nam z sobą dobrze... Dla czego nie korzystać z tych chwil?...
Mówiła tonem przenikającym, z tęsknotą, rzewnie, i Moryś uległ obietnicom tego głosu...
— Będę posłuszny — zawołał — rób pani ze mną co chcesz...
— Otóż takim pana... was... ciebie nareszcie, odparła żywo... lubię i kocham. Tak jest — kocham... Od dziś dnia mówmy sobie — ty....
Maurycy rzucił się zapalczywie, uszczęśliwiony; zawstydzona pani z lekka go odepchnęła...
— Proszę cię... proszę... pamiętaj coś mi przyrzekł!
Moryś się cofnął nieco, rękę mu zostawiono, marszałkowa mówiła dalej:
— Pojedziesz matkę odwiedzić... zobaczyć co się tam dzieje, i zaraz — zaraz wrócisz... Matka to rozumie, że masz wiele tu do nauczenia się, do widzenia... że tu możesz korzystać ze stosunków... słowem, że dla ciebie miejsce tu właściwsze, niż na wsi, wśród ludzi zadomowionych i zardzewiałych...
Maurycy, po uściśnieniu bardzo pięknej rączki, był o tem najmocniej przekonany, że się tu wiele mógł nauczyć. Zwycięstwo zostało łatwo odniesione, ale je potrzeba było wzmocnić uznaniem ogólnem i ogłoszeniem. Po krótkiej rozmowie, marszałkowa przypomniała sobie, że się musi ubrać i z Felicyą jechać wybierać kapelusze... Moryś więc odprawiony został, i poszedł do swojego pokoju rozmyślać, jak się wytłómaczyć potrafi przed swoimi ze zmienionego programu. Niepotrzebnie się troszczył o to, bo Falimirska miała mu ułatwić tę sprawę. Przy obiedzie nie było nikogo oprócz księcia...
Mówiono najprzód o sukienkach, bo piękna Felicya o czem innem ani myśleć, ani mówić teraz nie mogła... Leonowi starczyło jej uśmiechu i ząbków perłowych — jej srebrnego głosu i widoku szczęścia na jej twarzyczce wpół jeszcze dziecięcej. Wśród tego szczebiotania, marszałkowa nagle głos podniosła.
— Leosiu, rzekła — wzywam twej pomocy, przeciw własnemu twemu bratu. Czy się to godzi, aby młodzieniec tak obdarzony, tak zdolny jak p. Maurycy, zakopywał się na wsi? Cały światby na nas powiedział, żeśmy go ekonomem zrobili. Zatrzymajmy go w mieście, niech się uczy, patrzy, świat pozna... Przypuściwszy nawet, że się tam czegoś nie dopilnuje w gospodarstwie — ale i to być nie może — czyż nie warto coś poświęcić, aby ocalić człowieka? Powtarzam, p. Maurycy powinien zostać z nami, Malborzyńskiemu dać plenipotencyę, dojechać czasem...
Książę, który z muszli właśnie dojadał pasztecika, cudownie przygotowanego, będącego arcydziełem kunsztu... odjął łyżeczkę od ust.
— Słowo daję, zawołał, że to cud! ta kobieta myśl moją odgadła...
— Ja tylko nie śmiałem mówić — odezwał się Leon, — ale ciągle o tem marzyłem...
— A! to będzie prześlicznie! zakrzyknęła plaszcząc rączkami Felicya... Mnie Moryś też jest niezmiernie potrzebny... Leosia nie zawsze można użyć, tak mu się nie chce ruszyć z domu... a Moryś mi będzie robił sprawunki... Nieprawdaż?...
— Tak — a matka? cicho odparł Maurycy, który oczy trzymał w talerz wlepione.
— Do mamy dojedziesz ile razy zechcesz — rzekł Leon. Ty wiesz, jak ja matkę kocham... ale ona przedewszystkiem teraz potrzebuje ciszy i wypoczynku który nawet my jej przerywamy. Ma księdza proboszcza i pannę Damiannę...
— Ale tak jest! tak jest! zawołała marszałkowa — miałam racyę.
— Cóż ty na to? zapytał Leon brata.
— Godzi się, musi się zgodzić — bo to rzecz rozsądna i słuszna — dodała żywo marszałkowa...
— Nie wątpię i ja — rzekł książę.
Maurycemu trochę wstyd było, usta mu się nerwowo skrzywiły, lękał się być odgadniętym — i rzekł cicho:
— Zobaczymy! Ale kiedy kilka osób się godzi na jedno... trudno się opierać...
Znowu tedy z największą łatwością otrzymało postanowienie marszałkowej sankcyę powszechną. Szło jej wszystko jak po maśle — książę, który trzecią muszlę wypróżniał, spojrzał na nią z porozumieniem, jakby jej chciał powinszować.
Moryś jednak do wieczoru pozostał smutny i zamyślony, co marszałkowa spodziewała się przy pierwszem spotkaniu sam na sam rozpędzić.
W domu skupiało się wszystko około ukochanej Felicyi, jej służyło... nią żyło. Leon był rozmarzony szczęściem swojem, a że oprócz tego miał przed sobą świat nowy do zdobycia, i codzień prawie z pomocą księcia znajomości zawierał arystokratyczne, pochlebne dla siebie, że wszędzie go doskonale przyjmowano i czuł się jakby urodzony do tych ludzi, z którymi stał na równi wykształceniem, formami, intelligencyą, i jeśli nie imieniem, to majątkiem, który je zastępuje — nic mu do szczęścia nie brakło. Był on z tych ludzi, którym pozorów starczy, i co głęboko nigdy nie sięgając w życie, prześlizgają się po jego powierzchni.
Wszyscy byli tu szczęśliwi — można powiedzieć — najmniej jednak Maurycy. Coś mu powiadało, jakiś głos wewnętrzny odzywał się w nim, oznajmując mu, że był na fałszywej drodze. Niepokoił się, wahał — położenie swe widział, jakiemś niepewnem, bez wyjścia...
Ta chmura na czole jego nie uszła baczności Leosia, który ją przypisywał innym może powodom. Przy pierwszej zręczności, gdy się tegoż dnia wieczorem zeszli sami w pokoju Leona — zaczepił go.
— Słuchaj Moryś — mnie się zdaje — tobie tak z oczu patrzy, jakbyś ty z czegoś był nie rad, niespokoił się czemś. Mów mi szczerze... po bratersku.
— To ci się wydało! odparł Maurycy — nic mi nie jest. Nieoswojony jestem z mojem i naszem nowem położeniem — potrzebuję sobie z niego zdać sprawę... Więcej nic... Miałem jechać — nie jadę... Interesa...
— A! interesa! przerwał Leoś — jakież my mamy interesa! Pieniędzy dosyć — zawikłań żadnych... majątki zagospodarowane. Mało ludzi w tak szczęśliwych jak my znajduje się warunkach...
— To prawda — rzekł Maurycy — ale...
— Bez żadnego ale, Morysiu — dodał Leon... Ja ożeniłem się z miłości, ty powinieneś tu, korzystając z położenia, z majątku... ze stosunków, ożenić się dla... familii. To jest myśl moja.
Maurycy rozśmiał się ruszając ramionami.
— Ja się wcale nie myślę żenić...
— Znajdziemy ci księżniczkę — dodał Leoś, wesoło zapalając się. Słowo ci daję. To wchodzi do naszego programu. Ja jeszcze o tem nie mówiłem nikomu — ale mam swój program... Rodziny się podnoszą nie samym majątkiem, ale kolligacyami i stosunkami... Ty się musisz ożenić tak, abyśmy w świat oba weszli de plein pied...
— Dajże mi pokój! — rzekł Maurycy markotno...
— Nie będę naglił — zobaczymy, napatrzymy, trafić się coś musi... Naówczas... o! Morysiu drogi, ty to dla familii uczynisz...
Począł chodzić żywo po pokoju...
— Jesteśmy na doskonałej drodze dojścia do honorów, do stanowisk, do wpływu, do zrównania się z najpierwszemi w kraju rodzinami. Głupibyśmy byli, nie korzystając z tego...
— Do czegoż to nas doprowadzi? spytał Maurycy obojętnie.
— Do pozycyi Potockich, Lubomirskich e tutti quanti — do najwyższych dostojeństw, w tego co jest celem szlachetnych żądz...
To co marzę, jest zupełnie możliwe, ale z twoją pomocą...
Tymczasem — milczmy...
Zamyślił się Maurycy — mało miał ambicyi w istocie... Projekt sekretny Leosia, o którym nikt dotąd nie wiedział oprócz niego i Felicyi, był po części jej myślą. Ona miała jeszcze może więcej tej ambicyi i pragnienia blasku, niż mąż; lecz mężowi wmawiała co chciała. Jej pocałunek był najsilniejszym z argumentów...
Gdy się to działo w pałacu nowożeńców, hrabia Teofil wyszedłszy od nich w najwścieklejszym humorze, rozdraźniony, zazdrosny, upokorzony, gniewny, nawet dnia następnego nie mógł się jeszcze uspokoić. To co widział, raziło go, szukał stron ujemnych, śmieszności — le défaut de la cuirasse, tego szalonego szczęścia, i nie mógł go znaleźć... Ci ludzie mieli więc wszystko — on — malał przy nich... nie dorobił się nic... Gniewał się na los, na siebie — a — nie wiedzieć dla czego, na marszałkową i na księcia.
Trzeciego dnia Augustulus zawsze niezmiernie grzeczny, oddał mu wizytę.
Hrabia Teofil miał w Warszawie stałe mieszkanie przy Mazowieckiej ulicy, w jednym z najpiękniejszych domów na piętrze... Dotąd uchodziło ono za jedno z najgustowniej urządzonych w Warszawie; teraz nikło i gasło przy pałacyku Czermińskich... Sam właściciel widział, że jego przepych czuć było tandetą, pierwszorzędnym hotelem, czemś oklepanem i trywialnem. Wróciwszy do domu, rażony był tą fizyognomią appartamentu swojego, któremu jedne tylko starożytności porozstawiane i porozwieszane, z pewną artystyczną fantazyą, dodawały oryginalności. Ale i te — niestety! — czuć było tandetą. Był to bric à brac amatora nie znającego się bardzo na tych przedmiotach i chcącego zaopatrzyć się tanio. Oprócz kilku przedmiotów nabytych w Paryżu, cacka te dosyć były liche i pospolite. Kamerdyner, liberya, mieszkanie, wydały mu się — nieznośnemi.
Chodził długo po pokojach, walcząc między skąpstwem i obawą, a ochotą wielką pokazania, że i on miał gust i pieniądze...
Rachował swe zasoby: — Gdybym przypuśćmy, sto tysięcy rubli włożył w kawalerski mały domek i uczynił go pieścidełkiem? nie zrujnowałbym się przez to...
Myśl ta ćwiekiem mu się w głowę wbiła... Przypominając pałacyk, nie mógł nie pomyśleć o Felicyi, uroczo ładnej. Twarzyczka jej zrobiła na nim wrażenie, które rosło z każdą chwilą... Gorączkowo począł sobie wyliczać wszystkie piękne panie warszawskie... które... które... nie były nazbyt okrutnemi. Zdało mu się, że mógłby być Don Żuanem...
Jak do tego doszedł — sam nie wiedział — a męczył się tem... Gryzła go zazdrość ze wszystkich stron napastując. Leoś był ładny chłopak, lecz i on siebie znajdował niebrzydkim, a z krótkiej rozmowy przekonał się, że co do wykształcenia i głowy, Leoś z nim walczyć nie mógł...
Nie wychodząc z domu, gryzł się tak aż do przybycia Augustula. Wuj zastał go w gabinecie bezczynnym, z cygarem w ustach, chmurnym... Przywitanie było zimne...
— Jakże się ty masz? odezwał się wuj — boję się czyśmy cię nadto nie zmęczyli tamtego wieczoru, chwaląc się szczęściem naszem. Przychodziło mi na myśl nawet, że przed starym kawalerem jak ty, było okrucieństwem popisywać się tak z obrazem domowego szczęścia...
Krzywo się uśmiechał hr. Teofil.
— W istocie, rzekł — pani młoda jest tak cudownie piękna... że pozazdrościć można mężowi...
Umyślnie to rzucił, wiedząc, że książę powtórzy, i że — to się przydać może... choć później.
— Ba — a pałacyk? spytał wuj.
— No... pałacyk — odparł Teofil — zapewne śliczny — ale... podlega krytyce jak wszystko na świecie.
— Ah! par exemple! porwał się książę... wyzywam ją.
— Jest po prostu nadto piękny — odezwał się Teofil.
La mariée est trop belle! dorzucił wuj.
— Tak — zbyt przeładowany, przeciążony ozdobami, nazbyt wypieszczony. W końcu — mówił Teofil — nic nie robi effektu, bo jedno drugie głuszy i przyćmiewa. Oślepionym się wychodzi i zmęczonym. Pretensyi dużo — za nadto.
Książę ramionami ruszając powiódł szydersko oczyma do koła... Zrozumiał to Teofil.
— Wiem co wujaszek chcesz powiedzieć, podchwycił — uśmiechasz się z mojej kletki, ale to przecie nie dom... tylko schronienie — pied â terre. Gdybym dom stawił, umiałbym go też uczynić smakownym...
— Więc spróbuj! rozśmiał się wyzywająco wuj.
— Nie wiem, być może! odpowiedział obojętnie Teofil. Toby mnie może zabawiło — a nudzę się...
— Czemuż się nie żenisz?...
— A, wolę się jeszcze nudzić, niż męczyć — rzekł Teofil.
— Sądzisz więc...? pytał książę.
— Sądzę, że wuj zna moją teoryę, bo ja od wujaszka nauczyłem się budowania teoryi na każdy wypadek.
— Twej teoryi nie przypominam sobie.
— Jest bardzo prosta i zaczerpnięta z doświadczenia. Na sto małżeństw, dziewięćdziesiąt dziewięć — ma trzy miesiące szczęśliwe... Następują małe nieporozumienka, znużenie, i kilkadziesiąt lat pokuty za dziewięćdziesiąt dni problematycznego szczęścia...
— Jest nieco przesady w rachunku — po namyśle począł wuj. Więc mógłbyś się żenić inaczej, wyliczywszy się z awantażami i bez złudzeń...
— Mam na to czas — rzekł spokojnie Teofil. Nim zaś to nastąpi, wolę patrzeć na cudze żony i ich się widokiem napawać...
— To coś podobne do tych biedaków, którzy przed Chevetem stoją u okna i razowy chleb jedząc, oczkują z ananasam.
Possible...
Po tym wstępie książę, który zmiarkował, że już kwasu dosyć wlał w duszę Teofilowi, postarał się w dalszej rozmowie dopomódz, aby fermentował... Wychwalał więc Czermińskich — a w końcu zapraszał w ich imieniu kuzyna.
Czy się książę umówił z Leonem, czy przypadkiem się tak złożyło, w chwili gdy siedzieli jeszcze gawędząc, służący przyniósł kartę Leona i Maurycego Rawiczów-Czermińskich.
Niepodobna było nie przyjąć, choć hr. Teofil niemal się wstydził swojego salonu, spłowiałych mebli i mieszkania. Wyszli naprzeciw nich z księciem, a przechodząc hrabia miał przyjemność przez okno rzucić okiem na ekwipaż czystej krwi dwoma siwemi końmi zaprzężony, którego woźnica w czarnej liberyi, butach ze sztylpami, wyelegantowany, z wielkim szykiem siedział na koźle karetki, którąby na półce było postawić można, tak ślicznie się przedstawiała...
Leoś i Maurycy przyjemnie byli zdziwieni, zastając tu księcia.. Hrabia musiał udawać wesołego, a był zły... aż mu ręce drżały... Nie omieszkał co najrychlej sam wytłómaczyć mieszkanie kawalerskie, niesmaczne, tem, że mu tylko niekiedy jak zajazd służy...
Leoś zaś, mający wszystkie pańskie gusta, a bardzo mało znajomości rzeczy, okazał się przeciwnie zachwycony starożytną bronią, etruskami, zbrojami i całą tandetą rozwieszoną i rozstawioną u hrabiego.
Teofila uradowało to, iż mógł w czemś okazać swą wyższość i znawstwo. Z niesłychanem zuchwalstwem i blagą począł tłómaczyć te swe mniemane skarby, nadając im niezmierną wartość i napomykając, że się na te rzeczy rujnuje.
Książę się uśmiechał z boku, usta do góry wykręcając, i mruczał coś.
Teofil nie zważał nań...
— Przyznam się hrabiemu — że na tych rzeczach się jeszcze nie znam; ale czuję, że mógłbym do nich nabrać passyi. Zachwycają mnie! Dziś już tego smaku nie mamy!
Starożytności uratowały hrabiego Teofila i humor mu poprawiły. Dwaj bracia unosili się nad niemi i wizyta się przedłużyła...
Leoś wreszcie zapraszając najmocniej hrabiego, aby o domu jego nie zapominał — tymczasem na obiad niedzielny go wezwał... Wymawiał się hrabia z razu, książę nastawał, i przyrzekł...
Razem z księciem pożegnali gospodarza. Ponieważ karetka miała siedzenie na przodzie, książę się do niej chciał zabrać. Zaledwie siadł nie mógł wytrzymać.
— Nie wiedziałem, że Leoś także chce na antykwarza chorować... ale moje dziecko... Teofil jest skąpy — gdy ci przyjdzie ta fantazya, za parę tygodni będziesz miał dziesięć razy piękniejsze rzeczy. Tam nie ma nic osobliwego...
Leonowi szło może o podobne zabytki dla tego, że one wchodziły w modę i dowodziły pewnego wykształcenia i smaku. Znajdował więc, że niepodobna się obejść bez tych rzeczy... człowiekowi z gustem...
— Będziesz je miał — szepnął książę... Sam hrabia gotówby ci swoje posprzedać, ale cię obedrze... Lepiej ich szukać gdzieindziej.
Na obiad proszony przybył hrabia Teofil z zupełnie zmienioną fizyognomią i usposobieniem, strojny i w wybornym humorze... Cały był w komplementach dla Felicyi, ku której się nie krył z uwielbieniem, co jej pochlebiało, a mąż był mu wdzięczny. Kwaśny humor zupełnie znikł bez śladu. Jakby z projektu przylgnął do Maurycego, pokochał go, rozruszał, spoufalił, i pod nie wiem jakim pozorem zaprosił go na skromny obiadeczek kawalerski.
Konszachty te z Morysiem nie podobały się marszałkowej, nie w smak były księciu, ale mrugali napróżno. Maurycemu pochlebiała ta przyjaźń i spoufalenie — i po raz pierwszy oburzył się nieco, że chcą nim jak dzieciakiem kierować...
Gdy po wyjściu hrabiego, nadbiegła marszałkowa niespokojna i poczęła badać winowajcę, wyznał jej śmiało, że mu się hrabia podobał, i że z przyjemnością przyjął zaproszenie na obiad. Marszałkowa wpadła w bardzo zły humor. Nie obawiała się napróżno: — wiedziała, że hr. Teofil, więcej dla tonu, niż przez fantazyę, miał stosunki różne z pięknemi paniami z baletu...
Poczęła więc, z góry uprzedzając Morysia, nastawać na zepsucie i bezwstydy młodzieży, i dała do zrozumienia, aby się miał na baczności, nie dając wciągnąć w towarzystwo nieprzyzwoite, bo tegoby mu nigdy nie darowała.
Maurycy, który pojęcia nie miał, ażeby płoche miłostki pokątne mogły służyć do popisu — objawił niewiarę w to, by hrabia mógł się dopuścić... zwierzania się z nich przed obcym...
W ogóle książę i pani Falimirska tego wieczoru malując hrabiego kuzynka, przyznając mu zalet wiele, ubrali go jednak tak, aby nieufność obudzić względem niego. Marszałkowa złym przeczuciom obronić się nie mogła... Maurycy jednak milczący, trwał w postanowieniu dalszego pielęgnowania miłej znajomości...
Na przekór matce, Felicya tego dnia bardzo dystyngowanym i przyjemnym znajdowała hrabiego, a Leoś trzymał jej stronę.


Hrabia od razu z Morysiem przybrał ton poufały i nieco protekcyonalny. Wiek, tytuł — wszystko go do tego upoważniało.
Gdy o naznaczonej godzinie Moryś wszedł we fraku i białych rękawiczkach, hrabia idący na jego spotkanie w surducie, zakrzyknął — wyrzucając mu niepotrzebne ceremonie.
— Zmiłuj się, panie Maurycy — obiad — kawalerski, we dwóch, i to jeszcze w restauracyi, bo w domu nie mam teraz kucharza... Ale nie lękaj się, zjemy u Bouquerelle’a i nie struje cię...
Chciałem, dodał — przez litość wyciągnąć cię z jednostajności tego życia, jakie musisz znosić, patrząc na dwoje ludzi szczęśliwych, tylko sobą zajętych... To niezabawne. Książę mój wuj, na starość pedantycznym się stał — marszałkowa sztywną... Przynajmniej się swobodnie pośmiejemy — i — ja jestem i czuję się w obowiązku trochę was wtajemniczyć w życie warszawskie... Po obiedzie na czarną kawę i cygara zaprowadzę cię do Pepi...
W prostocie ducha Maurycy to imię wziął za nazwanie kawiarni lub cukierni...
U Bouquerelle’a dano im osobny gabinet, hrabia starannie ułożył menu, kazał wino w lód wstawić, zmusił Morysia, bo było gorąco, żeby frak zrzucił — i wesoło rozpoczął gawędkę... Nie lubił on pieniędzy wydawać na podobne obiadki, ale gdy raz widział potrzebę — umiał przyjmować po pańsku...
— W tym waszym paradnym pałacu — odezwał się — musi być kolosalnie nudno... Szczęściem pan nie jesteś obowiązany dosiadywać tam tak wiernie... a ja mu pomogę poznać się z Warszawą...
Moryś nieco był zmieszany: przychodziły mu na myśl wczorajsze przestrogi. Hrabia ciągnął dalej:
— Książę, marszałkowa... wszyscy się dostrajają do przepychu i elegancyi waszego domu, i jak marmury waszych kominków sztywnieją.
Marszałkowej poznać nie mogę... Jest to dla mnie z wielu względów istota niepojęta. Najprzód dziwnie bo umiała zachować świeżość i piękność. Wiesz pan ile ma lat?
Moryś się zarumienił mimowoli.
— Ja panu powiem, bo ją znam od wieków, wiem w którym roku za mąż szła... Dałbyś jej lat trzydzieści kilka — nie prawdaż...?
Otóż ma, akuratnie czterdzieści i trzy...
Dawniej była miła, zalotna, wcale nie sroga... Książę wujaszek cośby o tem mógł powiedzieć...
Maurycemu zrobiło się dziwnie, oczy spuścił, bladł.
— Ale — cóż znowu? bąknął...
— Ja należę do familii — możesz mi wierzyć, że wszystko znam z blizka... Cóż to znowu tak strasznego! Nie ma się czego wstydzić... to są rzeczy naturalne i w porządku... Co dziwniejsza, że dziś taka się zrobiła drażliwa na najmniejsze słowo — pour rire.
Ruszył ramionami... Podawano właśnie zupę, hrabia zajął się gospodarstwem, Maurycemu ciągle w uszach brzmiało: „Lat czterdzieści i trzy“ — i — „Książę by o tem coś mógł powiedzieć“... Dwa noże wbite w piersi nie takby go może zabolały; cierpiał — a nie śmiał ani okazać bolu, ani zaprzeczać tym — jak mu się zdało — potwarzom.
Obiad powoli podawano, mieli więc czas rozmawiać długo, a wino, które pili, rozwiązało usta... Maurycy powiedział sobie, że mógłby być śmieszny, gdyby nie umiał podzielać swobodnej wesołości swego towarzysza, który ciągle niemal o kobietach mówił...
Wśród różnych opowiadań, hrabia umiał nader zręcznie wśliznąć coś o marszałkowej, coś o wujaszku, coś o przeszłości, niekoniecznie z teraźniejszością idącego do pary. Był niby czuły dla nich, ale sarkazmu nie szczędził.
Zdawało się, że miał na celu rozczarowanie Morysia, i zdjęcie mu z oczu zasłony. Biedny chłopiec męczył się. nie wierzył, wahał — w końcu ścisnęło mu się serce i słuchał już obojętny...
Gdy dojadali deseru, zaczęło powoli zmierzchać. Służący zapytał, czy ma podać czarną kawę? Hrabia się zerwał protestując. „Pojedziemy do Pepi!“ zawołał.
Po szampańskiem winie był w humorze wybornym; lecz że wino zawsze usposobienia każdego potęguje i uwydatnia — stawał się coraz złośliwszy....
— Idziemy do Pepi — rzekł biorąc pod rękę Morysia... Spodziewam się, że się domyślasz, kto może być Pepi... Jestem kawaler... byłbym śmieszny, gdybym nie miał jakiejś choć jednej Pepi, dla zabicia czasu, dla fantazyi. Inni ich miewają po kilka... lecz fant to kosztowny...
Moryś nauczony kto jest Pepi, z razu zmieszał się jako wieśniak, nie wiedział czy mu wypada przyjąć zaproszenie, zląkł się kompromitacyi, zawahał. Wino szumiało mu w głowie i dodawało odwagi. Chciał okazać, że jest na wysokości obyczaju powszechnego — że się niczego nie lęka. Cóż mogło zresztą być za niebezpieczeństwo w chwilowem odwiedzeniu jakiejś Pepi?
— Pepi robi czarną kawę jak nikt... mówił hrabia... a chasse-café mam tam zawsze i cygara w szafeczce... Likwor zamykam, boby mi z przyjaciółkami wypiła. Nie mogę nawet ręczyć czy mi szafki nie otwierają.
Rozprawiając wesoło, przyszli na Bielańską ulicę. W oknie pierwszego piętra jednego z ładniejszych domów widać było na poduszce wsparte, dwie jakby dla kontrastu z sobą zestawione śliczne twarzyczki, całe oblane, obwieszone włosami. Blondynka złocista była jedna z niebieskiemi oczyma; druga z brwiami silnie zarysowanemi, typ wschodni, brunetka kruczo czarnemi lokami okryta. Trzymały się ręce sobie ułożywszy na ramionach jakby umyślnie dla utworzenia obrazka, wiedząc doskonałe, że im tak ładnie będzie, i że idący ulicą, będą się im przypatrywali i uśmiechali...
Blondynka miała wyraz figlarny razem i melancholiczny — choć się to trudno godzi z sobą; widać w niej było żyjącą głową i fantazyą istotkę kapryśną. Odrobineczkę miała zadarty nosek, a usta maluśkie wiśniowe, wydęte niby pogardliwie, niby żartobliwie, niby gniewnie...
Bawiła się kwiatkami, które trzymała w ręku, brała w usta, i pogryzłszy rzucała na ulicę... jakby mówiła mężczyznom: Podobny los i was czeka...
Brunetka siedziała zamyślona, poważna, niemal surowa... oczy swe czarne, wielkie, błyszczące wlepiając jakoś dziwnie w przedmioty... Nie było w nich wiele myśli — ale coś poplątanego jak zagadka... Rzekłbyś, że nie umiała patrzeć i cudze pożyczyła źrenice. Twarz zresztą, ręce, popiersie miała pięknego rysunku, przypominającego Transteweranki... Blondynka się ruszała i rzucała, ta stała wsparta, nieruchoma — niby myśląc o czem innem.
Hrabia zobaczywszy dwie panienki, które w tej chwili także go poznać musiały i nagle od okna uskoczyły, rzekł Morysiowi:
— A! ślicznie, Pepi ma gościa — nie będzie nam nudno...
Wtem z okna szybko wyjrzała główka blond, dla przekonania się, czy panowie ci zmierzają do bramy, i natychmiast się cofnęła...
Szli już po wschodach, a u góry przez drzwi słychać było rozgłośne śmiechy i bieganie...
Hrabia Teofil, który miał klucz w kieszeni, usiłował otworzyć drzwi; ale drugi klucz był z przeciwnej strony w zamku — zaczął więc się mocno dobijać. Ze śmiechem, osłaniając się ogromną chustką, otwarła blondynka, zmierzyła oczyma obu, i zawołała — głosem jak być mógł najmniej czarującym, intonacyą niesłychanie ludową:
— A tożeśmy były het — porozdziewane! ja i Fanny...
Mowa dowodziła, że piękne panny należały do świata... który do dystynkcyi najmniejszego nie miał prawa.
— A że też graf zawsze wali we drzwi, co się w domu gniewają... i Bóg wie co sobie o mnie myślą.
Wchodzili. — Hrabia przedstawił Maurycego...
— Panna Pepi Żuczek... pan Maurycy mój przyjaciel... świeżo ze wsi, i pięć albo sześć razy bogatszy odemnie...
— Et! co bo znowu! czerwieniąc się odezwała Pepi zamykając drzwi z łoskotem. Hrabia już szedł przodem, zostawiwszy za sobą Maurycego i Pepi, i szukając czarnej Fanny, która udrapowana w szal stała w saloniku... dosyć nieporządnie utrzymywanym i gałgankami zarzucony.
Pepi czując się w obowiązku zawiązać rozmowę z gościem, szepnęła cicho:
— Graf jest niedelikatny, że — jak Boga kocham... aż fe... I tak sobie pozwala... słowo honoru... co nie noże być...
Usta, które to mówiły, śliczne były; oczka co na Morysia patrzały, śmiały się jak dwie niezapominajki; panienka była zgrabna i miluchna — ale głos, ale mowa — ale ruchy — przypominały Maurycemu straszliwie macierzyńską garderobę.
— Jak się ma śliczna Fanny! mówił wchodzący hrabia do oczekujacej na przybycie towarzyszki Pepi. Prezentuję pani mojego przyjaciela, od niedawna w Warszawie i pozbawionego tu wszelkich znajomości. Byłby do wzięcia, ale jest surowych obyczajów... Proszę się nie zbliżać.
Fanny parsknęła śmiechem, niewiele przyjemniejszym od głosu Pepi.
— Co pan zawsze nie wygaduje! rzekła ramionami białemi ruszając.
Hrabia bez ceremonii siadł na kanapie, miejsce przy sobie wskazując towarzyszowi.
— Pepi, moja kochana, śliczna — rzekł: chcę ci zrobić reputacyę. Obiecałem panu Maurycemu, że nam dasz takiej kawy, jakiej w życiu nie pił...
Duma pięknej Pepi obruszyła się na to wezwanie przy obcym.
— Co to ja — kucharka czy kawiarka? czy tam jakaś młodsza... żebym całemu światu kawę robiła?... A to mi proszę!
Zdawała się oburzoną okrutnie; hrabia z zimną krwią to przyjął.
— Jeszcze czego nie stało! wołała Pepi rzucając się i chodząc po pokoju...
Fanny ją pogłaskała pod brodę.
— Jakie ty dziecko... wstydź się! Daj przyrząd do kawy... to ja zrobię...
Nastąpiło milczenie.
— Ona się przegniewa i będzie gościnną, rzekł hrabia.
Jakoż po chwili Pepi zawołała na służącą. Weszła dziewczyna przysadzista, chustką okryta, czerwona, złego humoru...
— Podać mi wszystko do kawy. I klucze! gdzie klucze!
— Albo ja wiem gdzie panna zawsze rzuca klucze?... ofuknęła sługa.
Fanny poczęła śmiejąc się chodzić po pokoju i po stolikach i sprzętach niby kluczów szukać. Umiała to zrobić tak, by zręczne ruchy okazać i pochwalić się kibicią swą i rękami.
— Pepi — mówił tymczasem głośno hrabia — najlepsze stworzenie w świecie, ale ma takie humorki czasami. To przechodzi...
Fanny siadła naprzeciw tych panów.
Starsza od Pepi, łagodniejszego charakteru, grzeczniejsza, poczęła się przypatrywać Maurycemu.
— Pan istotnie ze wsi? spytała go. — Ja tu nigdzie jeszcze pana nie widziałam, ani w Szwajcarskiej dolinie, ani w teatrze... ani na koncertach. Pan dawno przybył?
— Przed kilku dniami — odparł Moryś zmieszany, zimno.
— Ja panów do siebie zapraszam na kawę; chcecie panowie? doprawdy? Obu...
— A cóż powie twój pułkownik? spytał hrabia...
— Co za pułkownik! Wstydź się pan! Jużci gdybym chciała... tobym sobie przynajmniej generała wzięła... odezwała się Fanny.
— Generałowie zwykle są starsi...
Fanny ruszyła ramionami...
— Pan wie, rzekła zwracając się do hrabiego, że ja teraz bardzo ślicznie mieszkam... Proszę sobie nie żartować — w Skwarcowa domu, na dole... To nie to co na Bielańskiej.
Pepi rzucając się i gniewając, robiła jednak kawę...
Rozmowa nie szła... To co posłyszał Moryś, niezmiernie go rozczarowało. Wystawiał sobie czarodziejskie owe istoty, owe zakazane owoce, przyodziane w cały urok dowcipu, wdzięku, artystycznego wykształcenia, a znajdował je tak nieokrzesanemi, iż nie mógł pojąć, jak człowiek lepszego wychowania zabawiać się mógł w ich towarzystwie...
Rozmowa wszczęła się o teatrze. Panie te rzuciły się na zakulisowe intrygi, i zaczęły opowiadać niestworzone rzeczy o swych towarzyszkach... Wszystko to niezręcznie było niby osłonione, a niesmaczne i wstręt obudzające...
Ale Pepi — mimo to — była śliczna, temu zaprzeczyć nie było podobna. Nieokrzesany ten dyament na obrazie artysty mógł przedstawiać ideał, w rzeczywistości przerażał okrutną sprzecznością formy z duchem, która stanowi jedną z najtragiczniejszych stron życia... Fanny mniej była rażąca, bo się więcej hamowała w słowach...
Obie one uczyniły przykre na Maurycym wrażenie.
Pepi — która długo w złym humorze być nie umiała i przechodziła z niego do wesołości i śmiechu z łatwością nadzwyczajną — z powodu rozbitego spodka od filiżanki parsknęła i zaczęła w głos śmiać się i zachodzić ze śmiechu bez przyczyny... co jej nawet nie było do twarzy. Nie mogła się pohamować, przestawała i na nowo parskała; ale że Fanny jej nie dopomagała, ustała w końcu, zrobiła minkę nadąsaną i pochmurną. Kawa podana wreszcie nie była wcale tak doskonała, jak ją zapowiedziano... Hrabia nie mówił nic... poszedł do drugiego pokoju po likwor, wyniósł kamionkę — ale w niej nie było kropli.
Znowu tedy śmiech porwał Pepi.
— Prawdziwie powiadam, sam zawsze wypije, a potem historye wyprawia, że — nie wiedzieć co...
Pobiegła do drugiego pokoju Pepi, ale chasse-café się nie znalazło. Trzeba się było obejść bez niego...
Fanny spojrzała na przyjaciółkę, mówiąc jej oczyma:
— A widzisz — nie powiedziałam ci?
— Słowo honoru daję — dodała Fanny, — że ja likworu w usta nie biorę — i nie piję go nigdy.
— Ani ja! jak mamcię kocham! zaśmiała się Pepi — i mrugnęła oczyma. Albo ja wiem co się z nim robi? może wysycha! Znowu śmiechem parsknęła, i wnet bardzo seryo minkę nastroiła, prawie smutną.
— Pan był już na balecie? spytała nagle Maurycego.
— Dotąd nie.
— Proszęż przyjść mnie zobaczyć w „Weselu w Ojcowie,“ ale bardzo proszę. Dopiero pan się przekona, że grafowi wstydu nie robię. Ale... graf strasznie skąpy... Jak mamcię kocham, słowo honoru, że tak skąpego opiekuna świat nie widział...
Hrabia głową poruszył.
— A ta bransoletka? ażem płakała — mówiła Pepi — słowo daję, głupie pięćset złotych. Widziana to rzecz, kiedy taki żaden ani graf, ani pan, prosty kommissant z kantoru kupił ją dla Tereni. Myślałam, że się ze wstydu spalę, bom wszędzie rozgadała, że ja mieć będę, a Terenia na złość mnie, w pik namówiła swojego — no — i kupił. Aż pfe!
— Ty mi tej bransoletki widzę nie możesz zapomnieć — rzekł hrabia z flegmą. Ja też mam swoje fantazye, mnie się ona nie podobała, i chciałem cię wypróbować.
— Piękna mi próba, com ją łzami oblała, szepnęła Pepi.
Fanny, która wiedziała o tem, że ma bardzo piękne ramiona, ruszyła niemi znowu. Spadała z nich naówczas chusteczka i poprawiała ją, a gdy z jednej strony osłaniała się, odsłaniała drugą. Manewr ten, któż wie, może na intencyę przybysza przedsięwzięty, nie uczynił na nim najmniejszego wrażenia.
Fanny zaczęła nócić pół-głosem.
— Pan wie — odezwała się do hrabiego — że ja w chórach w operze śpiewam? Wszyscy mi mówią, że gdybym pobrała lekcye — byłaby ze mnie druga — jakże się ona zowie? — Nil... Nil...
— Nilson — podszepnął hrabia.
— A tak Nilsonówna... dokończyła Fanny — i zanóciła znowu, a śpiewała fałszywie...
Fortepianik stojący w kątku, na którym leżały dwie serwety zmięte, dowodził, że i Pepi muzykalna być musiała...
— Śpiewać, jak śpiewać — odezwał się hrabia — ale gdyby z pań która chciała nam skoczyć z gracyą.
— Jeszcze czego! podchwyciła Pepi — zapewne... Widzisz go!
Propozycya w gniew ją wprawiła; odwróciła się od stołu...
— Prawdziwie mówię, że to jest już nie do wytrzymania... krzyknęła...
Maurycy przysłuchywał się z przykrością, hrabia palił cygaro obojętnie.
— Coś mi moja piękna Pepi dziś nie w humorze, rzekł w końcu — pragnąłem się nią pochwalić przed przyjacielem, a najgorsze o niej poweźmie wyobrażenie.
— Ale niechże piękna Fanny poświadczy, dokończył — że moja Pepi...
— Co to jest moja Pepi! oburzona podchwyciła blondynka.
— Moja Pepi — powtórzył hrabia — bywa czasem słodką i miłą.
To mówiąc wstał z kanapy.
— Nie pozostaje więc nam nic więcej, tylko pokłonić się i uciekać...
Zdawało się, że Fanny rada ich była zatrzymać, upewnieniem, iż zły humor przejdzie — lecz Pepi siedziała zadąsana. I tak obaj panowie wstali żegnając owe piękności. Pepi grzecznie się skłoniła nieznajomemu, a protektorowi nawet nie kiwnęła głową. We drzwiach już zatrzymała go.
— Co to, proszę grafa, ma się znaczyć, żeby do mnie tak z przyjaciołmi przychodzić? To jest obrażające, ja tego nie mogę znieść — słowo daję. Tego nie bywało jeszcze — i ja na to nie pozwolę... Jak sobie pan chce... Ale — zapewne... mówiła ze wzrastającym gniewem — nigdy w świecie! To jest przecie niesłychana rzecz... Karczma czy co?
To mówiąc drzwi zatrzasnęła, a dwaj panowie znaleźli się wśród ciemności, która już w domu panowała. Wschodów wcale widać nie było — naprzeciw tylko czerwone światełko, jakby koniec zapalonego cygara, posuwało się ku nim od dołu... To cygaro, posłyszawszy szelest na górze, stanęło... Hrabia zapałał w tej chwili kieszonkową świeczkę, ale nim ona zapłonęła i oświeciła wschody, znikło i owo światełko, i ten, co je niósł...
Czy to był gość dążący na pierwsze czy na drugie piętro — odgadnąć było trudno. Oczy hrabiego napróżno go szukały.
Jeżeli hrabia Teofil miał zamiar obałamucenia swojego towarzysza i wprowadzenia go na drogę nieprawości — omylił się fatalnie. Moryś schodził ze wschodów uśmiechając się przez grzeczność i chwaląc piękną Pepi — ale z niesmakiem i odrazą w duszy, która mu kazała przyspieszać kroku, aby i ten dom, i hrabiego porzucić co rychlej.
To mu się nie udało jednak gdyż hrabia przeprowadzał go niemal do drzwi pałacyku na Krakowskiem-Przedmieściu, usiłując zbadać wrażenie dzisiejszej wyprawy. Moryś był zamknięty, grzeczny i nie dał z siebie nic wyrozumieć, oprócz, że z tem co widział, wcale nie był oswojony.
Hrabia żegnając go serdecznie, dodał na ostatku wesoło;
— Zanudzisz się na śmierć z temi babami swojemi, które są gałgankami tylko zajęte... Trzeba świat poznać we wszystkich jego częściach składowych — no — i żyć, zamiast patrzeć jak drudzy używają. Adieu...
Maurycy, który zupełnie miał czas ochłonąć po obiedzie i ostygł w ciągu wizyty na Bielańskiej ulicy, zaledwie się ukazał w domu i marszałkowa usłyszała klucz jego obracający się w zamku pokoju sąsiedniego, natychmiast otworzyła swoje drzwi, przywołując go do siebie. Przeczucie jakieś czyniło ją niespokojną, obawiała się Teofila. Spojrzała badawczo w oczy Maurycemu, który spuścił je, nieco pomieszany,
— Cożeście to tak długo obiadowali? zapytała. Przyznaj się — ten niepoczciwy Teofil, musiał cię gdzieś z sobą zaciągnąć... O! znamy go!
Moryś się rozśmiał, kłamać nie miał ochoty, spowiadać się także — ale marszałkowa wciągnęła go do siebie. Czuła, że był jakiś ostygły i zakłopotany; ta przyjaźń z hr. Teofilem nie była jej na rękę.
— Chociaż to tak blizki krewny księcia — odezwała się żywo — ale ani książę go nie lubi, ani ja. Mam wstręt do niego. Fałszywy, zazdrosny... złośliwy, skąpy... i ograniczony... Księcia, który był dlań prawie ojcem, co go kochał i pieścił — opuścił i usunął się od niego. Nie umie sam sobie u rządzić życia, a drugich chce prowadzić...
Gdzieżeście byli? Przysięgnę, że wciągnął cię gdzieś w złe towarzystwo, w którem ma upodobanie.
Maurycy milczał...
— Jedliśmy u Bouquerelle’a — rzekł w końcu — obiad trwał bardzo długo...
— O! i przy obiedzie opowiadania — przerwała marszałkowa z gniewem: o mnie, o księciu... Niezawodnie... Byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało zasiać między nami nieufność i niezgodę.
Wzięła Morysia za rękę...
— Proszęż cię, nie daj mu si uwodzić... Truciznę, jad będzie sączył... Nie wiem prawdziwie na co książę się zbliżył znowu do niego. Gdzieżeście byli więcej? dodała — mów.
Maurycy się uśmiechnął.
— Przysięgnę, żeście gdzieś po obiedzie chodzili? ale — mówże.
— Trudno mi było odmówić zaproszenia na kawę do jakiejś przyjaciółki hrabiego — rzekł Moryś; lecz, proszę mi wierzyć, że wyniosłem z tych odwiedzin tylko niesmak i podziwienie, jak człowiek należący do lepszego towarzystwa w podobnych kątach brukać się może.
Z zaognioną twarzą, marszałkowa stanęła ręce załamując.
— Byłam tego pewna! krzyknęła gwałtownie. A! prawdziwie — gdybyś miał ściślejszą przyjaźń zawiązać z tym... wolałabym już cię widzieć na wsie...
Tak — ażeby to rozerwać — jedź lepiej na wieś. Gdy wrócisz, hrabiego tu nie będzie... Tak — powtórzyła — jedź.
Maurycy pokiwał głową.
— Niepodobieństwo jest, rzekł chmurno, tak z dnia na dzień zmieniać postanowienia. Kazaliście mi zostać — miałem więc siedzieć w Warszawie. Nagle każecie mi jechać. To się wyda dziwnie, lękam się...
— Lecz jedno się doskonale godzi z drugiem, poczęła marszałkowa chodząc po pokoju... Musisz jechać, aby oddać zarząd Malborzyńskiemu, widzieć matkę, wejrzeć w interesa. Nie baw długo, ja tymczasem się postaram pozbyć od nas Teofila...
Maurycy już milczał, ale te rzucanie nim widocznie mu ciążyło.
Falimirska chcąc naprawić dostrzeżone wrażenie, zbliżyła się czulej — przybrała twarz tęskną i melancholiczną... położyła rękę na ramieniu Morysia, i poczęła szeptać:
— A! w istocie sama nie wiem co czynić!... Tak! moje... przywiązanie do ciebie odejmuje mi rozum... Czuję niedorzeczność tej namiętności w moim wieku, i nie mogę jej zwyciężyć. Pragnęłabym was i dla siebie i dla was od wpływów szkodliwych ochronić... W tem cała moja wina... dla tego jestem tak nieznośnie napastliwa... śmieszna. Tak? nie prawdaż? śmieszna jestem.
Wyraz głosu pani Falimirskiej zmiękczył znowu Morysia, wziął ją za rękę, nie broniono mu się wcale, marszałkowa pochyliła się ku niemu i głowę położyła na jego ramieniu. Chusteczką otarła suche oczy... Scena stawała się czułą — zapomniano się trochę. Falimirska zdawała się być pod wpływem silnego uczucia. Moryś zapomniał i o czterdziestu i trzech, i o — księciu... Dozwolono mu dotknąć czoła, ust, i dopiero oprzytomniona niby pani, zaczęła się trochę wyrywać i bronić. Było to jednak mało znacznem, słabość przemagała... Moryś czule tulił strapioną, i oboje się mocno zapomnieli, gdy drzwi się otworzyły nagle i — wszedł książę.
Marszałkowa odskoczyła prędko, Maurycy się zmieszał niesłychanie... ale poczciwy książę nic a nic nie widział. Przynajmniej znalazł się tak, jakby był ślepy. Przystąpił do Maurycego śmiejąc się... Tymczasem marszałkowa wolnym krokiem odeszła w głąb nieco...
— A ja cię szukam po całym domu... rzekł książę... Widzę, że mnie marszałkowa uprzedziła i musiała wyspowiadać. Cóżeście z Teofilem robili do tej pory? hę?...
Marszałkowa się odwróciła z twarzą, na której nie było śladu pomieszania, ale tylko oburzenie.
— Właśnie usiłowałam w istocie dobyć z Maurycego... co robili z Teofilem. Tak jest wstydliwy, że mi ledwie na ucho śmiał wyznać...
— Pewnie byli u Pepi! podchwycił książę.
— Cóż to za Pepi? spytała Falimirska.
— A! córka tragarza! Blondynka, która winna baletnicze swe ukształcenie fantazyi starego pana radcy... Słyszałem, że to ma być równie głupie jak ładne stworzenie. Teofil chciał się pewnie pochwalić, iż miewa fantazye... Ba! ale gdyby przemyślna dziewczyna nie radziła sobie inaczej, Teofilby ją głodem zamorzył. On nawet rozrzutnym musi być — tanio!...
No — i cóż Pepi?
Maurycy ruszył ramionami.
— Wystaw sobie moje oburzenie! zawołała marszałkowa... Na pierwszym wstępie psuć młodzież... prowadzić ją do takich istot...
— Nie trzeba tego brać tragicznie — rzekł książę...
— Nie ma na to innego sposobu, tylko wyprawić Maurycego na jakiś czas na wieś — poczęła Falimirska. Teofil wyjedzie, stosunki się rozerwą.
Maurycy, który milczał dotąd — odezwał się w końcu:
— Ale niechże się państwo tak o mnie nie lękają, dzieckiem nie jestem i prowadzić się nie dam... a choć wieśniak... nie zasmakuję tak łatwo w tego rodzaju... sylfidach, jak panna Pepi...
— A! ba — ręczyć nie można — rzekł książę sentencyonalnie, wstawując zaraz teoryę. Człowiek ulega łatwo urokowi młodości, choćby ona nic nie miała nad ten wdzięk, jaki daje lat dwadzieścia. Złe towarzystwo ma drastyczną siłę pociągającą...
— Niechaj jedzie — poczęła marszałkowa — przecież interesa zdać potrzeba, matka sama... odwiedzić ją, donieść o nas, zabawić, to obowiązek. Niech prędko wraca — ale teraz lepiej, żeby wyjechał...
— Nie żegnając się... dorzucił książę. Powiemy, że coś nagłego wypadło. Macie słuszność: marszałkowa kochana za nas wszystkich rozumu i przytomności daje dowody.
I Augustulus w rękę ją pocałował.
— Jedź, kochany Maurycy — rzekł — ja się postaram, aby cię od Teofila uwolnić... Znajdziemy sposób na to...
I tak wnet po ogłoszeniu, że pan Maurycy zostaje — wieczorem zmieniono zdanie, uznając wyjazdu potrzebę. Po wieczornej naradzie z marszałkową, Moryś zapowiedział, że jechać musi...
Ubolewano powszechnie nad losem pani Czermińskiej wdowy... Żal, jaki okazywała po mężu, gruba żałoba, której zrzucić nie chciała, smutek jej, osamotnienie, nagle wzrastająca pobożność, już posunięta do najsurowszych praktyk, budziły dla niej poszanowanie i sympatyę ogólną.
Prawie nikt nie bywał w Rakowcach, ale ksiądz proboszcz, który niemal codzień dojeżdżał, opowiadał, że Czermińska jest niepocieszona, i że się smutkiem tym zagryza. Wiedziano dobrze, jakie było pożycie przeszłe małżonków; wydawało się więc to tem dziwniejszem, tem godniejszem czci i szacunku...
Za duszę nieboszczyka odprawiały się co tydzień msze śpiewane w parafialnym kościele, mówiono o wspaniałym grobowcu, który się przyspasabiał... Panna Damianna opowiadała wszystkim, jak jej kuzynka niepomiernie męża opłakiwała, nie tając się z tem, że zdaniem jej wcale na to nie zasługiwał.
W istocie życie Czermińskiej upływało teraz prawie całe na nabożeństwie, postach, płaczu, milczących przechadzkach po salonie i rozmowach z Damianną o nieboszczyku. Niekiedy po długiem rozmyślaniu w salonie, znajdowała ją kuzynka przestraszoną, drżącą, zapłakaną, roznerwowaną tak niesłychanie, iż godzin całych potrzeba było, ażeby się uspokoiła.
Dwór, chociaż nieco zrestaurowany i przerobiony, mało się zmienił, a życie wcale prawie nie zostało ulepszone. Zanosiło się na to w początku; teraz Czermińska wymagała i nakazywała, żeby wszystko znów wróciło do tego stanu, jak było za nieboszczyka. Oszczędność dawna zaprowadzona została.
Panna Damianna lubiąca łakocie, napróżno starała się ukradkiem niemi osłodzić dni powszednie — Czermińska ich nie tykała nawet.
Rozmowa z nią coraz się stawała trudniejsza — twarz nawet przybierała jakiś wyraz dziwny, posępny, surowy, który i kuzynkę przestraszał. Obawiała się, aby to cierpienie nie przeszło w obłąkanie, którego czasem przybierało znamiona. Damianna znajdowała ją niekiedy stojącą u zamurowanych drzwi, które niegdyś prowadziły do sypialni — pamiętnej tragiczną sceną... Nieruchoma, z oczyma osłupiałemi... gdy ją kuzynka chwyciła za rękę, aby wyprowadzić z tego odrętwienia — budziła się z niego konwulsyami i krzykiem...
Proboszcz po kilka czasem godzin siedzieć musiał, starając się ją religijnemi uwagami pocieszać i ból jej łagodzić. On jeden może prostemi wyrazy wpłynąć na nią umiał. Pannie Damiannie udawało się rzadko rozerwać ją, mówiąc o dzieciach, o ukochanym Leosiu, o jego szczęściu, o świetnej przyszłości. Listy przychodzące z Warszawy czytano i odczytywano. Czermińska słuchając ich uspakajała się.
W jej usposobieniach dla dzieci zaszła jednak zmiana niespodziana. Leoś był zawsze dziecięciem ulubionem; lecz serce matki, jakby z poczucia dawniej zaniedbanego obowiązku, zwracało się ku Maurycemu. Niepokoiła się jego losem, dopominała się o nim wiadomości, pragnęła jego przyjazdu. Kilka razy przed panną Damianną i proboszczem wyraziła to życzenie, aby Moryś przy niej zamieszkał. Zdawało się, że chciała wynagrodzić dawną obojętność, że pragnęła spełnić ciążący obowiązek. Zresztą niewiele ją co obchodziło... O gospodarstwo, majątek, interesa nie zapytała nigdy...
Po pewnym przeciągu czasu niepokój, jaki miała o Morysia, zwiększył się drugim. Przypomniała sobie pana Łukasza, i zażądała koniecznie wiedzieć co się z nim dzieje.
Posłano do Zamoroczan, lecz tam wiedziano tylko, że po pogrzebie, zabrawszy co miał, nie mówiąc co z sobą zrobi, pan Łukasz się oddalił.
Niecierpliwa Czermińska uprosiła proboszcza, żądała nawet, aby urzędownie starano się dośledzić co się z nim stało... Pan Łukasz nie pokazał się nigdzie, nikt nie wiedział o nim. Znając wielką zręczność i przebiegłość Malborzyńskiego, proboszcz zaproponował, aby jego użyć do poszukiwań. Zgodziła się i na to pani Czermińska. Co dziwniejsza, choć nikogo nie widywała, zezwoliła na powołanie p. Aleksego do Rakowiec i sama go o to poprosiła.
Malborzyński, który rad był się wcisnąć wszędzie, a najbardziej do Rakowca, bo marszałkowa mu robiła nadzieję, że Czermińskich interesa obejmie, a to go do nich zbliżało — starał się dla biednej wdowy być jak najpowolniejszym.
Przyrzekł śledzić, jeździć, wywiadywać się, wziął się do tego gorąco bardzo, — i nic nie zrobił.
Nienawykły do zawodów, niecierpliwił się i wstydził p. Aleksy...
P. Łukasz był nie do wydobycia — znikł jakby się zapadł w ziemię... Badano jego gospodynie, usiłowano po karczmach tropić drogę, którą się udał z pogrzebu, na nic się to nie przydało. Pani Czermińska zaś tem uporczywiej, koniecznie chciała wiedzieć o nim.
Niecierpliwiło to proboszcza, pannę Damiannę, a zawstydzało Malborzyńskiego. Zyskał tylko na tem tyle, że miał pozór do zajeżdżania czasem do Rakowiec; a tu, gdy go chwyciła panna Damianna, karmiła, poiła i swą wymową godzinami całemi zamęczała...
Musiał słuchać po kilkakroć powtarzanych historyj, i drobnostkowo opisywanych wypadków z żywota Czermińskiego i jego żony. Usiłowała kuzynka przekonać wszystkich, że wdowa nie ma racyi opłakiwać człowieka, który ją zamęczał, że cierpienie jej było heroizmem, a ona świętą niewiastą.
Napróżno Malborzyński zaręczał, że jest o tem najmocniej przekonany, że w to wierzy — stara panna dowodziła na nowo...
Bawiła tem i proboszcza — lecz ten nie tak był powolny, czasem wprost odparł:
— Dajcie bo pokój, ja to dobrze wiem, już mi się to przez uszy przelało.
Proboszcza panna Damianna znajdowała grubianinem...
Tak płynęło smutne to wdowie życie w Rakowcach... Z rana modlitwy, potem rozmyślanie i łzy, obiad skromny... odwiedziny proboszcza, modlitwy znowu... paroksyzmy nerwowe i płacze. Nadchodzące listy z Warszawy jedne tylko przerywały tę ciszę ponurą. Pisywał zwykle dłużej Leoś, pisywała słów kilka Felicya, która nigdy czasu nie miała, dodawała wierszy kilka marszałkowa, a w końcu i Maurycy... całował rączki matki.
Leoś niekiedy długiemi opisami bawił matkę, malując jej swe szczęście, i anielską swą Felicyę. Chwalił się stosunkami, wynosił pod niebiosa księcia, pełen był czułości dla Falimirskiej. Nigdy się nie użalał na nic; listy te tchnęły takiem uszczęśliwieniem, spokojem, nadziejami — iż pannę Damiannę swą jednostajnością nudziły. Czermińska dziwiła się, że Moryś nie pisze — ale ten nie miał o czem.
Spodziewano się go z razu z powrotem; potem znowu list nadszedł długi, wykładający powody, dla których go miano zatrzymać. Uznała ich słuszność Czermińska, ale nie kryła tego, że choć jedno z dzieci chciałaby była mieć przy sobie...
Wkrótce po tym liście nadszedł inny, zapowiadający przybycie Maurycego.... Radość to sprawiło wielką. Panna Damianna kazała zaraz pokój przygotować dla niego... rachowano dni... zakłopotano się przyjęciem. Ożywiła się nieco matka nawet...
Jednego wieczoru chodziła zadumana po salce, wpół mroku, mówiąc pacierze, gdy zaturkotało... panna Damianna wpadła oznajmując Maurycego, a tuż za nią i on szedł, śpiesząc ucałować ręce matki, która go pochwyciła, objęła w uścisku i długo nie mogła puścić. Rozpłakała się mocno... Maurycy też uczuł się poruszonym... Chcąc rozerwać i pocieszyć matkę, począł zaraz opowiadać o szczęściu Felicyi i Leona, o tem jak się tam cudownie urządzili, jak ich kochają wszyscy, jak świetnie występują... i t. p. Czermińska słuchała zadumana, nie zdając się rozumieć nawet... oczy miała wlepione w Maurycego, a gdy ten skończył, odezwała się nagle:
— Ale ty tu zostaniesz — ze mną...
Moryś nic nie odpowiedział.
— Chcę cię mieć przy sobie. Oni szczęśliwi, ty tam im niepotrzebny, a ja — sama...
Nie śmiał już w tej chwili o swych projektach dalszych mówić Moryś i umilkł...
— Jabym nawet chciała, żebyś ty mieszkał w Rakowcach — dodała... Takby było najlepiej. Leosia ja już nie wiem kiedy zobaczę... a ciebie chcę mieć...
Uścisnęła go znowu i rozpłakała się powtórnie. Przybycie syna o tyle było dla niej dobre, że zmuszona została się nim zająć, to ją od smutnych oderwało myśli.
Chciała aby Maurycemu było tu dobrze, aby mu nie zbywało na niczem, dowiadywała się o najmniejsze szczegóły... Nazajutrz nadjechał proboszcz, który w długiej rozmowie starał się wybadać przybyłego o pożycie państwa Leonowstwa. Świetnie je malował Maurycy bardzo... Proboszcz zdawał się nie podzielać entuzyazmu... Czermińska też mniej może się zajmowała teraz losem Leona, niż się spodziewano.
Dopiero w parę dni po przyjeździe, gdy znowu matka zaczęła badać Morysia, mógł się jej przyznać, że ułożono było, aby powracał do Warszawy i interesa zdał na Malborzyńskiego.
— Ale po cóż do Warszawy? po co do Warszawy? odezwała się stara. Jakby to na wsi żyć nie można? Dojeżdżaj sobie do nich, a tu przy mnie mieszkaj... Na co zdawać na cudze ręce majątki? Leoś dużo potrzebuje... ty też o sobie i przyszłości powinieneś pamiętać...
Nie chciał się syn sprzeciwiać i zamilkł. Drugiego dnia sama już matka go zagadnęła o przyszłość.
— Rób ty tam sobie co chcesz, rzekła: ja cię nie myślę przymuszać do niczego, lecz wolałabym, żebyś został na wsi. Ty jesteś stworzony do wioski — Leoś to co innego...
Obawiając się, aby się Maurycemu nie nudziło, w kilka dni znowu zaczęła mu wymyślać zabawy.
— Jedź bo gdzie, zabaw się i rozerwij.
Moryś odrzekł, że nie ma nikogo. Przypomniała sobie Czermińska, iż jej opowiadał o Wierzejkach, zaczęła go namawiać i zmuszać niemal, by do nich jechał koniecznie.
— Ale bo trzeba ci się rozerwać — to dom wesoły... ludzie uczciwi...
Proboszcz namówiony przez nią, zachęcał także... Maurycy, zawsze trochę dający sobą powodować, gdy mu razy kilka o tem wspomniano, dał się skłonić i pojechał.
W Wierzejkach nic się wcale nie zmieniło... Gdy nadjechał w porze przedobiedniej, zastał dwór pełniuteńki gości, gwar, śmiech, a w ogrodzie strzelanie do celu. To było powodem, że nikt nie posłyszał go nadjeżdżającego, i że jedną pannę Malwinę znalazł w ganku, która go rumieńcem i wesołą twarzyczką powitała.
— A! to cud! zawołała — czy się panu znowu koło, czy oś złamała?
— Nie... widzi pani...
— Cóż to za szczęście będzie dla wujaszka, który tyle razy o panu wspominał!...
I pobiegła wyprzedzając go... przez puste pokoje, do ogródka, gdzie wśród wielkiego hałasu, strzelano kulami do tarczy. Towarzystwo, po śniadaniu już było bardzo ożywione. Sprzeczano się, zakładano, chłopcy nabijali broń i za każdym strzałem, to wiwaty, to śmiechy brzmiały. Podkomorzy w letniem ubraniu, spotniały, rumiany, rozjaśniony, ożywiony, zobaczywszy tak pożądanego gościa, strzelbę rzucił, by go powitać. Rad mu był niezmiernie... Podkomorzyna za pamięć dziękowała; obstąpili go zaraz wszyscy: rezydenci, zwykli goście podkomorstwa, ci których już tu spotykał, ściskając, dopytując i okazując mu uprzejmość, jaka tu była rzeczą powszednią.
— Oto mi gość! to mi gość! powtarzał podkomorzy... prawdziwie niespodziany, prawdziwie życzliwy, że nas odwiedzić raczył. Cóż? prosto, słyszę, z Warszawy? co słychać?
Zarzucono go pytaniami o niego samego, o zdrowie matki, o państwo Leonowstwo, de publicis. Wszystkie twarze uśmiechały mu się.
— Ale niechże ja zabawie nie przeszkadzam — zawołał Moryś — przypatrywać się będę.
Nie dano się prosić, bo tu nie było nigdy zbytecznych ceremonij, nie cierpiał ich podkomorzy.
— Panowie do roboty! zakład stoi między panem Węgrowiczem i Slaskim. Węgrowicz właśnie z boku oczekiwał na hasło; figura była ekstra zabawna, w popielatym fraku, ze staroświecka ubrana, wąsik wyszwarcowany, resztka włosów farbowana na kasztanowato, sześćdziesiąt kilkoletni kawaler w pretensyach, nie stający nigdy inaczej, niż w pierwszej pozycyi, jak do tańca, i z jednym palcem założonym w kamizelkę. Strzelec to był sławny... Slaski, ogromna fasa, młody a otyły i wyrosły, istny olbrzym, ale z twarzą rozlaną i kalectwem kolosalnego brzucha... dyszący ciężko... odgrażał się, że w strzelaniu do celu pierwszego pokona. Pomimo gościnnego bardzo powitania Morysia, natychmiast wróciła gorączka do strzelania, wszyscy zaczęli się sprzeczać, biorąc stronę jedni Węgrowicza, drudzy Slaskiego. Podkomorzy wmieszał się także, a obcy sporom p. Maurycy zostałby sam na chwilę, gdyby nie piękna panna Malwina, która z nim rozpoczęła rozmowę.
— Żal mi pana, że się tak będziesz nudził na wsi... po Warszawie...
— Ja do niej przywyknąć nie miałem czasu; a do wsi i jej życia od dziecięctwa się przyzwyczaiłem...
— A pański brat?
— Ten zamieszka zapewne w Warszawie.
— Słyszeliśmy, że i pan masz tam powracać?
— Rzecz to jeszcze niepewna... matka nasza tak jest sama...
— Ale zdrowa?
— Nie bardzo.
Tak, w sposób pospolity i naturalny, rozpoczęła się rozmowa.
Panna Malwina, wprawdzie niewyszukanemi środkami podtrzymywać ją umiała. Oczy jej żywe, wesołe i śliczna kwitnąca twarzyczka dodawały wyrazom uroku. Było w niej coś tak szczerego, pełnego prawdy, i różnego od tego co Moryś gdzie indziej spotykał, iż mu się prostotą swoją podobała. Piękność to nie była w rodzaju Felicyi, arystokratyczną i wypieszczoną — ale zdrowa, silna, śmiała, a mimo trochy opalenia i bardzo powszedniego stroju, który nic nie maskował i nic nie nadrabiał, mogła wytrzymać najwybredniejszego artysty krytykę. Nic chorobliwego, wymuszonego, uczonego w niej nie było — przedstawiała się jak ją Bóg stworzył, niewiele myśląc o przypodobaniu się. Z pochwałami i uwielbieniami była otrzaskana, bo goście podkomorstwa osypywali ją niemi, szczególniej Węgrowicz, który, że była uboga, a on miał wioskę dobrze zagospodarowaną, nie taił się, iż o rękę jej chciał się dobijać.
Podkomorstwo nie byli od tego nawet. Panna się śmiała z tego zafarbowanego pretendenta. Miała ich kilku jeszcze ubogich, którzy równie dla jej piękności, jak dla widoków na protekcyę i opiekę podkomorstwa swatali się uporczywie. Pannie Malwinie za mąż wychodzić nie było spieszno.
Maurycy, który miał niewyszukaną powierzchowność, dosyć się jej podobał — ale o możliwości nawet podobania się jemu nie pomyślała. Wszyscy zauważali jednak, że jak przy pierwszej bytności, Maurycy ochoczo z nią rozmawiał i nawet się trochę rozchmurzył.
Węgrowicz i Slaski poszli tedy do celu strzelać. Każdy z nich miał dać strzałów dziesięć, w równej oba odległości, ze strzelby jednej... Począł starszy i wsadził kul pięć w sam środek... Slaskiemu się ręce trzęsły, począł też pukać i nie chybił ani razu... Drugie pięć strzałów miały rozstrzygać... Wszyscy się gorąco zajmowali niemi; tymczasem Maurycy z panną Malwiną rozprawiał Bóg wie o czem... śmieli się i nawet na tarczę nie spojrzeli.
— Patrzajże — odezwał się podkomorzy trącając łokciem żonę — jak pana Boga kocham, Czermiński bałamuci Malwinę... To nie bez kozery...
— Dajże pokój! co znowu! at — młody, ani sobie rój nic podobnego...
— No! zobaczysz, rzekł podkomorzy — ja ci mówię, że się sobie podobali.
— Choćby i tak, to od podobania do pobrania daleko... a ubogiemu dziewczęciu do Czermińskiego!
Podkomorzy, który z dala zobaczył jak śmiejąc się Moryś w rękę pannę pocałował, nic nie mówiąc już łokciem żonę potrącił.
Przy pierwszej zręczności pani Jadwiga skinęła na Malwinę, która przybiegła do niej.
— Ale, dziecko ty moje — powiedzą, że go bałamucisz... Cóżeście tak żywo i długo rozmawiali z sobą?
— A! moja ciociu! nie umiałabym powtórzyć... Bardzo miły pan Maurycy... ale ani on mnie, ani ja jego nie bałamucę. Przecie gościa bawić trzeba.
— Żeby ludzie nie gadali...
Maurycy rozmawiał już z podkomorzym — Węgrowicz, który zwyciężył Slaskiego, bo ten raz chybił, przysięgając się, że go ktoś potrącił, nie tyle był szczęśliwy swym tryumfem, co niespokojny o pannę Malwinę. Nadskakiwanie Morysia bolało go...
Zbliżył się do panny, która się już trzymała podkomorzynej.
— Pani dziś w wesołem usposobieniu.
— Ja? jak zawsze — szepnęło dziewczę — dla czego?
— Zabawiał panią Czermiński, jak uważałem.
— Bardzo...
— Gustuje w nim pani?
Malwina się rozśmiała wesoło.
— A pan?
— Ja nie — bo — bo... pani się domyśli...
— Nic a nic, panie poruczniku...
— Tak, nie chce się pani domyślić.
— Nie umiem...
— Dla mnie to prawdziwe nieszczęście — westchnął stary konkurent.
Na domiar tego nieszczęścia, pan Maurycy, uwolniony od gospodarza, zbliżył się ku paniom, podkomorzynę odwołano i znowu pannie przypadło bawić gościa.
Węgrowicz z bólem w sercu i gniewem odstąpił.
— Nie ożeni się to pewna, a pannę mi bałamuci — do kroćset basałyków... Widział przecie jak strzelam...
Ruszono do stołu, i pan Czermiński dostał miejsce między gospodynią a jej siostrzenicą — rozmowa przerwana zaledwie ożywiła się i stała wesołą. Maurycy nie pamiętał, by był w lepszym humorze; nie skłonny do śmiechu, dawał sąsiadce wyciągnąć się na wesołe wybuchy, którym sam się w sobie dziwował... Dziwny wpływ miała na niego — zajmowało go każde jej słowo... i widok jej uśmiechu, wnet go rozchmurzał. Ci, co widywali z dala p. Maurycego, poznać go nie mogli. Sam on w końcu obiadu przyznał się przed piękną sąsiadką, że dawno nie był w tak dobrem usposobieniu, i jej to przypisywał.
— Jak tylko się pan uczujesz smutnym, proszę do nas przyjeżdżać... rzekła do niego. Wpływ to nie mój, ale atmosfery domu...
— Naprzykrzyłbym się, bo często a raczej zawsze dosyć jestem zasępiony — odezwał się Maurycy.
— Niech się pan o to nie lęka... my tu miewamy gości po pół roku... Slaski nie wyjeżdża prawie nigdy... Węgrowicz co trzeci dzień przybywa, jak febra...
Maurycy, któremu ktoś szepnął, że Węgrowicz stara się o pannę, uśmiechając się odezwał, że — wie dla czego porucznik jest gościem tak częstym. Wesoło i bez najmniejszego pomieszania, odpowiedziała mu Malwina, że i ona się domyśla czegoś, ale dziwi się jak tak doskonały strzelec mógł tak chybić w projekcie. Bawił ją stary konkurent. Zwróciła uwagę Morysia, nie złośliwie, ale dziecinnie, na barwę włosów Węgrowicza, która przeciwko okna prawie tęczowych nabierała kolorów... I śmiano się tak, i żartowano...
Po obiedzie, toastach, w których jeden był na cześć zwycięzcy, drugi na pocieszenie Slaskiego, trzeci za zdrowie Maurycego, wstano od stołu. Maurycy się wybierał jechać; nie puszczono go od podwieczorku... Po nim zagadano go do wieczerzy. Że do niej dla bolu głowy nie poszła gospodyni, Moryś prowadził Malwinę i usiadł przy niej. Znajomość i dobre porozumienie zwiększało się co chwila — ona była coraz śmielsza, on coraz żywszy. W ciągu tego dnia nie pomyślał nawet o marszałkowej.
Dopiero, gdy późno już, po kilkakrotnem pożegnaniu, znalazł się sam jeden na drodze ku domowi, jak zgryzota sumienia przypomniała mu się ta... trochę przywiędła piękność, której jeśli nie poprzysiągł wierności, to przynajmniej zapewnił ją o najczulszem przywiązaniu. Sam się zdziwił, że w duszy porównywając te dwie kobiety — ostatniej dawał pierwszeństwo. To porównanie mu dało uczuć coś wymuszonego, nienaturalnego u marszałkowej.
I pogniewał się sam na siebie...
Na dobitkę przyszły się też przypomnieć wyrazy hr. Teofila o latach czterdziestu i trzech, i o księciu...
Gdy do Rakowiec wrócił, matka już się była położyła. Nie spała jednak i kazała go do siebie przywołać... Musiał jej opowiadać o bytności swej, o zabawie, i jak mu się ludzie podobali... Około północy wchodząc do swojego mieszkania, zastał tu oczekującego na siebie Pierzchałę.
Umiał on się utrzymywać tu ciągle na swem stanowisku totumfackiego, i rad był bardzo zaskarbić sobie affekt p. Maurycego, a stać mu się użytecznym. I teraz więc — sam osobiście wręczał mu z poczty przybyły list z Warszawy... Był on, jak się łatwo domyślić, od marszałkowej.
Pierzchała miał coś więcej na celu. Gdy pierwszym razem znajdował się z Maurycym w Wierzejkach, uważał ożywioną z panną rozmowę — zmiarkował, że paniczowi w oko wpadła. Gotówby był ofiarować swe usługi do potajemnej intryżki, będąc przekonany, że tak bogaty pan... pozwolić sobie może romansiku z ubogą dziewczyną. Szło o to, jak przystąpić do rzeczy... Pierzchała popróbował — i odprawiono go nie zrozumiawszy...
Z wielkim niepokojem Moryś, zostawszy sam, rozerwał kopertę i list czytać zaczął. Marszałkowa słynęła ze swej korrespondencyi...
„Gonię listem za tobą — pisała — zaledwie znikłeś nam z oczu, zdaje mi się, żeśmy się nie widzieli wieki. Jestem dziecinnie niespokojna, domyślam się, marzę, zgaduję każdą dnia twojego godzinę. Nie — trzeba, żebyś powrócił, albo ja pojadę do Holmanowa, to nad siły moje... Młodszy — rozerwiesz się łatwo i zapomnisz; ja ani się rozerwać umiem, ani mogę zapomnieć... Na rozrywkach nam nie zbywa — ale mnie one nie bawią...
„Leonowstwo w rajskiem szczęściu swem... sami sobą zajęci... aż przerażają mnie, tak są strasznie szczęśliwi... tak są ufni w przyszłość i siebie. Książę samym ich widokiem się poi...
„Po twym wyjeździe mieliśmy odwiedziny hr. Teofila, który był niesłychanie zdziwiony nagłą podróżą. Zdołałam mu ją wytłómaczyć.
„Zdaje mi się, że książę go zmaltretował za to, że cię śmiał do tego szurgota zaprowadzić. Pogniewali się z sobą... Nie widziałam go już, ale wiem, że poczciwego Leosia do siebie wabi.
„Tego i przestrzegać nie potrzeba, bo dla niego nie ma niebezpieczeństwa. Tarczą jest miłość dla Felicyi, która codzień piękniejszą się robi.
„W mieście całem uznano ją za królową piękności... Gdy jesteśmy w teatrze, wszystkie lornetki skierowane są na nią — nie możemy się ruszyć, by za nami nie szły tłumy.
„Prawda, że ona i ubrać się tak umie jak nikt, i pokazać... ma to uczucie swojego piękna, które nie wszystkim nam jest dane... Bankierowa... hrabina... które tu dotąd uchodziły za najpiękniejsze, zgasły. Toaletami też żadna z nich się z Felicyą równać nie może. Ostatnie suknie sprowadzone z Paryża, gdyśmy daty trochę poprawić pani Adeli, cała Warszawa się zbiegała oglądać. Była formalna wystawa... Sklep musiano zamykać...
„Felicya ma do ciebie prośbę, bo Leoś jej powiedział, że na to potrzebuje twojej zgody i pomocy. Koniecznie się jej chce zimowy ogród rozszerzyć. Tak jak jest — nie ma logiki.
„Salon to nie ogród. Taki pałacyk jak Leonowstwa, nie może się takim mikroskopowym ogródkiem ograniczyć. Idzie o nabycie gruntu sąsiedniego. Monti powiada, że razem z tą przybudówką, nie będzie to kosztowało nad sześćdziesiąt tysięcy rubli. Cóż to dla was znaczy? a Felicyę uszczęśliwisz. Ja nawet nie proszę, bo wiem, że ty to zrozumiesz i nie będziesz śmiesznych robił oszczędności...
„Napisz o tem na osobnej kartce, bo list twój nadto mi drogi, żebym się nim dzieliła...
„Czekam z niecierpliwością korrespondencyi... co dzień na pocztę posyłani po kilka razy. Sądziłam, że ją odbiorę z drogi! że i ty zatęsknisz trochę do starej przyjaciółki... Ale tam matka... sąsiedzi — nie wiem już kto, nie chcę zgadywać co — porwą mi ciebie... Powracaj — przyrzekam być bardzo grzeczną.... Gotowam wyjechać naprzeciw do Miłosnej, gdybym wiedziała kiedy, aby cię sam na sam powitać pierwsza... i posiedzieć z tobą...
„Nie przewiduję żadnych przeszkód do powrotu, nie przypuszczam ich. Do Malborzyńskiego pisałam, aby był ci pomocą i posługą. Człowiek to, na którego się zupełnie spuścić możesz...
„Zdaje się, że Teofil wyjedzie na wieś — intryguję jak mogę — nie chcę jego towarzystwa dla Leosia nawet, o którego się mniej boję, cóż dopiero dla ciebie?
„A! smutno mi bardzo, wśród tej wesołości — brak mi tych dobrych godzin spędzonych z tobą w cichym kątku u mnie, na kanapce... Czyż i tobie po nich nie tęskno? Wstyd mi, że tak stara tak mam jeszcze serce dziecięce... ale to ty winien jesteś temu. Spało ono gdyś je rozbudził, a uczyniłeś to tak zdradziecko, żem się nie opatrzyła aż za późno...“
Następowały jeszcze dwie stronice w tym ckliwym rodzaju — oświadczeń i wykrzykników, które Moryś jako do siebie wystosowane, czytał i połykał z przyjemnością. Obraz piękny panny Malwiny znikł mu z oczu, wróciła marszałkowa.
Po przeczytaniu listu ogarnęła go i chęć i niepokój powracania do Warszawy... ale — jakże było sprzeciwić się biednej matce...?
Nazajutrz, ponieważ był list i od Leosia, dzień cały przeszedł na rozbieraniu go i odczytywaniu. Nadjechał proboszcz, przybył Malborzyński ofiarując swoje usługi, któremu grzecznie podziękował Maurycy, nie wiążąc się z nim jeszcze umową żadną stanowczą.
Trochę to zachmurzyło pana Aleksego, który już siebie miał za ogólnego plenipotenta Czermińskich, w skutek listu, jaki odebrał od marszałkowej. Dawano mu to w powiecie i obywatelstwie stanowisko i obiecywano znaczne dochody. Wahanie się Morysia, choć go nie uważał jeszcze za odmowę, dawało mu do myślenia, iż jakieś wpływy przeciwne działać muszą.
Zaraz więc po powrocie do domu, siadł gorący list z przestrogą pisać do marszałkowej, grożąc, że tu się mogą wszystkie interesa niebezpiecznie poplątać.


W Warszawie życie państwa Leonowstwa coraz świetniejsze przybierało rozmiary... Zbytek nie zna granic... fantazya raz rozpasana nie umie powstrzymać się niczem, nowość się staje potrzebą, zmiana koniecznością, — rachuby rzeczywistości nikną z oczu. Leon nigdy rachować nie umiał, nawet w latach młodszych, gdy był do tego zmuszony; teraz zdało mu się to śmiesznością. O majątku własnym i brata, nie rozdzielając ich w myśli nawet, miał pojęcie, że był niewyczerpany. Moryś dla siebie potrzebował bardzo mało, matka mniej jeszcze — oni więc mogli dla honoru familii występować w świecie nie ograniczając się niczem.

Książę nietylko że wstrzymywał na tej drodze, ale najgoręcej te szlachetne dążności popierał. Marszałkowa znajdowała, że niemal byli skąpi, że mogli daleko więcej niż czynili.
Felicya wymyślała coraz nowe rzeczy, a sama jej toaleta pochłaniała summy niezmierne...
Przez jakiś tylko wzgląd dla Morysia, zgłoszono się do niego w sprawie rozszerzenia zimowego ogrodu. Felicya się zawczasu już nim cieszyła, będąc pewna, że go mieć będzie. Monti, któremu nowa robota i do artystycznego służyła popisu i dla kieszeni była powabną, popierał czarodziejski pomysł młodej pani, obiecując, że stworzy coś obudzić mającego podziwienie powszechne...
Tymczasem hr. Teofil, którego miano się pozbyć, mocniej niż kiedykolwiek przylgnął do Czermińskich. Wymógł nawet na sobie, iż się do marszałkowej zbliżył, stał się dla niej nadzwyczaj grzecznym, zaczął się unosić nad jej rozumem, prawić słodycze — a choć piękna pani była nieufną i niedowierzającą, choć się go lękała bardzo, uśpił ją tem, iż się jej przyznał wreszcie, że się — kocha w Felicyi...
Z oburzeniem z razu, jak należało, przyjęła to matka, potem się śmiała z tej niedorzecznej passyi — ale jej to pochlebiało...
Hr. Teofil wiedział jak mówić do niej, a zawsze to był i hrabia i siostrzeniec księcia...
— A czemużeś się o nią nie starał kiedy była wolna? zapytała go marszałkowa.
— Niestety! pani z nią uciekłaś... znałem ją tylko dzieckiem, mógłżem przeczuć, że na takie bóztwo urośnie?
W wielkim sekrecie matka o tej miłości powiedziała córce, zaklinając ją, ażeby Leosiowi o tem nie wspominała niepotrzebnie...
Felicya śmiała się, uradowało ją to, że się w niej na zabój kochano, zawsze to rzecz miła. Gdy potem pierwszy raz spotkała się z hrabią, choć udawała, że o niczem nic nie wie, zdradziła matkę wdzięcząc się mimowoli do hrabiego, który się jej teraz wydał très comme il faut.
Książę, wcale nie rygorysta, gdy mu o tem marszałkowa powiedziała — ucieszył się...
Nie tłómaczył się dla czego.
Leon tylko jeden o niczem w świecie nie wiedział... Nie było ani niebezpieczeństwa żadnego, ani potrzeby... Hrabia, którego niedawno jeszcze nie cierpiała marszałkowa, powoli się umiał w jej łaski wkupić... Wysługiwał się jej, a nadewszystko pochlebiał, sławiąc jej mądrość, wychowanie córki, całe postępowanie...
Książę pod wpływem marszałkowej przyznawał już Teofilowi — qu’il a du bon. Dobre to było, że go oboje teraz trzymali, a przynajmniej się im tak zdawało... Felicya miała po trosze temperament i charakter matki — była chłodna, żyła głową nie sercem, próżność stanowiła jedną z głównych sprężyn nią poruszających. Leosia kochała bardzo — ale to nie przeszkadzało jej być zalotną, uśmiechać się i bawić zakochanymi, których pragnęła mieć jak najwięcej.
Bujniejsza naturą od męża, Felicya władała nim — i czasem już znajdowała go — un peu nul. Nigdy z matką nie mówiły o tym przedmiocie, tylko ubocznie — a godziły się w ocenianiu tego poczciwego, dobrego Leosia...
Hrabia, jeśli nie był wyższy o wiele od Czermińskiego, nieskończenie od niego umiał być pokaźniejszym. W salonie, w rozmowie, w obejściu był to blagier wytrawny, umiejący się w mierze utrzymać, nie przesadzający, dający zawsze pojęcie wyższości swej... Imponował nawet marszałkowej. Niepotrzebnie Felicyi udzielona przez matkę wiadomość o jego zakochaniu — była pierwszą nicią, która jakiś dziwny zawiązała stosunek między nimi...
Śliczna pani rzucała kwiatki przypadkiem, aby je podejmowano; tak samo rzucała słówka dwuznaczne... Niekiedy rozbierano niebezpieczne teorye małżeństwa, miłości, sympatyi i t. p. Marszałkowa w nich brała udział, pilnując moralnych zasad. Felicya się puszczała trochę fantazyjnie, co jej naganiano; hrabia stawał w obronie serca... Książę szydził sceptycznie, a Leoś dobroduszny jak na niemieckiem siadywał kazaniu.
Wszystko to byłoby może rozwiało się jak jakaś mgła wiosenna, gdyby hrabia Teofil, który wiele już w życiu przebył i miał się za ostygłego, a w istocie przyzwoitszej i prawdziwej miłości nie kosztował nigdy — nie zakochał się na prawdę, namiętnie i szalenie.
Egoista walczył z razu z sobą, wiedząc, że w takiej miłości z konieczności mieszczą się ofiary, tragedye, męczarnie i szał, który prowadzi na przepaści... Przerażał się, cofał, ale nie umiejąc powstrzymać szedł, poił się, tracił panowanie nad sobą i brnął coraz dalej.
Marszałkowa to widziała dobrze — i lekkomyślnie się tem bawiła.
— Dobrze mu tak! mówiła — niech się męczy.
Szydziła sobie z niego, ale zabawiając razem córkę, mówiła jej wszystko, stawała się pośredniczką mimo wiedzy i rozmysłu może.
Pierwszym owocem tego szału, w który wpadł hr. Teofil, była myśl współubiegania się elegancyą z Czermińskim. Postanowił pałacyk przyprowadzić do skutku. Kupił plac, przywołano p. Mont’ego, postanowiono w rodzaju średniowiecznym mały kastel pobudować. Hrabia chciał go mieć prędko...
— Zobaczy pani — odezwał się do Felicyi, — że i my mamy gust, i że choć na mniejszą trochę skalę, stworzymy coś prześlicznego, i co nie będzie nic a nic podobnem do pałacu p. Leona, który jest wspaniały, ale nudny. Il manque d’originalité.
Utkwiło to w pamięci Felicyi, która się zmartwiła. Znajdowała sama, że oryginalności brakło temu domowi. Matka się też zgadzała. Książę się na to oburzył z początku, po kilku dniach jednak — milczał już.
Wśród tych zmian powolnych w domu państwa Leonowstwa, oczekiwano ciągle Morysia, i nie można się go było doczekać. Listy marszałkowej pełne były wymówek. Obraziło ją nieposłuszeństwo w spawie z Malborzyńskim, i opór, który stawiła, jak pisał Maurycy, sama wdowa. Między nią a marszałkową syn powinien był raczej jej być posłusznym... Chciała sama jechać, lecz nadto jej tu było dobrze...
Dopiero odpowiedź Maurycego, na którą długo czekano, skłoniła panią Falimirską do stanowczego kroku. List był oczywiście pisany pod jakimś wpływem złowrogim... Podejrzenie padało na matkę...
Maurycy odpisując Leonowi na żądanie nabycia placu pod ogród zimowy, przysyłał mu rachunek wydatków ogólny, który już krocie rubli wykazywał. Nie sprzeciwiał się wcale projektowi — ale we wspólnym interesie prosił o jakieś rozdzielenie fortuny, którą on tak szafować nie chce, choćby dla tego, aby w potrzebie Leonowi być pomocą.
List zawierał dające do myślenia uwagi.
— „Mój Leonie, pisał brat, ty wśród twojego szczęścia możesz zapomnieć i musisz zapominać, że wszystko się wyczerpuje. Ja za ciebie i siebie liczyć powinienem... Z twojego funduszu pałac warszawski i urządzenie domu pochłonęło ogromny kapitał“...
Jak Maurycy przyszedł do tak śmiałego postawienia się, było dla marszałkowej niepojęte. W istocie wiele się rzeczy do tego przyczyniło: matka nawykła do oszczędności, zaczynała mieć obawy; przyjaciel domu proboszcz, w którego naturze było mieszać się we wszystko, otwarcie parę razy mówił o tem z Maurycym; a że własne jego usposobienia godziły się z tem rzeczy pojęciem, Moryś miał sobie za obowiązek wystąpić w ten sposób. Marszałkowa została strwożona nad wyraz wszelki — przebudziło ją to z letargu. Pod pozorem zajrzenia do Holmanowa, oświadczyła zaraz, że musi wyjechać, nie zabawi długo, i spodziewa się Maurycego wyrwać z pod wpływów, jakie go otaczają.
Przed księciem po cichu nie wahała się oskarżać starej Czermińskiej... Była jednak najpewniejsza, że wszystko to przerobić i do pierwszego stanu przywrócić potrafi. Czy hrabia był rad z odjazdu mamy, czy mu on był na rękę, odgadnąć było trudno... Desperował na pozór. Marszałkowa księciu poleciła, aby był na straży... i — nie spuszczał z oka siostrzeńca, który Leosia w najosobliwszą brał opiekę i był prawie nieodstępnie przy nim...
Falimirska wyjechała nie oznajmując o tem nikomu, prócz Malborzyńskiemu... Maurycy wcale o tem nie miał wiedzieć, chciała spaść jak piorun na niego...
Nocą przybywszy do Holmanowa, nazajutrz rano kazała się zawieść do Rakowiec. Maurycy siedział w ganku z proboszczem, gdy się zjawiła niespodzianie... Struchlał niemal na jej widok i zmieszał się mocno. Marszałkowa śmiejąca się, wesoła, najmniejszego nie okazując gniewu, powitała go czule i zaczęła pytać o matkę. Panna Damianna już jej o tym gościu oznajmowała... Nie rychło jednak ubrana wyszła do niej Czermińska, zmieniona, zżółkła, wychudła, straszna, z różańcem na ręku...
Nie mówiono przy tem pierwszem spotkaniu o niczem oprócz Leonowstwa. Bystry wzrok i czucie przybyłej pani odkryły jej, czego się nie spodziewała, że Czermińska dla ulubionego syna znacznie ostygła...
Zabawiwszy z godzinę, marszałkowa zaprosiła z sobą Morysia do Holmanowa, aby z nim pomówić o interesach Leona, o Warszawie, i zabrawszy go z sobą odjechała. W drodze — była milcząca, ale smutna.
Zmieszany Maurycy, zmieniony był widocznie. Chciał zbliżając się do niej odwołać się do dawnych przywilejów; z lekka go odtrącono.
Dopiero w saloniku w Holmanowie, gdy sam na sam zostali, podniosła się Falimirska i zapytała usiłując być panią siebie:
— Proszęż cię — wytłómacz mi co to wszystko znaczy?
— Co? zapytał z kolei Maurycy.
— Jakto! nie rozumiesz mnie? Ale wszystko się zmieniło. Nasz stosunek, stosunek twój do brata... układ zawarty co do interesów... co to jest? Zrywasz więc ze mną, zrywasz z nami?
— Nie miałem nigdy tego na myśli — odezwał się Maurycy, któremu zbliżyć się już, ani wziąć za rękę nie dawała — posłuszny byłem matce... Matka sobie życzyła tego...
— Matka? matka? podchwyciła marszałkowa głową potrząsając. Dopiero teraz więc zaszły te postanowienia?
Maurycy nie wiedział co mówić — zamilkł chwilę.
— Proszęż mnie posłuchać i powiedzieć mi, co w tem jest strasznego?
Leoś wydaje i potrzebuje wiele, bardzo wiele; matka sobie życzy, aby miał swój dział i dysponował nim jak mu się podoba... Na wszelki wypadek... to prędzej może być dogodne przyszłości, niż jej zagrażać...
— Nie o to mi idzie — przerwała marszałkowa z udanym bolem — dzielcie się — co mi do tego... ale ja w tem widzę większą niż majątkową stratę, utratę serca twego, rozbrat ze mną!
Tragicznie załamała ręce... Moryś uczuł, że słabnie, zbliżył się, odepchnięto go... z oburzeniem...
— Nie dałem powodu posądzać mnie o to nawet — zawołał. Stosunek nasz jest — był tak dziwny, że w końcu do szału przyprowadzić może... Jestem jak byłem rozkochany... i odpychany... To ja się poskarżyć mogę.
— Rozumiem — wybuchnęła marszałkowa — chcesz ofiary mojej czci, mojej sławy... nie... nie!
W chwili tej Maurycy, którego zbliżenie się roznamiętniało, przypomniał sobie co mu hrabia mówił o księciu i o przeszłości marszałkowej. Miał żal, że tylko dla niego srogą się tak okazywała. Na ustach już błąkało mu się słowo... słowo straszne... zabełkotał jednak i nie wymówił go — cofnął się parę kroków...
Z kolei musiały tu nastąpić łzy — Falimirska dobywała broni ostatniej, najskuteczniejszej — rozpłakała się.
— Tak się kończą marzenia! zawołała łkając — spóźnione, niedorzeczne marzenia serca! Nie mogło być inaczej...
Moryś, zawsze trochę słaby, poruszył się tem...
— Chcesz dowodu z mej strony, że w sercu się nic nie zmieniło... zawołał. Odmówiłaś mi, gdym chciał się żenić; weźmy ślub sekretnie, to skończy wszystko...
— Tak — ślub będzie sekretny, a hańba moja jawna! wykrzyknęła marszałkowa...
— Ja, dotrzymuję słowa — dodał Maurycy — proszę o rękę twoją. Żenię się...
Gdy to mówił, Falimirska oczy miała zakryte... płakała — nie odsłaniając ich potrząsnęła głową.
— To nie może być, rzekła — byłabym śmieszna, ludzieby mnie palcami wskazywali jak intrygantkę. Nie mogę, nie chcę...
Maurycy nie mówił nic, ale milczenie jego domawiało za niego.
— A zatem uwolń mnie, pani...
Marszałkowa tego nie chciała uczynić — ani więcej żadnej ofiary, której skutku teraz była mniej pewna, niż kiedykolwiek. Wstała nagle z kanapy, ocierając oczy.
— Zatem zostaje nam tylko pożegnać się — odezwała się rękę wyciągając, życzyć ci szczęścia, kazać milczeć sercu... i wstydzić się własnej słabości...
Była tak naturalna mówiąc to, że Morysiowi serce uderzyło...
— Cożem ja przewinił? rzekł smutnie... Matka nasza jest nieszczęśliwa, ma prawa, które poszanować musimy... Ja pozostaję wam wierny, ale jej być muszę posłuszny...
Stał więc przy swojem — cały gmach tak kunsztownie zbudowany, niewoli dwóch braci, zawojowania ich i posługiwania się ich fortuną, miał runąć. Marszałkowa ważyła teraz sama w sobie, czy rachunek jej nie był mylny, czy nie powinna była uczynić z siebie największej ofiary.
O zamążpójściu za Maurycego nie mogło być mowy — odsłoniłoby ono do zbytku grę całą przed światem i odjęło przyszłość córce i zięciowi.
Falimirska zadumała się smutnie — nie było wyjścia z tego położenia — przegraną czuła sprawę... Łzy, nie po Maurycym, ale po marzeniach potęgi rozwianych, z oczu się jej potoczyły — poczęła płakać...
Przed wieczorem wrócił Moryś do Rakowiec, matka nań oczekiwała z niecierpliwością wielką. Siedział z nią proboszcz ks. Kaniewicz już od kilku godzin na rozmowie... Jeżeli kiedy to teraz i tutaj jego mieszanie się despotyczne do spraw cudzych przyniosło owoc pożądany. Proboszcz jasno bardzo widział całe położenie, zgadywał nawet tajemne sidła zastawione na Morysia. W początku nie chciał przestraszać Czermińskiej, szedł z wolna, przygotował ją, a że zyskiwał codzień przewagę nad jej umysłem, w końcu mógł jej odsłonić wszystko...
Według niego należało ratować Maurycego i choć część fortuny, której druga połowa była zagrożona rozrzutnością i lekkomyślnością Leosia i rodziny, co go otoczyła... Na niego wpływu już mieć nie było można — Maurycy pozostawał... należało go wstrzymać, oczy mu otworzyć — ratować.
Przelękniona matka godziła się na to...
Gdy Maurycy wszedł do pokoju blady i pomieszany — Czermińska podniosła się podchodząc ku niemu i pocałowała go w głowę.
— Czego ta kobieta przyjechała? zapytała...
Wyrażenie „ta kobieta“ w ustach Czermińskiej, która dawniej ją tak wynosiła i wielbiła — mówiło wszystko...
— Czego ona chce? dodała matka.
Maurycy milczał... Był jeszcze pod wrażeniem zrobionej mu sceny... z której niepodobieństwem się było tłómaczyć...
— Rzecz bardzo prosta — odezwał się. Pisałem do Leosia, zgodnie z radą i życzeniem mamy, o podział spadku po ojcu — a że wprzódy układ był inny... majątek miał zostać wspólnym... zaniepokoiło to ich, nie tyle dla majątku, ile dla dobrych braterskich stosunków.
— Przepraszam, że ja się w to wmieszam — przerwał ks. Kaniewicz. Stosunki mogą pozostać najserdeczniejsze, a majątek wypada rozdzielić. Będę otwarty. To są ludzie rozrzutni... majątek swój stracą, zbytek lubią — pragnienia ich nie będą miały miary ani końca.
Można się było na ludziach omylić — to się codzień trafia... Dziś widoczna jak na dłoni, że chcą zagarnąć wszystko, a pana Maurycego zrobić swym niewolnikiem...
Marszałkowa umiała sobie go pozyskać... Jako kapłan — nie chcę kwalifikować, oskarżać ani się domyślać — środków... Temu należy koniec położyć. Matka ma prawo...
— Morysiu mój! przerwała płacząc Czermińska — tak! tak! oczy mi się otworzyły za późno. Nieboszczyk miał racyę. Pochwycili nam Leosia dla majątku... Zrujnują nas — nie chcę żebyś ty ginął... Błagam cię — uwolń się od nich!! Z prawa ja ci nic nie mogę zaprzeczyć — ale z serca...
Płacz przerwał jej mowę. Moryś stał jak wkuty, z głową spuszczoną. Ks. Kaniewicz okazywał energię za wszystkich — czuł obowiązek.
— Pozwólcie mi się wmieszać — rzekł. Panu Maurycemu może dziś być trudno mówić otwarcie, ja jutro w imieniu matki pojadę.
Czermińska zaczęła proboszcza całować po rękach. Spojrzał na Maurycego. Ten stał niemy, nie sprzeciwiał się...
— Będę posłuszny w czem matka każe — odezwał się po długim przestanku — lecz rozważmy co to za sobą prowadzi... Oto rozbrat niechybny i zgubę Leosia... Nie będziemy mogli ani go ratować, ani na niego wpłynąć...
— Owszem — zawołał ks. Kaniewicz — przyjdzie na to czas, a zachowasz środki po temu; gdy zostając jak jesteś w dependencyi tych ludzi, toniesz razem z nimi. Ratunku nie ma dla was obu!...
Dajcie mi jutro jechać... Wiem, że na moją suknię kapłańską ściągnę potwarz i zarzuty intrygi. Mało mnie to obchodzi... Obowiązek przedewszystkiem... Kapłanem jestem nietylko u ołtarza i konfessyonału, alem powinien nim być w życiu całem... stróżem sumienia i doradcą...
Nie potrafimy wytłómaczyć stanu ducha Maurycego — który nie zaprzeczając więcej, nie sprzeciwiając się, milczał. Matka tylko spoglądając nań widziała chmurę na twarzy i ból, jaki się na niej malował...
— Trzeba mieć męztwo! dodał proboszcz... Z fałszywej pozycyi zbrojną ręką się wyrąbuje... Co robić? Ludzka rzecz w nią wpaść, zdobyć się należy na odwagę, by wyjść...
Godzina była spóźniona, proboszcz ze stołu zabrał swój brewiarz i chustkę, i chciał odejść zostawiając matkę z synem. Czermińska pośpieszyła za nim, chwytając za rękę.
— A zatem ojcze — jutro — jedziecie jutro?
Spojrzała na Maurycego... ten stał milczący.... mienił się, ale milczał... Proboszcz obrócił się ku niemu.
— Mam jechać? zapytał...
— Ksiądz proboszcz jedziesz od matki naszej, rzekł — ja nie mogę ani śmiem jej woli krępować...
— Jedź, proszę — dodała Czermińska.
Ks. Kaniewicz skłonił się i wyszedł, syn sam na sam z nią pozostał.
— Nie długo ja pewnie pożyję — odezwała się do niego matka — nie opuszczaj ty mnie przynajmniej. Leoś, którego tak kochałam, stracony dla mnie. Ufam, że mi serca jego nie odebrali — ale widzieć go nie mogę, ani się nim cieszyć... a obawy mam wielkie...
Nieboszczyk pracował — dodała oczy wlepiając w ziemię — nie godzi się, aby jego trud, poszedł marnie... ty przynajmniej zachowaj i ratuj co można...
Po przerywanej rozmowie, Moryś odszedł na górę, w niezgodzie z sobą, znękany, zmęczony — poruszony tak, że o śnie myśleć nie mógł. Obu ich wychowanie czyniło mało nawykłymi do użycia energicznego woli własnej. Leona pieściła matka i uczyniła egoistą posłusznym chwilowym zachciankom; Morysia terroryzował ojciec... Nie umieli teraz znaleźć drogi, ani dopatrzyć celu życia...
Maurycemu żal było tej pierwszej miłości niezdrowej, w którą on ze swej strony włożył całe młode serce i marzenia — a za tę ofiarę zyskał tylko dobrze odegraną komedyę — wziętą za prawdę. Żal mu było tej przyjaźni kobiety miłej, która go pierwsza podniosła i dała mu uczuć, że był wart coś, że mógł przywiązanie pozyskać. Stosunki nie były jeszcze zerwane stanowczo, ale zachwiane... Wspomnienie chwil spędzonych w Holmanowie i Warszawie dręczyły go, bo wiedział, że już powrócić nie miały. Rozstanie jest zawsze boleścią, chociażby kruszyło więzy... a tych Moryś nie czuł jeszcze...
Gdy zasnąwszy późno, gorączkowo, snem niespokojnym, obudził się nazajutrz o spóźnionej także godzinie, Pierzchała, który do niego zaglądał i narzucał mu się z usługami, oznajmił, że proboszcz już był wyjechał przed godziną.
Mała przestrzeń dzieliła Holmanów od Rakowiec. Gdy ks. Kaniewicz stawił się przed pałacem, służba mu dała wiedzieć, że pani jeszcze nie jest widzialną. Ksiądz proboszcz powiedział, że czekać będzie i widzieć się musi...
Zrodziło to jakiś niepokój w domu, posłano po Malborzyńskiego, który wziąwszy rozkazy od marszałkowej, nadszedł do księdza, zapytując go od niej, w jakim przybywa interesie? Marszałkowa była cokolwiek cierpiąca. Ksiądz Kaniewicz oświadczył, że interes jest prywatny i że sam o nim pomówić musi. Napróżno pan Aleksy usiłował mu wytłómaczyć, bardzo grzecznie, iż jest wtajemniczony nawet w sprawy familijne — proboszcz nie uległ.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, ukazała się marszałkowa, nieco blada, skarżąc się na ból głowy... Byli sam na sam. Księdzu nie zbywało na energii kapłańskiej.
— Przybyłem od pani Czermińskiej, odezwał się — łatwo się pani tego domyślić mogła. Pani Czermińska od zgonu męża ciągle cierpiąca, najmniejsza rzecz ją porusza... jestem zmuszony ją wyręczyć. Radaby ona Maurycego przynajmniej zatrzymać przy sobie... Pozbawiona Leona, który ma obowiązki nowe, osierocona, potrzebuje i opieki i towarzystwa syna. Chciałaby też obu widzieć swobodnymi, i dla tego rozdział majątków uważa za sprawiedliwy i konieczny. Pan Leon ma potrzeby większe... może się urządzić wedle nich i własnej woli; słuszna, by Maurycy też miał rozwiązane ręce...
Marszałkowa słuchała bawiąc się wziętą ze stolika flaszeczką, którą niekiedy do nosa przykładała.
— Jakoś się to z początku inaczej składało — rzekła, — miałam zaufanie pani Czermińskiej. Chcieliśmy mając z sobą Maurycego, przyszłym jego zająć się losem. Wychowanie jego było dosyć zaniedbane, pobyt w Warszawie byłby je uzupełnił. Spodziewam się, że co do majątku nikt nas nie posądza, byśmy go sobie przywłaszczać chcieli, lub Maurycego krzywdzić. Maurycy wspólnie żyć miał z nami i ponosić koszta... Gwałtem go sobie zabierać nie myślimy. Robiliśmy to w jego interesie... Matka ma swoje prawa...
Ksiądz słuchał z uwagą.
— Maurycy i przez ojca, rzekł, i z charakteru swojego więcej jest przygotowany do spokojnego życia na wsi...
Marszałkowa milczała, uśmiech trochę szyderski błądził po jej ustach.
— Wola matki waży wiele, a nawet dla fantazyi matki syn może coś poświęcić; lecz — dodała — należałoby dobrze się rozpatrzyć, jakie jest własne usposobienie i wola pana Maurycego, a zbytnich od niego ofiar nie wymagać...
— Zdaje mi się, że gospodarstwo na wsi u nas i życie, do któregośmy nawykli, z którem nam dobrze, żadną nie będzie ofiarą — odezwał się proboszcz...
Pani Falimirskiej nie schodził z ust uśmiech ironiczny, który poczciwego proboszcza niecierpliwić zaczynał. Zdawała się szydzić z poważnych słów jego. Westchnął.
— W tem wszystkiem, boli mnie najwięcej — odezwała się po chwili marszałkowa — rodzaj nieufności, jaki nam pani Czermińska okazuje. Był czas, gdyśmy za życia jej męża, nie lękali się dla niej narażać... gdyśmy pana Leona przyjęli — nie wiedząc jak się skończy... gotowi do ofiar. Był czas, że nam zapewniano wdzięczność — a...
Proboszcz się zniecierpliwił.
— Ale moja mościa dobrodziejko — zawołał unosząc się nieco: — państwo się nie możecie uskarżać na połączenie z Czermińskimi! Cóż u Boga! Lepiej córki wydać nie mogłaś pani...
Marszałkowa aż się z krzesła porwała zarumieniona.
— A! bardzo przepraszam szanownego proboszcza... córka moja świetniejszą partyę zrobić mogła, i dla imienia i majątku. Mam na to dowody.
— Nie idzie za tem, aby długi wdzięczności, jeśli jakie są, p. Maurycy osobą i majątkiem miał płacić — wybuchnął ks. Kaniewicz...
Marszałkowa zarumieniła się mocno, zadrżała — gniew ją porwał, ale się pohamowała zaraz.
— A zatem, dodała, przechodząc w ton chłodno-szyderski — rzeczy skończone... Nie mamy mówić o czem... Pan Maurycy postąpi jak zechce i jak mu mama każe...
To mówiąc wstała, jakby dla zakończenia uciążliwej rozmowy; ale proboszcz, którego fizyognomia nabrała kapłańskiej powagi — nie ruszył się z miejsca...
— Jesteśmy sami, pani marszałkowo dobrodziejko, jam ksiądz i przyjaciel domu... mam obowiązek przemówić tu do jej sumienia... Odebraliście matce jedno dziecię, zostawcie jej bez sporu, zgorszenia, niezgody, choć jednego syna...
Wiemy to, że pani potrafiłaś uzyskać łatwą przewagę i wpływ silny — nad Maurycym; niechciej go używać, a raczej nadużywać... Sąd ludzki jest surowy, a sąd boży, choć późny, surowszy jeszcze...
Falimirska zacisnęła usta zbladłe, twarz jej stała się straszną od gniewu i wstydu — nie odpowiedziała już ani słowa... Na nizki ukłon proboszcza odpowiedziała zaledwie skinieniem głowy, niemal wzgardliwem. Drzwi za duchownym się zamknęły, padła na krzesło, zanosząc się spazmatycznym płaczem...
Całą piersią zemsty pragnęła!


Tegoż samego dnia nad wieczorem, Maurycy odebrał karteczkę z Holmanowa. Była z dziwną obojętnością, chłodem i rezygnacyą napisana.
„Przynajmniej się pożegnać panu ze mną będzie wolno. Wyjeżdżam jutro... Może masz jakie polecenia do Leosia. Nie chcę cierpiącej mamie przyczyniać kłopotu mojemi odwiedzinami, proszę ją pożegnać odemnie, a samemu przybyć choć na chwilkę“.
Maurycy nie mógł nie oznajmić o tem pani Czermińskiej, która nie miała nic przeciwko temu, aby syn pojechał się pożegnać. Owszem kazała mu to uczynić, i spokojnym tonem biletu ucieszona, wyprawiła go zaraz po obiedzie...
Moryś jechał poruszony i z najprzykrzejszem uczuciem w świecie, rad już był wszelkich tłómaczeń uniknąć, i nie być zmuszonym raz jeszcze żegnać kobiety, którą opuszczać zawsze mu jeszcze żal było. Nie mógł się przyznać matce, ile go to kosztowało. Jechać musiał...
Z pogodną zupełnie, ironicznie zawsze uśmiechniętą twarzą, bardzo ceremonialnie przywitała go marszałkowa, udawała wesołą i obojętną.
— A! przecież byłeś łaskaw pan! jużem się prawie go spodziewać nie śmiała. Dziękuję mu bardzo. Jutro rano jechać muszę... Co każecie powiedzieć Leosiowi?
Tonem tym zmieszał się bardziej jeszcze i tak już mocno zakłopotany Moryś, wyrazów zabrakło... Cierpienie jego było dla marszałkowej tryumfem; starała się jeszcze nadrobioną wesołością je powiększyć.
— Siadaj pan... nie prędko się pewnie zobaczymy... Zdaje mi się, że dla interesów, ponieważ pana ztąd nie puszczą, chyba Leosiowi wypadnie tu przyjechać. Nawet dla widzenia matki jest to koniecznem, aby nie sądziła, że go sekwestrujemy.
— Matka pewnie bardzo mu rada będzie... ja także... rzekł nieśmiały Maurycy...
Marszałkowa usiadła niedbale... podpierając się na ręku...
— Przeproś pan panią Czermińską, że jej nie pożegnałam. Spieszę się, a w domu mam jeszcze wiele bardzo do czynienia... Kiedyż to my się zobaczymy?
— Ja się przecie Leosia i Warszawy nie wyrzekam — odezwał się Maurycy. Mieszkać tambym nie mógł — to prawda, ale mogę dojeżdżać...
— Będziemy mu zawsze radzi — ale wierz mi, panie Maurycy — mówiła z wolna — drogi nasze coraz się teraz szerzej będą rozchodziły. Leoś wchodzi w świat dla was niedostępny... Chcieliśmy właśnie, abyście szli razem... abyś korzystał z położenia, aby cała rodzina naszemi stosunkami się podniosła. To był cel mój i księcia... ale... cóż robić!...
Nie mam do pana żalu, jesteś pod panowaniem matki — c’est legitime, gdy moja przyjaźń dla niego była zupełnie... bezprawnym serca owocem. Musi więc ustąpić. Nie mówmy o tem...
Ożenią tu pana zapewne z jaką rumianą szlachcianeczką — no — i będziesz szczęśliwy pożywał z nią zacierkę i kluseczki...
Rozśmiała się.
— Przepraszam! pan byłeś do tego stworzony...
Milczał Maurycy... spuścił oczy...
— Zaproś mnie choć na wesele! dodała.
— Ja się żenić nie myślę — zamruczał.
— Ale pana ożenią! O! mówiła żywiej coraz: posądzono nas, mnie, proboszcz wasz dał mi to do zrozumienia wyraźnie, że miałam zamiar opanować, uwieść pana Maurycego... Przecież wiesz pan najlepiej, że sam mi ofiarowałeś się żenić, żem to odrzuciła... Gdybym polowała na majątek wasz... mogłam go mieć... idąc za was...
Ale być spotwarzoną to dola kobiety co kocha szczerze i bezinteresownie... Ja, com się chciała dla was poświęcić, aby wyciągnąć z tego... wiejskiego błota... z tej dziury, w której gnić będziesz...
Bóg z wami, każdy wybiera to z czem mu lepiej...
Maurycy odpowiedzi nie znajdował... Jakby z litości nad nim, jakby ażeby żal zostawić po sobie, podniosła się marszałkowa, wyciągając doń ręce obie...
— Morysiu! zawołała dawnym głosem, w którym drżało wzruszenie, tremolo wielkiej siły: Morysiu! bez gniewu... chodź tu... pożegnajmy się jak dobrzy przyjaciele, których zawistne rozdzielają losy... chodź! uściśnijmy się — bądź zdrów...
Efekt ten teatralny — sprawił, że biedny Maurycy powróciwszy do domu, jak szalony chodził dzień cały... Matka napróżno usiłowała z niego słowo wywołać; widać było, że bolał, że mu żal okrutny serce ściskał...
Odjeżdżająca, strzałą Parta — niezapomnianą, zwycięzką, raniła go śmiertelnie...
Ją konie niosły ku Warszawie...
Jak wiele kobiet, dla których u życia schyłku, intryga, walka, zajęcie jakieś gorączkowe stają się potrzebą, warunkiem egzystencyi, — Falimirska czuła się w swoim żywiole. Przez całą drogę snuła i układała plany... nie dała wcale za wygraną — owszem, zdało się jej, że teraz dopiero rozpocznie bój zwycięzki. Przekonana była, iż Maurycy nigdy o niej nie zapomni, że się nie oprze urokowi wspomnienia, jaki mu zostawiła po sobie...
Rozgorączkowana przyjechała z góry już zakreśliwszy sobie, co ma mówić i jak postąpić. W domu nie zastała Leonowstwa, oboje byli w teatrze z hrabią Teofilem; książę tylko, który pielęgnował małą gastrytę, znajdował się w domu, a że z nią nawet na ogrzany kaloryferem korytarz lękał się wychodzić, natychmiast kazał prosić do siebie...
— Moja ty droga męczennico! zawołał idąc na powitanie — cóż nam przywozisz?...
Spojrzał jej na twarz, drogą zarumienioną i nową świeżością odmłodzoną.
— Jaka ty jesteś nieśmiertelnie śliczna! dodał z uniesieniem. Siadaj! a Moryś? masz go?
— A! nie, matka trzyma go jeszcze przyszytym... ale — oderwiemy go od niej — bądź spokojny... Na teraz nietylko jego nie przywiozłam, ale jeszcze Leona, ze stosownemi instrukcyami, muszę wyprawić do Rakowiec.
Cóż to jest?
— No — nic — chcą się nam wyrwać... Mais ils ont affaire à forte partie. Porwali się na nie swoją rzecz! Cierpliwości tylko — cierpliwości...
— A! z ciebie Machiawel prawdziwy! rozśmiał się książę — moja ty śliczna. Ja się ciebie nie pytam już, bo wiem, że co ty zrobisz, co pomyślisz, będzie dobrze...
— Mam nadzieję! potwierdziła zamyślona... Wprawdzie nie przyjdzie to bez trudu. Czermińską opanował proboszcz miejscowy, mamy do czynienia z sutanną... lecz nie rozpaczam, że na swoim postawić musimy.
— A Moryś? spytał książę.
— Moryś jak Leoś, oba słabi są, obudwoma trzeba kierować, potrzebują silnej dłoni... Moryś...
— Zakochany zawsze!
Uśmiechnęła się marszałkowa.
— Będzie zakochany teraz — odezwała się nieopatrznie — więcej niż kiedykolwiek... Przekonałam się, z tą miłością nawet matka walczyć nie może. Jestem go pewna... ale...
— Ale co?
— Muszę iść systematycznie do celu — rzekła jaśniej się nie tłumacząc marszałkowa. Leona trzeba koniecznie wyprawić do matki i brata...
Entre nous! szepnął książę z dziwnym uśmieszkiem starego satyra — uczynisz tem znakomitą przysługę Teofilowi, który szaleje za Felicyą... Mąż ten mu przeszkadza...
— A ja mu też pomagać nie myślę! przerwała marszałkowa.
Książę nic nie odpowiedział, po chwili nachylił się jej do ucha.
— Teofil go do gry wciągał. Mówią, że Leon już mu przegrał ze sto tysięcy...
Brew marszałkowej namarszczyła się. Spojrzeli sobie w oczy...
— Felicya — mówił książę cicho — przyznaję się, żem tego nie przewidywał — bo zdawała się kochać Leona — robi się zalotną, i na Teofila spogląda okiem wcale — powiadam ci — nieobojętnem.
— A! to tam najmniejsza! przerwała marszałkowa — a! gdyby biedne dziecię, znudzone, raz w życiu miało fantazyę jaką? Mój książę... czyż nam się godzi być tak surowymi?...
— Tak — ale skandalu unikać — konieczna...
— Zapewne...
Zaczęli szeptać między sobą po cichu, gdy Felicya, strojna niezmiernie, prześliczna, roztrzepana, z uśmiechem na ustach, wbiegła szukając matki, o której się dowiedziała... i rzuciła się na szyję. Za nią szedł piękny Leoś — i — nieodstępny hrabia, którego zaproszono na herbatę po teatrze... Powitanie było serdeczne, a że Felicya potrzebowała się przebrać, chwyciła matkę z sobą, szepcząc jej do ucha... Gdy wychodziły z pokoju, zwróciła się ku hrabiemu tajemniczo, i pogroziła mu na nosku figlarnie.
Leoś opowiadał już coś księciu i cały był zajęty świetnem przedstawieniem „Lukrecyi“.
Spojrzawszy nań, poznać w nim było łatwo zupełnie już do miejskiego i pańskiego żywota znałogowanego człowieka, który w innej atmosferze żyćby nie mógł. Strój, który go wielce zajmował, wytworna powierzchowność, formy czyniły go ideałem miejskiego eleganta... dbałego o to, aby najmniejszy dyssonans toaletowy, nieprawidłowy akcessoryjny dodateczek, nie psuł harmonii pięknego jej obrazka.
Począwszy od starannie utapirowanych włosów, rozdzielonych, upomadowanych, zafryzowanych z lekka, aż do lakierowanych bucików od najlepszego kunsztmistrza obuwia, wszystko w nim było dobrane, wyświeżone, eleganckie, niepospolite i drogie... Leoś zawsze lubił być paniczykowatym, teraz wyglądał pańsko. Na palcach jego połyskiwały rubin ogromny i olbrzymi turkus, dewizki były robione w Rzymie na wzór jakichś starożytnych łańcuchów, szpilkę miał z jednego brylanta, który kilkaset rubli kosztował, choć nie był najpierwszej wody, wzrost za to miał wspaniały. Chusteczka którą pot ocierał była batystowa i najmodniej przystrojona cyframi z hrabiowską koroną. Kto ma dużo pieniędzy, ten w sklepach zawsze prawo ma do pereł dziewięciu niezaprzeczone.
Powierzchowność ta Leosia odpowiadała wewnętrznej jego metamorfozie... Pieszczoszek, przy księciu stał się sybarytą, a sybarytyzm ten w jego pojęciu należał do dobrego tonu i miał go podnosić.
Znano już w Warszawie Leosia z tego aż do śmieszności posuniętego, aż do rodzaju pedantyzmu — zniewieścienia... Zajęty sobą, zmuszony też harmonizować z żoną, która się stała najpierwszą elegantką, nie myślał i nie zajmował się niczem tylko powierzchownością swą, tem co ją otaczać i podnosić miało, i tworzeniem sobie coraz nowych przyjemności dystyngowanych.
Nie mając się czem w towarzystwie odznaczyć — jaśniał tem, że był królem mody, że jego ubranie, liberya, konie, powozy — dom, stół, wzorem być mogły i nie powstydziłyby się ani Londynu, ani Paryża. Co tylko nowego moda wymyśliła gdziekolwiek, Felicya i on mieć natychmiast musieli, wcale nie pytając o cenę. Kupcy z przyjemnością dostarczali czego zażądano, gdyż płacono nie targując się, nie prosząc o kredyt.
Nic mocniej zaboleć nie mogło oboje państwa, jak gdy ktoś ich uprzedził z nowością, prześcignął elegancyą. Zmieniano też powozy, konie, wszystko w domu co było starszem i już spowszechniało.
Leoś, dzięki znajomości z hrabią, który go wyraźnie podszczuwał, i z łaski innych przyjaciół, którzy z niego korzystali, pomnożył liczbę swych fantazyj, kilku nowemi kosztownemi... Starożytna broń i sprzęty stały się passyą... A że znajomości wielkiej w tym przedmiocie nie miał, płacił drogo rzeczy i nieładne i jawnie podrabiane, co go na stratę i śmiech narażało. Ponieważ drudzy mieli konie rasowe, Leoś roznamiętniał się do koni i przepłacał je... Naostatek ponieważ gra gruba dobrze stawiła człowieka, grał i przegrywał z uśmiechem i lekceważeniem, które mu jednało serce tych, co go ogrywali.
Szacowano go niewiele, śmiano się z tych dorobkiewiczowskich fantazyj po cichu, ale go lubiono. Pieniędzy pożyczał łatwo, nie dopominał się prawie nigdy — karmił dobrze, dowcipem nikogo nie raził. Kobiety szczególniej przepadały za nim... Przezwano go Nabobem za kulisami, dokąd hrabia nie omieszkał go wprowadzić.
Leoś kochał żonę — młodzieńczą namiętnością raczej, niż sercem; uśmiechano mu się i dawał się po trosze bałamucić. Żona nie wiedziała o tem z początku, ale usłużny hrabia nie omieszkał jej o tem zawiadomić. Nie robiła mu, jako bardzo praktyczna, wymówek żadnych, bo powiedziała sobie, że ją to uczyni swobodniejszą. Serca, jak matka, nie miała — a świata używać swobodnie pragnęła mocno. Hrabia miał dosyć łaski — był to „dobry kuzynek.“ Leoś się z tego uśmiechał, nie widząc w tem nic złego... nie był zazdrosny wcale. Nie przypuszczał też, aby ta galanterya miała być dla pożycia małżeńskiego groźną, i pochlebiał sobie, że hr. Teofil z nim walczyć w sercu kobiety nie może. Zapomniał i nie wiedział o tem, że niewiasty miewają kaprysy, i że zręczny brzydal niebezpieczniejszy jest od głupiego Antinousa... Leosiowi tego dnia nie ogłoszono jeszcze wyroku; nazajutrz dopiero książę się podjął zwiastować mu co go czekało.
Pierwszego wieczorku marszałkowa opowiedziała mu tylko o matce, że jest nie bardzo zdrowa, że tęskni, że Morysia od siebie puszczać sobie nie życzy i t. p. Zręczna kobieta nie okazała najmniejszego żalu do niej, ani do brata swojego zięcia.
Rano po śniadaniu, które się z całą możliwą formalnością odbywało w sali jadalnej, zastawiane tak obficie, aby się potem przysmakami porzuconemi, które nigdy nie wracały do śpiżarni — służba rozkoszować mogła, — książę wziął Leosia do siebie. Jemu powierzone było przygotować go do podróży i dać mu instrukcye stosowne, które marszałkowa miała potwierdzić i wyjaśnić.
Zapalili cygara, i Leoś poczynał już mówić o ogierze Sanguszków, którego targował, za którego żądano tylko tysiąc dukatów, i który miał furorę zrobić w Warszawie, gdy książę stanąwszy przed nim, przerwał mu.
— O tem potem, mój Leosiu — mam z tobą do pomówienia... Wybadałem marszałkową... zdaje mi się, że ratując tego biednego Morysia i dla własnych interesów należałoby ci pojechać do Rakowiec.
Leon, któremu się wcale nie chciało ruszać z Warszawy, zmarszczył się mocno...
— O! aż jechać samemu! zawołał — zmiłuj się książę — jechać!
— Na krótko, ale należy — matkę tam jakiś ksiądz proboszcz wziął w kuratellę — kobieta znękana, nie młoda, chora, daje się powodować, i Morysia bałamucą...
Maurycy powinien się był dla familii poświęcić — to była rzecz postanowiona. Wszystkie rodziny, które się chcą dźwignąć, zawsze tak postępowały, że młodszych oddawały do klasztoru lub tworzyły im uczciwe, ale podrzędne pozycye. Na nieszczęście majoratów nie mamy — ale je w ten sposób zastępowano. Moryś tu z nami, mógł prowadzić życie bez troski, szczęśliwe, swobodne. Chcą go zamurować na wsi. Matka życzy sobie majątek podzielić. Na takiej stopie jak teraz domu utrzymać nie będzie podobna — zważ... Zniżyć gammę, jest to się potępić, obwinić o nieopatrzność — spaść w opinii. C’est chose grave. To kwestya dla ciebie żywotna...
Matka cię zawsze preferowała, kocha cię, słuchała — dosyć, żebyś się pokazał tam, przemówił — a zwyciężysz. Maurycy — ja to wiem — czeka tylko na to, ażebyś go wyzwolił. Trzeba jechać, działać, wyrwać go ztamtąd i niedopuścić działu. Morysiowi tu życie tak się urządzi, że będzie szczęśliwy... daję ci na to słowo.
Nie powiedział więcej. Leoś siedział zamyślony i chmurny, bawiąc się dobytą chustką, którą miął i tarł niemiłosiernie. Argumenta księcia były przekonywające, ale wyjazd z Warszawy równał się dla Leosia wygnaniu, rozrywał jego życie tak ułożone przyjemnie... psuł mu kombinacye... był ofiarą, a chłopak wcale do ofiar nie miał skłonności.
— A! to, przyznam się — rzekł cicho — to rzecz okropna... Czyżby to listami nie można zastąpić?
— Zlituj się — któż co robi przez listy? Listy służą do przynoszenia złych wiadomości, nigdy do sprowadzania dobrych. Listy? posły? ty wiesz, że to środki zwłoki... to się nie zdało na nic. Jechać potrzeba koniecznie.
— A! koniecznie! westchnął Leoś — koniecznie — ale nie zaraz...
— Owszem, sądziłem, że jak najrychlej... dodał książę. Później być może po czasie. Morysia słabego, bo słaby jest, zbałamucą; matka da sobą zawładnąć, każda chwila droga...
— To okropna rzecz! trąc czoło ręką zawołał Leoś — nie byłem do tego przygotowany...
Gdy to mówili, weszła niby z interesem do księcia marszałkowa, zobaczyła Leosia i zapytała.
— Cóż to Leoś siedzi tak chmurny? o czem mówicie tak seryo?...
— Niech sobie mama wystawi! przerwał siedzący na kanapie Leon. Książę się mnie chce pozbyć i wyprawić do Rakowiec. Po co? dla czego? nie rozumiem. Jak gdyby Morysiowi nie można kazać tu przyjechać, do mamy jabym napisał tak czule, tak przekonywająco.
Marszałkowa spuściła oczy.
— Już to, wiesz co, Leosiu — odezwała się — choć mi ciebie bardzo żal, ale bodaj że to jest koniecznością — Maurycemu grozi to, że go oplączą, zbałamucą, i że my też stracimy w nim brata. Matka się dziwaczy... chce podziału... Do czego ten podział? Maurycy mi się po sto razy poprzysięgał, że się nie ożeni.
Trzeba żebyś jechał Leonie, ale trzeba ażebyś jechał z mocnem postanowieniem, z energią, i nie dał się tam niczem zmiękczyć. Matka cię posłucha... Morysia zabrać koniecznie i przywieźć go... Malborzyńskiemu dać plenipotencyę... matce zostawić Rakowce naturalnie — nie tykając ich za jej życia...
Jeżeli ks. Kaniewicz, który sobie tony tam daje osobliwsze, mentorskie jakieś... zechce ci się przeciwić, wystąpić ostro przeciw niemu. Matce można innego kapelana, pobożnego człowieka znaleźć, któryby się do naszych interesów nie mieszał...
Tak, zasiadłszy, poczęła coraz się ożywiając mówić marszałkowa. Leoś słuchał, niewiadomo czy biorąc to bardzo do serca, czy myśląc o czem innem, ale smutny był i pogrążony w sobie. Napróżno się go starano zając tem, ożywić — przyszłość mało go obchodziła, a psuło to dzień obecny, dla niego najdroższy.
Książę i marszałkowa postrzegli, że mimo najsilniejszych argumentów, pozostał zafrasowany i chłodny. Trwało nawracanie dobrą godzinę, a pani Falimirska wyszła postanowiwszy żonę na niego nasadzić, jak mówiła, ażeby ta do podróży go skłoniła. Felicya miała pewną przewagę nad mężem — a marszałkowa nie wątpiła, że choć Leoś jej nie zawadzał, będzie rada na jakiś czas uwolnić się od niego i być zupełnie swobodną.
Jakoż, już rozpocząwszy wprzódy namawianie córki, znalazła ją tego rana przygotowaną do czynnego działania.
Ma chérie, odezwała się do niej matka... i o to mi chodzi, ażebyś ty trochę odetchnęła, Leoś jest bardzo miły, ale trochę nudny... monotonny i bardzo sobą zajęty. Przyznaję chętnie, że nie zazdrośny, ale zawsze jednak patrzy i słucha. Trochębyś odetchnęła. Nawet, powiem ci z doświadczenia, to żywszą miłość obudzi w nim. Więc ze wszech miar, niech jedzie...
Felicya dziecinnie, naiwnie popatrzała matce w oczy, i rzuciła się jej na szyję nic nie mówiąc, całując ją za to, że tak dobrze odgadła jej myśli. Nie powiedziała nic, ażeby nie powiedzieć nadto... lecz widać było, że pozbycie się na czas jakiś Leona pożądane było...
Tegoż dnia, gdy się sami znaleźli, Felicya rachująca na skutek nieochybny swych pieszczot, przymilając się, głaszcząc, szczebiocząc, poczęła na męża nastawać, by do matki jechał, głównie dla tego, aby nie pomyślała, że jest opuszczona i zapomniana, i żalu za to do niej nie miała.
Nalegania te ze wszech stron się powtarzające, na słabym Leonie uczyniły wrażenie konieczności posłuszeństwa... Powiedział ziewając, że pojedzie.
A że go to nudziło — począł zaraz o Sanguszkowskim koniu; żona zaś, której koń nie bawił, skorzystała z tego i wtrąciła o bransoletach i naszyjniku, który chciała mieć, ale to — koniecznie. Roztrzpiotała się rozmowa... Stanęło na tem jednak, że gdy Leoś wychodził, kazano mu dać słowo — iż jedzie.
Podróż teraz dla pana Leona była niezmiernie ważną sprawą.
Tegoż wieczoru, faworyt pański, jego najmilszy sługa, kamerdyner, a raczej zausznik — niejaki pan Symforyan Żygrzyński — został do narady wezwany. P. Symforyan, którego nastręczył Monti, niegdyś kamerdyner Radziwiłłów którychś, po śmierci ostatniego swojego pana był do wzięcia właśnie — za drogie pieniądze zdobył go Leoś, ale człowiek był nieoszacowany. W pokoju można go było wziąć za niedobrą kopię salonowego eleganta, miał na palcu turkus trochę mniejszy tylko od tego, który pan nosił, ubierał się modnie, a co do buty i złego tonu przechodził mistrza...
Powtarzamy, był to człowiek nieoszacowany. Można mu było pieniądze powierzyć i regestra, które umiał tak utrzymać, że w nich nigdy widać nie było oszczędności, jakie sobie z nich zachowywał. Śmiały, roztropny, honor pański utrzymywał świetnie, wiedział gdzie sypnąć, nie dał sobie imponować, a formy i zwyczaje znał tak, że mógł za mentora służyć. Można się nań było spuścić z ubiorem, doborem krawatu, szpilki, rękawiczek... Pamiętał o wygodach... W delikatnych sprawach, wymagających dyskrecyi, nigdy się nie dał za język wyciągnąć. Słowem, była to perła kamerdynerów — człowiek, jak wyżej dwakroć powiedziano, nieoszacowany — a zarazem nieznośny.
Był bowiem dumny, opryskliwy, i wysoko się nosząc z sobą, co kilka dni za służbę dziękował. Skutek tego był zwykle taki, że otrzymywał prezent piękny i zostawał na miejscu. Niemniej powtarzało się to przy najdrobniejszej okoliczności...
Bez pana Symforyana podróż w dzikie owe kraje była niepodobieństwem. Trzeba się było poradzić z nim seryo — i poczynić przygotowania. Symforyan posłyszawszy o projekcie, cały się wstrząsł. Mnogie węzły i jego łączyły z brukiem Warszawskim: miał tu swe damy, w których się po trosze kochał, miał swą partyę, bo grywał, zresztą stół był doskonały... a Symforyan podróży w ogóle nienawidził.
Leoś dał mu do zrozumienia, że to jest nieuchronnem. Przybrał minę nader zamyśloną i posępną.
— Jest to, proszę grafa (tytułował go już tak od początku i Leoś się nie sprzeciwiał) — jest to rzecz trudniejsza niż się zdaje. Tak powiedzieć: jedziemy, to łatwo... ale panu grafowi się tak wyrwać z jego delikatnem zdrowiem i przyzwyczajeniami... ho! ho!...
Ale najprzód, proszę grafa, toż my powozu do podróży nie mamy! A tak! To powozy do miasta, a do drogi ani jednego... Przecie mnóstwo rzeczy trzeba pozabierać...
A tak, ciągnął dalej widząc, że Leon go słucha z uwagą — a tak. Na wsi będzie wszystkiego brakowało — to wiadoma rzecz... Do ubrania, do negliżu, pościeli, toaletowe przybory... a i bez śpiżarni podróżnej też nie ruszyć! To się tak zdaje... Wybór sam... ogromne zadanie! Po karczmach, po pocztach obrzydliwości — w gębę nic wziąć nie można.
Trzebaż żeby powóz to dźwignął... no — i służącego, bo się bez niego nie obejdziemy — ja sam pakować nie mogę, jak grafowi wiadomo, że to sobie wymówiłem, tylko dojrzę.
Zamyślony Leon, bąknął tylko:
— Cóż zrobimy z powozem?
— Kupić trzeba — to nie ma rady, i to taki, żeby go raz wraz nie smarować, żeby się osie nie łamały, żeby i pan i ja też wygodnie siedział...
— O powozie ja dziś pomyślę — dodał Leon — a waćpan zawczasu myśl o wyborze... Jedziemy jutro lub najdalej pojutrze.
— Zaledwie na pojutrze będziemy gotowi — rzekł Symforyan — sama bielizna rzecz ważna... Musimy jej tyle wziąć, aby nie prać na wsi, bo nam ją zdezolują, a to przecie droga rzecz i bez niej nie stąpić... Ile pan myśli zabawić z podróżą? bo ja to wiedzieć muszę...
— A no — parę tygodni — rzekł Leon ze smutną rezygnacyą.
— Dwa tuziny koszul... mruknął Symforyan, potrząsając głową...
Leon nie miał ochoty do dłuższej rozmowy — i kamerdyner wyszedł wzdychając do progu, za progiem przeklinając... Cały ten dzień chodził po wszystkich kątach, siejąc niepokój i gotując się do podróży, robiąc notatki, ściągając wszystko co tylko jakimkolwiek wypadkiem przydać się mogło.
Leonowi nie dawał spoczynku nawet w salonie, dowodząc swej gorliwości i nieustannemi trapiąc go pytaniami.
Wieczorem wtoczono powóz kupiony, śliczną małą angielską bryczkę, ze trzema kozłami krytemi, z mnóstwem waliz i schówek, elegancką, oryginalną i assekurowaną, że najstraszniejszą podróż, choćby przez pustynie kamieniste, wytrzymać może.
Pan Symforyan znalazł ją za małą i krytykował mocno — lecz zrezygnować się musiał. Podbiła jego serce tem, że osie zamknięte same się zalewały oliwą, będącą w rezerwuarze, i że smarować jej nie było potrzeba.... I to przemawiało za nią w oczach kamerdynera, że była angielska, a dla wyrobów Wielkiej Brytanii miał poszanowanie...
Pakowano cały dzień w dziedzińcu, pakowano w pokojach, latano po wschodach, ciągle się coś przypominało; pan Leon sam nieustannie poddawał niezbędne rzeczy do zabrania, a niezbędnem było wszystko, czego używać nawykł, a pozbawiać się nie chciał. Bryczka tak została przeładowana, że nie było w niej próżnej kieszonki, bo pan Symforyan też nie mógł się obejść bez bardzo wielu rzeczy, garderoby, przyborów toaletowych, bielizny i t. p.
— Piekielna to rzecz, panie grafie — te podróże, gdzie kolei żelaznych nie ma — westchnął na odjezdnem. Gdyby przyszło je częściej odbywać, słowo honoru — choć jak jestem przywiązany, a za służbę bym podziękował.
Leoś, podzielał zupełnie zdanie jego, i nie rzekł ani słowa...
Gdy nadeszła odjazdu godzina — wszyscy go żegnali najczulej; przybył i hrabia Teofil, i Monti. Żona mu się uwiesiła na szyi, ale tyle oczu patrzało na nich, iż się z czułości wybuchem wstrzymać musiała.
Książę mu szepnął na ucho:
De l’energie, mon cher, beaucoup d’energie. Que diable! Vous êtes le chef de la famille! Ne vous laissez pas fléchir...
Mówiono mu to tyle razy, iż Leoś do noclegu, ciągle sobie sam powtarzał, iż wiele, wiele energii rozwinąć musi.
Ponieważ przypominał sobie dom matki, a niewygody w nim się obawiał pan Leon, postanowione zostało, iż pan Symforyan z ostatniego noclegu zostanie przodem wyprawiony, aby mieszkanie i wszystko co było potrzeba przygotował. Zgodził się na to kamerdyner. Było to naturalne, boć Leoś musiał tam znaleźć do czego był przywykły, aby napróżno się nie męczyć prywacyami niepotrzebnemi.
Nikogo nie było w Rakowcach, oprócz starej Czermińskiej i panny Damianny, gdy pocztowa bryczka, na której wśród waliz i tłómoczków siedział z dogasającem cygarem hawańskiem p. Symforyan — zatoczyła się, nie przed folwark, ale wprost przed ganek dworu.
Kamerdyner widokiem rodzinnego gniazda swojego pana zgorszony był niezmiernie. „Ale to — szatra!“ rzekł w sobie oburzony.
Przez okno wyglądająca panna Damianna, nie wiedząc kto to był, trochę przelękła wyszła powoli. Nagromadzone na bryce walizy przerażały ją. W sieniach spotkawszy tak wytwornie ubranego i przyzwoicie się prezentującego mężczyznę, bardzo nasępionej twarzy, wzięła go za jakiegoś gościa, i krygując się zabierała się wprowadzić do salonu, gdy p. Symforyan impetycznie i bardzo szybko odezwał się:
— Hrabia Leon przybywa... wysłany jestem przodem, aby tu przygotować wszystko na jego przyjęcie. Proszę mi kazać pokazać appartament.
W tem oświadczeniu było coś tak nadzwyczajnego, zdumiewającego, dziwacznego, że panna Damianna, acz osoba wielkiego i wielostronnego doświadczenia, otwarła usta szeroko i — zaniemiała.
Mocno tem zniecierpliwiony pan Symforyan, powtórzył interpellacyę, i dodał z przyciskiem:
— Tylko prędko, bo ja nie mam czasu czekać — i proszę o ludzi do zniesienia waliz...
Nie mogąc sama w tak ważnym przedmiocie nic rozstrzygać, panna Damianna wystraszona, przebąknąwszy, że prosi poczekać chwileczkę, pobiegła, za głowę się chwytając, do pani.
Ze strony syna, przybywającego do rodzicielskiego domu, było w tem coś niemal obrażającego. Czermińska zmieszała się, rozpłakała, i zdając wszystko na pannę Damiannę, sama się modlić zaczęła.
Pan Symforyan wstrzymany w sieni, chodził po niej w humorze okropnym, mruczał i klął.
Ukazała się panna Iamianna.
Nie było innego appartamentu, tylko pokój gościnny z przedpokoikiem na górze... Wszedłszy tu skrzywił się kamerdyner, wyrażając się bez ogródki, że u nich lepiej lokaje są pomieszczeni. Panna Damianna drżąca nie miała odpowiedzi na to, łzy się jej już w oczach kręciły. Jędrka i stróża posłano po tłómoki.
Kamerdyner kwaśny, zbliżył się do stojącej kuzynki.
— Proszę pani — odezwał się z dumą — a dla mnie pokój?
Nowa wynikła trudność i nowe nieukontentowanie, bo pokój nie mógł być gdzieindziej jak na folwarku.
— Niechże to dyabli biorą — zamruczał przybyły — z temi szlacheckiemi dziurami...
Może przez zemstę za to nieposzanowanie godności swej, pan Symforyan nie szczędził wcale panny Damianny. Brakło mu lavabo, nie było stolika, łóżko było nie do spania, zapotrzebował trzech dywanów... W domu powstał zamęt straszny i bieganina nieznośna, pannę Damiannę rozbolała głowa.
Symforyan był nieubłagany.
— Niech znają! mówił w duchu...
Z wielką biedą urządził się pokój dla pana Leona, który kamerdyner znajdował chlewem nieznośnym — ruszając ciągle ramionami i plując — gdy — jakby sobie co przypomniał, nagle popędził za odchodzącą panną Damianną.
— A! proszę-no pani — zawołał — to niedosyć. Pan jest zdrowia bardzo delikatnego i ma swoje nawyknienia. Proszę mi darować, ale ja o wszystko dbać muszę, bo żeby miał co jeść i pić, tak jak on przyzwyczajony...
Pannę Damiannę, która z razu płakała, zaczynało to gniewać.
— Cóż tedy potrzeba? spytała.
— Jakie u państwa wino jest? może prawdziwego Bordeaux nie ma? Za napój pije Chateau Margot... a i Sherry potrzebne, i szampańskie, i stare węgierskie. Z rana do śniadania jaja świeże i bifsztyk krwawy po angielsku... śniadanie drugie o pierwszej, obiad po szóstej. Chleba my czarnego nie jemy. Doktor panu zakazał. Świeże pieczywo codzień. Z rana herbata... kawę mokkę po obiedzie mieć musi, bo innej on w gębę nie weźmie...
Mówił to jakby naigrawając się ze starej panny, na którą pogardliwie poglądał, mierząc ją od stóp do głowy impertynenckiemi oczyma. Rozgniewana już, odeszła nie odpowiadając słowa, w salonie rozpłakała się znowu i siadła otrzeć łzy, wreszcie powróciła do Czermińskiej tak poruszona, że mówić nie mogła... Nie wiedząc co się stało, zlękła się mocno wdowa; lecz ochłonąwszy nareszcie, panna Damianna, choć po krótce, opowiedziała jej znalezienie się głupiego sługi...
Czermińska, skłonna teraz do płaczu, zaczęła płakać także; ale w jej charakterze było — czego dała dowody — że umiejąc cierpieć, przywiedziona do ostateczności, umiała się też oprzeć gwałtownie. Zuchwalstwo sługi, nie bez wiedzy syna popełnione — oburzyło ją mocno.
Podniosła ręce do góry.
— Wszystko to ciężkie grzechy moje! za które Bóg karze — zawołała — niech będzie pochwalone Imię jego, niech będzie błogosławiona dłoń co chłoszcze... Stań się wola Twoja...
Po chwili odezwała się do kuzynki:
— Nic się nie troszcz... niech będzie tak jak na dzień powszedni...
I ręką zamachnęła w powietrzu.
To przygotowanie całe do przyjazdu Leona, źle usposobiło matkę... ale ten syn był jej ulubieńcem przez długie lata, dla niego poświęciła wiele... i nikt w świecie wagi tych ofiar nie wiedział. Ludzie się zwykli przywiązywać do tych, dla których cierpieli, którym wiele uczynili. Pomimo przykrego wrażenia, wzruszona była Czermińska... Miała go zobaczyć znowu i uścisnąć...
Przyszło jej na myśl mimowoli, że nie przybywa darmo, że go wysłano... i ulękła się własnej słabości. Chciała mieć Maurycego przy sobie, przygotować go na swojego opiekuna i obrońcę.
Jakże się zmieniły te czasy, gdy Leoś dla niej był wszystkiem — a Moryś niemal obcym! Z załamanemi rękami zaczęła się przechadzać po pokoju, i — uciekła do modlitwy! Nawykła teraz była szukać w niej ratunku.
Wyglądano Maurycego; szczęściem nim Leoś nadjechał, on powrócił. W progu czekała nań z zawiadomieniem panna Damianna, ze skargą, ze łzami, i zaprowadziła do matki... Moryś także zmieszany był i zaniepokojony przyjazdem Leona. Od wyjazdu marszałkowej, walczył on z sobą — i nie umiał się rozbratać z myślą powrotu do Warszawy, dokąd go namiętność rozbudzona na nowo na odjezdnem, ciągnęła. Na próżno się bronił tej słabości — kobieta ta panowała nad nim.
Nie wiedział jeszcze z czem Leon przyjeżdża, ale znał matkę i jej wstręt do marszałkowej — niechęć i opór przeciw wyjazdowi swemu. Sam dobrze nie wiedział co pocznie. Matka stanęła przed nim, i drżąca pocałowała go w czoło.
— Morysiu! odezwała się — rachuję na ciebie, że ty mi zostaniesz. Jam sierota. Gdy umrę — czyń co zechcesz, ale mi dotrwaj póki żyję...
Zapłakała, zamilkli.
Późno w noc nadjechał Leoś; oczekiwano na niego...
Zepsute to było chłopię — lecz w niem jeszcze biło serce wspomnieniem lat ubiegłych i miłością dla matki. Na progu domu, na chwilę przynajmniej zdołał zapomnieć o sobie i ze łzami niemal rzucił się do kolan matki. I ona powitała w nim dawniej jedynie ukochane dziecko... Był to moment jasny — ale moment tylko. Tak odzywają się serca, nawet u zupełnie zepsutych ludzi... lecz wzruszenie długo nie trwa i wraca samolubstwo, które raz wzięło w posiadanie człowieka... Leon rozweselił się, roztkliwił i matkę oczarował. Była mu wdzięczna, że jej przywiózł siebie, że o niej pamiętał — zapomniało się wiele, a przebaczyło wszystko.
Leon opisywał swe szczęście, chwalił się swem powodzeniem, mówił o sobie, opowiadał swe tryumfy — cały niemal wieczór zabrały te apologie i przechwałki których słuchano w milczeniu.
Wieczerza, którą podano, przypomniała dawne czasy, starego Czermińskiego. Na widok jej przyszło na myśl staruszce znalezienie się kamerdynera i odezwała się do syna:
— Przepraszam cię Leosiu — twój służący żądał tu dla ciebie jakichś extraordynaryjnych rzeczy, których my nie mamy, aniśmy do nich przywykli. Nie mogłam cię przyjąć inaczej...
Leoś się zarumienił, domyślając co Symforyan zbroił, przepraszał bardzo; ale — w istocie nawykły teraz do innego sposobu życia, jeść nie mógł, wina skosztował i odstawił... Wstał niemal głodny... Nie mówiono o tem więcej. Po wieczerzy rozmowa znowu przeciągnęła się długo, lecz nie tknięto nic draźliwego... Czermińska się uspokoiła...
Późno wyszli z sobą obaj bracia, do mieszkania przygotowanego na górze, które Symforyan wyelegantował, wykadził, wyświeżył. Stał tu już ze skargą i narzekaniem na ustach, gdy Leon domyślając się tego, dał mu znak, aby zamilkł, odprawił go na spoczynek — a sam z Maurycym pozostał...
Do tego posłannictwa energicznego, na jakie go przeznaczono, Leon nie był usposobiony. Maurycy miał więcej w charakterze energii, a złamana bolem Czermińska mogła też w każdej chwili wybuchnąć. Jak wszyscy słabi i znękani, dopiero w rozpaczliwej ostateczności zbierała się na siłę... Leonowi tego dnia nie przyszło nawet na myśl rozpoczynać walkę, uległ wrażeniu jakiego doznał, pieszczone dziecko, zepsute, niemal odrodziło się tą miłością, którą mu się poruszyło serce...
— Przyjechałem do was — rzekł do brata — aby matkę i ciebie zobaczyć... Opuściliście mnie....
— Chyba ty nas...
— Nie — ja przynajmniej chciałem cię mieć z sobą... i pragnę tego...
Maurycy jednem słowem odpowiedział:
— Matka...
Zmilczał Leon i rozpoczął o swem życiu...
— A! wierz mi, odezwał się do brata — nie ma jak życie w tym świecie ludzi dobrego wychowania, w tych sferach, w których się zapomina, że inne istnieć mogą... Świat to idealny... raj, mój Morysiu... Płynie się jak w dzień po źwierciedle jeziora, które niebo odbija, wśród woni, śpiewu, uśmiechów... Żadna nóta dysharmonijna nie razi — żadne obejście szorstkie nie draźni... Wierz mi — ja przez miłość dla ciebie, pragnę cię w te sfery wciągnąć...
Moryś pomilczawszy, powtórzył mu:
— Matka...
— A! gdybyś istotnie chciał, i matki poprosił, nie zabroniłaby ci żyć, gdzie nam lepiej. Ona przywykła do tej ciszy... tyś jej nie tak potrzebny... a mnie, Morysiu — byłbyś podporą — pomocą...
— Mój Leonie — rzekł cicho brat — będziemy o tem mówili... ale ja nie wiem, czym do tego życia stworzony... Twoja natura delikatniejsza, usposobienia inne, zawsze byłeś różnym odemnie. Przypomnij dawne czasy...
— A! zapomnijmy je lepiej! odparł Leon... ale — dosyć...
Przywożę ci czułe, serdeczne ukłony od marszałkowej, która po tobie tęskni. Doprawdy — rozśmiał się — mama jest w tobie zakochana...
Zarumienił się Moryś i ramionami poruszył — nie wiedząc co mu powiedzieć.
— Kazała mi na odjezdnem oznajmić ci, że cię czeka, i że sama twój pokój na nowo urządziła... mówił Leon... Żart żartem, jeśli nie inaczej, kocha cię jak syna, a ja mógłbym być zazdrosny. Książę także tęskni po tobie, a ten poczciwy Teofil, który się zupełnie wcielił do naszego domu, nieustannie mnie pyta, kiedy się ciebie doczeka?...
Tu, zwracając nagle rozmowę, Leoś, który się lubił chwalić — począł o swoich koniach mówić, i o nabyciach broni i sprzętów.
— Wiesz, że w Warszawie o niczem nie mówią, tylko o nas. Felicya jest to l’astre du jour, ona narzuca mody, ja imponuję ekwipażami, a mogę powiedzieć, we wszystkiem mam sukcesa ogromne... nawet takie, z których mi się chwalić nie wypada... Do jednych kart nie idzie mi szczęście.
— Jak to! grywasz? podchwycił Maurycy.
— A! cóż dziwnego! niesposób znowu stać się anachoretą żyjąc z ludźmi. Wyśmianoby purytanizm... Grają wszyscy, hrabia Teofil wściekle grywa... Są towarzystwa, w których stolika zielonego niepodobna uniknąć... Passyi nie mam... ale grać muszę, i przegrywając — puszczam się — ale — co tam!
Wracam do Felicyi — mówił nie przerywając... Kochają się w niej na zabój. Śliczna bo jest... wypiękniała mi jeszcze... rozkwitła! Był to pączek, dziś jest kwiatkiem. Nabrała śmiałości, dowcipu, dezynwoltury takiej... iż czasem wprawia w zdumienie. Świat przed nią literalnie na klęczkach... Hrabia Teofil szaleje...
— A ty:
— Śmieję się... bo najprzód Felicya mnie kocha — powtóre to wcale człowiek nie na Don Żuana stworzony! Mnie to bawi. Zazdrości mi — wścieka się. I nie jednej Felicyi... ale domu, koni i sukcessów... Mimo to, człowiek nadzwyczaj miły w domu, très comme il faut — dowcipny, no — i dobrze w świecie położony; a my z nim amis cochons jesteśmy... Choć ja już teraz niepotrzebuję poparcia — ale zawsze to... daje pewny ton — cela pose...
Paplał tak Leon, zasiedzieli się do pierwszej, i nie rozeszli, aż zobaczywszy, że godzina była bardzo spóźniona.
Choć pierwszy ten wieczór przyjemnie zszedł Leosiowi, i pobyt tu nie był mu tak ciężki jak się obawiał, nazajutrz trzeba było pomyśleć o wzięciu się do interesów. Leoś postanowił zacząć od matki... Nie życzył sobie bawić tu zbyt długo, miał jeszcze być w Holmanowie dla widzenia się z Malborzyńskim — trzeba więc było rozpocząć walkę, która się mogła przeciągnąć, aby nazbyt długo nie być wstrzymanym.
Nazajutrz rano już obudziła się tęsknota do Warszawy. Symforyan, który przyszedł rano z narzekaniami, oburzeniem, oświadczył wręcz że gdyby tu długo pozostać przyszło, byłby zmuszony za służbę podziękować.
— Słowo honoru, powiadam grafowi — zakończył — jeżeli wiem jak tu ludzie żyją! Ja nie wiem nawet czy to ludzie! Postawili mnie w takim brudzie i smrodzie, że — abominacya! Nie wiem czy jaśnie pan jadł, ale mnie co ze stołu przynieśli — w gębę nie mogłem wziąć. I tak wszystko... Mnie zresztą — cóż tam! — człek wytrzyma; ale dla jaśnie pana, słowo daję, delikatnemu zdrowiu może szkodzić. Kto nawykł to nawykł — jak pan Maurycy, albo i stara pani; ale my — to darmo...
Leon nie odpowiadał długo...
— Daj bo już pokój — szepnął w końcu, — wczoraj się skarżono na twoje wymagania. Na wsi — trudno — przeżyjemy tych dni kilka.
— To szczęście — dodał Symforyan, — że ja wędlin wziąłem i trochę pasztetu... a parę butelek naszego Bordeaux... bo przyszłoby na ich krupniku z głodu umierać...
Leon, obawiając się, by go nie posłyszano, dał znak, by zamilkł... odprawiano go dla spoczynku.
Po śniadaniu, Leoś udał się do matki; Maurycy został, jakby umyślnie, w salce, aby nie przeszkadzać poufnej rozmowie. Czermińska była przygotowana do niej.
Zaczął Leon od ubolewania nad losem brata... Mówił długo, dotknął pierwotnego planu niepodzielności majątku... starał się przekonać matkę, że się nie godzi przyszłości rodziny poświęcać dla zatrzymania Morysia na wsi, gdzie musi zardzewieć...
Za spuszczoną głową, milcząca słuchała pani Czermińska...
— Wiem ja to wszystko, wiem. Słyszałam — rzekła... Ale Morysia nie puszczę... Tobie się podobało życie na wielkim świecie, jam ci go nie broniła — pomogłam do niego. Dla ciebie sprzeciwiałam się ojcu nieboszczykowi, ale dla jego pamięci chcę poszanować wolę zmarłego, i Morysia namówiłam, aby jej był posłuszny. Ojciec nieboszczyk — panie świeć nad duszą jego! — zawinił przeciw mnie, ale i ja zawiniłam nieraz przeciw niemu. Niech ma za grobem choć tę pociechę, że jeden syn poszedł tą drogą, którą on mu wyznaczył.
Umilkła staruszka... Tego ostatniego argumentu Leon się wcale nie spodziewał, schwycił go on nieprzygotowanego... Musiał zmilczeć. Wybór Leona, w ogóle, chociaż szło o własną sprawę jego, nie był szczęśliwy — za nadto leniwy, zbyt pieszczony, bez taktu i planu, mógł tylko silnie natrzeć, jak wojsko nieregularne, i — odepchnięty w pierwszem starciu — musiał ustąpić, nie mogąc strategicznie prowadzić kampanii. Można to było przewidzieć, i tak się istotnie stało...
Zabrakło mu argumentów, cierpliwości, wytrwania, nudziło go to, nie wiedział co robić. Próbował do serca matki przemówić — serce było czułe, ale postanowienie niezmienne. Maurycy nie chciał się sprzeciwiać matce, choć wspomnienie marszałkowej ciągnęło go silnie do Warszawy.
Leon cały dzień, coraz słabiej attakując, znużył się, zrozpaczył, a po obiedzie, którego mało jadł, wyjechał do Holmanowa, dla porady i rozmowy z Malborzyńskim. Polecono mu go wziąć w pomoc, i było z tem dogodnie jego lenistwu.
Tu już go oczekiwał p. Aleksy, nawet z drugim obiadem, sporządzonym umyślnie wytworniej, przewidując, że w Rakowcach głodnym być może... Malborzyński i sam stół dobry lubił, i chciał sobie pozyskać Leona.
Znalazło się doskonałe wino, wyborne cygara, a co najwięcej, z tym Malborzyńskim Leon się czuł w swoim żywiole i świecie, po którym tęskno mu było. Pierwsze owo poczciwe wzruszenie, którego doznał w Rakowcu, już się było rozwiało; czuł się tu obcym, miał żal do matki, brat mu się wydawał ograniczony i śmieszny, że z dobrodziejstw, jakie mu ofiarowano, nie umiał korzystać.
Niemal uszczęśliwiony rzucił się Leoś ściskać p. Aleksego, z którym zawsze dosyć sympatyzował.
— A! jakże to szczęśliwie że was znalazłem! — począł w ganku — potrzebowałem się widzieć z wami... mamy do mówienia wiele. Jesteś przyjacielem domu, mogę być z tobą otwarty...
Weszli tedy do salonu, a pan Aleksy począł zabiegliwie przyjmować gościa, wywiadując się czem mu służyć. Choć godzina była spóźniona, przyznał się, że obiad jest gotów.
— Ja wprawdzie niby to jadłem obiad u mamy, rzekł Leon, — ale słowo ci daję... że to się obiadem nazwać nie może i będę jadł chętnie... bo musisz mieć ludzkiego kucharza. W Rakowcu karmią się... ale jeść nie umieją. Sam nie wiem jak ja tam mogłem dawniej wytrwać na tej kuchni. Jest to coś okropnego. Przedwieczne potrawy i zgotowane dla żołądków głodnych parobków... A wino...
— Obiad mój nie będzie pewnie niczem nadzwyczajnem — odezwał się Malborzyński — ale ręczę, że nie struję... Mamy bisque aux écrevisses, paszteciki z przepiórek.. bifsztyk angielski... karczochy... na pieczyste kuropatwy... no — lody, deser...
Stare bordeaux nasze pan znasz; butelczyna szampańskiego się wyszuka.
Leoś go uścisnął z zapałem.
— Cudowny z ciebie człowiek! odgadłeś, że głodny przyjadę! niech ci Bóg płaci...
Nim obiad ten drugi podano — natychmiast przystąpił Leon poufnie do interesu.
— Ja do ciebie, jak do przyjaciela — przybyłem po radę, rzekł — jestem w niemiłem położeniu z matką i Morysiem. Wiesz jakie były układy. Majątek zostać miał niedzielnym. Morysia mieliśmy wziąć do Warszawy, byłby u nas jak pączek w maśle... Wam mieliśmy oddać interesa... Wszystko to, przez intrygi ks. Kaniewicza w łeb wzięło.
Rachując na serce mamy dla mnie, przybyłem reflektować i prosić, ale mama pod wpływem tego klechy, a Moryś bez woli i energii. Niepodobna mi było nic zrobić. Jestem do najwyższego stopnia zniechęcony, zły, zrażony... Co robić? co robić? mów...
Malborzyński zamyślony stał i niewesoły.
— Niech-no pan jeszcze próbuje — rzekł.
— Nadaremnie! ja już znam ich i siebie. Mógłbym się wzburzyć i wywołać katastrofę.
— Niech Bóg uchowa...
— Widzisz — a siedzieć tu i nudzić się i głodzić, i ciupać im głowy... ja nie potrafię — mówię ci. Przytem w Warszawie zostawiłem spraw i interesów tysiące. Miałem już stargowanego konia, powiadam ci cudo... cudo! Ktoś mi go może podchwycić. Monti potrzebuje pieniędzy na ten ogród zimowy... no i tysiące innych różnych rzeczy, a najbardziej to, że ja do życia tam nawykłem... tam się czuję w swoim żywiole...
Westchnął Leoś... i dodał:
— Jeżeli masz Sherry... każ dać do stołu... ja czasem kieliszka potrzebuję. C’est stomachique!
— Znajdziemy! wtrącił Malborzyński, którego głowa więcej pono złym rezultatem missyi niż winem była zajęta.
— Co tu robić? spytał Leoś — ja już zupełnie opadłem na siłach... i głowę tracę.
Malborzyński pomyślał, że jej Leoś nigdy nie miał, ale tego nie powiedział, i począł dumać.
— Hm! hm... co robić? rzekł wolno — wie pan co —? Najprzód próbować jeszcze, próbować póki tylko można, próbować u matki, z Morysiem, nawet z proboszczem... wreszcie bodaj przez pannę Damiannę, która jakiś wpływ mieć może...
— Ale mnie nudzi... i — to darmo! rzekł Leoś.
— Nie trzeba się zrażać — dodał Malborzyński — na Boga! zrażać się nie trzeba...
— Lecz ja widzę z góry, że to do niczego nie prowadzi... Cóż dalej?
Trąc czoło Malborzyński chodził żywo po pokoju.
— Co dalej? powtarzał, — Hm? co dalej? Przybrał posępną twarz i czoło namarszczył...
— Potrzeba szukać nowych środków — dodał ciszej i poufnie. Nie chcą się zgodzić na wspólność majątkową? no — cóż robić? naturalnie, pan się już nie będziesz sprzeciwiał, boby to godności jego uwłaczało — ale — jest — modus in rebus! Dział jest rzeczą niełatwą, a nic łatwiejszego z drugiej strony, niż — przeciągnąć go. Naprzód ocenienie stosunkowe majątków, ułożenie sched. Pan tego sobie życzysz, oni tego... nie godzisz się na cenę i t. p. Rzecz się przeciąga, wlecze... wlecze — no — i tym czasem okoliczności same z siebie mogą się odmienić!
Leoś skoczył na szyję panu Aleksemu.
— Aleś ty mój zbawca! krzyknął — prawda. Złota, cudowna, wyborna, jedyna myśl... Wlec — wlec... masz słuszność; tylko znowu — żebym ja nie był zmuszony tu siedzieć obok choćby nawet z tobą w Holmanowie — nie wytrzymam...
Mam tam interesa — mówiłem ci — i zresztą — nawykłem. Słowo ci daję, ja się tu rozchoruję i umrę.
— Nie ma najmniejszej potrzeby, ażebyś pan tu dosiadywał — przerwał Malborzyński. Ja już i tak skazany jestem na wędzenie się na wsi — wszak mieliście mi dać pełnomocnictwo — dajcie mi je do działu — a słowo daję — będą mądrzy, gdy ze mną do lat pięciu dział przyprowadzą do skutku.
Począł się śmiać mocno, uszczęśliwiony Leon rozśmiał się także; śmiech ten coraz silniejszy, serdeczniejszy rozległ się po pustym domu.
— Niech ci Bóg płaci! Tyś zbawca nasz. W ten sposób — począł Leon, ja nie mam najmniejszej potrzeby tu siedzieć — dzień, dwa dla mamy i dla przyzwoitości... pojedziemy do Kobrynia zeznać plenipotencyę, lub ci ją przyszlę z Warszawy — i marsz! jadę! klasnął w ręce i zawrócił się na pięcie, podtańcowując.
— Jadę! jadę! zbawco mój! nie wiem jak ci odwdzięczyć...
Wszystko skończone! Myśl genialna jedyna... Zwlekać!...
Podano do stołu. Malborzyński umiał przyjmować smakoszów, miewał tu dawniej księcia... Obiad był prawidłowy pod względem materyałów użytych do niego i sztuki z jaką je zużytkowano... Leoś, który od kilku dni karmił się surrogatami, doznał błogiego uczucia, witając to do czego był nawykły — wykwintne jadło, potrzebne podniebieniom popsutym... Wprawiło go to, jak równie ów pomysł genialny przebiegłego doradcy, w najpiękniejsze usposobienie. Zrzucił ciężar, czuł się wolnym i mógł prawie jak zwycięzca powrócić.
A l’impossible nul n’est tenu! powtarzał przy obiedzie. Mam do czynienia z mamą... to utrudnia... Pan jesteś obcy, pilnujesz powierzonego mu przez przyjaciela interesu, jesteś swobodniejszy... masz prawo nie czynić żadnych ustępstw... i — wlec — wlec — wlec...
Śmieli się i zapijali. Wszystko było doskonałe. Malborzyński żyć lubił, i pamiętał o tem, aby dom był zawsze zaopatrzony jak należy. Nic go to nie kosztowało.
Samolub Leoś, pozbywszy się już kłopotu, nie chciał nawet o nim mówić, począł o Warszawie, o swem życiu... wychwalał się, śmiał, dowcipował... Tych kilka godzin spędzonych w Holmanowie, fizycznie i moralnie przywróciło mu siły. Poparty przez Malborzyńskiego nie miał już obawy o przyszłość.
Pan Aleksy zalecił mu tylko, aby Maurycego oszczędzał i starał się z nim być jak najczulej. Resztę, dodał, na mnie pan zrzucisz...
Jeżeliby się zaś do pana odwoływali, ha — można zawsze będzie powiedzieć, że interes zdany na mnie, że od niego raz umyłeś pan ręce. I przytem stać.
Naradzali się do wieczoru, wreszcie, choć się Leosiowi chciało zostać z Malborzyńskim, bo tu jemu i panu Symforyanowi byłoby dogodniej — musiał wracać do Rakowiec...
Wrócił ożywiony i w daleko lepszym humorze, niż wyjechał. Z matką tego dnia wcale nie mówił o interesach, a gdy na górę poszli z Maurycym, oświadczył mu w krótkich słowach:
— Byłoby z mojej strony niedelikatnością sprzeciwiać się woli mamy i twojej, kochany Morysiu. Chcecie działu, to trudno! Ja, acz widzę to niekorzystnem dla ciebie... bo to twoją przyszłość i naszą kompromituje — sprzeciwiać się nie mogę. Niech i tak będzie...
Z tylu interesami na głowie, sam nie mogę tego dopilnować — plenipotencyę dam Malborzyńskiemu — i — dzielcie się!... Na wszystko co on podpisze — przystaję. Cóż chcesz! robię co każecie...
Bracia się uściskali milczący, a Leoś zbywszy się już raz kłopotu, wrócił do najmilszego sobie opowiadania o Warszawie, do której jak najprędzej chciał jechać. Maurycy był milczący, niemal zawstydzony zwycięztwem. Nazajutrz Leon oświadczył matce, iż będzie woli jej posłuszny — i że uprosił Malborzyńskiego, aby się tem zajął, a razem ubolewał, że tak nadzwyczajnie mu pilno, iż musi co najrychlej do Warszawy powracać. Długi czas Czermińska nic nie odpowiadała, wpatrując się w swojego dawnego ulubieńca smutnie.
— Śpieszysz się — odezwała się nakoniec — źle ci już z nami. Rób jak chcesz, jak ci lepiej. Co się tycze działu, bądź spokojny; pewna jestem, że Maurycy się zgodzi na wszystko...
Wezwiemy do ułożenia sched, poczciwego podkomorzego Wierzeję — i — jak się to u nas zawsze praktykowało, młodszy mieć będzie wybór między niemi. Gdyby to ci się nie podobało, odstąpi ci, jestem pewna, swojego prawa... Malborzyński nam wcale niepotrzebny...
Wyrazy te znowu Leona zaniepokoiły — cały projekt ułożony przez pana Aleksego w nic się obracał. Nie przypuszczali, ażeby się to w ten prosty sposób wykonać miało...
Zabawiwszy jeszcze dzień cały w Rakowcach, Leoś pobiegł nazajutrz do Holmanowa, a wróciwszy zaczął się wybierać w drogę z pośpiechem, do którego niecierpliwy Symforyan, nie mogący tu już wyżyć dłużej — dopomagał... Rozstanie było czułe ze strony matki, ale milczące. Maurycy też smutno się z bratem żegnał — ciągnęło go z nim jeszcze!
— Do widzenia, rzekł mu Leon; bądź co bądź, przynajmniej nas odwiedzisz w Warszawie! Tego się spodziewamy wszyscy...


Na Malborzyńskiego spadł teraz obowiązek przeszkadzania do działu, do którego miał umocowanie. Człowiek był zręczny i ufny w swoją siłę... Ponieważ Leon mu wspomniał, że podkomorzemu miano — ułożenie sched powierzyć, pomyślawszy nieco, postanowił uprzedzić go i przygotować, jak potrzebował. Wybrał się więc do Wierzejek, gdzie bywał rzadko, bo zbyt rubaszne towarzystwo tamtejsze nie bardzo mu było do smaku. Ale u p. Czesława każdy gość był pożądany, byle ich przybywało jak najwięcej. Malborzyński gdy chciał, doskonale się umiał zastosowywać do kompanii, był wesół, śmiały, dowcipny i dobrze stawał do kieliszka. Jak zwykle w Wierzejkach zastał tłum szlachty, wybierającej się właśnie nazajutrz na polowanie z gospodarzem. Czyniono przygotowania; strzelcy, huczki, siecie, strzelby, psy, były w robocie. Dziedziniec pełen był niesłychanego gwaru i bieganiny. Wyprawiano jednych do lasu, drudzy ściągali się dopiero, karmiono i pojono, psy ujadały, rżały konie, ludzie krzyczeli, klaskano z harapów, a śmiechu przy tem wszystkiem było pełno. Podkomorzy stał w ganku, i napawał się tem życiem, w którem był jak w swoim żywiole. Wołał, komenderował, ściskał, poił, a czeladzi użytej, żeby humoru nie traciła, podsuwał i kieliszki wódki, której flaszka stała na oknie w ganku, i dwuzłotówki.
Zobaczywszy Malborzyńskiego, krzyknął wesoło:
— Pan Jezus przy dziecięciu! A to mi gość! Czyś zasłyszał o polowaniu?
— Nie wiedziałem nic, ale tak dawno nie miałem szczęścia...
— Dajże mi pokój z komplementami! serdeczniem ci wdzięczen — rzekł podkomorzy, nocujesz u nas i jutro do dnia z nami... w las...
— Ale...
— Nie ma ale! co znowu! aresztuję! nie puszczę. Strzelec jesteś dobry, myśliwstwo lubisz... a do roboty, jak mi Bóg miły, nie masz tak dalece wiele, ani gadaj.
Scisnął go podkomorzy.
— Inaczej nie będzie...
W ganku i w pokojach było pełno. Węgrowicz z wąsami wyczernionemi na intencyę panny Malwiny, dosiadywał to przy niej, to przy podkomorzynie, której protekcyi się polecał. Slaski opowiadał coś ocierając pot z czoła... Był i Pierzchała, który czasem, gdy gości dużo zjechało do Wierzejek, stawił się tu do pomocy, marszałkował, niewiele mając do czynienia w Rakowcu.
Malborzyński po chwili — z talentem sobie właściwym, zastosował się do tonu tego co go otaczało... Po obiedzie z podkomorzym znaleźli się na chwilę sami.
— Pan podkomorzy dobrodziej wie co mu grozi? zapytał.
— No — co? ja się w ogóle nie łatwo lękam. Cóż tam?
— A no — Czermińscy chcą go prosić do działów...
— Doprawdy? ależ to obywatelska posługa i dowód zaufania... bardzo będę rad im być pomocnym.
— Tak — ale to dyabla robota będzie!
Chwała Bogu, że jest czem dzielić! damy rady...
— Skomplikowany to dział — dodał Malborzyński — ja mam plenipotencyę od p. Leona do tej sprawy, chętnie panu podkomorzemu pomoc moją ofiaruję.
Skłonił się stary i spojrzał z ukosa. Dobroduszny był pan Czesław, lecz nie tak ufny i zaślepiony, jak się zdawało Malborzyńskiemu. Na ludziach się znał. P. Aleksy był mu miły w towarzystwie — ale zaufania w nim nie obudzał. Skłonił się grzecznie.
— Czy pani Czermińska i Maurycy jeszcze się o to do pana dobrodzieja nie zgłaszali? spytał Aleksy.
— Dotąd, nie.
— Zatem proszę o sekret — wiem o tem z boku... rzekł Malborzyński — a razem supplikuję, abyś podkomorzy nie odmawiał...
Stary się jeszcze raz skłonił. Odmawiać nie myślał tu, tak jak nigdy swojego pośrednictwa nikomu nie skąpił, gdy mógł być użytecznym. Chciał zaraz odwrócić rozmowę, ale Malborzyński wnet dalej ciągnął z tej samej beczki, z pozorną dobrodusznością, i jakby się wygadywał z dobrego humoru.
— O! robota będzie, rzekł — pan Maurycy i matka twardo pono stoją przy tem, co sobie uprojektowali, a ja też łatwym być nie mogę z cudzej kieszeni...
— Nie łapmy ryb przed niewodem, odparł śmiejąc się podkomorzy — e! jakoś to będzie... mam ja w tem doświadczenie. Działów robiłem i niemało i niemałych, nie pójdziemy do wójta na sprawę... Damy rady! damy!
Zamknął tem usta Malborzyńskiemu, który też nadto był przebiegły, żeby miał od razu zdradzić się, szturm przypuszczając. Pozostał czatując na zręczność.
Wieczorem, wedle zwyczaju, bez wiseczka się nie obeszło, i robry po robrach ciągnęły się do północy, choć nazajutrz bardzo rano mieli wyciągać do lasu.
Malborzyński dostał się do partyi podkomorzego, i w interwallach starał się z cicha wznowić rozmowę. Podkomorzy, zawsze niby się dając durzyć, prostodusznie bardzo słuchał, rad, że zawczasu będzie objaśniony, co go czeka przy działach. Rozumiał to bardzo dobrze, po co i z czem Malborzyński przyjechał. Ale padł frant na franta, z tą różnicą, że podkomorzy swojego rozumu i znajomości ludzi nigdy na złe nie używał, a Malborzyński uczciwość, dopóki się dawało, stawił niżej interesu swojego i klientów.
— Co się tycze działów naszych — szeptał — nie będzie to łatwe, ja wiem...
Pan Maurycy z matką zechcą korzystać z położenia, mają do niektórych majątków słabość, my mamy znowu do innych wstręty, tak, żebyśmy ich za nic nie wzięli.
— To wybierzecie drugą schedę! rzekł podkomorzy.
— A! rozśmiał się pan Aleksy: w obu mogą być dla nas takie wstręty...
— Juściż znajdzie się jakiś sposób pokombinowania...
— Niełatwo, niełatwo — mówił pan Aleksy — już ja to miarkuję z moich instrukcyj.
Podkomorzy zmilczał, notując sobie tylko co słyszał.
Cały wieczór puszczał tak słówka Malborzyński, a nazajutrz przy polowaniu, po wódce, w dobrym humorze, odważył się, ściskając pana Czesława, szepnąć mu:
— Po co panu kłaść palce między drzwi? To kłopot tylko, a wdzięczności żadnej. Obu się stronom narazi! Zrzec się do kaduka...
— Z duszy i sercabym to uczynił, zawołał podkomorzy; ale widzisz acan dobrodziej, kiedy kto przez trzydzieści kilka lat nigdy żadnego kompromisu ani sądu nie odepchnął, bardzoby mu to za złe miano, gdyby nagle kogoś obraził — odrzucając dowód zaufania. Ja tego uczynić nie mogę. Niech mnie nie wzywają, albo pan mi daj odprawę i nie przyjmuj mnie. Gniewać się nie będę.
Malborzyński aż krzyknął przerażony: nie sądził, by tak daleko zajść miało.
— Na Boga miłego! ja przeciw podkomorzemu! panie! co pan mówi? Dałbym sobie łeb uciąć prędzej. Za kogo mnie pan ma? A tobym się nazajutrz ze wstydu wynieść musiał z powiatu... i...
Podkomorzy uśmiechał się.
— A po cóż mnie namawiasz na rekuzę? Znać, że albo mnie nie chcesz...
Pan Aleksy włosy począł sobie targać na głowie.
— Podkomorzy, dobrodzieju! czynisz mnie najnieszczęśliwszym z ludzi — wołał. Otoż to jest chcieć usłużyć komu! Com powiedział — to mi się wyrwało tylko z przyjaźni i szacunku, bom pragnął mu oszczędzić pracy i troski. Tak mi Boże dopomóż! A! panie...
Pan Czesław już się śmiał, i na tem się skończyło. Malborzyński zabiwszy zająca, którego mu do bryczki włożono, odjechał zły na siebie, zgryziony, przeklinając pospiech swój i niezręczność. Podkomorzy spokojnie oczekiwał na wezwanie, z mocnem postanowieniem działania energicznego. Wietrzył intrygę na krzywdę Maurycego, którego lubił. Holmanowska partya nie była u niego od dawna ani w łaskach, ani mu przypadała do smaku.
W parę dni potem nadjechał Maurycy z listem pani Czermińskiej, upraszającym podkomorzego, aby jako najstarszy i najszanowniejszy z obywateli w powiecie, był łaskaw dzieciom jej dopomódz do rozgmatwania interesów i działu. Maurycy dodał, iż szło im o skończenie zgodne, spokojne, rychłe, nie o żadne korzyści. Podziękowawszy za zaufanie, podkomorzy, który lubił być takim rozjemcą, spytał poufnie: czy mają jaką predylekcyę do majątków niektórych i coby woleli?
— Moja matka i ja — odparł Maurycy, — dla ukończenia bez trudności, i z zaspokojeniem zupełnem Leosia, gotowiśmy do ofiar. Niech biorą co im dogodniej — zgadzam się na wszystko, byle schedy były mniej więcej równe...
Maurycy przywiózł z sobą papiery, rachunki, inwentarze, ocenę ziemi, wykaz dochodów, słowem co tylko mogło posługiwać do działów.
O ile Malborzyński chciał zwlekać, o tyle pani Czermińska gorączkowo się dopominała, aby kończyć co najprędzej.
Napisano list do Malborzyńskiego, wezwano prawnika do pomocy, Maurycy obiecał zjechać także, i podkomorzy wziął się natychmiast do rozpatrzenia sprawy. Lubił się on bawić, polować i po całych wieczorach, przy gawędce i kieliszku, grać wiseczka — było to passyą jego; ale gdy przyszła sprawa na stół — podkomorzego poznać było nie można. Siedział przykuty nad papierami, ani śniadanie, ani wist go już oderwać nie mógł — nie wstał, nie spoczął, dopóki do celu nie doszedł. Bywało nawet, że się gniewał, gdy mu przeszkadzano.
W sprawie tych działów, właśnie dla tego, że mu ją Malborzyński zapowiedział jako zawikłaną i trudną, miłość własna jego była mocno rozdraźniona. Obraziło go to — jak mówił — że ten, z pozwoleniem, dudek jakiś, chciał na niego wpływać i myślał go podejść.
Zabrał się więc w kancellaryi nie żartem do pracy, zaprosiwszy Kolembę. Dwa dni siedzieli od rana do wieczoru, nie wstając prawie.
Podkomorzyna utrzymywała, że stary zmizerniał. W istocie zmęczył się okrutnie, wyszedłszy ze swych obyczajów, i wieczorem spoczywając przy wiście, tak był zamyślony, że bąki okrutne strzelał, bił swoje lewy i renonse robił najzgubniejsze...
Nadszedł nareszcie ów dzień zjazdu naznaczony. W Wierzejkach zawsze było świątecznie — ale przy tej zręczności podkomorstwo chcieli wystąpić: — pieczono ciasta, obiad być miał co się zowie świąteczny, wino z dobrego kąta. Nawet w pokojach, których nigdy nie wyświeżano, bo niepodobieństwem było je utrzymać wytwornie, przy takim natłoku różnorodnych gości, a często i niebardzo czystych butach — w pokojach nawet zawieszono świeże firanki, ponaciągano białe, ubrane umyślnie kapki perkalowe na krzesła i sofy. Postawiono bukiety, wykadzono papierkami z peruwiańskim balsamem, od których podkomorzy kichał.
Pierwszy nadjechał Malborzyński we fraku, paradny, wesół pozornie, ale niemniej widocznie skłopotany... Wiózł z sobą ministeryalną tekę zamkniętą na klucz, w której nic nie było — ale położona u okna robiła wrażenie...
Kolemba siedział już dni kilka, ten grał rolę pomocniczą i podrzędną. Ze swej strony jako allianta zaprosił Malborzyński niejakiego Multańskiego adwokata, młodego i słynącego z wielkiej bystrości prawnika. Multańskiemu zarzucano, że się podejmował niebardzo czystych spraw, że się posługiwał środkami niezbyt uprawnionemi — mówiono o nim to i owo, lecz nikt mu nie mógł zarzucić, żeby w towarzystwie nie był najmilszym z ludzi. Dowcip miał, który rozbrajał wszystkich, ostry a nie obrażający, przytem był ładny chłopak... Szczęściło mu się bardzo... rósł jak na drożdżach.
Z Malborzyńskim oni pili, grywali, bawili się, byli przyjaciółmi serdecznymi, łatwo się więc mogli wszyscy domyślić, że go sobie w pomoc weźmie.
W progu zaraz, Multański całując w ramię podkomorzego, rzekł:
— Zaprosił mnie tu mój przyjaciel pan Aleksy, abym za nim tekę nosił. Nie mogłem odmówić; ale czuję, że nie jestem tu potrzebny... Daruje mi podkomorzy, że się wciskam...
— Ja panu wdzięczny jestem! zawołał stary, jak najwięcej światła, jak najliczniejszych świadków mieć pragnę... Czworo oczu więcej widzi niż dwoje...
Bez jedzenia i picia w Wierzejkach nic się poczynać, i nic nie mogło zakończyć. Najprzód więc obiad dano, obiad suty, wykwintny, smaczny — ale ponieważ po nim trzeba było do interesu przystępować — z winem bardzo na ten raz nie nalegano. Pan Czesław jedno zdrowie wypił — zgody i miłości braterskiej.
Maurycy przybyły, znowu siedział przy pannie Malwinie. Zjechał tu na przypadek tylko, gdyby jakiego objaśnienia potrzebowano, ale się czynnie mieszać nie chciał do układów, zdając na podkomorzego.
Piękna panna bawiła go znowu. Powitał ją jak dawną znajomą Moryś, jak krewną lub siostrzyczkę. Nie obudziła w nim gwałtownego zajęcia sobą, nie biło mu serce na jej widok, ale witał ją mile i z uczuciem jakiemś błogiem, uspakajającem. Mówili z sobą poufale, i poufałość ta obojga ich nie zdumiewała. Szło im z sobą łatwo — było dobrze... rozmowa płynęła niewymuszona, zapominali się, czas ubiegał, a gdy przyszło się rozstawać, oboje czuli żal i smutek. Moryś chwalił pannę Malwinę; Malwina broniła, gdy z niego sobie żartowano, lub coś niezdarnego o nim mówiono, słowem byli dobrymi przyjaciołmi...
Gdy wszyscy zaczęli, wezwani przez podkomorzego, przechodzić do jego kancellaryi, Maurycy chciał zostać z panną Malwiną, nie widząc potrzeby assystowania początkowym rozprawom — pan Czesław jednak sam po niego przyszedł, i wziął go pod rękę.
— Wierzę mocno, że panu może być przyjemniej bałamucić moją siostrzenicę, niż iść się ujadać z prawnikami; ale daruj — wyście piwa tego nawarzyli, musicie go choć skosztować. Chodź... panna Malwina nie uciecze... chybaby ją Węgrowicz ukradł.
— Nie dam się, wujaszku! odparła śmiejąc się wesoła dziewczyna.
Szedł tedy pan Maurycy, i usiadł sobie na boku.
Kancellarya podkomorzego, jak cały jego dom, była umeblowana z prostotą i zaniedbaniem pierwotnych czasów. Zbytek tu był tylko w jadle i napoju... zresztą ograniczano się do tego co potrzeba konieczna wymagała...
Obszerny pokój wydawał się pusty. Stół ogromny, poklapany atramentem, naprzeciw niego równie wielka, stara, wysiedziana i wyleżana sofa, okryta perkalikiem, kilka stołków, jeden fotel — w oknie barometr, w kącie zegar stary w nowej i brzydkiej szafce, przez domowego stolarza grubo i nieforemnie wystruganej — u drzwi na gierydoniku woda, cukier i wino, — to stanowiło kancellaryi uzbrojenie. W kącie stała jeszcze szafa z papierami klejową farbą pomalowana niebiesko, której już połowa poodskakiwała. Pstrocizna jej była zabawna ale nieładna.
Poczęło się tedy od wyliczenia całego mienia. Gotowiznę niemal wszystką po ojcu zostałą zabrał był już, niby dla umieszczenia w banku, pan Leon... Nabycie i urządzenie domu, gody weselne, pożyczki księciu i marszałkowej, gra i życie, niemal ją już były wyczerpały...
Milion rubli, który stanowiły kaucye na podrady — zakwestyonowany został, bo podradów pozbyć się nie było podobna tak prędko... Część nawet mogła paść ofiarą.
Kapitały więc łatwe były do podziału, ale ruchome już zostały podniesione przez Leona, a najniepewniejsze przypadały na Maurycego. P. Malborzyński chciwy na grosz żywy, proponował, aby kapitały wszystkie na schedę Leona odpisać, a indemnizować Maurycego majątkami. Zdania byłe różne, obrócono się do siedzącego na uboczu z zapytaniem.
— Co będzie dogodniejsze bratu mojemu, na to ja przystanę — rzekł Moryś. Dla mnie — wszystko jest jedno...
Malborzyński, który się spodziewał tu trudności właśnie — zamilkł...
Następnie przychodziły do ocenienia majętności... Tu znowu p. Aleksy występował to żądając podwyższenia wartości, to zniżenia jej. Maurycy na wszystko przystawał. Podkomorzy i Kolemba poczęli brać jego stronę — on milczał...
Malborzyński postrzegł, że cały jego plan jest zagrożony. Tym sposobem prowadzony dział musiał przyjść do skutku. Zdawało mu się, że się tem uratuje, gdy z powodu sąsiedztwa Holmanowa zażąda na schedę Leona Rakowiec, które i tak na nią przypadać miały — ale za warunek kładąc, aby dla urządzenia ich i połączenia dożywocie wdowy przenieść na inne dobra, a majątek ten objąć niezwłocznie.
Przywiązane doń były pamiątki, nawykła do niego Czermińska, p. Aleksy na pewno liczył, że ten warunek przyjęty nie będzie, i wywoła oppozycyę.
Maurycy oświadczył przywołany, iż matka nawet na ustąpienie Rakowiec natychmiast jest zdecydowana, i upoważniła go do przyjęcia nawet tej ewentualności.
Malborzyński osłupiał. — Te jednostronne ustępstwa, drugostronne wymagania ciągłe — wszystkich pomieszały jakoś. Podkomorzy zabrał głos.
— Aż do zbytku powolności ze strony pani Czermińskiej i pana Maurycego, którą tylko miłości macierzyńskiej i braterskiej przypisać należy, i skłonić głowę przed nią — czyni mi niepłonną nadzieję, że dział musi przyjść bez zwłoki do skutku... Cieszę się tem, bo w długim moim zawodzie obywatelskim, rzadko mi się trafiało spotykać tyle bezinteresowności.
Malborzyński się zaczerwienił, zły był jak dyabeł, mitygował jednak.
— Pan podkomorzy dobrodziej pozwoli... ja tu jestem plenipotentem, obcym, pilnującym obcej sprawy — nie dziw więc, że bronię się i wymagam... Pochwała jednej strony zdaje się zarazem drugiej naganę zamykać — ale...
— Bynajmniej — przerwał podkomorzy — co innego pełnomocnik a co innego strona... kury do indyków nie należą...
Wszyscy się z rubasznego żartu śmiać zaczęli. Pan Aleksy płomieniami się oblewał. Siadł impetycznie i zamilkł...
— Wzywam szanownego pana Aleksego, odezwał się podkomorzy, ażeby jako reprezentujący starszego brata, ułożył schedy... Wszak tak, panie Maurycy?...
— Proszę — rzekł krótko powołany...
Malborzyński siedział skłopotany, patrząc w papiery.
— Słowo daję, zawołał, ja tego bez skommunikowania się z panem Leonem uczynić tak na poczekaniu nie mogę... Z wielu względów interes się po przedyskutowaniu i obliczeniu zmienił — nie mogę brać na siebie.
— Jak to? podchwycił podkomorzy, biorąc ze stołu plenipotencyę złożoną przez Malborzyńskiego. Czytam tu, że pan masz prawo dzielić, ustępować, kwitować, dać, darować... Po cożeśmy tu przybyli?
— A tak! podchwycił Malborzyński, mam prawo, ale lekkomyślnie użytku z niego czynić nie mogę. Potrzebuję czasu do namysłu... muszę się odezwać do mojego pryncypała...
— Bardzo dobrze — rzekł podkomorzy — delikatność tę wszyscy pojmujemy... ale — rób pan schedy — a projekt poszlemy do potwierdzenia...
Tak przyparty, Malborzyński widocznie się czując złapanym, podniósł głos, obszernie wyłuszczając trudności urządzenia sched — z powodu bardzo różnej i trudnej do oszacowania wartości majątków rozrzuconych. Słuchano go w milczeniu.
Zbytecznie stawało się dla wszystkich już widocznem, że Maurycy chciał idąc za wolą matki działu, a Leon go sobie nie życzył. Biło to w oczy...
Wszystko się rozbijało o tę złą wolę, która nawet Multańskiemu usta zamykała... Podkomorzy zgodził się na odroczenie projektu działu do dni dziesięciu, dając czas skommunikowania się z Warszawą. Posiedzenie zostało rozwiązane.
Maurycy natychmiast się wymknął z pokoju, inni też poszli zaraz do pań, na ganek lub kupkami rozprawiać, dziwować się przebiegowi sprawy.
W nieco już przyciemnionej mrokiem wieczornym kancellaryi, pozostał tylko podkomorzy, który zbierał papiery, aby je do owej pstrej szafy włożyć i zamknąć, i zgłupiały Malborzyński, siedzący nad stołem i bębniący po nim ze złości.
Pan Czesław stanął naprzeciw niego, z miną niezwykle poważną i surową.
— Panie Aleksy — odezwał się — gdy się interes robi, trzeba wiedzieć jasno czego się chce... Zupełnie to dziś miało minę, że wy nie chcieliście działu... Takie zrobiło wasze znalezienie się wrażenie na wszystkich. Ja przypuszczam, że to złudzenie i niezręczność, ale gdybyśmy zjechawszy się raz drugi, znowu znaleźli takie trudności z waszej strony, a ze strony Maurycego nieograniczoną powolność... hę?
Zerwał się Malborzyński trąc gwałtownie włosy.
— Ale, kochany, najdostojniejszy panie podkomorzy dobrodzieju — patryarcho nasz... słowo daję... w mojem położeniu — niech się pan postawi...
— Kochany panie Aleksy, żądajcie czego chcecie... ale nie wymagajcież zagarnąć wszystkiego!... Dział stanąć musi, podjąłeś się go... musimy dokonać... Maurycy z matką ustępują we wszystkiem...
Naprawiając zaraz tę naukę moralną grzecznością, podkomorzy pod rękę wziął Malborzyńskiego, i wesół, jakby nigdy nic nie zaszło, wtoczył się z nim do oświeconego salonu...
Zaproszony do wista pan Aleksy, wymówił się, skinął na towarzysza, i nie żegnając się z nikim, do stajni pieszo poszedłszy, kazał zaprzęgać i uciekł...
Po odjeździe ich swobodnie dopiero otworzyły się usta... Napadnięto na Maurycego za jego powolność, oburzano się na drugą stronę, że sama nie wiedziała czego chce...
Do późnej nocy i podkurka uspokoić się nie mogli przytomni. Podkomorzy śmiał się i był w najlepszym humorze...
Ponieważ noc była księżycowa, Maurycy wyrwał się już nad ranem do domu, zmęczony, smutny... Te tylko chwile, które na takiej swobodnej, cichej rozmowie z Malwiną spędził, zostawiły po sobie wspomnienie milsze. Dzień ten go znużył nad wyraz... Postępował wedle rozkazu matki — własnej woli nie miał — widmo marszałkowej groźne jeszcze mu się przed oczyma snuło. Miał momenta tęsknoty i niepokoju takie, że gotów był niemal matce się rzucić do nóg i prosić ją, by go puściła — tam. Innych dni rozumniejszy walczył, odpychał pokusę, czuł śmieszność tego romansu, którego musiał się wstydzić.
Słowem żył targany jeszcze rozmaitemi myślami i popędy — i najnieszczęśliwszy.
Malborzyński się też wściekał! Nocą dobiegłszy do Holmanowa, siadł z pomocą adwokata pisać sprawozdanie, list, skargi, i musiał wyprawić sztafetę, aby co najrychlej otrzymać odpowiedź.
Nie wiedział co począć; zwłoka była niemożliwa... I on, i adwokat radził korzystać z usposobień strony przeciwnej, wyzyskać jak najlepsze warunki, i — poddać się nieuniknionej konieczności...
Dziesięć dni starczyło ledwie na przygotowania do nowych układów...
Z Warszawy odpowiedź spodziewana rychło, nie nadchodziła... Tymczasem Malborzyński układał na różny sposób schedy... ale... możnaż było ręczyć, którą z nich wybierze druga strona? Gra była niebezpieczna...
Niejeden się na niej już oszukał... adwokat przestrzegał.
Po długiem oczekiwaniu przyszła nareszcie odpowiedź z Warszawy od Leosia, widocznie dyktowana mu przez marszałkową i księcia. Wszyscy oni już widzieli nieuniknioną konieczność podziału, i z gniewem mu się poddawali. Prawie im teraz było jedno co wezmą, nalegał tylko Leon o jak najwięcej gotówki...
„Nie jestem gospodarzem jak p. Maurycy... o ziemię się nie dobijam wcale.... Kapitał ulokowany w banku lub na pierwszej hypotece da mi, bez pracy, zachodu i kłopotu, pięć, sześć i dziesięć procentów, gdy ziemia z biedą i w pocie czoła przynosi może cztery... Upraszam pana abyś się do tego zastosował...“
Malborzyński miał rozwiązane ręce, odetchnął... Szło mu o rehabilitacyę i postanowił poprawić się, o ile możności łatwym okazując się w układach. Wiedząc jak małe częstokroć wrażenia przyczyniają się do nadania sprawom pewnego kolorytu — wyrachował Malborzyński, iż na drugi zjazd zapraszając, wszystkich do Holmanowa, ugaszczając, pojąc, starając się być uprzejmym, poprawi pierwsze złe wrażenie.
Myśl tę znalazł genialną i natychmiast sam w zaprosiny pojechał. Odmowy nie spodziewał się od nikogo — podkomorzy, choć nie lubił jeździć, bo wolał przyjmować u siebie i bardzo rzadko wizyty oddawał, nie chciał okazać złej woli. Maurycy zgodził się chętnie.
Pan Aleksy, który miał kredens, kuchnię i piwnicę marszałkowej, pałac cały i kilku sług inwalidów, a na nich liberyę na składzie, przygotował się do takiego wystąpienia, aby pokazać podkomorzemu, jak to się rzeczy robią z gustem i szykiem.
Było w tem złośliwości trochę... chciał zaimponować. Podkomorzy zaś, który wcale sobie nikomu nie dawał imponować i patrzał na elegancye cudze szydersko obojętnem okiem, spodziewając się tego, przybyć postanowił prostą kałamaszką z furmanem w siermiędze na kożle, i ubrał się w szarą kapotę codzienną.
Zaraz na wstępie przeprosił za to Malborzyńskiego, który go przyjmował we fraku.
— Daruj, szanowny panie, rzekł ściskając go: stary jestem, ubierać się nie lubię — tyś tu kawaler, kobiet nie ma, przytem że to więcej interesu niż wizyta.. przyjeżdżam w kapocie...
Udał pan Aleksy, że to przyjął jako oznakę poufałości, ale zły był... Podkomorzy w butach kozłowych wszedłszy do salonu z prawdziwą satysfakcyą pluł na posadzkę, ale humor miał złocisty i wice-gospodarza ściskał a ściskał co chwila... Pił i jadł z apetytem... robiąc uwagi dziwne nad kuchnią.
— Ależ to coś nam dałeś doskonałego, panie gospodarzu — wołał zmiatając z talerza. Bóg widzi, nie mam wyobrażenia co to jest... a smakuje mi przedziwnie. My biedna szlachta na naszych stołach lubimy jasno widzieć co się w półmisku święci, i poznawać oczyma co żołądkowi dajemy... U was... wszystko zagadki... ale nie ma co mówić — palce po nich oblizywać...
Jużci żabek mi nie dałeś?
Pan Aleksy zapewniał, że ani żab ani ślimaków o tej porze już nie było...
Po obiedzie, w paradnej salce na górze, dawnym appartamencie księcia, dano czarną kawę, likwory i papiery. Projekta działów przygotowane były dosyć zręcznie, bo na jedną schedę, na którą szły kapitały wszystkie, dołączono też najlepszy majątek, nizko go oceniając. Właśnie tej schedy żądał Leon. Krzywda przez to wyrządzana Maurycemu, oceniona być mogła na jakie sto tysięcy rubli. Biło to w oczy... Lecz, że ludzką jest rzeczą się mylić, chciwość kapitału sprowadziła omyłkę z razu niepostrzeżoną. Ów milion rubli kaucyi, liczono jak stał, gdy wydobycie go zmuszało do znacznych ustępstw.
Kompensowały one dostatecznie fałszywie postawiony rachunek. Maurycy, który się już interesu tego dotykał, znalazł schedy równoważące się, i przystał na swoją. Ustępowano mu nawet Rakowce...
Z razu podkomorzy chciał protestować, zakrzyczał Kolemba, ale gdy Maurycy się godził stanowczo — przyjęto warunki... Dział tedy formalny, przy świadkach spisany i podpisany został i zapity winem szampańskiem.
Ani radości, ani smutku z niego nie okazał na pozór pokrzywdzony brat młodszy. Malborzyński tryumfował, spodziewając się sowitej nagrody za nadzwyczaj szczęśliwie przeprowadzony interes. W tejże chwili wyprawiono o tem wiadomość do Warszawy...
Gdy się jej pisaniem zajmowano, podkomorzy, który się delektował właśnie kieliszkiem starego doskonałego węgrzyna, wziął Maurycego na stronę...
— Obcięli was — szepnął mu — ale — ja nie winienem. Monitowałem, prosiłem, przestrzegałem. Bądź co bądź, końca winszuję zawsze. Wiecie co macie, a macie do kaduka wiele i tak...
— Ziemi wartość rośnie, panie podkomorzy — odezwał się Maurycy, — gdy kapitału znaczenie stosunkowo się zmniejsza. Zresztą wcale się nie czuję pokrzywdzonym, bo milion rubli w całości nie jest do odzyskania...
— To dobrze, żeście w dziale położyli, iż wcale hypoteki zań, ani odpowiedzialności nie przyjmujecie — dodał podkomorzy. Wszakże tak?
— Tak jest! rzekł Maurycy...
— Za zdrowie wasze! odezwał się pijąc stary... niech Bóg wam da dobrą żonę... dobre zdrowie i dobry humor. Reszta się znajdzie! Siedźcie na wsi — nie ma to jak życie pod starą strzechą słomianą... Tu się oddycha swobodnie, tu z Bogiem oko w oko i z naturą rozmawia... tu się żyje z ludźmi i czuje wspólność życia z nimi!
Podkomorzy lubiący całować i ściskać, objął Maurycego i do piersi przydusił.
— Winszuję szczerze...
— A ja z duszy dziękuję...
— O! nie ma za co!
I siedli do wiseczka, a Moryś do matki pojechał.
Podróż pana Leona, z pobytem jego w Rakowcach, trwała około dwóch tygodni — wydała mu się nieznośnie długą i nudną, gdy pozostałym w Warszawie czas przeleciał jak błyskawica.
Leoś radby był dniem i nocą pędząc co najrychlej się znowu znaleźć w swoim pałacyku i appartamencie, w wygódkach, do których był nawykł, w towarzystwie codziennem. Tęsknił do księcia, do hrabiego Teofila, naturalnie i do żony, nawet do marszałkowej, choć ta go czasem nudziła i niecierpliwiła. Nadewszystko pragnął się znaleźć w swoim pokoju, w swych godzinach rozrywek — w tym gorącym prądzie miejskiego żywota, wśród którego jaśniał, uznany był, oceniony i — zdało mu się, że przodował... Tysiące drobnych rzeczy, do których przywykł pieszczoszek, których potrzeba czuć się dawała dotkliwie jemu i panu Symforyanowi... stały na oczach... Były to fraszki — lecz nie żyło się bez nich... Kraj, który przejeżdżał, wydawał mu się tak dzikim, a byt w nim tak jakoś niemożliwym, iż egzystencyi istot żyjących w nim nie pojmował. I on i Symforyan, spoglądając na nich, ruszali ramionami, ubolewając nad losem nieszczęśliwych.
— Co to panie to je... jak to się panie odziewa... co piją... czem śmierdzą... człowiek musi admirować! wołał kamerdyner. Słowo honoru — jakby człowiek był skazany tu na wygitacyę, umarłby w tydzień.
I pluł pan Symforyan, a Leoś się uśmiechał.
— Nie, panie, to już inna rassa ludzi — dodawał kamerdyner; gdyby tak delikatniejszemu przyszło... słowo honoru... zdechłby...
Zupełnie tak myślał Leoś, mając się za istotę uprawnioną do wymagania od Opatrzności, aby mu dla jego wydelikaconego ciała dostarczała stosownego utrzymania.
Jechał zawczasu się lubując powrotem swym, rozkoszą upragnionego spoczynku, wśród wszystkiego czem się otoczył w zaczarowanym pałacyku swoim...
Nadzieje podobne bardzo często zawodzą... Tym razem nic tak niespodziewanego nie czekało go w progu, a jednak ów rozkoszny pałacyk, w czasie niebytności gospodarza, był teatrem jakiegoś wypadku niezrozumiałego, który — choć starannie tajony — zostawił po sobie wrażenie odbijające się dziwnie na zasępionem czole marszałkowej i księcia...
Rzecz się tak miała: W dni kilka po wyjeździe Leona, które hrabia Teofil od rana do wieczoru niemal spędzał u marszałkowej i u księcia, lub w saloniku Felicyi, zaszła jakaś reperacya w appartamencie hrabiego Teofila, zmuszająca go do szukania chwilowego mieszkania w mieście.
Przez tych dni kilka hr. Teofil w szczególne się wkupił łaski u marszałkowej. Przesiadywał u niej, jeździł z nią, na długich rozmowach sam na sam spędzał godziny... Z nią też potem chodził bawić Felicyę, i najczęściej matka zostawiając go u niej, wychodziła dopiero spocząć do siebie... Książę także pojednał się zupełnie z siostrzeńcem, a był tak dyskretny, że mu ani Felicyi, ani marszałkowej bawić nie przeszkadzał. Najwięcej siedział u siebie...
Z troskliwością prawdziwie kuzynowską, ten poczciwy hr. Teofil starał się rozerwać Felicyę szczególniej — i można było powiedzieć, że mu się to bardzo wiodło szczęśliwie. Po całych godzinach, często do bardzo późna, słychać było ich śmiechy i niezmiernie ożywione rozmowy... Kilka razy nawet nadchodząca marszałkowa musiała zwrócić ich uwagę, że tak głośna zabawa mogła niepotrzebnie zaciekawiać sługi. Hr. Teofil prawem kuzynowstwa wchodził poufale do pokojów młodej pani w różnych godzinach, i był nią tak zajęty, że brat dla niej rodzony czulszymby być nie mógł.
Ostatnich dni parę przed wypadkiem owym, hr. Teofil, czy miał coś do wyrobienia i wyproszenia u marszałkowej, czy też ją chciał przejednać, siedział u niej ciągle... Szepty, narady trwały nieustannie. Marszałkowa wśród nich, zostawiając u siebie Teofila, biegała do córki. Słowem układano coś — umawiano się... Felicya wesoła ciągle, stała się niespokojną i zamyśloną.
Gdy hrabia Teofil przy śniadaniu zakłopotał się o restauracyę w swojem mieszkaniu, dla której na dni kilka musiał gdzieś szukać schronienia, marszałkowa odezwała się głośno, przy służbie:
— I cóż się to kuzyn ma tak kłopotać? ale to najprostsza rzecz w świecie. Pokoje pana Maurycego stoją pustką, wcale się go nie spodziewamy, możesz je zająć na tych dni parę. Wszak prawda, Felicyo? gospodyni pozwala?:
Gospodyni miała oczy na talerz spuszczone, i odezwała się głosem cichym:
— Jeśli mama znajduje...
Książę dorzucił:
— Cóż w tem złego? najnaturalniej w świecie... niech się przeniesie...
Hrabia Teofil wymawiał się, że nie chce czynić ambarasu, dziękował, i przyjął nareszcie. Oświadczył nawet, że z sobą, oprócz torby nie weźmie rzeczy żadnych ani sługi... że mu idzie tylko o to, aby miał gdzie przenocować, nie wynosząc się do brudnego hotelu...
Jakoż dnia tego wieczorem, w istocie nadjechał hrabia dorożką, i zajął pokoje Maurycego. Stojący w bramie szwajcar jakoś na to dziwnie patrzał, ale fakt został spełniony. Nie miał ten pobyt trwać nad dni parę...
Tegoż samego dnia, po rozejściu się wszystkich do pokojów, około północy, gdy marszałkowa leżąc w łóżku czytała jeszcze... w korytarzu niedaleko od jej drzwi dał się słyszeć chód najprzód lekki, potem nagle krzyk... jęk, i jakby upadek na ziemię ciężkiego czegoś...
Cisza wówczas panowała w domu, ale nikt jeszcze nie spał: słudzy przestraszeni powybiegali... Na korytarzu znaleziono hrabiego Teofila ubranego jeszcze, leżącego na ziemi z okrwawioną głową.
Powiadano później, że widziano stróża domu z kijem ogromnym, szybko schodzącego ze wschodów — jednakże to nie zostało dowiedzione... Gdy słudzy, a później i marszałkowa na prędce narzuciwszy ubranie wyszła zobaczyć co się dzieje — dowiedziano się od hrabiego, że — wyszedł był z mieszkania swego, bez świecy na nieszczęście, i nie znając miejscowości, pośliznął się i padł.
Upadek był dziwny... potłukł się tak szkaradnie, zakrwawił, iż nikt sobie wytłómaczyć nie umiał jak się to stać mogło na tak pięknym korytarzu i w miejscu, gdzie żadnego węgła ani ostrego nic nie było... Głowę miał zranioną, plecy sine... ręce potłuczone... Zaledwie z pomocą ludzi się mógł podnieść i w łóżko położyć... Zacna marszałkowa, książę, któremu dano znać o przypadku, przybiegli do niego... Była mowa o doktorze i narada czy go wezwać... w końcu musiano zawołać choć felczera. Przed tym znowu nie wiadomo dla czego powiedziano, że hrabia spadł ze wschodów.
Najprawdopodobniej musiał to być attak nerwowy, coś konwulsyjnego, gdyż hrabia, jak się później okazało, wyobraził sobie, że w korytarzu napadł go jakiś człowiek i kijem zbił okrutnie. Było to przywidzenie, gdyż brama pałacu od dawna zamknięta, nikomu wnijść nie dozwalała. Szwajcar jej pilnował. Ten, gdy się to stało, leżał już w łóżku. Stróż tylko przez niego przyjęty, stary człek, spokojny, milczący, który się nigdy na świat nie pokazywał, jeszcze był na nogach, bo nocą, zwykł podwórze zamiatać.
Hrabia pod wrażeniem tej hallucynacyi plótł z razu pono nie do rzeczy, potem zamilczano o wypadku zupełnie. Nazajutrz były jakieś poszukiwania w domu... lecz na niczem się to skończyło. Hrabiego wysmarowano, obłożono i wywieziono do domu zaraz... zatrzymawszy zapewne restauracyę jego appartamentu.
Wrażenie, jakie to uczyniło na mieszkańcach pałacu, opisać się nie daje. Ludziom zakazano mówić o tem, bo hrabiemu wstyd było, że takim konwulsyom podlegał — niemniej, jak to zawsze złośliwa bywa służba, śmiechy sobie z tego stroili.
Marszałkowa prawie się z tego strachu rozchorowała nazajutrz, a pani Felicya cały dzień nie wychodziła i płakała. Książę o mało nie dostał żółtaczki.
On, co unikał tak starannie, z powodu delikatnego zdrowia, wszelkich okazyj wzruszenia — był tak wstrząśnięty wypadkiem, iż gdyby doktor nie był mu dał lekarstwa dla uwolnienia go od nadmiaru żółci — mogłoby to za sobą fatalne następstwa pociągnąć.
Marszałkowa, serce mająca litościwe, nietylko sama codzień jeździła po dwa razy dowiadywać się o zdrowie kuzyna, ale raz, gdy już był lepiej, zawiozła z sobą Felicyę... Bawiły tam obie godzin parę, i snadź to poskutkowało dobrze na hrabiego, gdyż szybko przychodzić zaczął do zdrowia. Plecy, ręce i boki najpierwej mu odeszły, rozbitą głowę okładano długo, lecz i na niej znaku rozcięcia nie pozostało...
Z tym wypadkiem, o którym oprócz domowych mało kto wiedział zresztą — wesołość i swobodna myśl z pałacyku uleciały. Hrabia się wyleczył, marszałkowa została jakby przerażona i strwożona. Felicya pobladła, zmizerniała i posmutniała. Książę był chmurny i zawsze w obawie, że się musi rozchorować. Doktor do niego codzień przychodził — ale tej melancholii i aprehensyi żadnemi lekarstwami rozpędzić nie mógł. Marszałkowa też przesiadywała u niego, pilnowała, pielęgnowała... z niewielkim skutkiem. Miał ideę upartą, że żółtaczki dostanie... Przez cały niemal dzień pokazywał sobie język w lusterku i przykładał chustkę do twarzy, aby lepiej kolor jej ocenić. Żółtaczka nie przychodziła — ale humor się nie poprawiał.
Widać, że niedorzeczne przywidzenie hrabiego, któremu się zdawało, że go ktoś w korytarzu napadł, co jawnie było niemożliwe — oddziałało na chorobliwą imaginacyę księcia, gdyż w kilka dni potem... pod jakimś pozorem, kazał przywołać szwajcara.
Pan Marcin Żabka, a dziś Żabczyński stawił się przed księciem, nie w oflicyalnym swym stroju, który mu służył tylko w bramie, na stanowisku, ale w długim surducie, będącym rodzajem wice-munduru. Z powagą stanowiącą attrybucyę jego powołania, zajął miejsce w progu. Książę nim się do niego odezwał, długo się przechadzał po pokoju, jakby się namyślając od czego ma zacząć, przyczem pastylki dla uspokojenia żółci przepisane z bombonierki do ust przenosił...
— Panie — jakże się pan zowiesz! począł.
— Marcin Żabczyński, do usług księcia.
— A więc, panie Żabczyński — rzekł książę: czy masz waćpan spis wszystkich ludzi do posług używanych w pałacu?... Idzie tu o bezpieczeństwo domowe... Monti i waćpan poprzyjmowaliście niektórych do kuchni, do pośledniejszych posług... na prędce... może być z tego ambaras jaki... hm.
— Nie będzie żadnego ambarasu, odparł Żabczyński: bo to są wszystko ludzie pewni i ze świadectwami.
— Mówiono mi właśnie... o — jakimś bardzo niepozornym... stróżu... Co to jest za człowiek? zapytał książę. Skarżą się na niego, że po nocach się włóczy... niby pod pozorem zamiatania... mruk jakiś i ma wyglądać fatalnie... Co to za jeden?
— Stróż? odparł Żabczyński — stróż? ale to, proszę księcia, najuczciwszy człek z naszych wszystkich. Z lokajów tam dużo takich, na których trzeba oko mieć, a tego starego... ja znam dawno, bardzo stateczny człek... Na niego ją i państwo mogą się spuścić jak na Zapiszę (sic).
Książę popatrzał na mówiącego...
— Ale cóż to za człowiek? zkąd? co? spytał książę.
— Człowiek stateczny, za to ja ręczyć mogę... Jest z moich stron... znam go dawno; służył wojskowo — i jest z dobrej familii...
Uśmiechnął się książę usłyszawszy to, i popatrzał na szwajcara, który się tem zmieszać na dał.
— Czy to waćpan go przyjąłeś? pytał książę.
— Ja go nastręczyłem — rzekł śmiało Żabczyński.
— Hm? i ręczysz za niego?
— A — jak za siebie, proszę księcia.
Nastąpiła chwila milczenia i pożywania pastylek...
— Miejże waćpan na niego oko... Może pije? hę?
— On? pije? — zawołał Żabczyński i ruszył ramionami — on? ale gdzie zaś! Kieliszek wódki dla konkokcyi, tak jak każdy porządny człowiek — to nie ma słowa; ale żeby miał zaprószyć, nigdy jak świat światem się to nie trafiło...
Dodać tu należy, że odpowiadający na pytania księcia szwajcar, nietylko iż dawał mu objaśnienia niedostateczne... ale minę względem pytającego i ton przybierał niewłaściwy. Lekce sobie ważył widocznie księcia pana, jakby go tu nie za wice-gospodarza, lecz za rodzaj intruza i gracyalisty uważał. Czuł to książę i mocno był tem dotknięty, a dać poznać po sobie, że go mógł taki szwajcar obrazić — nie chciał. Wolał więc przerwać rozmowę, i skinął tylko, iż na tem ma dość. Wyszedł szwajcar, na dół się spuszczając krokiem wolnym — w złym humorze i podraźniony. Brak towarzystwa, osamotnienie dało mu nałóg brzydki mówienia pół głosem samemu do siebie. I teraz, mocno zdając się wzruszony — szeptał:
— Książę! ale też! Jaki mi potentat co z naszego tu żyje... obiadu, i chce tu sobie gospodarować. Ale! będziesz widział! Stróż mu zawadza, człek szlachetny i poczciwy... Do stróża się czepia... a w istocie do mnie... Ja to rozumiem. Radby mnie wysadził, żeby ze swej ręki kogo tu naraić! Ale — wszyscy tu oni na jeden grosz targują! Stróż im solą w oku — potem Żabczyński, a nareszcie i sam pan zawadzi... Książę — ale! Co po tytule, gdy wąż w szkatule?... Książę! Jaki mi pan!...
Poruszając się tak niepotrzebnie, szwajcar doszedł do swojej budki... Tu, dla zbytniego wzruszenia, aby je uśmierzyć, napił się wódki — i po niej nabrawszy energii wielkiej, wprost się udał do mieszkania stróża, które było w podwórzu, w kącie. Architekt pan Monti, uwzględniając wszelkie potrzeby domu, nie zapomniał i o tej izdebce stróża, lecz o ile w innych domu częściach szczodrym był w wymiarach, tu ściśle tylko co konieczne było, aby człowiek wyżyć mógł nie udusiwszy się, dla stróża wyznaczył. Była to klatka nie izba — chociaż piecyk stał w niej żelazny, i miejsce na łóżeczko ze stolikiem się znajdowało. Między piecem, łóżkiem i stolikiem przecisnąć się było można — nic więcej. Kufereczek musiał stać pod łóżkiem, a inne rzeczy na ścianach wisiały... Żyć tu, gotując sobie jeszcze w piecyku jedzenie, jak to stróż robił, zdałoby się dla zepsutych wygodami niebezpieczeństwem, nie było powietrza aby tchnąć, przestrzeni, by się rozprostować i wyciągnąć, — a żyło się wszakże... i nie piszczało.
Przez cały dzień na dziedzińcu się nie pokazując prawie, stary stróż siedział tu zamknięty, i już był nawykł do tej żółwiej skorupy. Tylko gdy kto do niego przychodził, ponieważ dla gościa, choćby jak najmniejszej objętości miejsca nie stawało, rozmowa się zwykle odbywała, u drzwi otwartych, i przybywający stał w równie obszernej sioneczce.
Dobrze wyrosłemu i tuszy pięknej panu Żabczyńskiemu wnijść do stróża było absolutnem niepodobieństwem, ale drzwi do izdebki otworzywszy... stanął jak zwykłe do rozmowy. Stróż — którym, jak się tu okazało, był pan Łukasz z Zamoroczan, siedział na łóżku... z nogami zwieszonemi... W piecyku się coś skwarzyło. Żabczyński popatrzał nań.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry...
— Jakby pan Łukasz zszedł do mnie do stancyi — odezwał się Żabczyński — jest coś do pogadania. W dziedzińcu nie ma nikogo...
— A no — zaraz — ino garnek odstawię — odparł stróż — idę...
Szwajcar poprzedził go i wszedł do swej loży. Trzeba nadmienić tu, że w czasie niebytności pana Leona, szwajcar sobie pozwalał wcale nie wdziewać stroju urzędowego, chodził w surducie i laski nie brał do ręki. Książę i to jego lekceważenie sobie zanotował.
Gdy pan Łukasz wszedł do loży, już pan Marcin siedział w krześle...
— Co pan powiesz! odezwał się — już książę się mnie o was dopytywał. Co? kto? zkąd? czy pewny? Słyszał to kto co podobnego? on tu pan? ale!
Pan Łukasz się skrzywił i ramionami rzucił... ale wcale nie strwożył.
— Czyś mu, uchowaj Boże, na nagniotek nastąpił? spytał Żabczyński.
Zmilczał Łukasz... oczy mu się zaiskrzyły.
— Tałałajstwo to... mruknął wyczekawszy: tałałajstwo — i po wszystkiem... Ale jeżeli tak, mnie tu nie ma co popasać... zwietrzyli pismo nosem...
— Jakie pismo? spytał szwajcar.,
— Hm — co ja przed przyjacielem i godnym człowiekiem taić mam — począł Łukasz... Co taić mam! To są pasorzyty i rajfury... Wyprawili pana Leona precz... aby tu Sodomę i Gomorę zaprowadzili. Co tam taić? A no! ja w korytarzu złapałem przekradającego się tego grafa i — dałem mu kijem naukę, aby się po nocy nie włóczył... a no! tak! Na kwaśne jabłkom go zbił...
Mnie tam pan Leon albo i Maurycy ani śmierdzi ani pachnie — mówił ze wzrastającym gniewem Łukasz. Kat ich bierz wszystkich razem! ale na szelmostwa z zimną krwią nie mogę patrzeć...
Szwajcar usłyszawszy, zerwał się z krzesełka.
— Co acan mówisz! To on nie padł ze schodów?
Rozśmiał się Łukasz.
— Padł, ale pod moim kijem na korytarzu; a takem go z apetytem obrabiał, że aż miło... Otoż widzę zwąchali, że to ja go tak oporządziłem.
Stał osłupiały Żabczyński, mrucząc:
— Wy! wy!
— A ja — a ja! Sodomy i Gomory nie mogłem znieść... Sprawiedliwości bożej byłem narzędziem...
Teraz, jak widzę — mnie tu popasać dłużej nie ma co... Manatki zwiążę i w świat. Tyle tego... już mi też niewiele zostało. A com rad, tom rad, żem tego furfanta poczęstował jak należy...
Odwagą tą i wielkim zapałem cnotliwym pana Łukasza poruszony do głębi Żabczyński, wpatrywał się w niego z bojaźnią i poszanowaniem. Słuchał i uszom nie wierzył. Łukasz jakby wcale o niego nie szło, uśmiechał się i krzywił, więcej uradowany z siebie, niż zafrasowany.
— A cóż wacan z sobą zrobisz, panie Łukaszu? spytał szwajcar.
— Co! albo ja wiem! Jużci mi zaległą pensyę każecie zapłacić! rzekł — no — więc na pierwszą godzinę chleba kawałek będzie — a potem.... albo to Pana Boga niema? Czym to ja już i głodny nie był i bez dachu?... Czy to mnie pierwszyzna z torbą chodzić! Póki człowiek młody a niedoświadczony, to mu strach... później, choćby i zdychać — gotów, bo mu już wszystko jedno. Do Żyda pójdę służyć i w szabas świecie objaśniać. Tyle tego... dumny już nie jestem.
Rezygnacya ta większy jeszcze szacunek obudziła w Żabczyńskim, który westchnąwszy, za rękę ujął pana Łukasza.
— No — jeżeli już prawda, żeś pan tego grafa rozumu przez plecy uczył — przeciwko czemu ja nic nie mam... możeby i lepiej z oczu im zejść. Oni milczą, bo i wstyd — a no — mścić się mogą... Ale ja panu Łukaszowi miejsca się postaram.
— Bóg zapłać...
Żabczyńskiemu protekcya czyniła przyjemność tem, że w niej widział przekorę księciu... Książę chciał wypędzić i zgubić, on bronił i żywił... Podnosiło go to w oczach własnych.
— Jak Boga kocham — dodał — miejsce znajdę... i dobre...
Skończyło się na tem z rana; wieczorem stróża nie było. Szwajcar oznajmił, żeby sobie innego szukali, bo on dziedzińca zamiatać nie myśli. Pan François doniósł o tem księciu, że stróża odprawiono...
Mocno go to wzruszyło.
— A! zawołał: więc coś było — spisek! Czuli się winnymi...
Okoliczność ta i księcia i marszałkową obeszła, chcieli bowiem cały przypadek ukryć przed panem Leonem, a obawiali się spisku sług...
Wieczorem wezwano znowu szwajcara do księcia. Przybył wprawdzie, lecz mniej jeszcze grzeczny i akkomodujący się niż pierwszym razem.
— Cóż to? stróż się już sam odprawił? spytał książę.
— Nie, proszę księcia — ja go odprawiłem...
— Jakiem prawem?
— Bo ja go przyjąłem. Widziałem, że książę ma go w niełasce... wolałem oddalić. Niech teraz kto inny installuje tu...
— Cożeś to acindziej tak znowu łaskotliwy? zawołał książę. Ja go tylko spytałem...
Szwajcar nie raczył odpowiedzieć...
— No, mniejsza o to — dodał książę — ja poleciłem tu przywołać acana, aby mu dać inną przestrogę... Proszę, aby ludzie w ogóle o chorobie hrabiego (tak nazywano wypadek) nie pletli... nie bzdurzyli, i żeby, gdy pan Leon wróci, mowy o tem nie było...
— A co do mnie ludzie należą? odparł szwajcar — do mnie wrota należą nie ludzie... Ja zamykam drzwi nie gęby.
Zuchwała ta odpowiedź byłaby księciu na nowo żółć wzburzyła, gdyby szwajcar nie pospieszył zaraz wynieść się za drzwi i nie dał księciu ochłonąć sam na sam.
Taki był stan rzeczy w Warszawie, gdy pan Leon do niej powracał.
Niespokojnie dosyć wyglądano jego przybycia, bo się lękano, aby w zmienionych twarzach i humorach nie domyślił się więcej, niż chciano. Wypadek choroby postanowiono okryć milczeniem, lecz niepokój zdradzały zmienione twarze, nachmurzone lica, rozdraźnienie marszałkowej, księcia a szczególniej Felicyi.
Obawa jednak była zbyteczna, pan Leon zajęty sobą, uszczęśliwiony z powrotu do życia swego powszedniego, ślepym był — a smutek na twarzach mógł tylko przypisać tęsknocie po sobie.
Gdy nadjechał, Felicya nie wyszła przeciw niemu, matka tylko oznajmiła mu zaraz w progu, że nieboraczka jest od tygodnia chora...
Ta choroba tłómaczyła smutek wszystkich. Leoś znalazł ją ubraną ślicznie, w negliżu leżącą na szezlągu, bladą i uskarżającą się na ból głowy, osłabienie. Powitanie z jego strony najczulsze, z jej było oziębłe i smutne... Marszałkowa uprzedziła go, że doktor największy spokój nakazał.
Wieczór zajęło opowiadanie o pobycie w Rakowcach, o matce i o spodziewanem przeciągnieniu działu, powierzonego Malborzyńskiemu, spodziewającemu się, iż zwlecze ukończenie sprawy póki zechce.
Zagadywano pana Leona interesami. Książę się skarzył na żółć, marszałkowa na nerwy. Przybyły, gdyby to tylko uszło — rad się był wyrwać zaraz w miasto, dowiedzieć się o konia, zobaczyć z przyjaciołmi... Tego dnia jednak nie wypadało,
Spytał o hrabiego, zdziwiony, że go nie widzi. Marszałkowa z westchnieniem odezwała się:
— Wszystko od twojego wyjazdu nam nie szło... Guignon jakiś! Wystaw sobie, że i hrabia był mocno chory, dotąd jeszcze z domu nie wychodzi, chociaż się ma lepiej.
Nie umiano wytłómaczyć co to była za choroba.
— W istocie, że to było parę tygodni osobliwych dla nas — dodał książę. Felicya chora... seryo... ja z tą żółcią, nie wiem nawet dotąd czy rozpędzona, marszałkowa z nerwami...
— Ale to wszystko przechodzi lub przeszło — przerwał wesoło Leon — mam nadzieję, że wszyscy będą zdrowi rychło... Nie trzeba się chorobie poddawać. Hrabia się pieści. Książę miewa imaginacyę...
— Ja? imaginacyę? podchwycił książę i wystawił język — patrzże język! Ciągle obłożony...
Leon natarczywiej niż o żonę, której słabość uważał za znudzenie, dopytywać zaczął o hrabiego...
— Co mu mogło być? zdrów jak ryba!
— No — nie wiem — dodała marszałkowa, ale było coś seryo... Zachorował nawet wieczorem tu u nas... Ale... o tem nie mamy co mówić...
Zwrócono rozmowę. Pożegnawszy Felicyę czule, Leon poszedł spoczywać po znużeniu. Nazajutrz przed śniadaniem jeszcze pobiegł do hrabiego, który miał polecenie dopilnować konia, aby mu go kto nie podkupił. Gdy przybył do niego, hrabia Teofil jeszcze był w łóżku z głową związaną. Nie zaraz go wpuszczono, lecz wszedł przebojem.
— Cóż ci jest? chory i co to może być? wczoraj mnie już nastraszono... Co za przyczyna?
Hrabia nie umiał czy nie chciał się tłómaczyć, ogólnikami tylko powiadał o ciężkiej swej chorobie, o doktorze... potem zwrócił się do konia, i Leosia wsadziwszy nań, umiał w ten sposób uwagę jego od siebie odciągnąć...
Nie było niebezpieczeństwa, by się pan Leon dopytywał zbytnie o cokolwiek bądź w domu, bo go więcej zajmowało życie na zewnątrz i stosunki w mieście. Im cały niemal dzień poświęcił, napawając się wrażeniem jakie czyniło jego przybycie. Witano go z taką radością niekłamaną!
Groziło skądinąd zdradzenie milczenia nakazanego w domu. P. Symforyan, który miał między służbą wielką powagę i zachowanie, lubił plotki, natychmiast po przybyciu potrzebował sprawozdania ze wszystkiego co się tu działo pod niebytność jego... Zausznik jego, młody Stasiek, w sekrecie opowiedział mu ze szczegółami jak marszałkowa sprowadziła tu hrabiego, i co mu się tu przytrafiło. Powieść była złośliwa i pełna domysłów najśmielszych, które żywa imaginacya pana Symforyana dopełniła.
Zrozumiał on po swojemu całą tą historyę, i nic Staśkowi nie mówiąc, wziął na rozwagę — czyby mu nie wypadało, skarbiąc sobie łaskę pańską — oczy otworzyć —? Z jednej strony mogło to być korzystne, z drugiej niebezpieczne. Zawahał się więc pan Symforyan i postanowił odłożyć stanowczą decyzyę do lepszego rozpatrzenia się.
Ani tego dnia, ani następnego nie odezwał się z niczem, ale zbierał z różnych źródeł materyały, a że w garderobie Felicyi miał przyjaciółkę, niemłodą już, ale piękną pannę Matyldę, która i złośliwą była bardzo i nader przenikliwą, zaczerpnął tu także ważnych poszlak i domysłów. Służąca marszałkowej sprzyjająca panu Symforyanowi i chcąca go oderwać od panny Matyldy, przysłużyła mu się informacyami. Trzeciego dnia kamerdyner już wiedział więcej niż ktokolwiek. Miarkował to dobrze, iż może na swą korzyść obrócić kiedy zechce ciekawe rzeczy, o jakich się dowiedział... i uśmiechał się tylko spoglądając z ukosa na Leosia.


Wkrótce po powrocie pana Leona, książę ciągle się uskarżający na niezdrowie, któremu może ciężyła ta atmosfera zbyt żywemi prądami poruszana, wśród której się od jakiegoś czasu obracał, objawił życzenie pojechania na wieś. Przywykli byli do niego wszyscy, ale mu się nikt nie sprzeciwiał; mówił, że zdrowie jego wymaga koniecznie spoczynku. Marszałkowa go nawet nie wstrzymywała. Na podróż znowu zażądał pożyczki pieniężnej od Leosia, obiecując mu spłacenie tego dłużku, całego razem. Jakoż wyruszył czule żegnany, przyrzekając wkrótce być z powrotem...

Marszałkowa, która na przemiany to nazbyt bywała ożywiona, to zadumana i smutna, parę razy się z tem odezwała, że chciałaby zajrzeć do Holmanowa, ale Felicya jej nie puściła. Leon zaś, najlepszy z ludzi, niczemu i nikomu nigdy się nie sprzeciwiał, z tym warunkiem, aby też jemu nikt w drogę nie wchodził. Żonie zostawił swobodę najzupełniejszą. Pożycie ich dziwnie się jakoś ukształtowało, na wzór innych małżeństw wielkiego świata. Pani miała swe kółko i zajęcie osobne; pan żył z przyjaciółmi swymi bawił się wedle upodobania. Leoś nie przestawał być czułym, ale roztargniony był, i ta czułość wydawała się raczej formą niż rzeczywistem przywiązaniem. Ze strony Felicyi od pewnego czasu wymagania były wielkie, kapryśne, ale miłości i uczucia ani znaku. Przeciwnie zdawała się chcieć okazać jawnie, że jest jej zupełnie obojętny — ale pan Leon tego nie widział. Gderała na niego ciągle, znajdowała niewłaściwem wszystko co on pomyślał, dość było, ażeby on coś zadysponował, by się jej wydawało niedorzecznością. Łagodny jej charakter zmienił się w dziwactwo i fantastyczność.
Wymagania były z każdym dniem większe, a sprzeciwić się im nie było sposobu. Najmniejsza uwaga uczyniona przez męża wywoływała gniewy, dąsy, milczenie. Naówczas matka brała stronę córki, obie napadały Leona i ten musiał ulegać.
Wyzdrowiawszy, z przyjemną tylko bladością na twarzy, która mu po upływie krwi pozostała, hrabia powrócił do pałacyku i znowu stał się tu gościem codziennym. Był to także sprzymierzeniec marszałkowej i jej córki przeciw Leonowi, chociaż istotnie trzeba było dobrej woli, aby wojować z człowiekiem, który w żadną walkę się nie chciał i nie myślał wdawać. Znajdowano w nim coraz nowe przywary. Marszałkowa narzekała na jego lekkomyślność i rozrzutność, choć stosunkowo Felicya traciła tyleż lub więcej od niego. Żona znajdowała go nudnym i chłodnym. Hrabia chwalił go, ale zawsze dodawał do pochwał przywary, które szalę na stronę ich przeważały.
Leoś tak był ślepy i zajęty sobą, że tego ani czuł, ani widział. Pół dnia też pędził za domem, a hrabia tymczasem miejsce jego w pałacu zajmował.
Biło to w oczy drugich, a nic a nic nie raziło tego, kogo najwięcej obchodzić było powinno...
Wśród tego trybu życia dziwnego, przyszły układy o dział, o których mówiliśmy. I one nie mogły Leona wyprowadzić z tego rodzaju apatyi, która była mu naturalną. Gniewał się tylko, że mu to niepotrzebnie życie jego mąci... Niespokojna marszałkowa nie dawała mu też pokoju, ciągle mówiąc o interesach... Leon ruszał ramionami i uciekał do koni, kart lub męzkiego swojego towarzystwa.
Przyszła w ostatku wiadomość od Malborzyńskiego, że dział dokonany został wedle życzenia. Interes świetnym się wydawał, marszałkowa była prawie rada — milion rubli mający się podnieść z kaucyi imponował nawet hrabiemu. Pierwszym skutkiem odebranej wiadomości było postanowienie dania balu...
Bal ten od dawna już był uprojektowany, zwlekano z nim dla chwilowych różnych przeszkód. Leon chciał go mieć czemś niesłychanem, czarodziejskiem; mówił o sprowadzeniu dekoratorów z Paryża, cukrów i t. p.
Ożywiła się nawet na chwilę ta, która być miała jego królową. Położyła tylko za warunek, ażeby ogród ów zimowy był tego dnia otwarty. Właśnie go na dokupionym gruncie kończono. Chodziło o mizerne jakie parę tysięcy rubli, by żywiej poszły roboty...
Leon zajął się najmocniej balem, głównie nastając na to — qu’il fera epoque... Najdziwaczniejsze myśli przychodziły mu do głowy, a każdą z nich trzeba było tysiącami opłacać... Ponieważ razem z balem połączona była wieczerza monstre, którą kucharz jakiś umyślnie z Paryża sprowadzony miał przygotowywać — napisano do księcia, aby przybył na ten dzień po nową gastrytę.
Felicya zajęta też była, ale swą toaletą. Suknia jej z lamy srebrzystej, okryta cała koronkami, z węzłami brylantowemi, szła z Paryża. Cały nowy brylantowy przybór, naszyjnik, bransolety, dyadem, pas umyślnie był kupiony, by w nim mogła zajaśnieć. I ten nabyty został w Paryżu, jak zresztą wszystko, co strój ten dopełniało.
Felicya dla matki także w darze od siebie sprowadziła ubiór kosztowny i stosowne do niego klejnoty naśladujące stare greckie. Gorączkowe zajęcie balem na chwilę wszystkich zbliżyło i przejednało — hrabia tylko zaczął być sarkastyczniejszym, jego to nie bawiło. Z Leosia podżartowywał, ale ten nie zważał na to. Zaproszenia wczesne poszły do wszystkich znajomych, nawet na wieś. Mówiono już o balu, i zawczasu dziwy o nim wiedziano... Napierała się młodzież o zaproszenia, których nie skąpiono wcale... Ogród był niemal gotów, a na ten dzień oświecić go miano brylantowym gazu przyrządem, który wśród zieleni drzew stanowić miał dekoracyę uroczą — niestety! ogródki paryzkie przypominającą.
Zajęty przygotowaniami, Leon był w swoim żywiole... i nie widzialnie więcej nad ten bal, który najdostojniejsze stolicy znakomitości obecnością swą zaszczycić miały.
Nadszedł dzień oczekiwany — i — co się nader rzadko zdarza — nic nie chybiło, nadeszło wszystko w porze, udało się nawet to, czego się nie spodziewano. Salony zajaśniały przepychem... ogród wyglądał jak sen z tysiąca nocy... Goście zachwyceni napawali się, ale jednym głosem prawie powtarzano:
— Kiedyż ten szaleniec zbankrutuje?
— O! nabab pociągnie jeszcze lat parę, mówili drudzy...
Mais c’est scandaleux! szeptali zazdrośni.
— Kwalifikuje się do Bonifratrów... dodawano z boku.
Wśród tłumów Felicya w brylantach, blada, śliczna jak posąg grecki, smutkiem jakimś obleczona, zachwycała. Niekiedy oczy jej podnosiły się jakby szukały kogoś, błyskały ogniem i upadały jakby omdlałym wzrokiem na ziemię.
Była wśród najpiękniejszych najpiękniejszą, a hrabia stojący z daleka u kolumny, z kapeluszem pod ręką, wpatrując się w nią tak uporczywie, iż wszystkich zwracał uwagę, zdawał się czegoś gniewny... Był w najgorszym humorze może dla tego, iż Leon był bardzo szczęśliwy. On także na kilka dni przed tem, niewiadomo jaką drogą otrzymawszy gwiazdę orderu Medzidże, pierwszy raz z nią u boku występował. Wszystkie panie mu się uśmiechały; jedna żona, ile się razy zbliżył, widocznie go dąsami i kaprysami zbywała... Tryumf, jaki odniosła, nie wpłynął na jej wesołość... była dziwaczniejszą niż kiedykolwiek. Książę, który przybył na dni parę, jako pół-gospodarz, jaśniał nadzieją wieczerzy, zapowiadając gastronomiczne jej cuda.
Bal, który trwał do białego rana, kosztował summę bajeczną, powiódł się najszczęśliwiej — miał ten skutek, że jedni gospodarza waryatem, drudzy marnotrawcą ogłosili. Ale całe miasto o nim mówiło, pisały dzienniki domowe i zagraniczne, a okruszynami jego co się sług nakarmiło... nie zliczyć!
Szczerba, jaką w kapitale uczyniło to wystąpienie, dla pana Leona wydawała się mało znaczącą. W wydatkach swych, coraz podnosząc ich skalę, miary nie zachowywał żadnej, — nie dawały się one czuć i upoważniały do coraz większych, choć dochody na to nie starczyły... Nie było nikogo, coby pana Leona uwagę na to zwrócił. Felicyi zaś nigdy nie było dosyć. Hrabia, który powinien był przyjaciela powstrzymać, z urągliwym uśmiechem popychał go do coraz nowego marnotrawstwa. Sam on wprawdzie począł był także budować ów pałacyk cacko — ale Monti znajdował, że niesłychanie jest skąpy... Współzawodnictwo choć trzymane w pewnej mierze, z panem Leonem, i hr. Teofila narażało na wydatki; umiał jednak zawsze pozornie wyrzucać, przemyślając nad oszczędnościami skrytemi.
Wśród coraz nowych życia przyjemności i potęgującego się zbytku — zdawało się, że marszałkowa zapomniała była o Morysiu i dawnych swych planach... Tak jednak nie było — serce jej nie tęskniło, ale miłość własna i rachuba kazała jeszcze próbować szczęścia.
Jednego dnia powtórnie oświadczyła marszałkowa, że jest zmuszona choć na krótko zbiedz do Holmanowa. Tym razem Felicya mniej się już jej przeciwiała, Leoś nic a nic — ofiarował się dać powóz i służbę do podróży...
Wycieczka ta, odkładana od dnia do dnia, przyszła nareszcie do skutku, i pani Falimirska po długim pobycie w mieście, znalazła się znowu wśród ciszy, sama jedna ze służącą na drodze do dawnej rezydencyi. Malborzyński już tu oczekiwał na nią. Wchodząc w myśl swej pani, uboczną drogą dał znać Maurycemu o przybyciu... Był pewien, że i on przyjedzie na powitanie — lecz rachuba ta chybiła.
Choć chwilami tęsknił do swej pierwszej atłasowej miłości Maurycy, już żywsze jej uczucie ostygło znacznie... Bywał często bardzo w Wierzejkach, i coraz się bliżej przysiadywał do panny Malwiny, w której ani się kochając, ani myśląc oświadczać, ot tak... bardzo smakował — jak mówił.
Podkomorstwo na to patrzali z daleka, dawając nałogowi serca dojrzewać i nie chcąc pośpiechem popsuć tego, co się zdawało święcić. Podkomorzyna czasem namawiała męża, ażeby spytał Maurycego, — stary śmiał się.
— Ale bo acindźka stara jesteś, a zawsze gorąco kąpana... Cierpliwości! cierpliwości! niech owoc dojrzewa. Będę wiedział kiedy i jak zagadać. Acindźkabyś go spłoszyła tylko... niech się wprzód dobrze zacietrzewi. ja się na tem znam...
Moryś coraz częściej przyjeżdżał — mówił i śmiał się chętnie z ładną panną; ale o miłości żadnej nigdy ani słóweczka nie bąknął. Podkomorzyna się niecierpliwiła.
— Bałamut! powtarzała. Postanowiono go albo Węgrowiczem lub innym pretendentem przynaglić. Podkomorzy nie dopuścił. Wszelką intrygą, nawet najniewinniejszą się brzydził, i gniewał gdy niej posłyszał.
Gdy Morysiowi dał znać Malborzyński o przybyciu marszałkowej — zmieszał się chłopak... Ciągnęło go tam i lękał się. Poszedł powiedzieć o tem matce, która wiadomość przyjęła kwaśno.
— No — to pewnie u nas będzie — nie ma się co śpieszyć na powitanie.
Niechęć staruszki przeciw całej tej klice rosła w miarę, jak wiadomości nadchodziły o życiu Leosia w Warszawie, a na tych nie zbywało. Jawną rzeczą było, że tam szalenie tracą, bez względu na jutro, bez rozumu i pamięci. Wdowa to, nie bez przyczyny, przypisywała marszałkowej. Ciążyło jej teraz na sumieniu, że sama pierwsze zrobiła kroki dla Leosia; zdawało się jej, że do jego zguby się przyczyniła.
Holmanów wyświeżony wystąpił na przyjęcie swej pani — ale jakże się jej wydał po Warszawie stary, starty, niesmaczny! Wspaniałości jego niemal pretensyą śmieszną trąciły. Służąca marszałkowej nazajutrz zaraz czesząc ją, zaczęła mówić do pani!
— O! już to, proszę pani, nie to tutaj co u nas w pałacu w Warszawie. Tej wygody tutaj i elegancyi mieć nie można. Tu wiele rzeczy nie znają nawet. Jaśnie pani by tu wyżyć nie mogła...
Panna rada też była powrócić do Warszawy, aby jej Matylda Symforyanowego serca nie odebrała.
Marszałkowa cały ten dzień, mimo że Malborzyński cudów dokazywał, by ją rozerwać, smutna była jak noc. Niepokoiło ją to co zostawiła w Warszawie, myślała o Felicyi, a tu... ten, dla którego przyjechała — nie przybywał — niewdzięczny...
Chciała pisać i posyłać — namyśliwszy się jednak, wolała nazajutrz pojechać do Rakowiec sama. Tu się już jej spodziewano...
Zastała wdowę niezmienioną wcale, zawsze w grubej żałobie; panna Damianna z temi samemi lokami, w tej samej chustce; a dopiero po chwili nadszedł pan Maurycy, którego znalazła opalonym, zwieśniaczałym — ale — wyglądającym zdrowo na twarzy, jak gdyby nigdy nie tęsknił.
To ją zagniewało...
Porównanie do delikatnego Leosia między braćmi okazywało różnicę niezmierną. Leoś wyglądał niemal przedwcześnie staro, policzki miał wpadłe, cerę przejrzystą i jakby nalaną — Moryś nie miał jego dystynkcyi, ale czerstwy był i krzepki...
— Podobny się zrobił do chłopa! pomyślała Falimirska...
Rozmowa nastrajana na różne tony rwała się co chwila. Nic pani Czermińskiej nie zdawało się zajmować... a to co ona wnosiła, ledwie było zrozumiałe marszałkowej. Przemęczywszy się tak godzinę, piękna pani, która mniej piękną się teraz wydała Maurycemu, odjechała, zapraszając go nazajutrz na obiad do siebie — aby mu opowiedzieć o szczęściu Leosia.
Po odjeździe jej, Czermińska wprost poszła do pacierzy, przy których płakała. Maurycy chodził po górce i dumał...
Nazajutrz włożył frak, przybrał powagę wielką i pojechał do Holmanowa. Tu tak dalece nikogo nie było, że nawet Malborzyński za interesem do miasta wyruszył.
Znaleźli się więc sam na sam.
Marszałkowa czułą była, miłosierną dla nieszczęśliwego, ale unikała uderzenia w tę strunę, która niegdyś brzmiała tak uroczo...
Stosunek serdeczny uważać się zdawała za przeżyty i zapomniany. Był to może najlepszy sposób wskrzeszenia go, ale Moryś rad był, że mu nie przypomniano przeszłości, i mówił o rzeczach obojętnych...
Kiedy niekiedy tylko marszałkowa wlepiała w niego oko pełne zapytań, ciekawości — badające — zdziwione. Naówczas on wzrok spuszczał...
Mówiono o Leonostwie. Był przytem opis balu, wiadomość o orderze tureckim, o ogrodzie zimowym i regestr wszystkich dystynkcyj jakich młodzi Czermińscy dostępowali.
— A, panie Maurycy — dokończyła wzdychając Falimirska — jam zawsze marzyła, że i pana poprowadzę tą drogą... że mu ją otworzę... że będę na niej przewodniczką... Nie chciałeś — wzgardziłeś — stało się.
I — to: stało się — poparła głębokiem westchnieniem.
— Mama!
Falimirska przymuszonym śmiechem przyjęła ten wyraz.
— Jeszcze dziecko z was! zawołała. Zawsze mama! O dobry synu!... wszystko dla mamy...
Ale Malborzyński mi mówił, żeś posunął tak dalece posłuszeństwo, iż nawet jeździsz do pewnej panny Malwiny... Cha! cha!
Maurycy się zarumienił — zaprzeczając mocno.
— Jeżdżę — ale bez żadnego projektu — słowo daję...
— A! nie mów mi tego! Bez projektu? Całe sąsiedztwo o tem mówi. Panna hoża — widywałam ją w kościele — starsza pewnie od pana... silna, zdrowa, ręce burakowe, twarz opalona, mowa śmiała... Pewna jestem, że moja Salomea więcej ma od niej dystynkcyi... Prosta dziewka. Są jednak mężczyźni, co takie lubią! Chacun son goùt...
Mówiła żywo i podraźniona. Maurycy, choć — bez projektu — uraził się nieco, a odezwać nie chciał.
— Uczucia tam delikatnego pan nie znajdziesz... dodała z przekąsem — ale krew żywa... a mężczyznom na tem dosyć.
— Ja wcale nie myślę o pannie Malwinie, powtórzył Maurycy...
— Zmiłuj się! na co się wypierasz? co mnie do tego! Zazdrosną o nią nie jestem, słowo daję. Myśl o niej jeśli chcesz... ale pamiętaj, jaką sobie gotujesz przyszłość. Na wieki wieków przykuty do wsi, w błocie z nią będziesz siedział i dzieci hodował... To nie jest życie! to zwierzęcy jakiś byt... dla istot ograniczonych stworzony, co nic wznioślejszego uczuć, ku niczemu wyższemu się podnieść nie są zdolne!... Dla tego mi pana tak żal, tak bardzo żal!...
— Ja powtarzam, zimno odparł Maurycy: iż życiem mojem i przyszłością nie rozporządziłem... Więc — choć wdzięczen jestem za troskliwość pani, ale ona co najmniej przedwczesna.
Czując podraźnienie w mowie Falimirska, łagodnieć zaczęła.
— Więc, jeżeli cię tu nic nie wiąże, panie Maurycy, dla czego nie przyjedziesz do nas, nie rozerwiesz się — nie rozpatrzysz:
— Dotąd, pani wie jak wielkie na mnie spadły ciężary — jeszcze nawet majątków nie objechałem...
— No ale uczyń nam choć nadzieję...
— Bardzobym rad sobie ją samemu dać... rzekł grzecznie Moryś.
Ton rozmowy zmienił się na czulszy i poufalszy... Marszałkowa niby ulegała sile wspomnień, słabości serca, i niby się im broniła. To chwytała go za rękę, to ją puszczała — to była słodka, to smutna, to szyderska. Maurycy też pod wpływem tych promieni różowych, fioletowych, złocistych — przedstawiał się różnie. I on zapominał się czasami — a — mężczyzna, ulegał też czarowi pokus wymierzonych więcej do zmysłów niż do serca... Z jednej strony była jak zawsze tablica Pythagoresa, z drugiej fizyologiczne drgnienia natury ludzkiej...
W kilka godzin zgoda była i porozumienie zupełne — chociaż marszałkowa trzymała Maurycego z daleka — nad przyjaźń nie dając mu nic więcej, nawet w nadziei...
Starała się malować życie w Warszawie tak, aby niem go pociągnęła w ogóle, mówiła do próżności człowieka, do namiętności mężczyzny, do miłości własnej, do poczucia obowiązków familijnych, do pewnej wdzięczności za ofiary, na którą rachowała... Wszystko to przemawiało przez jej usta za tem, że pan Maurycy ich opuszczać, odrywać się od nich nie był powinien.
Nakoniec nawet napomknęła, że Leoś poczciwy nie jest gospodarny, że ludzie z niego korzystają, i że brat spełniłby powinność czuwając nad nim... bo w tem nikt go zastąpić nie może.
To był w istocie najsilniejszy z użytych argumentów, i ten trafił do przekonania Maurycego. Uląkł się ruiny, którą marszałkowa, choć w nią wcale nie wierzyła jeszcze — widziała grożącą. Uczuwszy, iż to poskutkowało... silniej jeszcze uderzyła w tę strunę.
— Mnie nie wypada się w to mieszać... Felicya takie dziecko jak i on... Książę się w to nie wda nigdy w świecie... A choć fortuna wielka — ale... ja tam nie wiem... wszystko się na świecie wyczerpuje...
Powiedz pan o tem matce — ona to zrozumie...
Czułości nieco i pochlebstw do tego przymieszawszy, odprawiła Maurycego znacznie zmiękczonym do Rakowiec, wziąwszy słowo, że ją jak najprędzej odwiedzi.
Matka, chodząc z pacierzami po pokoju, czekała na syna. Przerwała koronkę bystro mu patrząc w oczy. Obawiała się tej kobiety — czuła w niej nieprzyjaciołkę, dorozumiewała się nawet macierzyńskiem sercem, jakiej broni używać mogła. Wzbudzało to w niej oburzenie.
Spytany Maurycy, treść możliwą swojej rozmowy powtórzył — nastając bardzo na rozrzutność Leosia... Mówił długo, Czermińska wzdychając słuchała.
— To nic nowego, rzekła — on zawsze był takim... jego nic nie przerobi, ani ty możesz wpłynąć... Jam musiała nieraz za życia ojca od ust sobie odejmować... aby ratować biednego... My jego nie ocalimy... a nie chcę, żebyś ty z nim zginął...
Marszałkowa! o! o! dorzuciła — sama taka... córka jej pewnie się wdała w matkę... nic ich nie wstrzyma... Oni chcą tym strachem ciebie tam ściągnąć... ale — póki ja żyję, póki ty jesteś dobrym synem — ja nie puszczę... nie puszczę.
Zamilkł Maurycy...
Matka poczęła chodzić żywiej po pokoju.
Milczącej zwykle, serce się zdało szerzej otwierać — łzy z oczu ciekły...
— Niech choć wszystko nie pójdzie marnie, abym nie szła do grobu z tą myślą, że na majątku tym ciężyło przeklęctwo boże...
To się nigdy nie skończy — odezwała się silniej — póki ty — póki ty — nie ożenisz się i nie oderwiesz od nich zupełnie. Czas... żeń się...
— Trudno się tak ożenić z pierwszą lepszą, bez przywiązania — rzekł Maurycy...
Matka mu spojrzała w oczy...
— Nie podobałże ci się nikt w sąsiedztwie? spytała. Mnie mówiono...
Moryś się zarumienił i poruszył...
— O kim?
— A Malwina...
Długo milczał spytany, oczy utopiwszy w ziemię.
— Panna Malwina... panna Malwina — nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobała — rzekł — ale... ja sam nie wiem...
— Jeśli ci się żadna inna nie podoba więcej, to dosyć — odpowiedziała mu matka. W te wielkie miłości ja nie wierzę; to ognie słomiane, buchają jasno i prędko gasną. Dowiadywałam się o tę dziewczynę — chwalą ją bardzo wszyscy. Uboga, to tem lepiej, tobie majątku nie trzeba — jest go dosyć... Ród poczciwy — nie brzydka... czegoż chcieć więcej?
Na tę zachętę macierzyńską nic nie odpowiedział Maurycy, nie nalegała też więcej Czermińska. Rozeszli się, ale Moryś na górę wszedł zupełnie inaczej usposobiony dla panny Malwiny, niż przed chwilą. Sankcya macierzyńska nadawała myśli ożenienia, której nie miał nigdy — powagę pewną. Pierwszy raz począł rozważać możliwość tego związku... Właśnie zadumany o tem na górę wchodził, gdy zobaczył bladą z nosem czerwonym twarz Pierzchały przed sobą.
Usłużny człek czekał tu jak co wieczora — na rozkazy. Być może, iż go pani Czermińska natchnęła, może też podkomorzego wpływowi ulegał — lecz codzień niemal zwracał uwagę pana Maurycego na Wierzejki i różne interesa, jakie dwa dwory łączyły. To należało za zwierzynę dziękować, to przywoził ukłony, to proszono o coś przez niego.
Zręczne faktotum wysługiwało się, aby coś na tem zyskać. Tego wieczoru Pierzchała także wracał od podkomorzego.
— Pan podkomorzy i pani podkomorzyna zasyłają uszanowanie — rzekł, i rozśmiał się. Nawet panna Malwina kazała mi oświadczyć ukłony i dopomnieć się co pan obiecał...
— A cóż ja obiecałem?
— Nie wiem! widać, że coś jaśnie pan musiał tej pięknej pannie obiecywać. Jak Boga kocham, że ładna i rezolutna i gospodyni... drugiej ze świecą szukać...
— Nie mówiła co obiecałem? spytał zamyślony Maurycy.
Śmiał się Pierzchała.
— Nie wiem, słowo daję. Inaczej nie wypada, tylko pojechać się dowiedzieć. Oni tam panu zawsze radzi, że gdyby królewicz przyjechał, nie byliby szczęśliwsi... Podkomorzy kocha jak syna... a — słowo daję — ludzie pannę Malwinę prześladują panem.
Ruszył ramionami Maurycy, nie chcąc się puszczać w rozmowę zbyt poufną z Pierzchałą.
Ten stał uparcie w progu...
— Niech pan dobrodziej się nie gniewa, dodał — za zbytnią konfidencyę, że ja to śmiałem mówić. Te gadaniny to się tam skończą rychło — bo panna za mąż wychodzi.
— A! zawołał Maurycy mimowolnie się tem zająwszy — czy nie za Węgrowicza?...
— Ale! gdzie zaś!... podchwycił Pierzchała — Węgrowicz ma lat pod sześćdziesiąt i włosy dekoktem z orzechów włoskich farbuje. Klucznica mi jego się na to przysięgała. Jak cokolwieczek odrosną, z pod spodu siwiuteńki... a panna gdyby róża. Toby to był grzech jemu dawać! Ale gdzie zaś! Stara się o nią na seryo pan Pastuszewski z Hermanowicz, obywatel słuszny, wieś dobra — i temu nie odmówi, bo i podkomorstwo są za nim...
— Zkądże o tem wiesz?...
— Jadę ztamtąd. Przez cały dzień — począł Pierzchała — o czem innem nie było mowy... Panna się słyszę waha z tego powodu że ryżawy. Do włosów nie ma ona szczęścia!... Ale co ma do tego, że czerwone włosy kiedy człek uczciwy? mówił Pierzchała. Podkomorzy nalega i podkomorzyna mówiła, na moje uszy słyszałem. — Do siwego włosa rutkę siać chcesz czy co? Wybierałaś dosyć — czas przecie o losie pomyśleć.
Maurycy słuchał roztargniony.
— Pierwszy raz o tym projekcie się dowiaduję — rzekł...
— Bo dopiero się oświadczył — mówił Pierzchała. Jeździł długo, patrzał z daleka... a w końcu na odwagę się zebrał — no i pannę weźmie... Prawda, że majątku nie ma — a no, gdyby jak podkomorstwo tracili, jedli i pili, coś zostanie dla niej. Wierzejki choć zadłużone — zawsze wieś, dla Pastuszewskiego nie do pogardzenia.
Wygadawszy tak wszystko, pan Pierzchała skłonił się.
— A może jaśnie pan tam co każe powiedzieć, bo ja się chcę wprosić jutro na polowanie do podkomorstwa...
— Nic — tylko się kłaniać proszę...
— A pannie Malwinie, względem obietnicy — gdyby zapytała?
Maurycy podumał.
— Gdyby zapytała, powiesz pan, że ja zawsze dotrzymuję co przyrzekłem.
Wiadomość o Pastuszewskim poruszyła Maurycego. Póki panna nie miała konkurenta — mógł zwłóczyć, żal mu ją stracić było... szkoda pomyśleć, że pójdzie za ryżego, poczciwego, ale wielce niepowabnego dziedzica Hermanowicz. Oburzało go to nawet, że się o nią śmiał starać, i wydawało dziwnem...
Myślał i o tem co mu mówiła matka... i o marszałkowej trochę...
Tego dnia dojrzał zmarszczek na jej twarzy i powłoki ryżowej, którą była pokryta. Oczy oplatała siatka gęsta. Nad wargą górną wytryskały włosy, których dawniej nigdy nie było... Świeżość była podejrzana, wdzięk dawny znikł... Marszałkowa się mocno zmieniła, lecz była tak jeszcze ożywiona, taki miała kunszt słowa, oczu, sztukę... uśmiechu urok — ruchów wdzięk... iż Maurycy zapominał przy niej o tych czterdziestu trzech, które teraz już przeszły na czterdzieści i cztery...
Z rana przyniesiono karteczkę pilną z Holmanowa... trzeba tam było znowu się stawić.
Matka już o niej wiedziała i nie była z niej rada.
— Jedź, kiedy musisz, żeby nie być niegrzecznym, odezwała się — ale powiedz, że masz interes, i że ja prosiłam cię, abyś powracał...
Tego dnia był Malborzyński — który swej pani umiał być pomocnym i podpierał silnie każde słowo... Usiłowano napróżno zatrzymać Morysia, który się złożył interesem pilnym...
Marszałkowa puściła go na pół gniewna. Namyślała się już czy pozostać dłużej i czy się to przyda na co. Nudziła się tu, a razem o Felicyę była niespokojna. Listy jej do matki niezrozumiałe, tęskne, długie, poplątane, dowodziły usposobienia, w którem doświadczona niewiasta widziała symptomata niepokojące. Felicya była widocznie nieszczęśliwa, to jest w głowie swej dziecięcej uroiła sobie strasznego coś — czem się bawiła, przebierając się za męczennicę. Lecz zwiastowało to w kapryśnem dziecku — a przynajmniej groziło wybrykiem.
W gorszym nigdy humorze nie była marszałkowa, jak gdy w kilka dni potem przyjechała żegnać panią Czermińską. Maurycego nie było, bo mu się szopy i stodoła spaliły w Zamoroczanach i musiał wyjechać pilno. Nie mogła go więc pożegnać nawet pani Falimirska, i zostawiła tylko list na ręce Malborzyńskiego.
Tak się skończyła ta powtórna stracona wyprawa i łowy daremne...
Czermińska odetchnęła swobodniej.
Po wyjeździe marszałkowej, Maurycy wracając z Zamoroczan wstąpił do Wierzejek... ot tak — po drodze... W domu nikogo nie zastał wypadkiem, wszyscy byli na polowaniu, podkomorzyna tylko i panna Malwina wyszły na powitanie...
Piękna panna miała oczy jakby zaczerwienione i minkę smutną. Podkomorzyna chmurno i zimno przyjęła Czermińskiego. Proszono go jednak, aby na powrót myśliwych zaczekał, który wprędce miał nastąpić.
Pożar dostarczył treści rozmowie... potem polowanie.
Z panną Malwiną był od dawna Maurycy na stopie wiejskiej poufałości, która dozwala niemal po bratersku mówić wszystko...
— Czy mam pani powinszować? zapytał po wyjściu podkomorzyny.
— Mnie? czego?
— Mówiono mi o Pastuszewskim.
— A! dajże mi pan z nim pokój! Podkomorzy, podkomorzyna... cały świat się mnie chce pozbyć. Mówię, zaklinam się, proszę, że za mąż iść nie chcę — nic nie pomaga...
— Czy w istocie ma pani wstręt do tego stanu? podchwycił Maurycy.
— Powiem panu całą prawdę — odezwała się rumieniąc panna — nie do stanu mam wstręt... ale nie z każdym do ołtarza pójść można i związać się stułą na całe życie. Pastuszewski jest uczciwy, zacny człowiek — przecie to nie dosyć...
— Masz pani słuszność! zawołał Maurycy, biorąc ją za rękę, której mu nie broniono. Aby iść do ołtarza, trzeba się sobie podobać... myślą się jakoś wprzódy ożenić... nieprawdaż?
Malwina słuchała zdumiona i zarumieniona...
— Proszę pani — dodał ciszej — a gdybym ja się oświadczył zamiast Pastuszewskiego?
Dziewczę o mało nie krzyknęło, lecz nie umiało ukryć radości, która w oczach błysnęła.
— A! nie żartuj pan! to się nie godzi!
— Jak Bóg miły — nie żartuję... potwierdził Maurycy, nie puszczając jej ręki.
I było milczenie wymowniejsze, niż słowa: z oczu panny Malwiny dwie łzy pobiegły...
— Panie Maurycy... ale to nie może być! To nie może być... Pan!... Pańska matka na to nie pozwoli — ja jestem ubogą...
— Moja matka mnie tu przysłała — rzekł Maurycy — pani mi nie odmawiasz!
Spojrzeniem odpowiedziano tylko, a w tem weszła podkomorzyna, i widząc, że Maurycy trzyma za rękę pannę a szepcze coś, zarumieniła się oburzona. Piorunującym wzrokiem rzuciła nań. Maurycy się uśmiechał.
— Pani podkomorzyno dobrodziejko — odezwał się wstając — proszę pani, abyś się wstawiła za mną i do panny Malwiny i do męża swojego...
Pani Jadwiga w ręce uderzyła z radości, i nie mogąc się pohamować, rzuciła się ściskać Czermińskiego.
— Niech was Bóg błogosławi! zawołała — ale matka pańska... matka?
— Za jej wiedzą oświadczyłem się pannie Malwinie...
Wtem trąbki, harapy, turkot bryczek, śmiechy, nawoływania dały się słyszeć przed domem, i podkomorzy w ręku niosąc parę zajęcy, w lisiurce starej i kapuzie na głowie, wszedł do salonu...
— Powiedziałaś jejmość, że upieczesz na palcu co zabiję... proszę!
Postrzegłszy Maurycego, podbiegł, o ile nogi biedz dozwalały, ku niemu.
— Jak się masz? zkądże? Spaliłeś się słyszę...
— Mała szkoda, rzekł Maurycy wesoło: szopy były puste a liche, trzeba lepsze postawić.
— Otóż to lubię — jak Boga kocham! począł podkomorzy — to lubię, zawsze sobie trzeba wszystko na dobre tłómaczyć, tak Pan Bóg przykazał...
Napływać zaczęli myśliwi do pokoju, poubierani jak kto mógł, ale podkomorzyna nie zważała na to; jedni w kurtkach, drudzy w surdutach, w taratatkach i siermiężkach... Wszyscy ożywieni niezmiernie, lica rumiane, humory królewskie... a na ustach jeszcze polowanie huczało... Węgrowicz o ubitą sarnę spierał się ze Slaskim, bo obu się zdawało, że ją śmiertelnie ugodzili. Pastuszewski stał także na uboczu. Był to mężczyzna dorodny, z krótko bardzo ostrzyżoną głową istotnie ryżą. Panna Malwina dawno już była znikła...
Na środku salki leżały okrwawione dwa zające, które na palcu być miały pieczone. Podkomorzyna nie strwożona tem, dawała znaki mężowi, wywabiając go do drugiego pokoju. P. Czesław nie domyślając się nic nagłego, niby się opierał jejmości — wreszcie pociągnął za nią.
— Wiesz co się stało? wiesz co się stało? zawołała, wywabiwszy do drugiego pokoju.
— Hę? rzekł żartobliwie podkomorzy — a cóż? albo barszcz wywrócił się i wylał, albo pieczeń pies pochwycił... Nie chybi — tak moja jejmość ma fizys przerażoną.
— Co pleciesz!
— Cóż się stało? Koty śmietankę wypiły?
— Czesiu mój — dajże mi mówić.
— Słucham...
— Maurycy się oświadczył formalnie Malwinie.
Pan Czesław cofnął się kroków parę.
— Ale? rzekł niedowierzająco: wszak to jeszcze nie Prima Aprilis!
— Jak cię kocham, serdeńko...
— A no — chwalić Boga — odparł podkomorzy, żonę w czoło całując. A nie mówiłem? a nie przepowiadałem? a nie prosiłem: — czekaj jejmość! — a co?
— Bóg widzi, żem się tego nie spodziewała...
— Cóż? i przyjąć go raczyła? żartobliwie rzekł Czesław, którego się zawsze żarty trzymały... Ja jej będę radził, aby mu harbuza dała, a wzięła Pastuszewskiego — hę? nie prawdaż?
I śmiać się począł — ale tuż wołano:
— Barszcz na stole! barszcz!
Ktoś z drugiego pokoju — dodał: — Hora canonica!
Podkomorzego już wstrzymać nie było można, wyszedł. We drzwiach stał służący z tacą ogromną, na niej flaszek sześć, począwszy od goldwasseru do różowego likworu z wanilią, starka, kimmel, ratafia... kieliszków cały szereg, a zakąsek tłuczeńców, śliwek, pierników i wędlin pełne talerze.
— Panowie! kto w Boga wierzy... do broni! zawołał gospodarz... W ręce pana Czermińskiego...
I wychylił starki kieliszek... patrząc mu w oczy, a mrugając jedną powieką...
Poszły tedy flaszki po rękach, a za tem do jadalni ciągnęli wszyscy miejsca swe zajmując gwarnie. Podkomorzy szepnął Grzesiowi, który był i łowczym i piwniczym i kamerdynerem u niego:
— Żeby mi Augustek był przygotowany i sześć butelek Myszki... rozumiesz?
Znaczyło to półkwartowy kielich Augustowski i najstarsze węgierskie wino...
Obiad się zaczął od prześladowania podkomorzyny ową parą zajęcy... Maurycy, którego posadzono przy rumieniejącej się, poruszonej i niezmiernie niespokojnej pannie Malwinie, cały nią był zajęty. Wydawała mu się piękną, jak nigdy, prawda, że po raz pierwszy oczy jej mu powiedzieć śmiały, iż go kochała. Podkomorzy udawał, że o niczem nie wie. Dawano pieczyste, gdy kielich kazał podać, nalał go i podniósł.
— Panowie! rzekł głośno — mam przeczucie, że tu ktoś dziś się zaswata, i że się nam obiecuje wesele... Nic nie wiem, ani kto, ani co? ale wzywam panów, abyśmy narzeczonych zdrowie wypili...
Wszyscy spojrzeli zdziwieni po sobie. Pastuszewski, który już był tak jak wziął harbuza, myślał, że z niego żartują i zżymnął się.
— Kto się poczuwa, niech mi podziękuje — dodał podkomorzy i spojrzał na pana Maurycego. Ten wstał jak struna wyprostowany, gotów do przyjęcia kielicha.
Gwar dziwny rozszedł się do koła, a potem — głuche milczenie...
Podkomorzy stał jeszcze z kielichem.
— Ponieważ sekret się wydał, który przedemną chciano ukrywać, i szydło wyszło z worka — zatem zdrowie narzeczonych pana Maurycego i panny Malwiny!
Podniósł Augustka do góry, potem duszkiem go spełnił i po piersi się pogładził...
Panna Malwina oczy sobie zakrywała... Wszyscy goście patrzali zdumieni: dopiero po chwili, gwar się wszczął okrutny i powinszowania. Pierzchała, który jak inni o bożym świecie nie wiedział, o mało się ze stołka nie stoczył...
I sześciu butelek myszki nie wystarczyło, tak, że po nowe do lochu posłać musiano.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Upłynęło dwa lata prawie, i była znowu śliczna jesień z liśćmi złotemi, z niebem blado lazurowem ze srebrzystemi pajęczynami, ciepłemi dniami i nocami gwiazdzistemi — ze ścierniskami poschłemi, na których gdzieniegdzie bujały odrodzone kwiaty, z całem bogactwem pracy rocznej na ramionach. Na wsi to pora dostatku i wesela, w mieście to przygotowanie do zimy, zabaw i szału; — dla bogatych to dni karnawałowe, dla biednych troska o chleb i drzewo.
W pięknym pałacyku siedział w swoim pokoju pan Leon, rozparty w krześle, z ręką we włosach, głową pochyloną smutnie, twarzą bladą, oczyma wlepionemi w posadzkę, ubraniu wytwornem jak zawsze, ale porozpinanem i zmiętem. Siedział z nogami wyciągniętemi, bezsilny jakiś, znużony więcej niż zwykle — widocznie zgryziony i zakłopotany. Nienawykły do żadnej walki ani ze światem, ani z sobą, znajdował się jakby zmuszony do niej — i zwątpiały czy ją ma rozpocząć. W całym człowieku znać było, że uratuje swoje lenistwo przedewszystkiem i siebie choćby kosztem drugich.
Po pokoju tym, tak niegdyś świeżym i wesołym, widać też było dwuletnie zaniedbanie — i obejście się z tem co go ubierało niemiłosierne. Wszystko było nad miarę zużyte, poplamione, zniszczone. Najwyborniejsze rzeczy walały się po kątach rzucone, jakby żadnej nie miały wartości. Chwila ich przeszła — upragnione wczoraj, dziś zapomniane zostały. Nowe miały je zastąpić.
Lampa bronzowa paliła się na stoliku niejasnem światłem — a promienie jej niedochodziły do ciemnych zakątków, wśród których dziwacznie wyglądały i przybory myśliwskie, i do konia ubiory, i rozrzucone suknie.
Środkiem, powolnym krokiem przechadzał się zamyślony hrabia Teofil... Na nim tych lat dwóch, tak jak na Leonie, wcale znać nie było. Jego samolubstwo wyrachowańsze jeszcze, zużywało drugich służąc mu na zdrowiu. Utył był tylko trochę, zrobił się poważniejszy, i stosunek tych dawnych przyjaciół zmienił się... Choć nie mówili do siebie, z samych postaci można było poznać, że hrabia tu wziął górę, że ten, co w pierwszych dniach przymilał się i ulegał, teraz czuł się silniejszy. Jedną ręką w bok się ująwszy, drugą trzymał za kamizelkę, głowę to podnosił, to na piersi pochylał. Czasem spoglądał po pokoju z wyrazem politowania i niemal szyderstwa.
Rozmowa była przerwana jakby się wyczerpała — obaj milczeli...
Leoś parę razy chwycił bezmyślnie coś ze stolika i rzucił zniecierpliwiony.
Po długiem milczeniu — podniósł gospodarz wzrok na przechadzającego się i odezwał się:
— Ale przecież — co mi radzisz? jak ci się zdaje? co począć?
Milczał hrabia Teofil.
— Trudno ci dać radę — rzekł w końcu... nie pytałeś nikogo, nie chciałeś nikomu dać wejrzeć w interesa — sam jesteś nieopatrzny... nie mogło się stać inaczej... Dziś — ale co tu nawet mówić? Dziś trzebaby zmienić tryb życia cały, wynieść się z Warszawy... ocalić resztki...
— Resztki? wybuchnął Leon — toć przecie jeszcze tak źle nie jest ze mną! Straciłem dużo, ale taki majątek jak mój nie topnieje tak łatwo. Mam po ludziach kapitały... pałac także reprezentuje summę znaczną...
— Tak — ale masz też długi niezliczone — rzekł hrabia. Kapitały po ludziach... są to prawie stracone pieniądze, pałac, który kosztował cię krocie, nie sprzeda się i za połowę tego coś na niego wydał. Żyłeś — co chcesz! życie takie kosztuje...
Ruszył ramionami.
— Ja przecie pójść na razowy chleb na wieś nie mogę; a gdybym się zdecydował wegetować, wziąwszy dobrego kucharza na wieś — Felicya nie pojedzie, nie zgodzi się za nic. Ona innego życia nie rozumie, nie zna, tylko to, wśród którego się tu rozwinęła.
Na wspomnienie Felicyi hrabia stanął i począł patrzeć na Leona.
— Dotknąłeś właśnie najważniejszego punktu... Mówmy otwarcie o tem... odezwał się sucho.
Leon oddał mu wejrzenie zimne, obojętne, pytające.
— Mówmy — potwierdził — ty się kochasz w Felicyi.
Hrabia trochę się zatrzymał z odpowiedzią.
— Nie przeczę — rzekł — kocham się.
— Potrafiłeś sobie pozyskać jej serce — dodał Leon — to wszyscy wiedzą, nawet ja. Oddasz mi sprawiedliwość, że byłem zawsze nader przyzwoitym i wygodnym mężem — nie prawdaż? Zdało mi się śmiesznem okazywać zazdrość i dobijać się siłą, a prawem tego, co się otrzymuje z rąk fantazyi i kaprysu...
Wiem o tem, że chcesz się żenić z Felicyą, że do tego od dawna dążycie...
Hrabia słuchał z uwagą.
— Widzisz, skończył Leon z zupełną obojętnością — je suis de très bonne composition... Ustępuję — zrzekam się pięknej pani na rzecz waszą; ale — que diable — i mnie się coś przecie za moje prawa należy?
Hrabia niemal wzgardliwie popatrzał na Leona.
— Naprzykład? spytał.
— Gdybym cenił ten skarb — ciągnął Leon wpół żartobliwie na pół smutno — tak jak on wart, amatorska jego wartość przeszłaby możność waszą... Ja zaś — nie chcę od was nic więcej nad to, ażebyście mnie i moje interesa wydźwignęli z tego chaosu... zlikwidowali... Chcę wiedzieć co mam, ograniczę się tem i będę sobie żył wygodnie po kawalersku...
Zamyślił się hrabia...
— To co mówisz jest tak nieokreślone — vague... że w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Nie mogę się zobowiązywać do wielkich ofiar, kiedy tak czy tak rozwód mieć możemy, musimy i ja się z nią ożenię.
— Ale poczekajże — zawołał Leon — rozwód ze skandalami, które ja na was oboje mogę ściągnąć — to nie jest rzecz miła. W towarzystwie się potem pokazać nie będziecie mogli.
Słuchaj Teofilu — cartes sur table, rozpatrz się w interesach moich... rób co chcesz z pałacem, który mnie znudził, z ruchomościami, ze wszystkiem... bierz, sprzedawaj... ja chcę mieć net piętnaście tysięcy rubli dochodu — i kwita. Nie wymagam wiele, ja, co traciłem ich po sto i dwakroć rocznie...
— Za pozwoleniem, wtrącił hrabia — czy mi wolno będzie proces wytoczyć bratu o dział, w którym zostałeś pokrzywdzony na parękroć sto tysięcy straconych na kaucyach?
— To się na nic nie zda. Dział był w tych warunkach żądany i zakwitowany. Osieł Malborzyński, zawsze go miałem za takiego, nie przestrzegał nas... podpisał, kwitował. Dziś się o to upominać niepodobna.
— Brat sam powinien uznać...
— Na to niema co rachować — rzekł Leon; procesu z familią nie chcę. Zostanie mi mój majątek ziemski z długiem bankowym... a tu chcę mieć — jak mówiłem — piętnaście tysięcy rubli i głowę spokojną. Rozważ — c’est à prendre ou á laisser.
— A gdybym nie mógł przyjąć tego warunku?... spytał hrabia.
— No, to interesów się podejmie kto inny — a Felicya będzie pokutować w procesie za twe skąpstwo...
Oszczędzać jej ani ciebie, kochany hrabio — nie będę. Myśleliście, że mnie oszukujecie — gdy ja doskonale widziałem wszystko, alem dla świętej spokojności tolerował. To było dobre póki... było możliwe — przywiedziony do ostateczności będę kąsał.
Wstał nagle z krzesła i począł gwałtownie:
— Co u licha! jeszcze ja mam padać ofiarą? Par exemple! nie ocaliwszy nawet tyle, bym sobie ciche, spokojne życie, wygodne mógł prowadzić? Pas de sa! Chcesz mieć swój ideał w hrabiowskiej koronie u boku... i z tym tryumfem, żeś mi go wziął z przed nosa — przecież coś trzeba poświęcić.
— Coś! bardzo dobrze! nawet wiele! zawołał poruszony hrabia — nawet wiele — bo tyś jej nie kochał nigdy, a ja ją kocham i ubóztwiam... Tak jest — nawet wiele — lecz to wiele oznaczone być musi...
Czy masz jakiekolwiek pojęcie jak stoją twoje interesa?... i
— Najmniejszego! zawołał Leon... Wiem tylko, że mnie prą długi, a pieniędzy mi brak... Nigdy się po parafiańsku głupiemi rachunkami nie zajmowałem. Wiedziałem, że powinienem mieć sto tysięcy rubli dochodu, żyłem stosownie do tego... Prawda, wyszczerbiał się kapitał, ten łajdak bankier, który wziął znaczniejszą część do współki na dziewięć procentów, zbankrutował. U księcia samego mam z pięćdziesiąt tysięcy rubli.
— A! z temi się pożegnaj! rozśmiał się hrabia — wujaszek nie ma na nie hypoteki...
Ale jakże można było?...
— Daj mi pokój! zawołał Leon. Jak można było! hm!.. Ja nie wiem czy można było inaczej. To jest w moim charakterze... ja liczyć nie umiem, nie mogę, mnie to nudzi. Jak się zrujnuję do krzty... napiję się laudanum!
Ruszył ramionami i począł świstać...
— Któż ma twe interesa — rachunki? gdzie się udać, aby je rozpatrzyć?... spytał hrabia.
— No — wiesz! wiesz! oddałem wszystko adwokatowi — jakże się zowie... niemieckie nazwisko! pospolite! Wiesz bo! widziałeś go u mnie.
— Szulcowi?
— Ano — tak... idź do Szulca i z nim sobie rozpatrzcie wszystko...
Wtem nagle się odwrócił.
Pardon, za pozwoleniem — ekscypuję le mobilier de la maison... przynajmniej co mi się podoba z niego zabrać... To co raz darowałem Felicyi, przy niej zostaje... Ma samych klejnotów na krocie, a hrabia ją bierzesz z niemi. Powinieneś to rachować, ty, co umiesz liczyć i masz do tego cierpliwość.
Hr. Teofil zniósł wszystko cierpliwie w istocie.
— Trochę jesteś rozgorączkowany — rzekł spokojnie...
On le serait à moins! Odezwał się Leon... mais je suis bon enfant tout de même...
Tu podął rękę hrabiemu.
— Nie lubię się kłócić, nie lubię gryźć... A więc — co? co myślisz?
— Mój Leonie — rzekł hrabia zimno — dajże mi czas...
— Ile ci go mam dać?
— No — dni kilka... dwa — trzy...
Bon! czekać będę. Ale, proszę cię, rozmyśl się dobrze — ja — bądź co bądź na bruk się wyrzucić nie dam. Uniknijcie skandalu... nie dużo chcę. Rachuję w to, że Felicyę, która była wymagająca jak królowa, albo raczej jak cesarzowa Józefina — bierzesz sobie, że bierzesz marszałkową z nią, i że ja... wracam do stanu kawalerskiego... a! cela simplifie la question.
Leon się śmiał, a w śmiechu tym niemal cynicznym było coś tak smutnego, że hrabia nawet się zmarszczył słysząc go — wziął za kapelusz i chciał wychodzić.
— Rozumiem, rzekł Leon — pójdziesz do Felicyi na radę, ja wam nie przeszkodzę... Idź... radź... c’est à prendre ou à laisser — albo skandale okrutne, albo pacyficzny koniec przyjacielski...
Chciał mu podać dłoń, hrabia się nieco cofnął. Naówczas Leoś nachylił mu się do ucha.
— A jeśli przyjdzie do ostateczności, kije na korytarzu wyjdą też na scenę, i mama dobrodziejka, co wam tak dobrze usługiwała.
Mówił to, choć z podraźnieniem, ale tak lekko i wesoło, że słuchać było przykro.
Hrabia Teofil nie odpowiedziawszy już słowa, wysunął się z pokoju.
W tejże chwili Leoś chwycił za dzwonek i silnie kilkakroć w niego uderzył. Chód dał się słyszeć i z wielką prozopopeją wszedł z twarzą chmurną i kwaśną, faworyt pański pan Symforyan.
Nie spytał nawet siedzącego na co zawołał, nawykły był do powoływania na poufne rozmowy, wiedział, iż musi zabawiać tego pana, którego był zarazem konfidentem.
— Wiesz, Symfuś! dziecinnie jakoś głosem innym zawołał Leoś — wiesz? z hrabią się rozmówiłem na czysto.
— A cóż? gburowato spytał sługa.
— Co? rozumiesz — mówił Leon siedząc ciągle do stojącego sługi — zjadł mydło — ani się zakrztusił. Położyłem mu warunki. Chcesz mieć moją panię — daj mi spokojność, popłać długi i — róbcie sobie co chcecie.
— O! oni się pytali pana hrabiego i robili co chcieli. Marszałkowa... pani i on! rzekł sługa gburowato... Oni znowu jaśnie pana odrwią. — Jak pana Boga kocham.
Zamyślił się Leon i westchnął
— Daj mi szklankę limonady, rzekł jakby chcąc przerwać rozmowę — wiesz, jak ja ją lubię — przypraw tylko starannie... ostatnim razem była niedobra... Potem pójdę do resursy.. i może gdzie wstąpię jeszcze. Muszę się rozerwać...
Symforyan wolnym krokiem zwrócił się do stolika, na którym było przygotowane wszystko do limonady, i z pedanteryą zajął się wyciskaniem cytryny, nakładaniem i dokładaniem cukru. Potem na małej tacce przyniósł ją panu, i wspierając się o biuro, czekał aż ją weźmie, bo Leon się zamyślił i o żądanym napoju zapomniał.
— Limonada! szepnął Symfuś — któremu nudziło się czekać.
— A! wychylił Leon napój i postawił szklankę. Gdy chcesz tylko, robisz limonadę i wszystko doskonale... Ale czego ty dziś jesteś taki namarszczony? wiesz, że ja takich twarzy nie lubię.
— Myślę co to będzie z nami? odezwał się sługa.
— Co ma być! odparł Leon — będziemy daleko bogatsi niż jesteśmy. Jejmość nam zjadała wszystko, a było ich dwie nawet, nie jedna, bo marszałkowa...
— O! marszałkowa, potwierdził Symfuś — ona wszystkiego piwa nawarzyła — przez nią przyszło wszystko... Jak Boga kocham...
— A ja powiadam — wtrącił poufale Leon — że to wszystko wyjdzie na lepsze. To była niewola nie życie. Ja im musiałem służyć... Nie dawali mi spokoju. Książę też.
— O! książę! dodał sługa — książę — ale to był robak co nas toczył.
— Dobrze mówisz, robak — rozśmiał się Leoś — robak! Gdy się raz ich pozbędziemy... zostanie mi jeszcze mój klucz i dobra z małym długiem, i jakie sto tysięcy złotych dochodu.
— Sto tysięcy złotych! — krzyknął pogardliwym tonem Symfuś. Sto tysięcy — złotych? A cóż to znaczy dla pana? A toć to nic nie jest...
Popatrzył na niego Leon.
— Aleć będę sam... życie kawalerskie.
— A panna Ina...? szepnął sługa.
— Hm! zawsze nie to co dom, żona, marszałkowa i książę... W ostatnim razie, Maurycy mi podsukursuje.
— Wątpię — rzekł Symforyan — bo to skąpiec od świata — i żona go w garści trzyma... a klucze pono przy niej...
Leon, który stanowczo o rzeczach niesmacznych mówić długo nie lubił, zerwał się z krzesła. Symforyan patrzał nań z góry, niemal jak niańka na dziecko.
— Daj mi czarny surdut... pójdę do resursy...
— Który?
— A no... paryzki od Dusotoy’a...
Z przyzwoitą powagą kroczył pan Symforyan do garderoby, i wyniósł żądane ubranie. Leon szybko zrzucił przyodziewek i począł włosy układając, ubierać się przed dużem zwierciadłem. Rad był z siebie już i zupełnie spokojny..
Włożył palto, kapelusz, miał wychodzić, gdy uderzywszy po bocznej kieszeni spostrzegł, że nie ma pugilaresu.
— Symfuś! pugilares!
Zaczęto go szukać — nigdzie nie było; dopiero w garderobie znalazł się nierychło we fraku, zdjętym przed kilku godzinami. Od niechcenia go otworzył Leon... zajrzał czy są pieniądze, znalazł ich pewnie mniej niż się spodziewał, skrzywił się, poszedł do otwartego biurka, w którem tkwił klucz, poszukał tam w papierze zawiniętych pieniędzy i zabrał się do wyjścia.
— Proszę cię Symfuś! co to jest, że pieniędzy tak mało?
— Albo ja wiem!
— Nikt tu nie wchodził.
— Oprócz mnie — rzekł sługa — a jużci pan mnie posądzać nie może.
Ruszył ramionami.
— Przecie tu i z garderoby od pani czasem bywa panna Zizia...
— No — daj pokój Zizi! ofuknął go Leon — daj pokój! Dosyć tego... nie lubię, gdy ją napastujesz...
Symfuś minę zrobił kwaśną.
— Ale bo co pan robi śledztwo o pieniądze, sam nigdy nie wiedząc ani co ma, ani co wydaje — burknął Symforyan. Jeszcze tego nie stało żebym ja był posądzony... Ja natychmiast za służbę dziękuję.
— Nie bądźże...
I Leon stuknąwszy drzwiami, wybiegł prędko...
W drugim końcu pałacu, w gabinecie pięknej Felicyi, współcześnie prawie, siedziały dwie panie, matka i córka...
Nigdy, nigdy piękniejszą nie była młoda pani Czermińska — lecz jej piękność całkiem inny przybrała charakter. Była nie do poznania zmieniona. Z dziecięcej, naiwnej dzieweczki stała się — niby pół-bóztwem tego co zowią pół światem... Znikły rumieńce, ale je zastąpiła przezroczysta, cudna bladość jakaś, po za którą ukryta krew grała... Rumieńce teraz strzelały tylko i występowały na rozkazy, a nikły i rozpływały się szybko... Oczy, co patrzały tak śmiało i zuchwale, teraz były jak spłoszone, jak wstydliwe... Uciekały z wejrzeniami... bały się powiedzieć co w nich było, lękały zdradzić. Twarzyczka zmęczona, jakaś chmurna i namarszczona, okrywała się tym marsem jak maską i zbroją — czyniła srogą, aby się nie okazać zbyt — powolną i łagodną.
Płoche niewiasty najczęściej przybierają ten pozór odpychający, który nie oszukuje nikogo — cnota jest wesołą i spokojną.
We wszystkich poruszeniach Felicyi widać było jakieś wahanie, niepewność — coś, co zdradzało niepokój wewnętrzny. Wypieszczona przez matkę i samą siebie, ze wszystkiego była nie rada, a gdy nie szalała roztrzepana, dąsała się jak dziecko.
Tego wieczoru leżała tak smutna na szeslągu, małe nóżki wyciągnąwszy, trzymała książkę nie czytając i dumała... Niezmiernie staranny, wykwintny strój był w nieładzie i pomięty...
Naprzeciw niej w fotelu, z rękami na piersiach założonemi, w czarnej sukni, odpoczywała hrabina... przebierała niekiedy z wolna dobywając rączkę, piórkiem w zębach jeszcze białych... sama do siebie potrząsała głową i robiła ruchy różne, towarzyszące monologowi wewnętrznemu.
A była jeszcze piękna — i nie darmo książę porównywał ją do Ninony. Marszczki, które Moryś był dojrzał, gdy była raz ostatni w Holmanowie, znikły. Cudu tego dokazało lekkie spulchnienie twarzy i przybyła nieco otyłość. Ale marszałkowa sznurowała się tak starannie, że figury nie straciła — i wyglądała zawsze ładnie, świeżo, ponętnie, zwłaszcza przy świecach.
Teraz miała chmurkę na czole. Obie one musiały niedawno skończyć rozmowę... bo marszałkowa skutkiem jej... drgała jeszcze sama mówiąc do siebie... a książka, którą w ręku trzymała Felicya, była tylko dla tego schwycona, aby usprawiedliwić milczenie.
Byłoby się ono przeciągnęło długo, gdyby wśród ciszy nie dały się słyszeć kroki, chód powolny zamyślonego człowieka. Obie panie ruszyły się; Felicya z wolna powiodła ku drzwiom oczyma, marszałkowa szepnęła:
— Teofil — nie... on.
Kroki się powoli bardzo zbliżały, tak, że ich powolnością piękna pani miała czas się zniecierpliwić, a wyrazem tego usposobienia dobitnym było rzucenie książką o ziemię.
Marszałkowa, choć schylać się jej było dosyć niezręcznie, bo się mocno zaczerwieniła od wysiłku, prędko podniosła książkę i położywszy ją na stoliku, popatrzała na córkę. Felicya szarpała batystową chusteczkę w ręku.
Drzwi się wreszcie otworzyły — i hrabia Teofil wszedł. Nie witał się — wsunął milczący, znalazł krzesło najbliższe i usiadł. Kobiety obie oczyma słały zapytania.
— No cóż? mówiłeś z nim? spytała mocno podraźniona Felicya. Głos jej był równie jak twarz zmieniony, srebrny jego dźwięk nabrał ostrej intonacyi...
— On sam zaczął — odezwał się hrabia.
— On sam? jak? zawołały obie panie.
— Ale go znacie — rzekł hrabia — tak swobodnie i lekko, jakby szło o konia lub — nawet o coś mniej jeszcze interesującego...
— Na czemże się skończyło, mów bo! proszę — zawołała Felicya, podnosząc się nieco i opadając na szesląg — widzisz, że czekam! Masz passyę mnie przyprowadzać do niecierpliwości!
Hrabia drgnął.
— Jest przygotowany na wszystko... zezwala na rozwód, z warunkiem, aby go z kłopotliwych interesów wydźwignąć, i zapewnić mu piętnaście tysięcy rubli rocznie.
— Z kłopotliwych interesów! wtrąciła marszałkowa — w które sam dobrowolnie wpadł...
Namarszczyła się piękna twarzyczka pani.
— A pałac? a to wszystko?
— Oddaje wszystko — excepté le mobilier — rzekł hrabia...
— I cóż więcej? co więcej? co myślicie? zapytała niespokojnie marszałkowa.
— Ale on sam nie ma wyobrażenia ani o długach, ani o tem co mu zostało... Nie chce się zająć, wejrzeć: — „Rób sobie co chcesz — muszę mieć tyle — i koniec...“
Felicya spojrzała na hrabiego.
— Przecież powinieneś był przyjąć? rzekła.
— Nie odrzuciłem układu — ale się muszę rozpatrzyć w tem... rzekł hrabia powoli. Chciałem tylko, aby mi pozwolił proces wytoczyć Maurycemu o kaucyę — na to nie pozwala, Ef — il n’est pas degouté, zostaje mu majątek z długiem — i piętnaście tysięcy rubli.
— Czegoż on może żądać więcej! z gniewem zawołała marszałkowa... Marnotrawnik ten!...
— On więcej nie chce — rzekł hrabia, ale to jest wiele... Piętnaście tysięcy rubli dochodu... to procent od trzechkroć sto tysięcy... Wątpię bardzo czy tyle mu zostało...
— Ale gdyby nawet.. poczęła Felicya — nie rozumiem już targu — kończyć i po wszystkiem...
— Skończymy — odezwał się hrabia — nie bądź tylko tak podraźnioną i chmurną... proszę. Skończy my spokojnie i w jak najlepszej zgodzie.
— Bez skandalów — dodała matka...
Felicya nagle się uśmiechnęła jakoś, i prędko zdejmując rękawiczkę, białą, cacaną, marmurową rączkę wyciągnęła ku Teofilowi, który przypadł, by ją pocałować.
— Byłbyś najniewdzięczniejszym z ludzi — gdybyś jej serca, co tyle dla ciebie przecierpiało, nie umiał ocenić, i wahał się dla niego z małą ofiarą. Cały ci świat zazdrości, szczęśliwy człowieku...
Felicya wlepiła w niego oczy... a biedny hrabia zmiękł, zmieszał się, stracił całą pewność, jaką miał w obec Leona... Tu był pokornym niewolnikiem tej Aspazyi, helotą upojonym, którego można było postawić na przestrach tym co się upajać wzrokiem nie lękają i na szał idą ślepi...
Z nieukontentowaniem wyraźnem usłyszano w tym momencie rozczulenia chód znowu... Dwom nogom posuwającym się chorobliwie, towarzyszyło uderzenie laski o podłogę. Po tem wszyscy poznali księcia. Na twarzach odmalowało się jakby przeczucie znudzenia. Przychodził nie w porę. Hrabia wrócił na swe miejsce, marszałkowa ręce skrzyżowała. Felicya usta do góry podniosła krzywiąc się...
Niepewna ręka szukała klamki długo, nim znalazła — i to niecierpliwiło — wszedł książę, zestarzały, trochę przygarbiony, o kiju... I na nim lat tych parę ślad swój zostawiło dobitny. Twarz miał wynędzniałą, oczy błyszczące nadto, pokaszliwał, nogami sunął, ale usiłował trzymać się jeszcze po dawnemu.
— Zszedłem umyślnie — rzekł — choć dziś się czuję gorzej niż zwykle. Doktor mojej choroby nie rozumie, muszę się wybrać do Waltera... Mówi mi o podagrze... Zkąd u mnie podagra się wziąć mogła? nigdy się nie zapijałem... Ale oni wszyscy tacy: gdy się który z nich uprzedzi — nic ich nie przeprze.
Mówił nawet nie zważając czy go słuchano, i dowlókłszy się do najbliższego krzesła — siadł stękając. Dopiero teraz spojrzał po zgromadzonych z uwagą. Panowało milczenie. Odwrócił się do Teofila.
— A cóż? będzie temu jaki koniec?
— Już jest — odparł hrabia — Leon bankrut kompletny...
— Nie mówiłem? podchwycił książę. Widziałem to z daleka... Karty, kobiety, konie, i żadnego pomiarkowania.. Cóż z Felicyą? Co z rozwodem? Trzeba z nim mówić otwarcie.
— Sam on mnie zagadnął... zbywając się szybko począł hrabia — to się ułoży... Ale wie wujaszek, że ja będę musiał wszystkie jego interesa wziąć na siebie activa i passiva. Mówił mi o 50.000 rubli u księcia?
Książę drgnął.
— Jakie? pięćdziesiąt? cóż znowu! Attendez donc? — Podniósł oczy do sufitu. — No — tak — coś — być może około tego... Ale to dług przyjacielski, który on mi narzucił. Nigdybym nie wziął u niego, gdyby mnie nie zapewnił, że się nagle upominać nie będzie! Rozumiesz, że...
Hrabia milczał, jakby wcale rozumieć nie chciał... Książę go trącił po ręku.
— Żebyście mieli mnie starego o to głupstwo szykanować! Ty! który mi winieneś tyle! Przyznam się — toby było srogą niewdzięcznością. Ja się sakryfikowałem, parawanowałem waszemu romansowi, kompromitowałem się — a ty mi zaraz na wstępie wyjeżdżasz z temi głupiemi 50.000!
Książę gorzko się śmiać zaczął. Kobiety, chcąc neutralnemi pozostać, milczały...
— Ale Teofil nie będzie niedelikatnym — wtrąciła cicho Felicya, i pogroziła mu sekretnie...
— Ja wcale nie myślę być natrętnym, ułożymy się z wujem — ale na hypotekę — jakkolwiekbadź, wnieść to muszę...
Zamilkł książę... Ten epizod jakoś wszystkim był przykry, nawet temu, co go niepotrzebnie wprowadził.
— Cóż z pałacem? spytał książę.
Hrabia się namyślał, patrząc w podłogę.
— Felicya go nie lubi — ja go nie cierpię... Leon ani myśli, ani może się przy nim trzymać... Sprzedam go... to naturalne...
— A tak — to naturalne — podchwycił stary, kijem coś kreśląc po podłodze — to niezmiernie naturalne. Szczególniej ja na tem dobrze wychodzę. Ce blanc bec, prosi mnie, po rękach, całuje, abym dożywotnie u niego przyjął mieszkanie, inkommoduje mnie, zadaje gwałt... Ja się urządzam stosownie —i — un beau matin na bruk mnie wyrzucają. To nadzwyczaj naturalne, gdy kto jest łatwowierny jak ja — i ma do czynienia z takim...
Urwał książę.
— Ja przynajmniej w tem nic nie zawiniłem... bronił się hrabia.
— Tak — ja jestem winień... dołożył stary.
— Ale, proszę księcia... po co się wzruszać i irrytować? wtrąciła marszałkowa łagodząc — księciu to szkodzi zawsze...
— Szkodzi! zabija! tak — odparł stary — zabija! Wszyscy to wiecie — a nie myślicie mię oszczędzać wcale...
Zamilkli tedy wszyscy, ale sam książę Augustulus wnet rozpoczął.
— Nie myślę czekać aż mi powiedzą: ruszaj — wyniosę się na wieś — albo pojadę za granicę... Nikomu tu już nie jestem potrzebny. Był czas, gdym się państwu wysługiwał!
Felicya drgnęła — ramiona jej poruszyły się parę razy. Scena ta i ją, i marszałkową doprowadzała do niecierpliwości. Hrabia tylko siedział obojętny.
Powiodłszy oczyma po wszystkich, Augustulus, jakby już zrezygnowany, rozpoczął z innej beczki:
— Kiedyż ten remue-ménage się ma począć? Jak? co? Nic nie rozumiem... mów.
— Sądzę, że wszystko zostanie in statu quo, rzekł hrabia — aż do rozwodu, który ja przyśpieszę... Mój domek tak jak gotów. My się z Felicyą przeprowadzamy do niego... Nieszczęściem tak jest szczupły...
Marszałkowa rzuciła się.
— Ja od dawna się wybierałam do Holmanowa... odezwała się — nawetbym tymczasowo Felicyę zabrała z sobą.
— Co ja będę robiła w tym Holmanowie! — przerwała Felicya — proszę mamy — Holmanów śmiertelnie nudny... Hrabia mi obiecał, i tak wypada nawet, że zaraz po ślubie wyjedziemy do Włoch... Najmie willę gdzie pod Florencyą i tam przepędzimy kilka miesięcy, dopóki się ci głupi ludzie tu nie uspokoją i nie wygadają.
Hrabia nie przeczył ani potwierdzał...
— Oczywiście się wynosić nam trzeba... mruknął książę — c’est dit!
Wstał z wolna — oparł się na kiju, cicho szepnął: Dobranoc! — ogólne i skierował się ku drzwiom.
Dopóki kroki jego słychać było w dali, milczeli wszyscy. Hrabia brał za kapelusz także, lecz leniwo. Zbliżył się szepcząc coś do ucha Felicyi, która mu śmieszkiem odpowiedziała; a potem do matki się zwróciwszy, dodała:
— Niechże mu mama powie, żeby sobie szedł...
W istocie i bez tej admonicyi, hrabia ucałowawszy ręce i schyliwszy się ku białemu czołu — prędko wyniósł się z pokoju.
Matka i córka zostały same...
Felicyi twarz, którą zdawało się ożywiać jakieś uczucie, po zamknięciu drzwi zmieniła się tak, jak zwykło się było w potrzebie zmieniać macierzyńskie oblicze. Niemal przypominała matkę.
— Powiedz ty mi — szepnęła nierychło marszałkowa do córki — czyż ty go w istocie możesz kochać?
Spotkały się ich oczy; było to wejrzenie dwóch owych augurów rzymskich nad zabitą ofiarą.
— Ja? ja? — rozśmiała się Felicya — ale — mamo!
— Leon, mimo swej nullité... był milszy, jako mężczyzna...
Fade au possible! odparła córka, Nie — nie — nie mogłam go znieść. W początku, proszę mamy, byłam tak niedoświadczona... dziecko... Hrabia — jest hrabią moja mamo, jest siostrzeńcem księcia — i ma w salonie dosyć układu i dowcipu; a w życiu prywatnem... a! to się jakoś poradzi. Przy tem kocha się we mnie... to lepiej daleko, niżbym ja się w nim kochała.
Matka z uśmiechem, w nagrodę aksyomatu, pocałowała ją w czoło.
— A ty mój dowcipku! zawołała. Ale — powiedz mi...
Tu urwała nagle.
— Nie — nie!
— Co? co? niechże mama kończy... bardzo proszę...
— Nie lepiejże było wziąć barona Michelisa? Co do majątku...
— Hrabia jest majętniejszy, niż się mamie zdaje. Ja go znam. Skąpy jest. Tai się z mieniem jak drudzy z niem chwalą... O! spokojna jestem o to. Baron Michelis... Zapewne, gdybym innego nie miała! Ale to baronowstwo od księcia Detmoldu... czy Schaumburg-Lippe... i Michelis — proszę mamy... i te włosy... i ten nos...
— Ale bardzo ładny mężczyzna, podchwyciła matka... i kocha się w tobie...
— A! niech się kocha! dodała piękna pani — to nic nie szkodzi. Ja nawet... nie okazuję mu zbytniej nieczułości... Dam do zrozumienia, że mnie familia zmusza... Któż wie? zawsze go chcę mieć w rezerwie!
Powtóre matka pocałowała ją z widocznem uszczęśliwieniem...
— Tyś bardzo rozumna! rzekła — ja nigdy w twoim wieku nie miałam tego taktu i panowania nad sobą. Serce mnie prowadziło — i pokutowałam za nie!
Westchnienie się wyrwało z piersi pani marszałkowej.
— Tak jest — szepnęła — masz słuszność z ludźmi nie można inaczej. Albo być oszukiwanymi, lub oszukiwać musimy... Położenie nasze zmusza nas do pamiętania o sobie... Trzymaj tylko hrabiego w tym zapale, z tą miłością — jak najdłużej. Podsycaj ją, rozżarzaj — chce być kochanym... zdaje mu się, że jest.
Wiesz — dodała — wiesz?... czasem mi się zdawało, że ty go kochasz?
— A! moja mamo, spuszczając oczka zamruczała Felicya — w początku czynił na mnie impressyę — przyznaję się, miałam słabość... Był zupełnie inny od Leosia — to go w moich oczach czyniło powabnym... ale potem! Oni tacy wszyscy — zakończyła... na czas krótki dosyć zabawni — ale dłużej — jak się tylko zajrzy do dna! Pustki w nich.... nie ma nic. Ziewać się chce, i trzeba innej szukać zagadki.
Zegar wybijał dwunastą...
— Chodźmy spać! odezwała się wstając marszałkowa...
Pocałowała leżącą córkę, i krokiem wolnym wyszła z pokoju, w którym się już dzwonek rozlegał. Z za portyery wychyliła się dość ładna twarzyczka garderobiany, która tam zapewne od dawna oczekiwać musiała...
— Ziniu moja! ziewając przemówiła piękna pani — jak ja jestem dziś zmęczona! Głowę mi tak rozgadali... aż pęka. Mama — książę — hrabia... nie było końca...
Nie wiesz co się dzieje z panem Leonem?
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć? opryskliwie odparła panna...
— O! westchnęła Felicya — nie gniewajże się... nie wiesz?... to mi wszystko jedno...
Po momencie milczenia, Zizia, jakby się namyśliwszy, dorzuciła:
— Pan Leon miał jechać do miasta...
Ale pani już myślami innemi zajęta, wcale nie słuchała.
Po mieście od dni kilku chodziły już pogłoski o złym bardzo stanie interesów pana Leona. Stan ten przewidywano od dawna, marnotrawstwo niesłychane inaczej niż ruiną skończyć się nie mogło. Jednakże upadek kredytu, który katastrofę tę ściągnął — wyratował od zupełnej zguby. We dwa lata przy najlepszych chęciach, pożreć tak znacznej fortuny nie było podobna. Nieład panujący w interesach, czynił bankructwo na pozór zupełnem; zostawało jednak tyle do zlikwidowania, iż żądane przez pana Leona skromne piętnaście tysięcy rubli, do osiągnięcia były możliwe...
Nazajutrz hrabia, któremu było pilno przekonać się, jak w istocie stoją aktywa i passywa tego, po którym był zmuszony brać spadek, zajechał do pana Szulca.
Nie znali się wcale. Szulc, człowiek młody, czynny i niezmiernie przebiegły, razem prawnik i miły w towarzystwie biesiadnik, lubiący się bawić, szukający rozrywek, ale i niepoświęcający obowiązków, hrabiego widywał z daleka, znał z reputacyi. Hrabia wiedział o panu Szulcu tylko, że go się radzono w razach zdesperowanych, i że bywał w najlepszych towarzystwach.
Zastał adwokata w pokoju zarzuconego papierami, nad stołem — zajętego niezmiernie — lecz gotowego na przyjęcie. Pokój pracy był niepoczesny, zapylony, zagracony, podłogę miał zabrukaną — tuż drugi, do którego adwokat wprowadził nowego klienta, sprzeczał się z pierwszym smakownem i wytwornem urządzeniem.
Z tego łatwo już było poznać, że pan Szulc umiał łączyć w sobie przymioty praktycznego człowieka i przyjemnego...
Niezmiernie grzecznie przyjął hrabiego. Przyczyniało się do tego, iż znał z wieści dobry stan jego interesów.
Hrabia przystąpił zaraz do rzeczy, oznajmując, iż pan Leon, z którym go łączyło bardzo dalekie przez żonę kuzynowstwo... zdał na niego interesa.
Szulcowi już więcej mówić i tłómaczyć nie było potrzeba. Całe miasto od blizko dwóch lat mówiło o romansie pięknej Felicyi z panem hrabią.
— Raczysz mnie pan objaśnić?
— Jak tylko ja sam jasno się rozpatrzę w tym chaosie — odparł adwokat ze śmiechem smutnym. Z przykrością mi wyznać przychodzi, że w życiu mojem takich interesów nie spotkałem i podobnej... jakże to nazwać!
— Nazwij pan jak się podoba — ja się nie urażę...
— No — nazwijmy to nieopatrznością — dokończył Szulc.
— Interesa te — rzekł hrabia — o ile się ja domyślać mogę, skomplikowane być niepowinny... Długów massa, fundusze jasne a kapitały po ludziach wielce wątpliwe... Gdybyś pan miał godzin parę do przejrzenia się wtem, choć pobieżnie...
Szulc dobył zegarka.
— Kiedy? zapytał.
— Gdy się panu podoba.
— Siadajmy natychmiast — odparł adwokat... Tekę z dokumentami mam przygotowaną, — pozbierałem notatki... zgłaszali się i wierzyciele... ogólny pogląd da się zrobić...
Zasiedli tedy oba, hrabia milczący, ale z okiem wprawnem i pamięcią, Szulc z doświadczeniem swem i już niejakiem obeznaniem z treścią. Długi były najrozmaitszej natury i wagi... Niektóre z nich widocznie mogły być i musiały zakwestyonowane. Blankiety w znacznej liczbie, dawały się domyślać nadużyć... Ci, którym były powierzone, wpisywali summy dowolnie, wiedząc, że pan Leon ani się spyta, ani będzie pamiętał co i za co winien komu. Znalazły się i wydane różnym płci żeńskiej osobom obligi... i olbrzymie, niezrozumiałe, bez sensu i ortografii Symforyana rachunki...
Wszystko to trudne było do zliczenia i ocenienia. Tymczasem odkładano jedne rzeczy na bok, drugie regestrowano, praca ta, dosyć się długo przeciągnęła. Hrabia pilnie się nią sam zajmował. Było już dobrze z południa, gdy do drzwi zapukano, pan Szulc musiał wyjść, i nad spodziewanie długo zabawił, odciągnięty widać jakąś inną, niemniej pilną sprawą.
Gdy nareszcie powrócił nazad do pokoju, w którym hrabia jeszcze siedział zatopiony w notatkach, — dostrzegł w nim jakiejś dziwnej zmiany. Zakłopotany był mocno i milczący — nie siadł do roboty już, ale wymawiając się znużeniem, radził ją odłożyć, pókiby się do tego nie przygotował.
Z razu widać było w nim usposobienie do załatwienia interesu jak najdogodniejszego dla massy, teraz zaczynał wątpić, czy się to da zrobić, o redukcyi długów wątpliwych wyrażał się dwuznacznie. Słowem hrabiemu zdało się, że między otwarciem drzwi pierwszem a drugiem coś musiało zajść za kulisami, co wpłynęło na p. Szulca. Ostrożny był teraz i milczący; nadewszystko uderzało to, iż sprawę chciał odroczyć, i papiery nawet ściągać zaczął ze stolika.
Hrabia, będąc w istocie zmęczony — i jeszcze stanowczo nie śmiejąc go podejrzewać, pożegnał, prosząc o przygotowanie ogólnych rachunków. Rzuciwszy tylko okiem na nie, wynosił to przekonanie, iż interes jest do zrobienia — bez straty. W dosyć więc wesołym humorze pojechał do pałacu, gdzie codziennie bywał gościem, i wszedł na górę z tą pewnością, iż Felicyę zastanie. Tu oznajmiono mu, że pani w domu nie ma, a co dziwniejsza, zmieszany sługa i służąca zaręczali mu, że nie wiedzą kiedy powróci.
Być tak od drzwi odprawionym, jemu, co tu był niemal gospodarzem i więcej niż on sam — zdało mu się monstrualnem. Znaczenia tego wybryku Felicyi nie mógł zrozumieć. Poszedł na górę do księcia, którego zastał w fotelu, stękającego na nogi i nie skłonnego do rozmowy. Na zapytanie co się z Felicyą stać mogło? otrzymał odpowiedź, że książę nic nie wie. Uderzyło go to, iż książę, wcale niepotrzebnie, i przeciw zwyczajowi, potwierdził to słowem honoru.
Dziwne się w nim podejrzenia i domysły budziły. Udał się do marszałkowej; służąca wyszła i przeprosiła go, że pani nie ubrana, a dopiero do kąpieli ma iść.
Nie wiedząc co się tu stać mogło, naostatek wszedł hrabia do Leona, którego zastał w krześle... Symforyan mu włosy układał, bo miał kunszt fryzyerski w rękach... a pono niegdyś terminował przy perukach. Leon zobaczywszy go, spuścił oczy.
— Dzień dobry! — Dzień dobry!
— Nikogo w domu?
— Nic nie wiem. Ja wychodzę.
— Dokąd?
— Jestem proszony na obiad.
— Do kogo?
— Do barona Michelisa.
Nazwisko tego znanego współzawodnika uderzyło hrabiego — nienawidził go... Nie rzekłszy słowa, czując, że tu coś zajść musiało, co przed nim kryją — hrabia nałożył kapelusz i wyszedł, poprzysięgając sobie, że musi, choćby u bramy, doczekać powrotu Felicyi.
Siadł więc naprzeciw w lichej cukierni, wziął gazetę i w oknie na czatach pozostał. Ale tu go noc znalazła, a nikt się nie pokazał w ulicy. W istocie tego rana, pomiędzy wczorajszemi układy a spełnieniem ich, zaszła zmiana wcale niespodziewana.
Baron Michelis nie kochał się w pani Felicyi, ale chciał, by go zakochanym i szczęśliwym mniemano. W istocie miał dla niej rodzaj namiętności, która z sercem nie wiąże się wcale, a próżność też ciągnęła go ku niej. W domu Felicyi miał płatne sługi i szpiegów; wczorajsze rozmowy podsłuchane były, doniesiono mu o nich natychmiast. O dziesiątej już baron był u drzwi marszałkowej, domagając się gwałtownie posłuchania.
Szedł z propozycyami wcale nowemi, niespodzianemi, a pole do nich noc i rozwaga dziwnie przygotowała. Księciu nie chciało się ruszać z tego dogodnego domu i rzucać życie co go nic nie kosztowało... Marszałkowa wcale nie życzyła sobie iść na wygnanie do Holmanowa... Po rozwadze, Felicyi — skandal, rozwód, zmiana pozycyi... dostanie się w ręce skąpego człowieka, nie smakowały wcale. Z rana wszyscy stękali na to, co postanowili wieczorem.
Leoś nawet, gdy mu Symforyan oświadczył, że sto tysięcy nie wystarczy na jakie takie życie, namyślał się co począć, i czyby się nie udać raczej po sukurs do Morysia, aby dalej ciągnąć... a nuż? wygra się... a nuż... jakoś to tam będzie?
Gdy baron Michelis wyświeżony, ogolony, z brodą siną, stanął przed marszałkową, była Falimirska w humorze okropnym.
Uśmiechnęła mu się jednak, przymuszając się do tego.
— Cóż pana barona do nas tak rano sprowadza?
— Bardzo, bardzo pilny interes, natury tak... intime, że muszę najprzód prosić, ponieważ czas nagli, aby mi wolno było mówić z całą otwartością.
— A! bardzo proszę...
Wskazała mu krzesło.
— Pani marszałkowa wie — odezwał się baron, rękę kładąc na piersiach — jakim ja jestem czcicielem pani Leonowej, jakim serdecznym przyjacielem ich domu. Zkąd to wiem, mówić nie mogę, lecz wiem, że pan Leon zniecierpliwiony długami, podrażniony, fantastyk... układa się z hrabią, aby go uwolnił zarazem od żony i interesów!
Tu baron patetycznie ręce załamał.
— Odzywam się do pani jak do matki. Skandal taki! Panią Felicyę dać w ręce tego skąpca... taki układ zawierać! ogłosić upadłość, gdy nie ma potrzeby... sprzedawać dom... napełnić świat famą tej ruiny!
— A! panie baronie — położenie tego marnotrawnego Leona...
— Położenie to wcale nie jest tak zdesperowane jak się zdaje, mówił rozogniając się baron. Niech mnie pani posłucha. Nie trzeba rozwodu, nie trzeba skandalu, zostanie dom jak był, życie dawne, spokój, wszystko... Ja ręczę...
Niech mi pani Felicya trochę sprzyja i słucha... o nic nie proszę więcej — a ja biorę na siebie zapewnić jej spokój.
— Jakim sposobem? zawołała marszałkowa.
— Panu Leonowi zapewnić pensyę, niech się zrzecze domu i wszystkiego co ma na rzecz żony — ja biorę interesa, plenipotencyę i — z bardzo małemi oszczędnościami — podejmuję się dom utrzymywać na dawnej stopie... Pani zostaje wolną... Mąż się usunie... ale wymagam jednego warunku — hrabia także, a! hrabia także...
Marszałkowa ledwie uszom wierzyła; ale nadzieja utrzymania dawnego bytu i choć części jego świetności, była dla niej czarującą — nie chciała jej wierzyć. Wprawdzie baron Michelis był nieprzyjemnym dodatkiem, ale dla uniknienia skandalu publicznego, można było przyjąć skandal nie jawny i nie dowiedziony.
Chwilę się zawahawszy, marszałkowa z twarzą, którą palił rumieniec niecierpliwości — uderzyła barona po ręku...
— Chwilkę baronie — posiedź tu — czytaj... idę do córki. Vous concevez? wracam tu zaraz...
I wybiegła. Baron stanął w oknie, laski koniec włożył w usta i czekał podśpiewując... ale drżąc od niecierpliwości. Liczył co to go kosztować mogło...
— A choćby i... kilkakroć... Cela pose, kobieta śliczna, i hrabia... hrabia odprawiony z kwitem... O! to coś warto! to coś warto!
Pół godziny tak rwąc się z rozdraźnienia, podbiegając do drzwi, wracając do okna, wytrwał na oczekiwaniu. Marszałkowa nie weszła, ale wbiegła, chwyciła go za rękę i poprowadziła do córki...
Felicya czekała na barona w cudownym negliżu — w którym piękność jej tak się uwydatniała, jak gdyby umyślnie na ten targ nieszczęsny stawała i na okaz nabywcy.
Podała mu rączkę... z uśmiechem, anielskim i zmrużonemi oczkami. Z pośrodka ust koralowych prążek białych zębów przeglądał...
— Jak się ma kochany baron?
— A! pani źle! bom zgryziony, zmartwiony, poruszony... Pani wiesz o co i o czyj mi los idzie. Po co robić rewolucyę, kiedy można spokojnie, dobrze, mile życie sobie urządzić? Pani — błagam! rachuj pani i spuść się na mnie... Biorę plenipotencyę i daję na piśmie, że oboje państwo będziecie spokojni.. Nie domagam się za to nic, tylko jej — uśmiechu i dobrego słowa...
Pani zostajesz głową domu — panią, królową...
Nic się nie zmienia... Tout au plus para niepotrzebnych sług i trochę koni pana Leona... Pan Leon zostaje... gościem... Nie miesza się do niczego...
Tu zamilkł nieco i rzekł cicho:
— Hrabia czyniłby pani subjekcyę... To nie jest mąż dla niej. — Pani potrzebujesz być i zostaniesz wolną.
— Pan mi czarodziejskie mówisz rzeczy... ale jestże to podobna?... Nie kuś mnie, nie łudź! nadtoby smutno było spaść z wysokości tych marzeń.
— To nie będą marzenia — za godzin kilka stanie się to, jeśli pani zechcesz, rzeczywistością. Rozkaż pani... idę do Leona.
Powłoczystem wejrzeniem długiem spojrzało bóztwo na barona, i milcząc podało mu rękę...
— Pani — warunek; że hrabia...
— A! to się samo z siebie rozumie... Pan będziesz moim jedynym — przyjacielem, jak jesteś wybawcą.
Baron pocałował rączkę i z żywością niemal śmieszną popędził do mieszkania Leona. Nie pukał, nie pytał, wpadł do niego.
Leon siedział u rannego śniadania, w ubraniu rannem. Herbata, jaja... zimne mięsiwo stało przed nim. Z powagą kończył te funkcye odżywiania... Zdziwił się Michelisowi, tembardziej, że i godzina nie była do wizyty, i baron wszedłszy drzwi wewnątrz na klucz zamknął. Potem rzucił kapelusz na kanapkę, a sam przysiadł się impetycznie do zdumionego Leona.
— Panie, kochany panie! Co pan najlepszego robisz! pan się gubisz!
— Ja? co; nie rozumiem?
— Przepraszam... pan zrozumieć mnie powinieneś. Pan się gubisz! ciągnął dalej z ogniem i natarczywością Michelis. Czy godzi się takie układy projektować z hrabią! Dawać mu się zarzynać! Robić skandal... ogłaszać ruinę, żony się wyrzekać... z takim rozgłosem!...
— Ale, mój baronie — odparł Leon trochę draśnięty — śmieszny jesteś... cóż tobie do tego?
— Co mnie do tego? palnął się Michelis w piersi — ja jestem najlepszym przyjacielem pańskim! Ja chcę pana ratować — ja na to nie pozwolę. Ja — pan żądałeś od hrabiego piętnaście, ja mu daję ośmnaście tysięcy rubli rocznie i mieszkanie w pałacu... Pan się zrzekasz interesów na żonę. Rozwodu nie potrzeba... umówicie się o dobrowolną separacyę, a pozornie, dla świata, będziecie mężem i żoną. Skandal unikniony... Hrabiego precz za drzwi!
W miarę jak Leoś słuchał, lice mu się rozjaśniało, jutrzenka pokoju, nadzieja lenistwa niczem niezamąconego świtała mu znowu... Nie pytając o nic więcej, rzucił się na szyję barona.
— Zbawco mój! — możesz to być — te wszystkie piękne rzeczy?...
— To od was zależy! zawołał baron.
Leon z krzesła się porwał, i w szlafroku po pokoju tańcować zaczął. W chwilę potem znowu ściskał barona...
— Mów — jak to będzie? mów!
— Pan Leon zrzekasz się na żonę interesów — a ja biorę plenipotencyę. W domu się nic nie zmienia. Pan zatrzymujesz appartament swój i masz pensyę zapewnioną. Naturalnie żyjecie separowani.
Leon mu w oczy spojrzał, prychnął i pocałował go.
— To mi wszystko jedno... Rozwodu nie będzie?...
— Po cóż skandal ten?...
— Szlachetny człowieku — odezwał się Leon pół żartem — wiesz ty co na swe bierzesz ramiona?...
— To moja rzecz — rzekł krótko Michelis.
— Ale to układ śliczny! Pałac zostaje, na oko wszystko jak było... to paradnie!... C’est parfait. Powiedzże mi — z hrabią? co będzie z hrabią?
— No — odprawicie go tem, żeście się rozmyślili.
— A potem?...
— Sądzę, że pani reszty dokona.
— Więc Felicya go sobie już nie życzy?
— Tak sądzę...
Leon ruszył ramionami, i śmiejąc się pusto, zawołał:
— Puchu marny... ty wietrzna istoto! Ale nie dokończył.
Baron wstał był już, dopadł biurka, i siadłszy pędem redagował jakiś akt, który z wielką niecierpliwością, ogromnemi literami na arkuszu wystylizował.
— Masz! podpisz!
Leon zaledwie pobieżnie rzucił oczyma — było to zrzeczenie się na żonę interesów, z warunkiem wypłaty ośmnastu tysięcy rubli rocznie. Nie wahając się siadł, podpisał, przypieczętował nawet, a baron za świadka się położył. Papier już był w jego kieszeni, a on za drzwiami.
Ledwie się to stało, a Michelis w progu jeszcze miał czas go na obiad zaprosić, gdy wpadł Symforyan...
Leon śpiewał na całe gardło chodząc po pokoju...

Le donne son mobile...

— Co panu jest? odezwał się faworyt.
— Co mi jest! czy ty wiesz? Ha? jestem szczęśliwy! spokojny! nie mam długów... hrabiemu figa... Rozwodu nie trzeba... i appartament w pałacu mi zostaje...
Symforyan nic a nic nie zrozumiał...
— No! do grzebienia! zajmij się głową! słyszysz... wołał Leoś siadając — muszę być za kwadrans ubrany... pilny interes.
Faworyt, będąc aż nadto pewny, że się dowie o wszystkiem, wziął się do głowy swojego pana. Właśnie w tej chwili zapukał hrabia i wszedł — dowiedział się o zaproszeniu na obiad przez Michelisa i siadł czatować na Felicyę... Gdy w końcu ciemność go ze stanowiska spędziła, niecierpliwy wrócił do pałacu.
Szwajcar w negliżu stał niedaleko od bramy...
— Wróciła pani?
— Pani nie wyjeżdżała — rzekł szwajcar spokojnie.
Hrabia wbiegł raczej na górę niż wszedł — nie wiedział gdzie się udać, nie umiał sobie wytłómaczyć jaka przepaść dzieliła dzień ten od wczorajszego. Służąca, którą spotkał oświadczyła mu, że ani pani, ani marszałkowa — nie znajdują się w domu, że wyszły pieszo i nie wiadomo kiedy powrócą.
Nie słuchając już jej, hrabia poszedł do wuja, tego istotnie w domu nie było. François siedział w fotelu drzemiąc i wypalał mu cygara. Schodząc przez otwarte drzwi, zobaczył Leona, który wróciwszy z obiadu, śpiewał coś, chodząc po swoim pokoju. Wpadł do niego...
— Powiedzże ty mi co to ma znaczyć wszystko? Gramy w ciuciu babkę? — krzyknął gniewny...
— Hę? ja do żadnej gry nie należę... rozśmiał się Leoś...
— Nikogo w domu?
— O tem, nie wiem...
— Umowa nasza panie Leonie? stoi? ja jutro układ spisać każę?
— Układ? układ? — A no — rozmyśliłem się — rzekł Leon trochę zakłopotany. — To się sobie mówiło tak — ogólnie — ale — do tego nie przyjdzie. Rozmyśliłem się, rozrachowałem i inną mam kombinacyę korzystniejszą.
— Cóż? z baronem Michelisem, u którego byłeś na obiedzie?
— A, byćby mogło — odparł Leon... przecież nie jestem obowiązany się tłómaczyć...
Hrabia rozśmiał się sucho, obie ręce włożywszy w kieszenie, stanął naprzeciw Leona, który oczu jego unikał.
— Widziałeś się z żoną? spytał.
— Nie — była krótka odpowiedź.
— Cóż ona na to...
— Ja do interesów mojej żony się nie mieszam, rzekł Leon zimno. Co ona postanowi, na to się zgodzę dla świętego spokoju. Dajże mi z tem pokój także... Ledwie jestem po obiedzie...
Burzyło się wszystko w hrabi, lecz wybuchnąć sobie nie dopuszczał... Chodził zadumany, drżąc od gniewu, ze wzgardą patrząc na Leona, który wcale na to nie uważał.
— Widzę już coś się święci... rzekł hrabia — dla świętego spokoju, jak powiadasz, gotóweś nawet honor poświęcić! Chciałem go uratować, rozwód, ożenienie moje byłoby cię zostawiło swobodnym i nietkniętym... Wolisz mieć przyjaciela domu i żyć na łasce żony!
Ruszył ramionami. — Va!
— Słuchaj Teofilu — mruknął Leon — nie obrażaj mnie... nie pleć takich rzeczy, ja tego nie lubię... Rozumiesz...
Siadł w krześle i począł przygotowywać do zapalenia cygaro. Trochę nieborak był wzruszony, lecz już mu to przechodzić zaczynało. Uspokajał się i rozpędzał czarne myśli. Hrabia wolnym krokiem, nie mówiąc nic wyszedł...
W pół godziny potem, pan Leon zupełnie już spokojny, naradziwszy się po cichu z Symforyanem, wysuwał się z domu... Szukał po za nim rozrywki, która mu do życia była potrzebną, inaczej nie potrafiłby dnia dobić do końca. W ulicy już śpiewał i zapomniał co go nie dawno chwilowo zburzyło. Pozostała tylko lekka uraza, do gburowatego Teofila...
Ale nie, takie już sobie rzeczy mówili różnemi czasy.
Nie wiedział dobrze co z sobą począć hrabia... wrócił do domu dla namysłu. Zdało mu się, że list do Felicyi lub marszałkowej prędzej go z tego fałszywego położenia wyprowadzi. Kilka razy zaczynał go, darł, przepisywał i nie rychło na redakcyę się zdecydowawszy, posłał przez chłopaka do pałacu, choć pora była spóźniona, zalecając wrzucić do skrzynki pocztowej.
Nazajutrz w domu oczekiwał odpowiedzi do południa — zniecierpliwiony kazał się zawieść do Szulca. Adwokat zobaczywszy go, trochę zmieszany zaprosił do paradnego pokoju...
— Mieliśmy skończyć przegląd papierów? spytał umyślnie hrabia.
— Papiery mi dziś odebrano — rzekł Szulc — nie wiem z jakiego powodu. Zdaje się, że p. Leon znalazł pomoc jakąś i ratunek... nie wiem... Długi mają być popłacone... szczegółów interesu nie znam... Wszystko pono zostaje in statu quo.
— A zatem i ja, com chciał ratować mego przyjaciela — dodał hrabia — wychodzę obronną ręką, nie będąc potrzebnym. Tem lepiej. Pozostaje mi tylko przeprosić pana, że mu tyle czasu niepotrzebnie zabrałem...
Szulc najgrzeczniej w świecie odprowadził go przez główne wejście aż na wschody...
Nie ulegało więc wątpliwości, iż piękna Felicya... — Na tę myśl hrabia czuł się do wściekłości poruszony... Kochał ją — był pewnym wczoraj jeszcze... jej uczucia, jej ręki... Dziś — wszystko runęło! Potrzebował się z nią widzieć koniecznie. Dusiło go w piersiach, brakło mu powietrza, w skroniach biły pulsy... Oś, na której się obracało jego życie, zwichnięta została...
— Do pałacu! zawołał woźnicy...
Tu przybywszy hrabia nie pytając nikogo wszedł do salonu. Słudze, który się zjawił, kazał się zameldować pani i powiedzieć, że będzie czekał, choćby najdłużej.
Jakoż upłynęła prawie godzina, nim odpowiedź otrzymał. Przez pokój w którym siedział i obok niego przebiegano, słyszał szelest sukień i szepty. Czekał cierpliwie. Nie prędko zaproszono go do pokoju pani. Otworzywszy drzwi, ujrzał tu, cały areopag zgromadzony, w poważnem oczekujący nań milczeniu.
Z twarzy tych czytać było można, iż chwili ciężkiej do przebycia oczekiwały. Felicya miała minę zuchwałą i rezolutną, marszałkowa surową. Książę jak sędzia nieubłagany rozpierał się w fotelu.
Hrabia uczuł się w obec nich jakby winowajcą powołanym do badania. Spojrzał po twarzach wysznurowanych, i skłoniwszy się lekko, zwrócił do Felicyi.
— Czy nie mógłbym wiedzieć... co się stało? — Jeden dzień...
— Siadaj hrabio — wtrąciła marszałkowa — i słuchaj, proszę, cierpliwie — nie gniewając się. Tu idzie o los i reputacyę kobiety, tego tak lekko brać nie można. Nic dziwnego, że nous y regardons à deux fois, avant de nous decidér.
— Ale tak jest! stwierdził książę.
Felicya, której usta drżały, poczęła mówić żywo.
— Jak tylko można było ocalić pozycyę, i znalazł się sposób uniknienia skandalu — hrabia nam za złe mieć nie możesz — iż preferujemy... co nas nie naraża...
Rozwód — hrabi — wiesz co jest rozwód...
Leoś zaspokoi się separacyą umówioną, ja zostaję swobodną i panią domu...
— A to wszystko winni będą państwo baronowi Michelisowi... dodał ironicznie hrabia...
— Tak jest — gorąco podchwyciła Felicya — baronowi, który jest najbezinteresowniejszy z ludzi, nic nie żąda... zostawiając mnie wolną... i jako przyjaciel podejmuje się uregulowania interesów.
Mais c’est parfait! rozśmiał się Teofil — c’est sublime! To bohater prawdziwy, z którym ja co ofiarowałem imię i rękę, nie mogę się mierzyć! Spodziewam się!
Śmiechem suchym, gniewnym dokończył i zwrócił się do księcia.
— Kochany wuju — projekt ten ma sankcyę waszą?
Książę zwlókł z odpowiedzą — i zamruczał.
— Tak jest... Dla kobiety rozwód, esklandra... awanturowanie się zawsze nie korzystne... Cały świat zna Leona, człowiek bez konsystencyi — nieszczęśliwa istota związana z nim, cierpi, ale woli cierpieć, niż dawać przykład zły... Tak jest... tak... Ona jest ofiarą...
Waćpan inną kombinacyą chciałeś ją ratować, ale toby na nią cień rzucało... Być może, iż barona Michelisa świat będzie posądzał. Któż wolny od podejrzeń i złośliwości... Niech gadają co chcą... jawnego nic nie będzie... Felicya na pozór zostaje w dawnej pozycyi, nic się nie zmienia — to — przyznaj — coś warto...
Teofil śmiał się gniewnie...
— Do dawnej pozycyi przybywa tylko baron Michelis... rzekł... — A ja? dodał po chwili.
Felicya posunęła się żywo ku niemu.
— Hrabia, po tem co tu zaszło, obraziwszy mnie, nie umiejąc ani zrozumieć położenia, ani się ulitować nad cierpieniem kobiety — raczysz — uwolnić mnie od swego towarzystwa... Proszę i wymagam tego...
To powiedziawszy piękna pani wyszła do drugiego pokoju, mocno za sobą trzaskając drzwiami. Milczeli wszyscy... Książę miał oczy spuszczone i czoło pofałdowane... Hrabia siedział — śmiech mu z ust znikł, był w jakiemś osłupieniu dziwnem, smutnem. Można mu się było ulitować. On kochał jeszcze... Łudził się do chwili ostatniej, zdawało mu się, że ten sen bolesny się rozwieje... Jakiego rodzaju miłość ta była? Któż to zrozumie? ale była gwałtowną, a jak na takiego człowieka — nawet do ofiar gotową. Przez lat parę nawykł był się nią karmić, wejrzenia tych oczu, ust tych uśmiechy stały się dlań nałogiem i potrzebą — czuł w koło siebie pustkę, śmierć — nicość. Na nowo mu życie jakieś rozpoczynać było potrzeba, które może tego nie było warto... Siedział tak, zapomniawszy gdzie był, co go otaczało, niemy, aż marszałkowa i książę spojrzeli po sobie, oczyma dając znaki, iż biedny hrabia — przytomność utracił.
W istocie zapomniał się — zmąciło mu się w głowie. Wstał potem jak pijany, nie widząc nikogo powiódł osłupiałemi oczyma do koła — i powoli się skierował ku drzwiom, które z trudnością mógł znaleźć...
Książę Augustulus, dla którego widok każdego cierpienia był niemiły — zniecierpliwiony zamiast politowania, zawołał za odchodzącym...
— Ale miejże rozum... co znowu!
Po wyjściu hrabiego milczenie panowało: w pokoju...
— Słowo daję — szepnęła marszałkowa — szczerze mi go żal — kochał Felicyę — ale trudno by kobieta się miała poświęcać...
— I żeby wszyscy w dodatku padali dla niego ofiarą — rzekł książę — bo nietylko ona — ale ja i ty musielibyśmy się poświęcić. A część winy z tego skandalu na nas by zawsze spadła. Tak, wszystko ocalone...
Fors l’honneur! mógłby był dodać — gdyby pojęcia honoru egoizm nie zwichnął i nie zaćmił.
Następnych dni — baron Michelis był nie już gościem, ale niemal stałym mieszkańcem pałacu. Powodem do tego naturalnym były interesa, które się regulowały w miejscu. Kancellaryę dla nich urządzono w dawnem mieszkaniu Morysia. Z pomocą jednego pisarka, baron ułatwiał wszystko, likwidował długi, opłacał, układał się, a że miał w tem wprawę i zręczność wielką, szło bardzo pomyślnie. Niekiedy dla objaśnień udawał się do Leona, ale częściej jeszcze trzeba je było czerpać u pana Symforyana, lepiej od niego poinformowanego.
Leon ze swą lekkomyślnością wiekuistą, rad że mu ciężar spadał z ramion, o nic się nie troszczył, oprócz by jemu było jak najlepiej... Częstował barona cygarami, żartował z nim, dowcipował, i znajdował, że to był wcale niepospolity człowiek,
Baron miał też łaski w całym domu. Książę oddawał mu sprawiedliwość, marszałkowa starała go się sobie pozyskać, Felicya była dla niego niesłychanie miłą. Zręczny człowiek wciskał się tak w poufałość, w stosunki, czynił niezbędnie potrzebnym, a odegrywał rolę bezinteresowną i rycerską.
W skutek podpisanych układów, los wszystkich zależał od niego, musiano więc sobie skarbić jego względy. Delikatny był niezmiernie...
Dom pozostał prawie na takiej jak był stopie; poczynione redukcye, zręcznie przedsięwzięte, choć znacznie zmniejszały wydatki, nie były widoczne dla obcego oka. Zostało zawsze parę koni ładnych do powozu, kamerdyner i lokaj, nawet szwajcar paradny ocalał... Reformy w kuchni poczynione czuć się nie dawały tak bardzo...
Wzdychała, gdy z matką została sama, Felicya, ale ani ona, ani marszałkowa nie śmiały sobie myśli otwarcie wypowiedzieć... Dawała się im czuć pewna niewola, choć więzy były złote i kwiatami pokryte. Baron do salonu i saloniku, przynosił z sobą zawsze twarz uśmiechniętą, a miał talent unikania w rozmowie i niedopuszczania tych przedmiotów, któreby dobrą harmonię mogły nadwerężyć.
Dla Leona był też grzecznym, chociaż ściśle go ograniczył do tego tylko co mu było przyrzeczone. Leoś więc rozpoczął życie kawalerskie, po którem sobie obiecywał wiele. Z żoną prawie się nie spotykali, lub zaledwie witali się, jak obcy, z daleka. Marszałkowa go unikała, książę się kłaniał, ale ile razy bliżej się otarł o niego, zawsze się czegoś śpieszył i znikał... Najprzykrzejszem dla Leosia było to, że zagrożony został stratą konfidenta. Konieczne oszczędności, zmiana rodzaju życia, a najbardziej wykryte różne nadużycia przy likwidacyi, skłoniły p. Symforyana, na ten raz, do domagania się seryo o dymissyę.
Leon chciał go zatrzymać, lecz nie było tu już dziś żadnej rachuby na przyszłość — p. Symforyan zamyślał żenić się i założyć kawiarnię. Postanowienie to było niezmienne i silne — strata dla Leona nieoceniona. Nawykł był do dziwnej poufałości ze sługą, znosił jego kaprysy, dogadzał fantazyom, byle miał powolnego słuchacza i powiernika, który mu pochlebiał i potakiwał.
Oddalił się p. Symforyan, posmutniał w pierwszych dniach Czermiński, ale u niego żadne uczucie długo nie trwało, a smutnych wrażeń starał się pozbyć co najrychlej. Szukał rozrywki gdzieindziej, równie niewykwintnej i prostej. Spadał coraz niżej z tą obojętnością człowieka, który pijany topi się i śmieje. Do takiego był podobny nieszczęśliwy pieszczoszek...
Rozczarować go względem faworyta nie mogło to nawet, że po usunięciu się jego, nadużyć i pieniężnych rachunków okazywało się codzień więcej.
Kółko, którem się starał otoczyć pan Leon, w braku lepszego towarzystwa, choć liczyło jeszcze niektórych dawnych przyjaciół przynajmniej z pozoru pokaźniejszych — składało się przeważnie z pasorzytów, którzy korzystali z niego, z niewieścich znajomości wcale nie wybrednie zawiązywanych, i z resursowych towarzyszów... Dni upływały całe prawie po za domem, w resursie, restauracyach, ogródkach, na spacerach i smakoszowskich śniadaniach, obiadach i podwieczorkach. Wielu dawnych znajomych unikało go teraz, w wielu domach znajdował drzwi uparcie zamknięte, wiele osób w ulicy go zobaczywszy z daleka, chowało się w bramę lub zapatrywało na wystawę, aby wyśliznąć od rozmowy. Czy on to czuł i rozumiał, trudno zgadnąć! na pozór nie czyniło to na nim wrażenia... Uśmiechem przyjmował wszystko — pokrywał wesołością; a gdy siadł za stół i mógł zadysponować wykwintne śniadanko, zapominał o całym świecie.
Co się działo w tej duszy zniewieściałością i rozpieszczeniem popsutego człowieka — mógł tylko wiedzieć Ten, co patrzy w dusze... Na powierzchni widać było pływające uśmiechy i błogie zaspokojenie...
Stosunki z Morysiem, z matką, z Rakowcami, nie były wprawdzie zerwane, ale ostygłe i rzadkie. Leon czasem przypominał sobie brata, niekiedy list pisał do pani Czermińskiej, pełny grzeczności, niezawierający nigdy nic, coby się losu jego tyczyło. Gdy układ został zawarty, a on na łaskę żony i barona skazany, wahał się trochę jak ma o tem donieść. Napisał w końcu list żartobliwy, w którym przyznawał się do nieopatrzności, do zawikłania w interesach — i wynosił pod niebiosa przyjaciela, który go uratował. Napisał matce, iż wszystko zdał i zlał na żonę. zapewniając sobie posiadanie majątku w ziemi pozostałego i kilkanaście tysięcy rubli. Z majątku wprawdzie prawie nic nie miał, tak źle tam gospodarowano za oczyma, i tyle już na nim długów narosło, lecz mógł mówić o dobrach swoich.
Z obojętnością największą patrzał w przyszłość — żyło się tak jakoś dobrze, lekko i bez troski! Wzgardy ludzi, która go ścigała, Leon nie widział wcale — serce bić przestało.
Spotykając czasem w ulicy Felicyę w pięknym powozie, na pół leżącą, strojną, wyświeżoną, przelatującą i zbierającą po drodze hołdy i wejrzenia, stawał, lornetkę przykładając do oka — patrzał z przyjemnością, i szedł dalej podśpiewując...
Hrabia, z którym także nieraz mu się zdarzało zetknąć, którego po dawnemu chciał przywitać, nie czując doń urazy — odwracał się od niego jakby go nie znał. Książę i marszałkowa byli pewni, iż po katastrofie Teofil się oddali, wyjedzie, zniknie... Zawiedli się na tem. Kilka dni przesiedział w domu zamknięty — potem wrócił do dawnego życia... Pomiędzy nim a baronem tajemnie wypowiedziana wojna nie była skończona. Hr. Teofil milczał — ale chęć zemsty żywił w sobie. Czuł to baron i miał się na ostrożności, lecz do żadnych kroków zaczepnych nie przyszło. Obie strony zajmowały pozycye wyczekujące. W salonach, w których piękna Felicya bywała, hrabia starał się umyślnie ją spotykać, nawijać jej na oczy. Kłaniał się jej zmuszając do powitania, próbował zawiązywać rozmowę i męczył ją z namysłem. Miał tyle panowania nad sobą, że z uczuciem, które nim władło, nie wydawał się — chłodny i szyderski umiał być wesołym — starał się przekonać, że nie był niebezpiecznym. Z większą jeszcze natrętnością zbliżał się w domach obcych do marszałkowej, która nie umiała ukryć gniewu, jaki to w niej obudzało. Wracała czasem potem z bolem głowy i ze łzami...
Książę pielęgnował się najczęściej siedząc w domu... Zajmował się teraz najwięcej chorobami istotnemi i wymarzonemi, jakie w sobie znajdował, o nich mówił tylko — i niemi zabawiał towarzystwo... Codzień go znajdowano nudniejszym, on codzień świat nieznośniejszym uznawał. Jak Leoś z Symforyanem, on teraz ze swoim François najlepiej rozmawiać lubił. Był to jedyny człowiek, co go rozumiał, słuchać go umiał i nigdy żadnej chorobie i dolegliwości nie zadał kłamstwa, ani zmniejszał jej znaczenia...
Tak stały rzeczy w Warszawie, gdy jednego wieczoru, wróciwszy do pałacu, pan Leon znalazł u szwajcara list z poczty rekomendowany...
Spojrzawszy na adres, poznał rękę Morysia. Zdziwiło go tylko, że brat zamiast zwykłego prostego listu — chciał się tak o dojściu pisma zabezpieczyć, iż za kwitem je wysyłał...
Na górze rozpieczętowawszy, znalazł wiadomość, iż matka mocno jest chora i przed śmiercią, której się spodziewa, zobaczyć go pragnie raz jeszcze...
Długo list trzymał w drżącej ręce... Wiadomość ta wstrząsnęła nim silnie, przypomniały się lata młodsze... odżyła miłość dawna dla tej, co go tak mocno kochała, o której on tak niewdzięcznie zapomniał...
Chciał natychmiast posyłać po konie i wyjeżdżać... Noc była... mnóstwo drobnych rzeczy musiał załatwić przed odjazdem — zawahał się — przyszły wspomnienia tego, co opuścić było potrzeba, i zatarły pierwsze wzruszenie. Odłożono podróż do jutra, a Leon wybierać się zaczął natychmiast...
Dawno już nie był tak zmieniony, smutny, onieśmielony... Wrósł był do tego świata, o tamtym zapomniał — należał jednak do niego... Chciał się komuś opowiedzieć w domu... postanowił na chwilę zajść do księcia... Godzina była jeszcze nie nazbyt spóźniona. François opatrywał mu nogi obrzękłe, gdy niespodziany gość się zapowiedział. Stary był mocno zdziwiony, przeczuwał coś niezwykłego, obawiał się jakiegoś piorunu. Leoś wszedł z bladą twarzą.
— Jutro raniutko jechać muszę do chorej matki — odezwał się w progu — chciałem księcia pożegnać...
— A! a! zawołał stary. — Matka chora? jedziesz pan do matki?...
— Tak jest...
Książę tak był zmieszany odwiedzinami, iż nie wiedział co mówić — i wyrwało mu się niezręcznie:
— A to bardzo dobrze... naturalnie... Chora? mocno chora?
— Pisze mi brat, że niebezpiecznie...
— Wiek... wiek... na wszystko być należy zrezygnowanym...
François stał z serwetą w ręku... nogi były odkryte, stary niespokojny... syknął.
— Więc dobranoc... szczęśliwej podróży...
Leon się skłonił, zakręcił i wyszedł. Wyjechał nazajutrz rano... Marszałkowa dowiedziała się o tem dopiero przy śniadaniu...
— Jak stara umrze — szepnęła do córki — któż wie, może co na niego spadnie?... To ludzie tak obrzydliwie bogaci i kutwy! Ona zbierać musiała!
I westchnęły obie...
W Rakowcach w ciągu tych dwóch lat świat niemal nowy urósł — życie inne weszło razem z panią młodą.
Czermińska gdy się syn żenił, pragnęła mieć ich oboje przy sobie; nie było to podobieństwem, bo i dom nie starczył, podkomorzy trochę się przeciwił wspólnemu zamieszkaniu. Tymczasem nawet dworu obszerniejszego nigdzie w dobrach bliższych dla Maurycego nie było.
Wdowa gotowa była wynieść się do oficyny, syn przyjąć tego nie chciał. Wpadł Maurycy naówczas na myśl, aby na tem podmurowaniu i lochach, które od tak dawna czekały na budowę, zacząć budować dom, któryby później stary dwór mógł zastąpić. Trudnością całą było w tak prędkim czasie mieszkalnym go uczynić. Stary podkomorzy znajdował jednak, że rzecz była zupełnie możliwa.
— Mój mości dobrodzieju — wiele to naszych pokoleń w drewnianych przeżyło dworach, a drewniany dom, gdzie las jest — może być na zawołanie. Cóż? grosza ci na to braknie? I śmiał się. Sprowadzić cieślów, rąk nie żałować, stanie duchem domisko. Matka będzie w starym dworze siedziała, wy w nowym. Nieforemnie staną podle siebie — ale co to znaczy, kiedy wygodnie?...
Moryś przystał na to, zgodziła się matka, i wzięto się z wielkim pospiechem do stawienia domostwa na starych fundamentach. Na rękach nie zbywało, drzewo się suche znalazło, pieniędzy nie brakło, i niemal cudem począł rosnąć nowy dwór w Rakowcach. Nie myślano go czynić wytwornym. Fundamenta wskazały plan i formę, były one aż nadto może rozległe, lecz się do nich zastosować musiano... Nim nadszedł czas wesela, gotów był dwór, wybity we środku, wymalowany, a choć trochę pokostem go czuć było — nikt nie zważał. Palono w piecach, otwierano okna, — tu się odbyły przenosiny, bo wesele szumne i tłumne w Wierzejkach być musiało.
Całe sąsiedztwo otaczające podkomorstwa, spłynęło na ten dzień do Rakowiec. Musiano je obyczajem Wierzejek przyjmować nie skąpiąc jadła obfitego i napitku... Stara Czermińska ledwie się ukazawszy gościom, na tę tylko chwilkę zrzuciwszy swą żałobę, w prędce wróciła do swojego dworu na modlitwę. Dnia tego, mimo wesela, płakała więcej i gorliwiej do Boga wzdychała. Trzy dni i trzy noce gwar, muzyka, wiwaty nie ustawały... Panna Damianna zgorszona tem była nawet. Wreszcie rozjeżdżać się zaczęli goście i powszednie życie weszło w karby... Z nową gospodynią zupełnie tu jakoś było inaczej. Nawykła w Wierzejkach zastępować podkomorzynę, młoda pani i tu nie próżnowała. Biegała wszędzie, starała się zaprowadzić porządek, a równie strzegła tego, aby matce mężowskiej ani spokoju nie zakłócić, ani jej nawyknień nie pomieszać. Panna Damianna z początku nieufna i zazdrosna, pokochała ją prędko.
Jedynym a najdroższym posagiem, jaki z sobą przyniosła Malwina, była energia charakteru, spokój i niezmienne wesele, które ciemny i chmurny dotąd horyzont rakowieckiego dworu rozjaśniło. Nie była to wesołość trzpiotowata, dziecinna, niecierpliwiąca, bo niewytłómaczona, ale to oblicze jasne, które zapowiada siłę w człowieku i ufnością w nim zagrzewa. Pokochała ją Czermińska, poszła za nią panna Damianna i wszyscy. Nie myśląc o tem, ani się o to starając uzyskała przewagę, mogła panować — ale nie dawała czuć tej wyższości swojej. Jej kierunek przybierał pozór posłuszeństwa, nigdy nie przeradzając się w walkę. Szło to z serca, i nikt nie poczuł ręki, która wszystkiem władała — bo miłość ją wiodła.
Taka właśnie kobieta z prostotą ducha spełniająca obowiązek, potrzebna była domowi, w którego głębi tkwiło jakieś nasienie zatrute, jakaś tajemnica przeszłości, która przyszłość zatruwała. Nosiła ją w sobie stara Czermińska, objawiając tylko nieustanną obawę o losy rodziny, o jakąś mściwą rękę bożą, która co chwila spaść mogła na nich... Rozbrajała ją wdowa pobożnością przechodzącą do egzaltacyi i miłosiernemi uczynkami, ale niepokój ducha nie ustawał nigdy w biednej kobiecie. Chodziła z nim do śmierci męża, ciągle domagając się od dyrektora sumienia rady i kierunku. Proboszcz był tu codzień prawie potrzebny, a zaledwie odjechał, wzywano go na powrót.
Czermińska płakała tylko i modliła się ciągle, nie zrzuciła żałoby, nie zapomniała na chwilę o tem co jej ciężyło. Los Leona, którego się domyślała, dopytywać oń nie śmiejąc, wydawał jej się karą za przeszłość tę domierzoną — rada była modlitwami i pokutą odwrócić go przynajmniej od drugiego syna. Ożenienie Maurycego uspokoiło ją nieco... Bliżej poznawszy żonę jego, staruszka coraz się do niej jak do zbawczyni swej przywiązywała, Błogosławieństwo, które ona tu wniosła, miało wedle jej pojęcia, przeważyć ową groźbę kary, jakiej się zawsze obawiała.
Malwina była jej nieustannie potrzebna. Patrząc na nią, słuchając jej, widząc uśmiech nieschodzący z twarzy tej świeżej i rozpromienionej, czerpała z niej ukojenie jakieś. Maurycy też, przez żonę wsparty, nabrał powagi i energii, na której mu zbywało. Stało się tu, co się bardzo często dzieje, że niewiasta wniosła z sobą ów żywioł dopełniający, niezbędny domowi, i że sama słabą będąc, dała mu przecież siłę, którejby bez niej nie miał. Maurycy, w którym spały nierozbudzone przymioty, rozwinął się pod wpływem żony — dała mu ona to, czego sama w sobie nie miała może, a co tajemnicą natury ludzkiej, pod tym promieniem dobroczynnym urosło.
Z wahającego się, obałamuconego, smętnego chłopaka, który tęsknił, rzucał się i sam nie wiedział jaką i dokąd ma iść drogą, Moryś stał się mężem i człowiekiem.
W niespełna rok, stanęła kolebka w nowym dworze, urodził się syn, a w drugim roku przybyła córeczka. Czermińska powitała te wnuczęta jak zesłańców przebaczenia, jak żywe dowody łaski bożej dla rodziny. I jej się trochę rozjaśniło lice... Ścieżkę między starym dworem a nowym, łączącą je z sobą, coraz teraz częściej przechodziła staruszka, niespokojna o dzieci... Siadywała u ich kolebek, słuchała dziecinnego krzyku i płakała, do łez będąc nawykłą, ale z radości.
Leoś po trosze był zapomniany — wieści od niego dochodziły rzadkie, niejasne, a matka dopytywać nawet nie śmiała. Maurycy wiedział więcej, ale ukrywał, aby niepotrzebnego nie przymnażać zmartwienia. Zdawało mu się, że nie ma ratunku dla Leona, i że chyba w ostateczności w pomoc mu przyjść będzie mógł, gdy wszystko runie... Przybywający z Warszawy opowiadali historye o domu i życiu Leona, które Maurycego wstydem i grozą napawały. Taił je przed żoną i milczał z niemi. Matka wiedziała tylko, że wiele utracił, że książę i marszałkowa ciągle ciężyli nad nim.
Im ona przypisywała wszystko złe, i czuła, że dopóki wpływ ich nie ustanie, nic się tam poprawić nie może, W sumieniu swem widziała się winną... bo uległa Leonowi i dopomogła do tego związku...
Mimo pociechy, jaką Malwina wniosła z sobą, wewnętrzne walki, gryzące wspomnienia, sam nawet rodzaj życia do zbytku surowy, posty, umartwienia, modlitwy, trwogi ducha, paroksyzmy jakichś zgryzot — rocznice i wspomnienia bolesne — z wolna nadwątlały zdrowie pani Czermińskiej. Wychudła, zgarbiona, drżąca, chodziła z coraz większą trudnością, traciła czasem słuch, wzrok słabnął, miewała dni odrętwiałości po których następowało rozdraźnienie spazmatyczne... Wezwano lekarza, ale tego nie chciała słuchać, chyba Malwina to na niej wymogła. Uspakajające słowa poczciwego proboszcza, najlepszem jeszczę były lekarstwem. Tak powoli, w ciągu tych lat dwóch, zbliżyła się do kresu...
Na wiosnę przechodząc ze dworu jednego do drugiego rano, w dzień chłodny, naczczo, Czermińska dostała febry. Wyleczona z niej, wpadła w recedywę, febra przybrała charakter zatrważający — chora położyć się musiała, syn i synowa byli przy niej nieustannie.
Do choroby wycieńczającej przyłączyła się trwoga śmierci i rachunku z życia... Co dni kilka odnawiały się spowiedzi — ksiądz prawie nie wyjeżdżał z Rakowiec. Przeczucie zgonu występowało coraz mocniej, coraz natarczywiej. Wreszcie, gdy się ten stan pogorszał co chwila, gdy godziny zdały się policzone, sama staruszka poczęła żądać Leona... Ogarnął ją żal i tęsknota po nim — kazała pisać i żądać, by śpieszył do niej.
Syn ten ukochany, którego jej odebrano, który ją porzucił i zapomniał — zdał się jej pokrzywdzonym; wyrzucała sobie, że go nie kocha jak dawniej, choć niewdzięcznego.
Pragnąc to wynagrodzić przy zgonie, gwałtownie się domagała przybycia Leona.
Maurycy pospieszył spełnić to życzenie, napisał silnie, ostro niemal, wiedząc, że rozleniwiałego trudno będzie poruszyć.
Oczekiwano go co godzina... a biedna Czermińska w gorączce leżąc, ze spalonemi ustami, na najmniejszy szelest zwracała głowę i pytała Damianny:
— Leoś przyjechał?
Odpowiadano milczeniem, i tak upływały długie dni w ciągłych wyglądaniach. Doktor źle już wróżył staruszce, która w oczach gasła, — były chwile, że zdawała się skonania blizką, potem otrząsała się z tego osłabienia i szeptała głosem już niemal niedosłyszanym:
— Nie umrę, póki on nie przyjedzie.
Maurycy i jego żona stali ciągle prawie w ganku, — dopatrując na drodze tego upragnionego gościa... Posłano naprzód, aby przyjazd przyśpieszyć.
Wreszcie jednego wieczoru powóz się zatoczył przez wrota i Leon wysiadł z niego. Maurycy witać go wybiegł w dziedziniec.
Spojrzeli sobie w oczy zdziwieni: zaledwieby się poznać mogli, tak te lat parę ich zmieniły.
Leon był wydelikacony, biały, blady, z twarzą niemal pomarszczoną, włosy mu znacznie wypełzły, młodość znikła — oczy miał przygaszone, wyraz dziwny znudzonego życiem i zmęczonego przedwcześnie. Postawa i ruch wyszukane, nie bez pewnego wdzięku, oznaczały sybarytę. Maurycy przy nim jakby dziecię innego gniazda, opalony, zdrowy, silny, trochę na swój wiek za otyły — rubaszny miał pozór, wieśniaczy; ale znać w nim było i siłę do życia i ochotę. Rodzeni bracia nic z sobą nie mieli wspólnego. Leon patrzał na ekonomsko wyglądającego Morysia z podziwieniem niemal obawę zdradzającem; Maurycemu imponowała pańska postać tego eleganta... któremu się nie śmiał rzucić na szyję.
— Chodź! zawołał uścisnąwszy go — matka cię czeka... a jest bardzo źle... życie uchodzi... Drugi dzień co godzina cię wyglądamy... Chodźmy...
I pociągnął go za sobą.
We drzwiach zastąpiła im drogę kobieta młoda, rumiana, ubrana po domowemu, którą Leon, nawykły do miasta, wziął za sługę.
— Moja żona! odezwał się Maurycy.
Zdumiony Leon odkrył głowę i przywitał ją — nie mówiąc słowa. Z ciekawością nietajoną przypatrywała mu się Malwina. Blada twarz ta i chorobliwy jej wyraz obudzały w niej litość.
W drugich drzwiach stała z rękami złożonemi Panna Damianna.
W chwili gdy Leon przybywał, pani Czermińska przeczuciem serca macierzyńskiego podniosła się na pościeli i zawołała:
— Leon przyjechał?
Nie dawała sobie zaprzeczyć, i jakby odżywiona czekała na syna...
Ciągniono go zmieszanego coraz bardziej, do łóżka matki. Ta z wyciągnionemi rękami, wołała głosem wysilonym!
— Leoś, Leoś!
Wzruszony pośpieszył przyklęknąć u jej łóżka... drżącemi dłońmi objęła mu głowę, przyłożyła usta do czoła i rozpłakała się w tym niemym uścisku. Milcząco stali wszyscy...
Trwało to długo, tak, że się trwożyć zaczęto... Przyszła panna Damianna ze szklanką wody... Ocucona staruszka wzięła jej do ust kropel kilka.
— Zostawcie nas samych — rzekła po cichu — niewiele mi czasu dano... niech się nim sama nacieszę... Siądź naprzeciw mnie. Wskazała mu miejsce i oczy wlepiła w niego, z trudnością zdawała się rozeznawać jego rysy — musiał się zbliżyć — długo wpatrywała się zdumiona.
Skutkiem wzruszenia, i jak często bywa w chwilach przedśmiertnych, ostatni płomyk życia spotęgował się i wybuchnął jasny... Z wejrzenia na tę twarz zdała się czytać jej dzieje... patrzała i łzy toczyły się po zmarszczonych policzkach.
— Leoś — ty jesteś Leoś! co oni zrobili z mego Leosia!... Nie prawdaż, ty byłeś chory? tyś się zmienił bardzo... Mów... co ci było? co ci jest? mów...
Leon nie chcąc matki zasmucać i nie czując się do własnego upadku, uśmiechem wymuszonym usta skrzywił.
— Nie — moja mamo — nic mi nie jest... zmęczenie — droga...
Ona wciąż patrzała mu w oczy...
— Wyssali ciebie... zmęczony jesteś... biedny — ja to czuję, ja to widzę... Żal mi cię...
Nie przeklinaj mnie nigdy — proszę... jam tylko tego chciała co ty sam wybrałeś sobie — mogłażem wiedzieć co się stanie!...
Cóż się dzieje z żoną twoją?
Leon spuścił oczy i rzekł z cicha:
— Została w Warszawie... trochę chora...
— Chorzy! wszyscy chorzy! wyjęknęła staruszka... Czy prawda... że straciliście wiele — wszystko?
Leon ruszył ramionami.
— Któż to mówił mamie? spytał.
— Mnie nie mówił nikt — odparła — nocami miewałam sny, dniami miewałam widzenia. Zdało mi się, że wszystko straciłeś... nawet żonę, która cię porzuciła...
Przysięgam ci, tego mi nie mówił nikt... czułam to...
Dziecko choć się oderwie od matki, pomiędzy niem a nią jest taka nić, co ich łączy... i drgnienie każde — tu się odbija...
Wskazała ręką na piersi.
Leoś nie odpowiadał nic — milczenie trwało chwilę.
— Po cóż ja pytam ciebie i rozraniam?... chyba dla tego, aby ci powiedzieć: Maurycy ma dobre serce... Maurycowa anioł kobieta... oni cię nie opuszczą...
Wstyd się zrobiło Leonowi, i pochyliwszy się ku matce, począł mówić śpiesznie:
— Został mi majątek w ziemi i kilkanaście tysięcy rubli dochodu — nie jestem tak biedny, moja mamo... Żona... żona ma na swe potrzeby...
— Żona? osobno? spytała matka — nie prawdaż? jam to czuła... ona musiała ciebie — alboś ty ją porzucił? Nie żyjecie z sobą? Marszałkowa... o! ta kobieta! ta kobieta... na której się ja nie poznałam! dodała. Ty, ty byłeś młody, tobie omylić się było wolno — ale mnie — mnie!
I rękami zakryła oczy...
Tyle siły już się w niej nikt nie mógł spodziewać. Panna Damianna stojąca za drzwiami, słysząc jej głos, zdziwiona truchlała, obawiając się wyczerpania.
Leonowi zdawało się, że go ktoś zdradził przed matką — a wszystko to było tylko przedśmiertnem jasnowidzeniem...
Spłakana staruszka głowę spuściła na poduszki.
— Cóż ty poczniesz? zapytała Leona... Po co tam masz zostawać? Oni cię wyssą do reszty... Nie wracaj do nich... tam dla ciebie zguba i śmierć — tam trucizna...
Na wszystko, co mówiła matka, Leon nie odpowiadał — nie miał odwagi — nie obudziło się w nim nic oprócz przykrego uczucia jakiegoś wstydu, że został zdradzony.
Wtem panna Damianna, wbrew wyraźnemu rozkazowi Czermińskiej, wcisnęła się do pokoju i przyszła do łóżka...
— Pani mówi za nadto... niech pani spocznie... Panu Leonowi też potrzebny po drodze wypoczynek... Później silniejsza pani będzie.
Na to Czermińska odpowiedziała tylko zezwalającem ręki skinieniem; uwolniony Leon wstał, aby tę rękę ucałować, i wyśliznął się z czołem potem okrytem...
Czekał nań Maurycy już... a w bawialnym pokoju starego dworu jego żona z herbatą. Chociaż młodzi Czermińscy byli jednymi z najmajętniejszych w kraju ludzi, tu wszystko niemal po staremu i skromnie się w domu przedstawiało. Jeden sługa i chłopak starczyli dla młodych, przyrząd domowy został dawny.
Trochę srebra młodej pani, darowanego jej przez wujenkę, stolik przyozdabiało; ale podwieczorek, obyczajem wierzejeckim, był aż nadto obfity. Na biedę Leon do tego wszystkiego, co tu spotykał, nie był przywykły — proste były potrawy, przyprawy domowe...
Malwina zapraszała — stawiła przed nim, natrętnie prawie domagała się, aby po drodze się posilił.. Leon przez samą grzeczność musiał choć próbować...
Rozmowa nie mogła być inna, tylko o matce... Wszyscy się dziwili i cieszyli tem, że przybycie Leona tak ją odżywiło. Czerpano ztąd nadzieję, że może się polepszyć i choroba przesili. Lepszy trochę humor rozjaśnił twarze. Przybyły z ciekawością grzeczną i dyskretną, z daleka przypatrywał się tej bratowej, której podobnej kobiety nie widział. Była śmiała, pełna dziwnej prostoty, wesoła, otwarta — i zupełnie inna od pięknych pań wymuszonych wielkiego świata. Leon sam nie był pewien, czy jej to miał za dobre poczytać, czy widzieć w tem brak wychowania. Dziwiło go, że przy tej rubaszności poufałej nie było nic trącącego wiejskiem grubiaństwem, ale pewny wdzięk naturalny — jemu dotąd nieznany... Obchodziła się z nim jak z bratem, trochę natrętnie, rozkazująco, bo tak postępowała z mężem i innymi; lecz w tym despotyzmie czynnej gospodyni nic przykrego nie było.
Słowem Leoś zawsze w mieście pewny siebie wśród tego szablonowego towarzystwa, chodzącego z partesów — tu się czuł, jak mówił, zdezoryentowanym... Milczał — patrzał — nie płynęły mu słowa... był obcym.
Wśród podwieczorku powoli zaczęli się ściągać domowi. Pierzchała, który tu już uwiązł jakoś, nie dając się wypędzić, ksiądz proboszcz, co nie wyjeżdżał prawie, doktor nareszcie, wszyscy ciekawemi oczyma mierzyli tego bohatera miejskiego, o którym wiedziano, że w bardzo prędkim czasie przepuścił miliony, zmarnował życie — zestarzał i znikczemniał... Każdy chciał się zbliżyć i posłyszeć od tego człowieka, aby lepiej go sobie wytłómaczyć. Najprędzej się jednak udało to Pierzchale, który mu się przypomniawszy, pokornie doń przemówił, Leon unikając innych pytań i wejrzeń, wstał i odszedł z nim od stolika... Zaczęła się czcza rozmowa — ale ta panu Leonowi przypominała Symforyana. Pierzchała zdolny był go zastąpić.
Tymczasem inni wypytywali niespokojnie doktora, czy na tem nagłem polepszeniu staruszki można było się opierać i wróżyć uzdrowienie. Doktor milczał. Było to znaczące...
Malwina i jej mąż z dala patrząc na brata, wzajem sobie o nim uwag udzielali.
— Wygląda staro — mówiła pani — zmęczony i cierpiący.
— Miejskie życie trawi prędko człowieka — rzekł Maurycy — powietrze... wrzawa — ciągła gorączka...
Zgodzono się Leona umieścić tym razem w nowym dworze, w najlepszych pokojach, panna Damianna bowiem zawczasu uprzedziła o wymaganiach za pierwszą bytnością Leosia w Rakowcach... Zamiast Symforyana przybył teraz milczący kawaler, który się mało odzywał, ale po cichu klął wszystko. Doktor, którego posłano do chorej, wrócił wprędce zapowiadając, ażeby synowie poszli jej dać dobranoc, gdyż namówił ją do spoczynku. — Razem z Malwiną weszli na palcach do sypialni. Nie mówiła nic, leżała znużona bardzo... na Leona popatrzała dłużej, a gdy wszyscy już byli wyszli, Damiannie kazała przywołać do siebie Maurycego. Powrócił więc do niej.
— Moryś, rzekła głosem osłabłym — któż wie czy dożyjemy jutra? Leosia doczekałam, widziałam, błogosławiłam, jeśli moich grzesznych rąk błogosławieństwo co znaczy?
Westchnęła...
— Kto wie czy dożyjemy jutra? w mocy to Pańskiej i w łasce jego — dodała. Ja chciałam cię widzieć jeszcze i — prosić. Ty go nie opuścisz? nie prawdaż? Ty go nie opuścisz! To biedne obłąkane chłopię... ta biedna wyssana istota... on zginie jeśli ty go nie weźmiesz w opiekę. Źli ludzie niewolnikiem go zrobili. O! ta marszałkowa... ja się nie poznałam na nich! Jam winna... Spłać dług za mnie i grzechy moje — opieką.
Wyciągnęła rękę do syna, a gdy ten ją ujął, aby pocałować, zatrzymała go silnie.
— Powiedz! ty go nie opuścisz? Morysiu — powiedz...
— Niech mama będzie spokojna — nie opuszczę go nigdy — zaręczam... przysięgam mamie...
Pocałowała go w czoło.
— Teraz usnę spokojna — choćby nawet na wieki... Bóg grzechy przebaczył, Leosia widziałam — tyś mi dał słowo... mogę skończyć.
Szepnęła coś niewyraźnego...
Moryś odszedł na palcach, bo głowę przyłożywszy do poduszki, oczy przymknęła...
Panna Damianna sama przy chorej została tylko. Maurycy poprowadził brata do dworu nowego, którego on wcale nie znał. Pamiętał tylko w tem miejscu lochy słomą przykryte. Po pałacu warszawskim ten folwark drewniany skromnie się musiał wydać Leonowi, choć para pokojów urządzona była prawie zbytkownie. Tem właśnie uśmieszek nieznaczny na usta Warszawiaka ściągnęły — dziwnie mu się wydały! W hotelach stolicy więcej było komfortu niż tutaj... Malwina w prostocie ducha chciała się przed bratem pochwalić dziećmi.
Dla niego był to widok... osłupiający — nie widywał dzieci oprócz bosych na ulicy. Starszy synek śpiący w kolebce, przypomniał Leonowi jakiś obrazek na wystawie; ten wydał mu się artystycznie ładny. Z kułaczkiem różowym pod głową, spał zmarszczony dzieciak tak smaczno, tak mocno, że go ani światło, ani szmer nie przebudził. Zato przy mamce jeszcze będąca i właśnie rozpłakana córeczka, z której oczu łzy ciekły, a z ust mleko... bardzo się niepięknie zaprezentowała. Leon pomyślał w duchu, iż lepiej jest chyba nie mieć dzieci, niż słuchać takiego okropnego wrzasku...
Niemniej zapewnił matkę, że dzieci są śliczne, o czem ona doskonale wiedziała — i pewna była jeszcze, że drugich podobnych nigdzie na świecie nie ma. Synek miał niesłychanie rozwiniętą intelligencyę, córka rozumiała przedwcześnie wyrazy... Były to małe cuda... Matka rozpłakane uciszyła pocałunkami i śpiewem. Odchodzili właśnie z Maurycym, gdy śpiew ten się dał słyszeć, nieuczony — jak Bóg stworzył...
Leon nastawił ucha i machinalnie rzekł:
Mezzo-soprano — ale wcale nieuprawne...
Brat odprowadził go do pokojów przeznaczonych... Tu jeszcze siedli rozmawiać trochę. Maurycy pragnął mocno, aby mu się serce braterskie otworzyło z ufnością, wylało z żalem — nie taiło z położeniem... lecz — czekał napróżno. Leon, jakby naumyślnie mówił o fraszkach, o rzeczach obojętnych, o nieznaczących wypadkach, obchodząc z dala i nie tykając życia swego i siebie.
Rozmowa szczera tem była pożądańszą, iż dał Moryś słowo matce zaopiekować się nim, że mu go samemu żal było, a z wieści dochodzących z ust różnych, nie można było wiedzieć jasno, jak stały rzeczy w Warszawie.
Tego jednak wieczoru Leon nie był do zwierzeń skłonny, — najdłużej mówił o cygarach i o koniu siwym którego się pozbyć musiał, a dotąd go opłakiwał...
Około północy spać się rozeszli... Nie dniało jeszcze, gdy Leona zbudzono: panna Damianna oznajmiła, iż chora jest konająca... Wysiłek wczorajszy ją wyczerpał — doktor zwiastował śmierć... Wszyscy pobiegli skupić się około jej łoża raz ostatni. Leżała z gromnicą w ręku... modląc się, już obca światu. Ksiądz czytał modlitwę... którą usta jej zdawały się powtarzać. Parę razy podnosiły się powieki i opadły...
Życie uszło...
Z cichym płaczem ustąpili przytomni. Leon przystąpił jeszcze stygnącą rękę ucałować i powrócił do mieszkania...
Zgon matki uczynił na nim wrażenie głębokie... ale skutkował jak uderzenie, ogłuszył go, odjął mu przytomność, czucie, ubezwładnił. Siadł przy stole, i pozostał tak, aż go Maurycy, targnąwszy silnie, wywiódł gwałtem z tego stanu zdrętwienia...
Stosownie do rozkazów nieboszczki, pogrzeb jej miał się odbyć bez najmniejszej okazałości, trumna niemalowana, wóz prosty wołami ciągniony — żadnej mowy ani egzorty przy obrzędzie, lecz mszy i duchowieństwa jak najwięcej.
Przyjaciel zmarłej ksiądz proboszcz Kaniewicz celebrował, często popłakując. Boleśnie mu było, że u mogiły, dane słowo zamykało mu usta, i nie mógł nawet powiedzieć o tem życiu pobożności, praktyk religijnych, dzieł dobroczynnych, na które patrzał tak z bliska... Całe sąsiedztwo z podkomorzym na czele, znajdowało się w kościele i na cmentarzu...
Z wielkiem zdziwieniem obaj bracia spostrzegli tu także idącego człowieka, którego twarzy przypominającej się im i jakby znajomej, poznać jednak nie mogli. Zajął on miejsce w kondukcie przy rodzinie, i nie dał się z niego wyruszyć, choć nie zdawał się mieć do niego prawa. Człek był stary, z wąsem postrzyżonym, twarzą opaloną, ubrany ubogo w świtce szarej, w długich butach, z kijem prostym w ręku. Wszyscy nań spoglądali, nie mogąc tu sobie jego przytomności wytłómaczyć. Dopiero nie rychło Maurycy poznał w nim owego pana Łukasza, który już raz tak dziwnie zjawił się był przy pogrzebie ich ojca, i zniknął potem im z oczu.
Przypomniawszy to sobie, Moryś zalecił zaraz Pierzchale, ażeby go nie opuszczał i koniecznie do Rakowiec zaprosił, a jeżeliby nie chciał, by mu dał znać, bo się z nim widzieć musi...
Gdy u grobu wszyscy ziemię rzucali na spuszczoną trumnę, przystąpił wolnym krokiem i pan Łukasz. Pierzchała widział go, zamiast ziemi podnoszącego kamień... i przestraszył się tem. Twarz miał namarszczoną i posępną. Właśnie brzmiała zwykle u grobu odśpiewywana pieśń do N. Panny, gdy Łukasz z tym kamieniem stanął nad dołem, i trzymając w ręku, zdawał się namyślać. Dłonią weń uzbrojoną uderzył się w piersi stary... westchnął — kamień mu wypadł z ręki... Schylił się po garść ziemi i z wolna wysypał ją na trumnę. Wszystko to widział pan Pierzchała i wytłómaczyć sobie nie umiał.
Potem, gdy przyklęknowszy zmówił p. Łukasz Anioł Pański, i już chciał ze cmentarza odchodzić, Pierzchała udał się za nim. Spotkali się w bramie.
— Za pozwoleniem łaskawego pana... odezwał się Pierzchała grzecznie.
— Cóż chcesz żebym ja ci pozwolił? ofuknął gburowato idący.
— Przepraszam — poprawił się pierwszy.
— Za cóż mnie przepraszasz?
— Słówko mam do powiedzenia — odezwał się Pierzchała.
Pan Łukasz zatrzymał się i podparł na kiju.
— Czego chcesz?
— Pan Maurycy Czermiński, syn nieboszczki, usilnie prosi go, abyś do dworu wstąpił...
— Mnie? a to po co? począł dąsając się stary. Po co? na co? Między nimi a mną nie ma nic... nic.
— Dla czegożby się i z obcym rozmówić nie można? rzekł Pierzchała. Wszak, jeśli się nie mylę — pan Łukasz...
— Łukasz i Czermiński — odezwał się ponuro, kijem stukając o ziemię stary. A cóż z tego? co z tego? Po co?
I odwróciwszy się od Pierzchały, spuściwszy głowę, szedł dalej, ale ten był uparty i w ślad za nim postępował. Kilkanaście kroków uszedłszy, Łukasz się odwrócił, spojrzał, kij podniósł, pogroził nim.
— Będziesz mnie ty śledził? zawołał.
— A — muszę, odparł Pierzchała — tak mi przykazano. Jestem na usługach p. Czermińskiego, a ten mi polecił pana zabrać do dworu — to nic nie pomoże...
— Gdybym nie chciał, toby mnie żaden taki truteń, pasorzyt jak ty, nie zmusił. Rozumiesz? począł pan Łukasz. Ja was wszystkich znam, i ciebie...
Mruczał coś niewyraźnie.
— Dla czegobyś pan odmawiał do dworu zajść? hę? dla czego? Toć się tam panu złego nic nie stanie, a rozmówić się, grzecznie, pięknie — korona z głowy nie spadnie.
Oburzony odwrócił się znowu stary i krzyknął:
— Grzecznie, pięknie ja gadać nie umiem, gęby nie mam smarowanej miodem jak wy dworacy... rozumiesz?... Ja do niego nie mam nic — i on do mnie...
— Ale — panie Łukaszu...
Nie odpowiedział już stary. Pierzchała jednak w pewnem oddaleniu, na długość dwóch kijów przynajmniej, szedł za nim ciągle.
Znudziło to widać Czermińskiego, który się w końcu odwrócił, stanął, wsparł na kiju i czekał.
— Dasz ty mi pokój? spytał — hę?
— Nie.
Ruszył ramionami Łukasz, namyślił się i nagle zawołał:
— No to pójdę, aby się raz tego zbyć! Jakiem prawem mnie oni wzywają? Po co? na co? Chcą rozmowy, no to ją będą mieli. Chodź wasan.


Pierzchała ułagodziwszy nieco starego skłonił go, milczącego, aby z nim zaszedł do jego mieszkania w oficynie. W dziedzińcu już posłał chłopca po p. Maurycego, powracającego z pogrzebu, dając mu znać, iż na niego czeka z tym, kogo chciał widzieć.
Nie upłynęło minut dziesięciu, a Maurycy nadszedł. Zobaczywszy go stojący w pośrodku izdebki pan Łukasz, odezwał się ostro:
— Czegoście to potrzebowali odemnie, że mnie jak fagasa pozwaliście przed siebie? Czego chcecie?
— Chcemy wiedzieć czy istotnie jesteś pan stryjem naszym, rzekł Moryś spokojnie? a w takim razie pragniemy spełnić obowiązek nasz względem krewnego.
— To wy myślicie jeszcze, że ja się wam w pokrewieństwo wpieram? począł gwałtownie rozpinając suknię i dobywając papiery, które rzucił na stół pan Łukasz... Czy żądałem czego od was? czym pisnął? Nie chcę nic — rozumiesz! — a żem z ojca i matki rodzony brat, weź, patrz, czytaj metrykę.
To mówiąc stary zżółkły arkusz rozłożył, drąc go na pół w rękach od gniewu trzęsących się — i pokazał Maurycemu.
— Patrz — czytaj, przekonaj się — powtarzał — samozwańcem żadnym nie jestem, nic od was nie chcę... Stary żołnierz, zarabiam na mizerny chleba kawałek, ale o niego nie żebrałem i nie żebrzę...
— Kochany stryju — odezwał się Maurycy poruszony — myśmy cię o to nie posądzali; przeciwnie, było nam boleśnie, żeś od nas odszedł jak od obcych z pogrzebu ojca...
— A com miał czynić? na łasce zostać? Ja łask niczyich nie potrzebuję — niczyich oprócz łaski bożej. Mnie kawał razowego chleba z solą starczy, jam do wygódek nienawykły... Póki siły, zarobię... jak tych zabraknie, umrę gdzieś pod płotem, a litościwe dłonie pogrzebią...
— Za cóż tak gorzko do nas mówicie? począł Maurycy — cośmy wam winni. My wam żadnej nie chcemy świadczyć łaski, a prosimy abyście ją nam zrobili. Wiesz pan co?... dla czegożbyś nie miał przyjąć od dzieci tego, co przyjmowałeś od ojca? Siądź w Zamoroczanach... i...
— Dla czego od dzieci nie mogę przyjąć? hm? nie pytaj! — mówię ci: nie pytaj, abyś się nie dowiedział co mi na piersi cięży... Żona, dzieci... alboście to wy warci tego co umarł... tego...?
Kiwnął głową i zamilkł. Maurycy się też nie odzywał.
— Nie czuję się do żadnej winy — dodał pomilczawszy — i odpowiadać nie będę... Nie rozumiem was... Chcecie nam łaskę uczynić — przyjmijcie co z dobrego serca ofiarujemy... nie w imieniu naszem, ale umarłych — matki i ojca...
— Matki! mruknął cicho pan Łukasz... Matki, ojca? Po co? po co tych imion wzywacie nadaremnie? Czy się to godzi? Przyznajcie się raczej — do tego co prawda. Nie o starego stryja wam tak chodzi, ale o to, ażeby stary, obdarty Czermiński, wielkim panom wstydu nie czynił, włócząc się po świecie. Wyście panami z łaski nieboszczyka, co sobie chleb od gęby dla was odejmował — więc wstyd wam mojej siermiężnej taratatki. Ot co! ot co! Taka litość wasza! Już ja was znam... Do Zamoroczan go — i niech ludzkie oczy nie widzą...
— Nie znacie nas — przerwał silnie Maurycy — a oskarżacie niesłusznie. W tej samej taratatce siermiężnej, proszę was tu — do nas, choćby sto osób było... ja ani nikt z nas ubogiego krewnego się nie zawstydzi...
Tak jest!
Powiedział to gwałtownie Maurycy; głos mu się zmienił, był teraz podobny niemal do ojca, i to podobieństwo musiało uderzyć starego Łukasza, który po raz pierwszy zmieszany mocno, umilkł.
Rękę przyłożył do wąsów, potem się pogładził po głowie — i bąknął:
— Ale — ale...
Mówiąc wpatrywał się w Maurycego, który żywo przechadzał się po pokoju.
— Wszystko co stryj mówiłeś, płynie z jakiegoś gniewu — którego ja przyczyny nie wiem i wiedzieć nie chcę, bo ja na ten gniew zasłużyć nie mogłem. A jeśli dotyka on zmarłych rodziców — jednego z nich — nie godzi mi się oń pytać. Ja sędzią ojca i matki być nie mogę...
Za co gniew ten ma spływać na dzieci?
Powiadasz stryj, że my się was wstydzimy — tak nie jest. Wy nas krzywdzicie, i to nam przykro... Ludzie w istocie powiedzieć mogą: „Patrzcie na biednego starego, ma bogatych krewnych, nie chcą spełnić obowiązku.“ I osądzą nas, gdy to wy winniście, że przez dumę czy niechęć nic od nas przyjąć nie chcecie.
Stary Łukasz mruczał:
— O mnie na świecie nie wie nikt, ktom i com za jeden...
— Ale my dziś wiemy... za cóż nas karzecie?
— Za co? o! nie darmo! ozwał się Łukasz — bądź pewien...
I począł wzdychać, a niewyraźnemi wyrazy szemrać:
— Tak! pójść do was... patrzeć na to co się u was dzieje? Jużem ja tego skosztował i struł się...
— Gdzie? jak? spytał Moryś.
— Ty tego nie wiesz — co mam skrywać! mówił Łukasz. Dostałem się po pogrzebie nieboszczyka brata do Warszawy, nie chcąc siedzieć w Zamoroczanach... Co myślisz? byłem stróżem, tak — stróżem w pałacu pana synowca Leona... Patrzałem na jego życie i życie tego łotrowstwa, co go otaczało i ssało...
Kara boża... kara boża... ząb za ząb! Patrzałem na tę Sodomę i Gomorę... na ich romanse i krygi... a gdy cierpliwości raz nie stało... dałem jednemu łotrowi naukę po grzbiecie... aż mu krwi utoczyłem!
Powiedzieli że ze wschodów spadł!...
Rozśmiał się gorzko p. Łukasz...
— Spadł, spadł mój kij na łeb tego złodzieja... Ot na com patrzał u was... ot na co!
Maurycy, dla którego były to rzeczy nowe — osłupiał — nie mógł zrozumieć...
— Mój stryju — rzekł: nieszczęśliwy Leon za swą płochość pokutuje... Nie tyle tam może jego winy, jak tych, co go otaczali.
— A nie mógł ich rozpędzić? Cóż to on? lalka woskowa?
Maurycy zmilczał.
— To człowiek upadły i przepadły, mówił stary — ja ztamtąd idę, ja wszystko wiem. Wy nie wiecie może jak tam stoją sprawy — ja mam szwajcara znajomego w ich domu... Cały świat o tem mówi. Srom dla nazwiska! Żona miała się rozwodzić i iść za tego galanta, com ja go kijem pobłogosławił... ale nie... woleli inaczej. Inny tam teraz jako przyjaciel z workiem przy jejmości, a pan Leon na komornem, na pensyi, i żony, co się jego żoną zowie — nie widuje... Kto inny u niego gospodaruje!
Począł pan Łukasz walić kijem w podłogę...
— Tak! tak!
Maurycy stał jak trup, załamał ręce...
— I ja nie mam mieć żalu do tych, co go na bałwana takiego wypieścili? ja mam na to patrzeć i moje łzy chlebem waszym ocierać?...
A! niech mnie Bóg broni...
— O połowie tych nieszczęsnych spraw anim wiedział, odezwał się Maurycy. Radźmy razem, mój stryju — ratujmy go!
— Jego? ratować? podchwycił Łukasz. Jak? związanego chyba wsadzić do klatki? trzymać na łańcuchu? Jak? jego ratować? Człowieka co się sam nie ratuje — i Pan Bóg nie może... To truteń ostatni...
— Przecież coś poradzić można? rzekł zbliżając się ku niemu Maurycy. Na miłość bożą! ja coś nie coś słyszałem, ale jestże to wszystko prawdą co mówicie?
— Jak mnie widzisz żywego, prawdą jest wszystko — zawołał bijąc się w piersi pan Łukasz... Ten, któregom pobił, to hrabia Teofil, siostrzeniec księcia... Ten, co dziś tam gospodaruje, to baron jakiś Michelis... Niechby ją byli rozwiedli — niechby z nią razem poszła matka, ten stary rajfur obrzydły i książę kochany... a Leona w kuratelę...
— Stryju — przerwał Maurycy — widzicie jak nam użytecznymi być możecie. Zostańcież z nami — proszę i w imię ojca nieboszczyka wzywam... A teraz — podał mu rękę — chodźmy razem do dworu... poznacie żonę moją, tej się wstydzić nie będziecie potrzebowali.
Wyrywał się z razu pan Łukasz...
— Jak to? tak? w tej siermiędze do was do dworu?...
— Tak w tej siermiędze, i nie inaczej jak w niej — zawołał Moryś. — Mam prawo po tem, co od was słyszałem, domagać się tego...
— A co powie Leoś? ironicznie spytał stary...
— Mniejsza o to co on powie. Idźmy — stanowczo powtórzył Maurycy.
Łukasz się opierał jeszcze.
Właśnie pod oknami oficyn, ubrana w suknię czarną, przechodziła Malwina. Moryś otworzył szybę i zawołał na nią. Weszła do pokoju nieśmiało się rozglądając... a spostrzegłszy obcego, cofnąć chciała.
— Proszę cię, odezwał się Maurycy — to jest stryj nasz rodzony, pan Łukasz Czermiński. Proszę go do nas, odmawia mi; proś ty, może będziesz szczęśliwsza.
Mocno zdziwiona w początku, pani Maurycowa prędziutko odzyskała spokojny swój i wesoły wyraz twarzy...
— Ja, jako kobieta — rzekła — mogę nawet nie prosić, ale wprost, będąc gospodynią domu, z jej prawa, pana zabieram...
Podała mu rękę — pan Łukasz na nią popatrzał.
— A cóż będzie z moją siermięgą? Wszak ci to wstyd wam zrobi?
Rozśmiała się Malwina, ruszając ramionami.
— Widać, że stryj nas nie znasz, odparła — i złe masz o nas wyobrażenie. My przecie Piastowską szanujemy siermięgę... Proszę ze mną.
Stary gburowaty żołnierz, któremu stokroć było trudniej być grzecznym niż się kłócić — zawahał się jeszcze... spuścił wreszcie głowę i dał się pociągnąć. Maurycy poszedł za nimi. Szli tak do nowego dworu, gdzie do stołu na niewiele osób przygotowano. Chleb żałobny tylko dla duchowieństwa zastawiono u proboszcza, sąsiedzi się rozjechali. Do stołu więc byli tylko gospodarze oboje, Leon, panna Damianna, Pierzchała i podkomorzy, którego Malwina tu ściągnęła, aby go nakarmić prędzej.
Gdy tak niepozornie ubrany i dziwnie zaniedbano wyglądający gość się zjawił — wszyscy nań obrócili oczy.
Maurycy nic a nic nie zmieszany, przedstawił go jako stryja swego podkomorzemu... Leon wielkiemi oczyma, przerażony, patrzał z dala.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana, począł podkomorzy. Ale dla czegoż to acindziej tak mało się dotąd udzielałeś familii, żeśmy go tu nigdy nie widzieli:
Stary żołnierz nie zapomniał języka.
— Spojrz pan na mnie, panie podkomorzy, rzekł spokojnie — a będziesz miał odpowiedź. Nie każdemu Bóg dał się grosza dorobić, jak nieboszczykowi mojemu bratu; jestem ubogi — nie chciałem familii robić sromu ani kłopotu... Człek jestem prosty, niegdyś sługiwałem wojskowo — do biedy nawykłem, a pańskich przysmaków z łaski nie lubię. I dziś mnie tu, przyznam się, gwałtem wciągnięto — byłbym spokojniej chleb z solą zjadł na przyźbie w karczmie.
Podkomorzy mu się przypatrywał bacznie, a gdy skończył, począł go ściskać.
— Takich weredyków lubię — rzekł. — Harda dusza! harda dusza!
Leon nie mógł patrząc i słuchając przyjść do siebie. Ta postać dosyć zabrukana, niezgrabna, przypominała mu się gdzieś jak znajoma... Zdało mu się, że twarz tę i ten wąs obcięty, i tego marsa na czole gdzieś widywał. Nie mógł sobie przypomnieć. Policzki mu się okrywały rumieńcem.
— Piękny stryj! mówił w duchu. Mieli go tu po co koniecznie prosić! Gdzie ja go widziałem? gdziem ja go mógł spotykać?
I kołując z wolna, począł się zbliżać ostrożnie, a wpatrywać bacznie. Pan Łukasz w miarę jak Leon się zbliżał, usuwał się od niego... To nie pomogło; oglądał go od stóp do głowy Leoś, ramionami ruszał — nie mógł w końcu wytrzymać,
— Za pozwoleniem, rzekł — mnie się zdaje, że ja pana... stryja — gdzieś widziałem:
Wytrzymawszy go długo w oczekiwaniu odpowiedzi, pan Łukasz się odezwał głośno, z naciskiem:
— A pewnie! pewnie! Mnie się różny chleb zdarzał po świecie — bo ja się żadnej pracy nie wstydzę. Mam tylko dwie ręce... używam ich jak mogę... Bodaj czy ja w pańskim pałacu nie służyłem za stróża.
Milczenie straszne, długie nastąpiło po tych słowach; panu Łukaszowi pogardliwie się twarz śmiała.
— A widzicie państwo — dodał — jak to niebezpiecznie, choćby stryja tak wziąć nie pytając z ulicy... Może się to trafić co tu... w stryju rodzonym, rodzoniuteńki stróż!
Podkomorzy parsknął — Leon blady, strwożony, zawstydzony, nie wiedząc czy to był żart, czy szyderstwo z niego, kłamstwo czy prawda — cofnął się powoli. Jeden Maurycy wcale nie okazał zdumienia ani wstydu.
Pierzchała oburącz porwawszy się za głowę, w kąt się schował...
— Oryginał! rzekł podkomorzy — proszę Malwisi posadzić pana Czermińskiego przy mnie — ja lubię takich ludzi... A teraz — każcie dać wódki!
W najprzykrzejszych przejściach podkomorzy o wódce i jedzeniu nie zapominał nigdy.
— Żołądek ma swe prawa — mówił zawsze; — mści się srodze gdy o nim zapominają.
Gdy wniesiono tacę, obyczajem Wierzejek zastawioną, podkomorzy wyręczył gospodarza.
— W ręce pana — rzekł do Łukasza, który nie odmówił... Poszło tak aż do Pierzchały. Leon zgorszony, pomieszany siadł z daleka podparty na łokciach. Nigdy mu się w życiu tak nic nieprzyzwoitego nie trafiło, jak ta awantura ze stryjem, do którego uczuł wstręt największy. Było to skutkiem owego prawa natury, które mieć chce, że zawsze prawie wstręty i sympatye są wzajemne. Stopień ich natężenia bywa różny w organizacyach odmiennych, ale wrażenie prawie zawsze jest jedno....
Pan Łukasz tak samo się brzydził tym synowcem, jak on nim. Odwracali głowy, aby nie patrzeć na siebie... Leon nie jadł nic prawie i natychmiast po obiedzie, milczkiem się wysunął do siebie. Tu zastał, niespodziewającego się go tak rychło następcę Symforyana, który palił spokojnie cygaro pańskie, obyczajem powszechnie przez sługi, szanować się umiejące, przyjętym. Chłopak nie krył się nawet z tem wcale. Służył on już od początku w domu Leonostwa, a teraz dopiero promowany był na pańskiego lejb-kamerdynera...
Cofnął się do progu powoli. Leon padł na fotel...
— Proszę-no pana — odezwał się, jakby sobie coś przypominając — co ja tu widziałem?
Nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej.
— Wszak to pan Moryś — poprowadził pod rękę do dworu Łukasza, co u nas był w kamienicy stróżem.
Leon, który jeszcze nie dowierzał, aby to prawdą być mogło, zerwał się rozgniewany, tupnął nogami silnie i wskazał na drzwi... Nie pamiętał jeszcze, by do takiej go co doprowadziło wściekłości.
Z gniewu i wstydu na łzy mu się zbierało. Czuł się nieszczęśliwym, najnieszczęśliwszym. Świat mógł na niego i żonę mówić co chciał, — pod atłasami i aksamitem dziać się mogło co... los dał — ale mieć stryja w takiej kapocie i butach — który służył za stróża — tego znieść stoicznie nie umiał Leon. Dobijał go ten cios niespodziany...
Nie miał też tu co robić więcej. Matka umarła, w Rakowcach było nudno, dzieci płaczące słychać czasem bywało z drugiego końca domu. Stół był okropny, wino nieosobliwe — po co tu miał siedzieć dłużej? Tak rozumował...
A zarazem przed oczyma stawały jego wygodne pokoiki w pałacu... wszystkie miejskie rozkosze, doskonałe śniadania u Stępkowskiego, wyborne obiady i wieczerze u Bouquerell’a... teatr... i kulisy... towarzysze zabaw i zielonego stolika — tryb życia uregulowany tak, że jedna rozrywka nieprzerwanie następowała po drugiej. Westchnął. Tu żywot był nie do zniesienia? Ludzie zabrukani i przemierźle cnotliwi, niewiasty bez wdzięku i szyku... poubierane w zaprzeszłoroczne suknie i kapelusze. Oko, ucho, wszelki zmysł nieprzyjemnie raziły wszystkie fenomena wiejskie... Trzeba było jechać — uciekać... zapomnieć.
Do późna tak rozmyślając, dosiedział Leon u siebie. Wieczór już był, gdy do niego wszedł Maurycy. Podkomorzy był odjechał; pan Łukasz dawszy się skłonić do pozostania, właśnie się rozkwaterował na górze w starym domu.
Gdy Moryś wszedł — podniósł głowę ciężką od troski pan Leon...
— A! zawołał — powinszować ci potrzeba wynalezienia stryja! Słowo daję!
Maurycy siadł powoli, przysuwając sobie krzesło.
— Stryj jest najprawdziwszy w świecie, rzekł — nie ma na to rady...
— Przyznam ci się... Wiesz? ale to nie żart — on w istocie był u mnie stróżem w kamienicy!... Romans! słowo daję! historya z Tysiąca nocy...
— Przecie i takie się trafiają — na żywym świecie... Masz tego dowód — mówił spokojnie Maurycy.
— Nie ma co mówić — przyjemny — dodał Leon. Trzeba tylko tego, ażeby się to po Warszawie rozgłosiło — nigdzie oczu nie można będzie pokazać.
— O! mój Leonie — zawołał Maurycy — gdybyśmy to tylko jedno mieli do wstydzenia się!...
Wyrwało mu się to mimowoli, w pierwszej chwili pożałował, że się z tem wygadał, sądząc, że Leon uczuje i weźmie do siebie. Tak się jednak nie stało — pozostał obojętny. Maurycy któremu leżało już na sercu rozmówić się z nim otwarcie, przysunął się do niego, i kładąc rękę na kolanach, począł poważnie.
— Trzeba, abyśmy szczerze pomówili o twoich interesach...
— Moich? obojętnie odezwał się Leon. A! proszęż cię, ja interesów w ogóle cierpieć nie mogę, zbyłem się ich, żadnych już nie mam... Wiesz zresztą wszystko — został mi majątek... w ziemi, no! i kilkanaście tysięcy rubli.
— Ale — położenie twoje? spytał Maurycy.
— Jak najprostsze: jestem zupełnie swobodny...
— Żyjesz tak jak na łasce żony i obcego człowieka, który tam gra dziwną rolę, a ty jeszcze przykrzejszą, — odezwał się wreszcie Maurycy, chcąc wywołać choćby gniewem — jaśniejsze określenie położenia. Jest to upokarzające dla ciebie, dla nas... i dziwię się, że ty tego nie czujesz, a nie myślisz jak się z tego otrząsnąć.
Zagadnięty w ten sposób Leon, który siedział spokojnie, zerwał się z krzesełka, ręce włożył w kieszenie i chodzić począł krokiem szybkim. Potem stanął przed bratem.
— Wy patrzycie na życie miejskie, rzekł gniewnie, z waszego ciasnego stanowiska wiejskiego... Co komu do tego, jak ja sobie moje familijne życie urządzam? Kto u mnie bywa, jak ja jestem z żoną, kto mojemi interesami się zajmuje — to do nikogo nie należy... Nie rozumiem tego wciskania się w cudze sprawy?
— Ale dla nas twoje sprawy cudzemi nie są — rzekł Maurycy. Tak jak jest zostać nie może... Musimy stać wszyscy na straży honoru rodziny... Jesteś żonaty i nie masz żony... No, to rozwiedź się z nią — ale patrzeć obojętnem okiem na jej stosunki, jawne dla całego świata.
Leon się zatrząsł...
— Dla nikogo nic nie jest jawnem! A! to mi się podoba! Będziecie mi przepisywali jak mam żyć z żoną! W mieście małżeństwa są inaczej pojmowane... swoboda zupełna... To staroświeckie są przesądy!
Plótł wzburzony Leon.
— Chcesz mnie chyba temi przymówkami wypędzić od siebie...
— Kochany Leonie — zawołał Maurycy: przeciwnie — chcę, byś tu został, otrząsł się z tych ohydnych więzów, poczuł fałszywe położenie, w jakie cię źli ludzie i twoja lekkomyślność wtrąciła — i począł nowe życie...
— Gdzie? na wsi? rozśmiał się Leon. A! dajcież mi pokój! Jabym tu w tych nudach waszych, wśród tej pedanteryi obyczajów — nie wyżył miesiąca...
Maurycy chwycił się za głowę.
— Leonie! zawołał gorąco — na miłość bożą — miarkuj się! upamiętaj — zlituj nad sobą!
— O cóż więc idzie? o co właściwie idzie? gniewnie wtrącił Leon. Przyznaję się, że nie rozumiem. Jestem pełnoletnim, zdaje mi się...
— I starszym odemnie — rzekł Maurycy. Ale wpadłeś w sidła ludzi, w społeczność, której szkarady nie widzisz... Powtarzam ci: tak pozostać nie może. Gotów jestem do ofiar — pomogę ci, ale te związki potargać trzeba...
Leon milczał... zaczął znowu przechadzać się zasępiony i gniewny.
— Chcesz chyba, bym wyjechał natychmiast... Dosyć już tego...
— Więc ty nic nie widzisz?.
— Nie widzę nic — tak — ślepy jestem — z przymuszonym śmiechem odparł Leon...
A po chwili począł żywo:
— Cożeście upatrzyli w mojem życiu? Żonie się znudziło ze mną, jak mnie z nią — daliśmy sobie wzajemną swobodę. Co mi do tego, że ona lubi towarzystwo jakiegoś barona? I co mi to szkodzi? pytam. W całym cywilizowanym świecie tysiące podobnych przykładów... Śmieszny jest, kogo to razi!
— Leonie! przerwał Maurycy...
Leoś zmienił ton na szyderski.
— Moryś, moje dziecko — dajże ty mi pokój. Ja życia zmieniać, z którem mi wygodnie, dla fantazyi waszej nie myślę! C’est dit...
Po tej rozmowie zakończonej w sposób tak osobliwy, nie było co mówić z Leonem... Maurycemu zdawało się, że rozmowa poskutkować może później, przerwał ją.
W istocie Leon chodził wzburzony — i widać było, że go dotknęła. Jakiś czas milczeli.
— Chciałbym się wybrać jak najrychlej do Warszawy — rzekł Leoś. Zawadzam wam tutaj, a szczerze mówiąc, i sam się nie bawię. — Ty zupełnie zardzewiałeś, dobrze ci w tej atmosferze... ale ja — potrzebuję innej... Muszę powracać...
— Po tak długiej niebytności, pozostańże choć kilka dni z nami — prosił Moryś — ponudź się chociażby, życie miejskie będzie ci lepiej smakowało. Chciałem na seryo mówić z tobą o twoich interesach.
— Nie mam żadnych interesów! ruszył ramionami Leon... O czemże mówić?
— Są długi na twoim majątku?
— Długi? ale jakiż u nas majątek bez długów? Toby było śmieszne. Naturalnie, że mam długi. Bank, tego nie liczę, bo to się amortyzuje... prywatne tam jakieś także.
— Ile tego?
— A! proszęż cię! nudny bo jesteś! Mogęż ja to wiedzieć! Rządca ma spis. To wiem, że mi nigdy nic nie daje...
— A więc nic nie masz, tylko tytuł dziedzictwa? rzekł Moryś.
— To są rzeczy énudne — jak mnie kochasz — daj mi pokój. Zabijasz mnie tem...
— A ty się zabijasz tą lekkomyślnością — majątek ci zabiorą!
— No — to zabiorą.
— Cóż zostanie?
— Czyste moje ośmnaście tysięcy rubli, dostateczne z biedy na kawalerskie życie — Aprés moi le déluge! To mój system — mówił Leon — ja nie jestem, jak ty, urodzony do robienia pieniędzy, ale do używania.
Maurycy zbity znowu, przerwał i tę rozmowę; nie było sposobu mówić z nim seryo...
Wyszli wkrótce do herbaty — Leon w salonie pozostał milczący i zachmurzony. Malwina próżno go jakąś starała się rozerwać rozmową; odpowiadał nieprzytomny. Można się było domyślać, że co innego go zajmuje...
Wieczorem rozstawszy się z bratem, wrócił do swojego mieszkania i kazał pakować służącemu do odjazdu... Rano jednak gdy Maurycy przyszedł do niego, dowiedziawszy się o tem, i usilnie go wstrzymywać zaczął — obiecał pozostać... Musiano służącego przekupić, aby on opóźniał wyjazd, spodziewając się zawsze w jakiś sposób podziałać na niego. Zmuszony zostać, znudzony Leon przed południem znikł... Dowiedziano się od ludzi, że poszedł pieszo do Holmanowa. Ponieważ stosunki z marszałkową i żoną były zerwane, zdziwiło to wszystkich. W rzeczy Leon wolał z biedy Malborzyńskiego już, niż brata i jego towarzystwo... Spacerem więc przez pola poszedł do tego miejsca, w którem tyle wspomnień pozostało — dziś zgorzkłych i mogących dotknąć boleśnie. Na nim one jednak nie czyniły wrażenia — szukał rozrywki i tu się choć chwilową znaleźć spodziewał. Szczególnym trafem nadzieja go nie zawiodła...
Holmanów teraz niemal się stał był rezydencyą Malborzyńskiego, on tu królował, marszałkowa nie bywała prawie, robił co chciał, a że żyć lubił i wesoło pędzić życie, nieustannie do siebie zapraszał gości... Jeśli nie było polowania, grano zwykle w karty... Kuchnia i piwnica pani Falimirskiej były na usługi. Malborzyński wniósł się nawet do pałacu, i przyjmował w nim swoich gości, zupełnie jak w domu. Nawykł był mówić: — U mnie w Holmanowie...
Właśnie tego dnia czterech dobrych przyjaciół pana Aleksego, przenocowawszy u niego, bo do świtu przesiedzieli nad zielonym stołem, przebudzało się i zabierało do śniadania. Sam Malborzyński był w szlafroku jeszcze... gdy z wielkiem zdumieniem postrzegł wchodzącego z miną dziwnie wesołą i impertynencką pana Leona.
Chociaż wiedział o nim w Rakowcach, ani na myśl mu nie przyszło, ażeby go miał odwiedzić. Stosunki z marszałkową ciągnęły za sobą solidarnego z nią Malborzyńskiego. Bardzo więc zimno, niemal odstręczająco przywitał go p. Aleksy.
— Prawda — rzekł śmiejąc się Leon — niespodziewałeś się mnie panie Aleksy? Widzę twe zdziwienie. Cóż, dla tego, że jesteśmy na zimno ze świekrą, myślisz mnie traktować jak nieprzyjaciela?
Malborzyński się zmieszał trochę. Dawniej był dla niego nadskakującym; teraz, gdy już się po nim i z niego nic spodziewać nie było można, przybierał ton prawie imponujący...
Nie odzywając się i pomruczawszy tylko coś — prosił siedzieć.
— Okrutnie się znudziłem u kochanego brata — począł Leon — myślałem że się tu u ciebie rozerwę... Holmanów zawsze nieszpetny, a ty tu sobie królujesz — widzę...
— Bieduję chyba! westchnął Malborzyński — zachciał pan...
Widząc, że twarz p. Aleksego ciągle była zafrasowana, Leon ramionami ruszył.
— No — bądźże ze mną po dawnemu — zawołał — co u licha! jeszcze ja coś mam i na coś się przydać mogę, a w każdym razie — choćby jaki tysiąc przegrać potrafię, aby się nie nudzić... Zaprośże mnie...
Malborzyński zdawał się namyślać. Szło mu o to, aby za złe nie wzięto w Warszawie stosunków z tym biedakiem.
Leon gonił go oczyma.
— Mówił mi służący, że masz gości? bąknął... Któż to taki?
— Parę przyjaciół moich...
— Dołączże mnie do nich na kilka godzin — rzekł Leon. Jestem piekielnie znudzony morałami Maurycego, który stanowczo stał się najcnotliwszym z ludzi — ale od niego aż śmierdzi staroświecki pedantyzm i purytanizm...
Byłby może Malborzyński próbował się wykręcić od natręta, gdyby w tej chwili nie wszedł gruby Slaski, szwarcowany Węgrowicz i jeszcze dwóch braci Szemburskich, słynnych utracyuszów, których Malborzyński strzygł regularnie jak barany, po kilka razy na rok.
Wesołe towarzystwo to szumnie wkroczyło do pokoju, nie spodziewając się tu zastać nikogo, i wołając od progu:
— Rewansz! — choć p. Aleksy dawał znaki aby milczeli. Dopiero wszedłszy zobaczyli p. Leona wyciągniętego w krześle, który tych panów, po wiejsku przybranych, niepozornych, zmierzył ciekawemi oczyma. Chcąc nie chcąc musiano się sobie prezentować. Leon, któremu szło o rozrywkę, podchwycił wyraz usłyszany: Rewansz — i wnet się odezwał!
— Rewansz! panie Aleksy — niechże ja choć popatrzę. — Rewansz! dawajcie karty!
Drudzy widząc go tak dobrze usposobionym, także się o nie dopominać zaczęli; lecz Malborzyński prosił najprzód do przygotowanego śniadania... Nie mógł ominąć pana Leona, który już w męzkiem towarzystwie, jak w domu, ze wszystkimi się spoufalał i wesołością sobie zyskiwał serca.
— Koniec końców — pomyślał Malborzyński — nie taki to straszny grzech mieć go na śniadaniu...
Czoło mu się rozjaśniło — poszli do stołu... Leon spragniony lekkiej pogadanki, dziwy im opowiadał o Warszawie, o sobie... o grze i jej szansach... śmiał się, dowcipował — pił i drugich zachęcał.
— Człek, jak Boga kocham, bardzo miły, rzekł Slaski do jednego z Szemburskich — ogadali go... Może być Letkiewicz, ale w towarzystwie ja takich wolę, niż Ciężkowskich... I począł się śmiać z lichego konceptu.
Słuchano Warszawiaka z zajęciem, a po nasyceniu pierwszego apetytu, jeden z Szemburskich, zgrany wczoraj, grę zaproponował. Śniło mu się, że się dziś ma odegrać. Malborzyński nie sprzeciwiał się — Leon z gorączką człowieka, co się wypościł, natychmiast się wkupił do grających.
Gracz był z niego wytrawny, przyzwoity, zimny, nawykły nie okazywać nigdy ani smutku po stracie, ani radości przy wygranej. Zwykle nie szczęściło mu się, ale tego dnia z niesłychaną werwą do stolika zasiadłszy — jakby przeczuwał co go spotka, wieśniaków wszystkich najokrutniej w kilka godzin poobcinał... Miał szczęście szalone, śmieszne, osłupiające, które go w humor wprawiło wyborny, nie szyderski. Malborzyński, najuparciej się broniący, padł ofiarą, i przegrał tysiąc rubli, które rad nie rad zapłacić musiał.
Gdy się kończyła gra, było już dobrze z południa.
— A, do kata! dobywając zegarek zawołał Leon, który wstał już od gry — godzina obiadu w Rakowcach... muszę śpieszyć. Przepraszam najmocniej...
Malborzyński go teraz wyprowadzał do ganku, bo się spodziewał odegrania... i nieledwie go zapraszał... d
— No — nie wiem — rzekł Leon — bo się wybieram ztąd, jakbym mógł najrychlej — a powiem ci, żeś mi prawdziwą oddał przysługę, bo się pieniądze zdadzą na drogę! Bądź zdrów...
Stojący w ganku Slaski, Węgrowicz i obaj Szemburscy, z rękami w próżnych kieszeniach, patrzali na odchodzącego zwiesiwszy nosy...
— Zachciałeś — szepnął Slaski — to tak zawsze; w karty ma szczęście, ale żona...
Rozśmiał się złośliwie i tem się pocieszył...
Niewielka była pociecha z Leona, choć go gwałtem wstrzymano w Rakowcach. Naradzano się — próbowano środków różnych, by na niego wpłynąć, wszystko to odbijało się od dziwnie zastygłego człowieka, nie czyniąc żadnego skutku. Siedział w pokoju milczący, znużony, albo uciekał znowu do Holmanowa — gdzie mu z Malborzyńskim było swobodniej.
Malwina, której się zdawało, że łagodnie i ostrożnie przyswoić go potrafi, zjednać sobie i po niewieściemu powoli wpłynąć na niego, wyznawała z upokorzeniem i smutkiem, że nie wie już jak do niego przystąpić.
Widok domowego szczęścia brata, które mu się naiwnie przedstawiało z kolebkami dzieci i szczebiotaniem wesołem żony — nudził go i niecierpliwił. Bębny, jak nazywał swych bratanków, szczególniej go draźniły. Nie znosił ani ich płaczu, ani śmiechu... raz nawet w rozmowie uczynił uwagę, że na cywilizowanym świecie dzieci się nigdy nie ukazywały...
— We Francyi oddają je na mamki, gdzieś na wieś, na dobre powietrze... potem na pensyę, nie widzą całego tego nudnego procederu dorastania i wyrabiania się, a gdy już dzieci wychowane i gotowe — dopiero je do salonu wprowadzają. Tu, to tak jakby człowiek assystował przygotowywaniu pieczystego w kuchni...
Zgorszyła się niesłychanie Malwina, poszła do drugiego pokoju uściskać swego malca, i łzy się jej puściły. „Zgubiony człowiek!” rzekła w duchu.
Maurycy od dnia do dnia, zawsze w nadziei, że potrafi go nawrócić, wstrzymywał Leona.
Stryj Łukasz, który w pierwszem spotkaniu tak się był postawił ostro... nieprzestając być sobą i tak szorstkim jak był, następnych dni z wolna przystał do Maurycego. Przypominał mu on brata...
Leona nie cierpiał, obchodził, rzucał na niego piorunującemi wejrzeniami i mruczał ruszając ramionami, gdy się ten z czem odezwał. O wyjeździe mowy jakoś nie było.
Ale że próżnować nie mógł i chleba jeść darmo, w parę dni puścił się jak niegdyś w Zamoroczanach, na obchody po gospodarstwie, po polach, po chlewach; włażąc we wszystkie kąty, podpatrywał, i potem Maurycemu donosił. Pomimo że ład i porządek był wielki, wszystko mu się jeszcze złem wydawało i zaniedbanem. Ale najwięcej męczył go Leon... Od Maurycego dowiedział się o rozmowie z nim, obojętności, z jaką przyjął rady i wymówki. Oburzyło go to. Chciał sam iść się z nim rozmówić zaraz. Moryś przeczuwał, że z tego wyniknąć może katastrofa, i ledwie go potrafił uprosić, by się powstrzymał.
Śledził jednak stary tak samo wszystkie obroty Leona, jak oficyalistów, — czyhał na niego.
Jednego dnia rano, gdy znużony Warszawiak wyszedł do ogrodu, pan Łukasz znalazł się na jego drodze... Uniknąć nie było podobna, zastąpił mu ją umyślnie. Zbierało mu się na to długo, a w końcu wytrzymać nie mógł.
— Dobrze, że ja tu acana oko w oko raz schwyciłem, odezwał się pan Łukasz. Mamy z sobą do pomówienia...
Leon chciał się wymknąć; stary go silnie za rękę pochwycił i wstrzymał. Z pod brwi najeżonych oczy mu błyskały gniewem.
— Słuchaj-no — począł — ja na wasze życie patrzałem się z blizka, i znam je lepiej od innych. Na mnie po ojcu zmarłym spadł obowiązek pieczy nad rodziną. Jestem biedny, ale głowa familii. Ty leżysz w kałuży, tarzasz się w błocie — ty rozpustniku jakiś... ty...
Wyrazów mu braknąć zaczynało z gniewu. Leon blady stał jak trup... Znajdował się w położeniu, do którego nie był przygotowany; zdało mu się istotnie, że znowu słyszy groźny głos ojcowski — ale tu nie było matki, aby go zasłoniła i broniła...
— Nie wywiniesz mi się — dodał pan Łukasz — ja cię znajdę wszędzie, politykować z tobą nie myślę, ani cię prosić! za uszy cię wyrwę z tego błota... gwałtem! Rozumiesz?...
— To napaść! wybąknął Leon przerażony — proszę mnie puścić.
— Nie puszczę cię — mam prawo tak mówić do ciebie — musisz mnie słuchać! krzyczał coraz głośniej pan Łukasz. Ze mną nie są żarty. Nie chciałem was znać... tak — wciągnęliście mnie nazad do familii — to ja tu darmo nie wejdę — i siedzieć nie będę jak malowany, patrząc na to co robicie!
Tak — mój panie — mówił gwałtownie i unosząc się — tak... Znam twoje życie. Srom! hańba! ludzie cię na ulicy wytykają palcami... pokazując jak wyśmianego błazna... Tak pozostać nie może... Rozwódź się albo żyj z nią jak przystało...
Leon na poły omdlały — stał oglądając się o ratunek do koła.
— Ja ci nie dam spoczynku! ja ci nie pozwolę leżeć w tej kałuży! kończył stary — rozumiesz ty to?...
Rozmowa a raczej łajanie stało się w końcu tak głośnem, że Maurycy, który był nieopodal, poznał po głosie stryja, a nie wiedząc co się stało, przybiegł w chwili, gdy Leon się wyrywał, a pan Łukasz targając go za rękę powtarzał:
— Rozumiesz ty? w kałuży leżeć ci nie dam!
Spostrzegłszy nadbiegającego Maurycego, Leon zwrócił się ku niemu, jakby o ratunek prosząc... W istocie brat pospieszył, aby stanąć między nim a stryjem. Zobaczywszy go pan Łukasz, trochę ochłonął.
— Co się to stało? stryju?
— A nic! Stało się to, na co się dawno zbierało... Powiedziałem mu raz słowa prawdy... to czego nikt z was mu nie śmiał otwarcie w oczy rzucić... Jeżeli nie pomyśli szczerze o poprawie życia — no — to będzie miał ze mną do czynienia...
Chcieliście stryja mieć — to go macie...
Maurycy chciał pośredniczyć...
— Obmyślimy środki — rzekł — niech stryj się uspokoi... Leon sam nie będzie od tego, jestem pewien. Łatwiej wpaść w położenie podobne, niż z niego wybrnąć...
Pan Łukasz posłuchał, popatrzał, ręką machnął i wzburzony jeszcze poszedł dalej ulicą. Gdy Leon sam pozostał z bratem, zachwiał się na nogach... słabo mu się zrobiło, trzeba go było doprowadzić do bliskiej ławki, na którą padł bezwładny. Gniew, wstyd, wzruszenie odjęło mu siły, nie mówił nic — na rękach wsparł głowę i siedział przygnębiony... Maurycy milcząc uspakajał go ściśnieniem ręki... pełnem współczucia.
Nagle zerwał się Leon.
— Jadę — muszę jechać... daj mi konie... ja tu godziny dłużej nie wysiedzę — ten człowiek zabić mnie może. To nad siły...
I wnet padł znowu na ławkę...
— Nie jechać potrzeba — zawołał brat — ale stanowczo radzić. Ty zostań tu — ja pojadę... ja ułożę wszystko co potrzeba, abyś się rozwodem uwolnił od tych ludzi. Ustąpię im co zechcą — los tobie zapewnię. Tak — ty zostaniesz tu... ja cię wyswobodzę...
— Nie — odpowiedział Leon, bo mu się w głowie wszystko przewracało; wstał tylko, a Maurycy wziąwszy go pod rękę, zaprowadził do pokoju... Blady — ze spieczonemi usty, siadł w krześle... rodzaj febry go porwał, trząść się zaczął...
Stan jego w godzinę był już taki, że po lekarza posłać musiano. Objawiła się gorączka, symptomata jakieś groźne... lekarz smutnie głową potrząsał.
Można sobie wystawić, jakie to w domu całym uczyniło wrażenie.
Jeden pan Łukasz, któremu o tem oznajmiono ostrożnie, przyjął wiadomość zupełnie obojętnie.
— Chory? rzekł — no — to chory! choćby i umarł — nie wiem czy nie lepiejby było... Ja przynajmniej nie powiem cobym wolał, czy żeby... Z tego człowieka nic nie będzie. Wszelki srom utracił.
Malwina i Maurycy z nadzwyczajną troskliwością, nie odstępując chorego, pilnowali go w ciągu dni pierwszych. Gorączka wzrastała, trzeba jej było właściwy aż do przesilenia przebieg zostawić — chory w końcu stracił przytomność, i położenie w istocie stało się tem groźniejsze, że mimo młodości siły były wyczerpane. Jednakże doktor miał nadzieję, i po strasznej kryzys — życia przynajmniej już był pewien.
Pozostało długie przejście z tego stanu do rekonwalescencyi i zupełnego wyzdrowienia. O wyjeździe ani było można pomyśleć.
Choroba nie wywarła na moralny stan pana Leona widocznego wpływu — był w niej tak samo jak w życiu o siebie trwożnym i pieszczonym — ale serce się poruszyło pewną wdzięcznością dla tych, co mu dali dowody miłości braterskiej... Bojaźliwy, dziecinny Leon jak dziecko też przywiązał się do Malwiny, która go pilnowała, do brata, co go nie odstępował...
— A! wy, mówił pozdrowiawszy, wy dla mnie dobrzy jesteście... ja wam winienem życie...
Zaledwie siły cokolwiek wracać zaczęły, a z niemi pamięć przeszłości i nawyknienia dawne, Leon gorączkowo zaczął się wybierać do Warszawy. Liczył dni, godziny niemal, gdy będzie mógł do dawnego powrócić życia... Nie sprzeciwiano mu się, lecz spisek był uknuty, postanowiono spróbować przynajmniej go ocalić, ufając w to, że gdy się to dokona, Leon da się namówić, skłonić do przyjęcia umówionych warunków.
Malwina dobrocią swą, łagodnością uzyskała nad nim pewną przewagę... Bywało, że gdy jej dłużej nie widział przy sobie, dopominał się przybycia — tęsknił do jej cichego głosu spokojnego i uspakajającego. Z nią mówił najpoufalej, przed nią się po trosze spowiadał i żalił...
Gdy już był znacznie lepiej, jednego dnia Maurycy przyszedł mu oznajmić, iż musi wyjechać na dni kilka dla obejrzenia majątku... w którym spór był o granicę. Było to zmyślone. Moryś postanowił jechać do Warszawy, i tam wprost z marszałkową i Felicyą, bodajby z baronem Michelisem, o rozwód traktować. Do ofiar był gotów... W najgorszym razie, choćby Leon się nie dał powstrzymać od powrotu, nie wróciłby do położenia sromotnego, w jakie wpadł przez lekkomyślną swawolę.
Zdaje się, że Leon wcale się nie domyślał tej zdrady; pozostawała mu Malwina, a czasem przez litość odwiedzający go Malborzyński, który zarazem do Warszawy o stanie chorego donosił. Nikt w Rakowcach, oprócz żony i stryja, o celu podróży nie wiedział...
Przykro było Morysiowi spotkać się znowu z marszałkową, ale w nim wspomnienie stosunków dawnych już się było zatarło, nie było niebezpieczeństwa — wstyd i gorycz w nim obudzały. Dzień i noc pędząc, dostał się nareszcie znużony do celu, i zaledwie wypocząwszy, przygotował do rozpoczęcia kroków stanowczych.
Na woli dobrej nie zbywało Maurycemu, energią natchnęło go położenie i zachęty żony i stryja — czuł przecie, że nie był może człowiekiem do stawienia czoła ludziom, z jakimi się miał spotykać. Na przebiegłości mu zbywało — nazbyt był prostoduszny, otwarty i szczery. Wahał się z kim miał rozpocząć nawet, i od kogo tu zależało najwięcej, od żony, matki, starego księcia czy młodego protektora? Od pierwszego tego kroku zawisło jednak wiele...
Raczej instynktem niż rozumowaniem doszedł do tego, że powinien był udać się do tej, którą znał, a przynajmniej zdało mu się, że ją znał najlepiej. Pojechał więc do pałacu z bijącem sercem, z trwogą w duszy, i kazał się jako przybywający od brata zameldować pani Falimirskiej. Marszałkowa, która teraz nie miała ani intryg do prowadzenia, ani zabaw innego rodzaju, poczynała bawić się dobroczynnością. Zwrot ten wcale nie jest niezwyczajnym, a naganiać go nie można... Właśnie się odbywała u niej konferencya tycząca się ochrony, której opiekę gwałtownie przejąć pragnęła, i dwóch we frakach poważnych, łysych, zacnych ludzi słuchało jej frazesów, zdumiewając się znakomitemu wykształceniu — gdy p. Maurycego oznajmiono.
Dwaj panowie we frakach natychmiast ją pożegnali, przejęci wysokim szacunkiem, kłaniając się nizko, zdumieni niesłychaną gorliwością i czynnością nowej protektorki. W progu, u którego żegnała ich piękna pani — stał już mocno zmieszany, powiedzmy lepiej, strwożony Maurycy.
Widok tej kobiety przypomniał mu dni przejścia w życiu — niepewności, bolu... i doznane po nich niesmaki. Pani Falimirska mierzyła go oczyma, usiłując odgadnąć, co mógł przynosić z sobą? Wiadomość może o śmierci Leona — czy — już nie wiedziała sama...
Milcząca wprowadziła go do swego pokoju.
— Jakże się ma pan Leon? zapytała na wstępie. Co to było?
— Zdaje się, że to była tyfoidalna gorączka — rzekł Maurycy — ale Leon się ma lepiej...
Niezmiernie trudno mu było przystąpić do rzeczy.
— W jego interesie przybywam — dodał.
— A! a! cóż to za interes? ciekawie spytała Falimirska.
— Proszę mi pozwolić być tak otwartym, jak nasze dawne stosunki upoważniają...
Położenie Leona jest fałszywe i nieznośne, nietylko dla niego, ale dla całej rodziny...
Pani mnie łatwo zrozumie...
Zarumieniła się i wstrzęsła marszałkowa, ale wnet wyprostowała dumnie.
— Chcemy i będziemy się domagać rozwodu...
— To coś nowego — rzekła po namyśle marszałkowa. Widać było, że sama nie wiedziała jeszcze, czy stawić opór, czy korzystać z tego wymagania... Kombinacye wszystkie przelatywały jej żywo po głowie — choć nie wiedziała którą z nich wybrać miała. Niecierpliwie chustkę mięła w ręku, i to spoglądała na Maurycego, to spuszczała oczy, to wzdychała...
— Jest to coś zupełnie niespodziewanego... rzekła w końcu. Czy to jest żądanie stanowcze?...
— Najmocniej jesteśmy przekonani, że inaczej niepodobna nam postąpić — tak dalece stanowcze, iż wszelkich następstw się jego nie wzdrygamy, bodaj dla miłości własnej najprzykrzejszych..
— Ja — tylko być mogę pośredniczką — odparła marszałkowa — nic nie decyduję... Pomówię z Felicyą...
Maurycy, nie widząc potrzeby dłuższego rozprawiania, wstał — skłonił się i chciał odchodzić.
— Kiedy mam przyjść po odpowiedź? spytał.
Marszałkowa stała niepewna...
— Wszakże nie prędzej niż jutro...
— Więc — jutro — rzekł Maurycy — żegnam panią.
Jak wrosła w ziemię, po wyjściu stała długo pani Falimirska, pytając siebie: — Rozwód? nie?...
Maurycy cały już plan osnuł był w ciągu rozmowy krótkiej z panią marszałkową. W kieszeni miał adres barona Michelisa, kazał się wieźć do niego... Nie znał go wcale, ale znać go nie potrzebował, by się z nim rozmówić stanowczo, tak jak zamierzał...
Baron, finansowa znakomitość, wyrosła na człowieka w towarzystwo wyższe wcielonego, już mało zajmujący się interesami, a więcej własnem położeniem w świecie i zyskiwaniem coraz wyższych w hierarchii jego stopni — zamieszkiwał dom wspaniały, własny, który pałacem nazwać było można.
Domyślić się łatwo, że tu wszystkie najwyszukańsze formy życia były w ścisłej obserwancyi. Dorabiając się praw obywatelstwa w sferach górnych, zwykle się poczyna od bałwochwalczego poszanowania wszystkich jego kaprysów i drobnych wymagań. Baron też żył na stopie takiej, jaka przystała szczęśliwie baronizowanemu dorobkowiczowi. Szwajcar, lokaje, kamerdyner, godziny posłuchania, wszystko to było tu w porządku. Biura kryły się gdzieś w dalszych podwórcach, aby genealogii domu nie zdradzały. Pan Maurycy więc musiał się meldować i przechodzić przez wszystkie gradacye służby stojącej na straży spokoju wielkiego człowieka. Posłał swój bilet — i — o cudo! — natychmiast go dopuszczono do przybytku. Skarżono się nieraz w życiu i romansach na dumę, nieprzystępność i morgue arystokracyi rodu — zapewne nie bez przyczyny. Był czas gdy wielkie rody śmieszną się otaczały, uroczystą jakąś gloryą... ale — ale finansowa arystokracya, nie ustępuje jej w tym względzie. Prostoty tu, uprzejmości, względów dla ludzi — co tylko są ludźmi i nic więcej — nie szukać. Szlachta i panowie bywali obrażająco grzeczni; finansowi panowie są oburzająco szorstcy i lekceważący...
Tym razem jednak pan Maurycy nie doznał tu nic podobnego. Owszem baron Michelis wyszedł przeciwko niemu z gabinetu, w którym siedział, i wprowadził doń uprzejmie bardzo... Drzwi się zamknęły...
Byli sam na sam w tym wytwornie i smakownie urządzonym pokoju, którego dębowe rzeźby i meble miały charakter wielce poważny. Właściciel ich nie umiał go tylko nadać sobie. Wydawał się tu jak przybłęda, jak robaczek w skorupie ślimaka, za wielkiej i nadto dla niego paradnej, nie miał fizyognomii swego położenia...
— Pan dobrodziej — brat pana Leona?...
— Tak jest, panie baronie — i właśnie to mnie tu sprowadza... rzekł Maurycy. — Jestem wieśniak, człowiek nawykły do otwartego traktowania wszelkich spraw — pan mi daruje...
Baron się skłonił: — O!
— Nie potrzebuję wyjaśniać położenia. Brat mój żąda rozwodu... Jesteśmy gotowi dla otrzymania go choćby do skandalicznego procesu...
— A! a! zawołał Michelis — procesu! skandalu! Czy się godzi?
— Musimy ratować się. Pan baron interesujesz się panią Leonową — zdało mi się właściwem mu to oznajmić....
Michelis zamyślił się głęboko...
— Jakkolwiek, rzekł kwaśno, szczycę się zaufaniem pani marszałkowej i pani Felicyi, ale tu — ja — rozumie pan — ja... widzi pan — ja — stoję na stronie, zupełnie na stronie...
— Nie zupełnie, panie baronie — odparł Maurycy...
Znowu baron zapadł w zadumę... ręce wsunął w kieszenie surduta... twarz mu drgała...
— Czy już o tem kto jest uwiadomiony? zapytał.
— Tylko pani marszałkowa — rzekł Maurycy — i pan. Zapewne w tej chwili i pani Felicya...
Baron usiłował przybrać fizyognomię jak najbardziej wesołą i obojętną; lecz szło mu to niezręcznie, zdradzał się niepokojem, który to w oczach, to w drganiu ust występował...
— Ja — rzekł — będę się widział — będę mówił — ja — ale ja stoję na stronie — powtórzył. Pozwoli pan, abym mu zdał sprawę? Pan mieszka...?
Maurycy podyktował hotel i numer, który Michelis zapisał sobie w małej książeczce...
W godzinę potem w saloniku pałacu nam znanego — wprzód jeszcze nim baron się zebrał tam pojechać, namyślając się jak ma postąpić — pani Felicya, jej matka i książę siedzieli na naradzie... Zdawali się na coś oczekiwać; w istocie posłano już po barona. i
— Ale moja mamo — mówiła Felicya — to jeszcze jest co mnie mogło spotkać najszczęśliwszego, nie licząc tej szansy, że Leon mógł sobie umrzeć, co byłoby jeszcze dogodniejsze. Rozumie się, mous parlons affaires, bo człowieka zawszeby mi żal było...
Bo niech mama znowu nie myśli — szczebiotała — że jestem bez serca... Mnie go żal, ale on sam sobie winien. Enfin, passons! Cóż złego? rozwód? no — jestem wolna! Chcą rozwodu — de grand coeur! Seulement ce n’est pas nous qui payerons les frais...
— Tak, wtrąciła matka surowo — mów co chcesz, ale za tem idzie, że baron się musi ożenić...
Felicya spuściła oczy z wyrazem, którego znaczenie nader trudno odgadnąć było... Z wolna przechylała główkę na obie strony, zadumana, obojętna — niepewna...
— Baron — szepnęła — no — baron — lub kto inny...
Książę podchwycił z uniesieniem:
Le chére créature! mais elle a mille fois raison! Lub kto inny!... Nie ma konieczności.
Marszałkowa skrzywiła się: rola jej teraźniejsza — damy protektorki moralności... wpływała już na pojęcia, czyniła ją surowszą.
— Przepraszam — odezwała się — ja to widzę inaczej...
— A ja widzę, że mama to widzi fałszywie — zawołała Felicya. — O co idzie? o... uprawnienie przeszłości? Właśnie baron na nią cień rzuca... To mówi wyraźnie: miał do niej prawa. Tymczasem kto inny... zupełnie mnie... oczyszcza.
— Ale ona jest genialną! zawołał książę — ona ma zupełną racyę...
— Cóż to jest? to coś o czem ja nie wiem? Więc — nie chciałabyś barona? zdziwiona odezwała się matka.
Entendons nous — mówiła z wielką pewnością siebie córka — ja nie mówię jeszcze nic — dyskutujemy szansy... Mama widzi jedną tylko, ja szukam ich więcej.
— A znajdziesz ile zechcesz! zawołał stary książę, który teraz był wielbicielem Felicyi większym niż marszałkowej.
Na tę właśnie rozprawę wszedł baron, po którym widać było, iż go coś nieprzyjemnego spotkało. Nie miał on jeszcze tej wprawy ludzi wielkiego świata, którzy mogą zjadać najniestrawniejsze rzeczy i śmiać się jak po najsłodszych — najmniejsze zakłopotanie burzyło go i wypisywało się na twarzy.
Felicya z uśmiechem zwróciła się ku niemu podając rękę.
— Wiesz baronie, co nas spotyka?
Michelis jeszcze myślał czy się przyznać do bytności Maurycego czy nie, gdy marszałkowa przystąpiła do niego, i krzyknęła:
— Żądają rozwodu!... ci
Wszyscy patrzali jak on to przyjmie. Baron stał z wolna wznosząc ramiona...
— Cóż panie na to!
— Ja pytam co pan na to? rozśmiała się Felicya...
— Ale ja — ja muszę z tego być szczęśliwy — dodał baron niewyraźnie.
— Jak to, muszę
— Jestem — poprawił się Michelis.
— Więc — rozwód dobrowolny — dodała Felicya żywo — a ja jestem za tem, ażebym go sama żądała, nie on. — Ja...
Genialna! słowo daję! rzekł książę... tak — my go żądać powinniśmy.
Baron poprawił włosy i prostował kołnierzyki.
Wtem marszałkowa zbliżyła się do starego księcia, zaczęła coś mu szeptać na ucho, i wśród tej niby bardzo ożywionej rozmowy, podawszy mu rękę, uprowadziła go do drugiego pokoju. Była to macierzyńska usługa.
Baron się zbliżył do ślicznej Felicyi, spojrzeli sobie w oczy...
Z uśmieszkiem na ustach — ale zimno, wyciągnęła do niego obie rączki, i szepnęła:
— A potem? baronie — bierzesz mnie czy nie? (Było to daleko dobitniej pono powiedziane po francusku, jak cała rozmowa: — Et aprés — cher baron — voulez-vous de moi?)
Michelis ręce obie wziął i zaczął się wdzięcznie bardzo uśmiechać, ale twarz się, mimo uśmiechu, wykrzywiała, oczy mrużyły, drgały muskuły — dziwnie wglądał.
— Godziż się wątpić? wykrztusił...
— A! proszę cię! żadnego przymusu... żadnej konieczności... Rozważ dobrze co masz postanowić. Niech cię nic nie wiąże...
To pewna, dodała — że ja po rozwodzie — jestem zmuszona pójść za mąż, dla zrehabilitowania się — muszę!
W milczeniu patrzali sobie w oczy. Uśmiechał się wciąż baron, ale ten nieszczęsny uśmiech, o którym zapominał, coraz mocniej przechodził w grymas niemal nieprzyjemny, szczególniej dla tej, co nań patrzała. Nie mogła nie poznać się na jego znaczeniu...
— Mamy czas — rzekła — rozwód pewnie się pociągnie... Naturalnie rachuję na pomoc waszą...
— Za pozwoleniem, wtrącił żywo, chwytając jak deskę wybawienia przedmiot nowy. Wszystko to dobrze, ale oni żądają rozwodu nie pani — choć pani sobie warować możesz, że pierwsza o to wniesiesz, dla formy. Oni go żądają — w takim razie godzi się, by familia tak majętna skłoniła się do pewnych ofiar.
Felicya usłyszawszy to, uderzyła w ręce i głośno zawołała:
— Mamo! mamo!
Marszałkowa i książę ukazali się na progu.
— Na ten raz to baron, nie ja, jest genialny — niech powtórzy co powiedział. Skinęła nań.
Baron wstał i z pewną dumą powiedział swój wniosek.
C’est juste, rzekł Augustulus.
H — Naturalnie — potwierdziła Falimirska: winni są nam indemnizacyę za wszystkie doznane zawody, za zmarnowane lata niepowrotne, dziewicze mojej Felicyi... Za wszystko, cośmy przez nich doznali!...
A! tak! tak... mówiła zapalając się.
— Któż o to z nimi ma traktować? spytał książę — bo ja — przyznam się — ja z tą moja żółcią — to mnie tak irrytuje...
— Baron? zawołała Felicya — jego to jest myśl, do niego powinno należeć wykonanie! Panie baronie...
Skłonił się Michelis zgadzając...
— Więc jutro, gdy się zjawi pan Maurycy — co mu mam powiedzieć? co? pytała marszałkowa.
Felicya zabrała głos:
— Że przystajemy chętnie na rozwód — warujemy sobie, że my o niego pierwsi będziemy prosili — ale żądamy słusznej indemnizacyi...
— Mówmyż, jakiej? szepnął książę.
Wszyscy spoglądali po sobie.
— Najprzód — rzekł baron — owe ośmnaście tysięcy rubli — nie ma o czem mówić, same przez się do nas wracają...
— Same przez się! tak! potwierdzał książę.
— Dom i wszystko bez wyjątku... ciągnął Michelis.
— A! ale to mało — to tak jak nic — zawołała Falimirska — śmiesznemby było uważać to za indemnizacyę... Muszą dać Felicyi przyzwoite wyposażenie... muszą...
— Niech baron je sam oznaczy... dodała, zwracając się ku niemu Felicya.
— A! Pani, gdyby było w mojej mocy wymagać... ale — zastanówmy się nad tem, że zbyt wygórowane żądania mogą ich... skłonić do skandalicznego procesu i zerwania.
— A! pan do tego nie dopuścisz — ja jestem spokojna — mówiła Felicya. Rób pan — co można — ja panu daję plenipotencyę...
Razem z nią podała mu rękę do pocałowania, i tak się skończyła pierwsza, wstępna część konferencyi, która trwała już godzin kilka...
Baron i wszyscy wyszli z niej w różowem usposobieniu, a marszałkowa wróciwszy do siebie, stanęła przed zwierciadłem, zadumana, i powiedziała sobie w duchu: »
— To dziecko ma szczęście! ach! ale też jest go warte!
Maurycy zmuszony oczekiwać dnia następnego, nie bardzo wiedział co robić z sobą. Tak samo jak Leonowi wieś była niesmaczna, dla niego miasto ze swą wrzawą, ruchem, tłumem twarzy nieznanych i prądami życia niezrozumiałemi, było nużące i przykre. Szedł więc, rzuciwszy dorożkę, pieszo do hotelu, gdy w ulicy posłyszał za sobą wołanie:
— Moryś! Moryś!
Zdziwiony mocno, obróciwszy się postrzegł hrabiego Teofila, którego powóz stanął, a on biegł za Maurycym, aby go pochwycić.
— Co tu robisz? zawołał.
— Ja? ja? odparł witając się zapytany — mam interesa.
Nie chciał się spowiadać, ale hrabia w oczy mu bystro patrząc, dobywał z nich tajemnicę.
— Co się dzieje z Leonem?
— Chory był bardzo...
— Przyjechałeś w jego interesie? nie prawdaż? podchwycił hrabia — mów mi otwarcie. Ja się przydać na coś mogę, a nie mam ani powodu, ani ochoty szkodzić... Usunąłem się nieco od domu Leonowstwa — bo tam kto inny począł rej wodzić; ale dla nich zachowałem życzliwość... no — i dla was. — Mogę wam w czem usłużyć?
Maurycy myślał — taić nie widział potrzeby sprawy, która długo nie mogła zostać tajemnicą.
— Tak — odezwał się — przybyłem w interesie Leona. Położenie jego zmusza familię szukać jakiegoś wyjścia.
— Słuchaj, zawołał hrabia — nienawidzę tego barona Michelisa — pogadamy o wszystkiem u mnie. Zajdź na chwilę. Masz co do czynienia?
Nie opierał się Maurycy, siedli więc razem i pojechali.
Hrabia ożywiony był bardzo...
Dziwnym dowodem słabości ludzkiej było jego przywiązanie do kobiety, do której żal mógł mieć największy... Hrabia był dotąd zakochany. Miłość tę starego kawalera podsycała jeszcze nienawiść i pragnienie zemsty nad baronem.
Wszystko czem mu dokuczyć mógł, było mu wielce pożądane; a potem — któż wie? piękna Felicya mogła się znowu uśmiechnąć, i hrabia był tak słaby, że padłby przed nią na kolana,
Odżywiony tą myślą, że będzie mógł z pomocą Maurycego coś począć, hrabia przyjął go z nadzwyczajną serdecznością, wyściskał, osypał zapewnieniami najżywszej przyjaźni.
Wszystko to Moryś, prostodusznie dosyć, brał za dobrą monetę.
— No, mów, proszę cię, mów ze mną otwarcie — zawołał — masz we mnie przyjaciela, sprzymierzeńca, pomocnika... O co wam idzie? naturalnie o usunięcie tej głupiej protekcyi baronowskiej, która jest upokarzająca. Leoś powraca czy nie?
— Leon... rzekł cicho Maurycy — powinien i musi się rozwieść.
— Od razu to mówiłem, chwytając go za rękę począł hrabia. — Żona go nie kocha, on dla niej zupełnie zobojętniał. Są sobie oboje ciężarem. Tak jest, trzeba rozwodu... Mówiłeś o tem z niemi?
— Z marszałkową...
Zawahał się Moryś z wyznaniem, że był u barona.
— Cóż odpowiedzieli?
— Odłożono do jutra...
W ten sposób rozpoczęte badanie, przeciągnęło się dosyć długo; hrabia zmusił gościa, by z nim poszedł na obiad. Był niezmiernie przejęty jakiś, roztargniony, rozgorączkowany. Na chwilę nie chciał Maurycego opuścić. Po obiedzie pociągnął go do teatru...
Grano tego dnia operę i loże były przepełnione; hrabia jednak znalazł dla siebie jeszcze w pierwszym rzędzie miejsce... Zaledwie się umieścili, Maurycy wyjrzawszy, spostrzegł naprzeciw marszałkową z córką.
Felicya pozowała na przodzie loży ubrana z wielkim smakiem, jak na bal, strojna do zbytku, zwracając wszystkie oczy na siebie. Sama jej poza była tak wyszukana i wywdzięczona, że przystała raczej — artystce paryzkiego półświata, niż pięknej polskiej pani. Sposób, w jaki się wspierała na balkonie, ruchy jej wachlarza, przechylanie pięknej główki, lornetowanie na parterze i po lożach, śmiałością i zalotnością biły w oczy. Z teatru też mnóstwo lornetek zwracało się ku niej, szeptano pokazując ją sobie. Marszałkowa grała poważną rolę pięknej jeszcze matrony, a nowo zaciągnięte obowiązki kazały jej udawać surową i zobojętniałą. Niebardzo się to godziło z fizyognomią córki, lecz tak ściśle znowu nie obrachowywała się pani Falimirska.
Hrabia natychmiast lornetkę skierował ku pani Leonowej, z zachwytem wpatrując się w śliczną w istocie, ale jako dzieło sztuki więcej niż natury uchodzić mogącą kobietę. Wdzięk jej i co go tylko podnosić mogło, kunsztownie było obliczone i przygotowane... piękno boże raczej popsute zostało, niż spotęgowane. Nikła kobieta, a z niej wyrastał jaskrawy obrazek... Właśnie może ten koloryt jego i ten wdzięk sztuczny zachwycał hrabiego, który wzdychał. Maurycemu patrząc na nią rumieniec tryskał na twarz; zdało mu się sromotnem to wystawianie się na okaz i zalecanie oklaskom, ten popis publiczny...
Po krótkim namyśle, hrabia lornetkę swą oddawszy towarzyszowi, sam wyszedł z loży. Pobiegł do pań — korzystając z chwili gdy jeszcze opiekuna nie było, który zwykle prezentował się choć na chwilę, aby przed publicznością ze swemi się pochwalić prawami. W loży panie te nie mogły hrabiego jako znajomego nie przyjąć, choć w domu ich nie bywał. Felicya nawet przeczuciem, widząc go jej wychodzącego, szepnęła matce:
— Założę się, że do nas zawita?
Nie zawiodła się. Marszałkowa tymczasem z dala i bacznie przypatrywała się Maurycemu; wydawał się jej parobkowatym, pospolitym... brzydkim...
Drzwi loży otworzyły się, hrabia wszedł. Felicya udała, że go nie widzi z początku. Musiał się jej parę razy ukłonić.
Zaczęto mówić o reprezentacyi, o osobach, o strojach. Hrabia na próżno nastręczał się oczom pani Leonowej, które go unikały umyślnie. Widząc, że trzeba być cierpliwym, przysiadł się do marszałkowej.
— Widzi pani, że jestem z Maurycym — i domyślić się łatwo, że on dla mnie nie robi tajemnicy z tego, z czem tu przybył... Czy mogę ofiarować moje usługi?
Falimirska potrzęsła głową.
— Ślicznie dziękujemy — ale sądzę, że się to bez wielkiego zachodu ułoży wszystko. Myśmy od dawna tego pragnęli...
— Po dawnej znajomości... pani mi pozwoli spytać — dodał cichutko — czy baron ma projekta dalsze?...
— O! baron! uśmiechnęła się ironicznie marszałkowa — o tem nie wątpię — lecz Felicya — nie wiem... Komu się raz tak nieszczęśliwie udało, — ten musi być ostrożnym na przyszłość.
— Więc nic nie ma jeszcze... pewnego z baronem? spytał hrabia...
— Z nikim w świecie — stanowczo odparła marszałkowa. Felicya jest kobietą z charakterem... elle fera à sa tête.
— Mam tego dowód smutny na sobie — szepnął hrabia...
Marszałkowa pół seryo, pół ironicznie popatrzała mu w oczy.
Korzystając z chwili, gdy młoda pani pilno się w scenę wpatrywała, hrabia pochylił się do ucha marszałkowej.
— Bądź pani moją protektorką. Daję słowo, że lepiej z tem będzie, niż trzymając się barona...
I nie czekając odpowiedzi, nie mówiąc już słowa, wstał, skłonił się i wyśliznął z loży. Matka i córka korzystając z czasu, gdy ich widzieć nie mógł, pochyliły się ku sobie i szeptały śmiejąc się dosyć długo... Rozmowa skończyła się głośniejszem:
— Widzi mama! a nie mówiłam?
Wróciwszy do Maurycego cały mu się poświęcił hrabia, tłómaczył sztukę, nazywał artystów, opowiadał historye zakulisowe, wyliczał osoby w lożach i o każdej miał coś ciekawego do powiedzenia. Może to mniej bawiło wieśniaka, niż scena, na którą mu nie dawał zwrócić uwagi; lecz musiał słuchać i choć pół uśmiechem przyjmować...
Po teatrze, w czasie którego w istocie baron się ukazał na chwilę w loży pani Leonowej — hrabia gwałtem na wieczerzę z sobą wziął Morysia, i nie puścił go, aż odwiozłszy do hotelu.
Nazajutrz rano wybierał się wychodzić z domu, gdy baron się zjawił. Widocznie przychodził go uprzedzić.
— Bardzo jestem szczęśliwy, rzekł, iż się rzeczy lepiej składają niż śmiałem się spodziewać. Pani Leonowa godzi się na rozwód w zasadzie, ale naturalnie stawi warunki...
Milcząco i znakami tylko głowy ukazując, że słucha, przyjął Maurycy propozycye nam znane; baron zauważył z pociechą, że nie drgnął, nie zbladł, nie zaprotestował, gdy w końcu zagadnął o indemnizacyę. Obawiał się jej postawić za wysoko, nie rad był za nizko — więc grzecznie wniósł, aby co do tego punktu pan Maurycy sam oznaczył... kwotę...
Morysiowi tak było pilno zbyć się wszystkiego, iż mimo oszczędności, gotów był nawet do bardzo znacznej ofiary z własnej kieszeni...
Po krótkiem wahaniu ofiarowane sto tysięcy rubli zostały przyjęte, Maurycy zobowiązywał się je sam wypłacić z własnej kieszeni, po otrzymanym rozwodzie, a żądał tylko listu samej pani do Leona, domagającego się go stanowczo.
Baron przygotowany do ciężkich i długich rozpraw, zdumiał się, gdy wszystko w kilku słowach zostało skończone jak najpomyślniej. Obiecywał sobie z tego zrobić zasługę... i otrzymać nagrodę...
Pani Leonowa wychodziła wcale obronną ręką i z tryumfem...
Matka miała słuszność utrzymywać, iż szczęście jej dziecięciu służyło. Tym pięknym twarzyczkom, choćby pod ich maseczką nie mieszkało nic oprócz autolatryi i bezmyślnej z życia igraszki — w istocie szczęście służy czasem dziwnie! Felicya spokojna była i pewna siebie — czuła się silną jakąś tajemniczą potęgą... tym czarem co korony i miecze zwycięzkie kładł u nóg Kleopatry, i mędrców czoła zginał pod stopy Aspazyi — czarem, co filozofów pędził pod wrota Fryny...


Leoś powoli do zdrowia przychodził — z pomocą sługi, w towarzystwie Malwiny, która uzyskała nad nim przewagę, zdobytą wielką dobrocią i taktem — wychodził już nawet do ogrodu... Unikano tylko spotkania z panem Łukaszem, który sam sobie go nie życzył... nie mówił nawet nigdy o tym synowcu.
Były chwile, że w dziecinnej niemal rozmowie z bratową, niekiedy z wesołym podkomorzym, który go przez litość odwiedzał, znajdował rozrywkę i zdawał się zapominać przeszłości. Mówił i przyznawał, że mu tu było dobrze. Pieszczono go też bardzo i nigdy kuchnia nie była wykwintniejsza niż teraz. Podkomorzy grywał z nim w maryasza, i dla niego w ekarte się nauczył.
Maurycy powróciwszy znalazł go znacznie lepiej, ale listu żony oddawać mu nie chciał jeszcze, i ułożył tak, aby w upatrzonej chwili odebrał go z poczty...
Pytane doktora lękając się wrażenia, poruszenia, recydywy... W końcu było tak już dobrze Leonowi, iż na próbę tę czas nadszedł.
Maurycy wiedział kiedy ma list odebrać i czatował. W godzinę po przyjściu jego wszedł do brata.
Leon blady i zadumany chodził niespokojnym krokiem po pokoju. Zobaczywszy brata, jakby nań czekał, list wziął ze stolika i podał mu, nie mówiąc słowa...
— A! winszuję ci! winszuję! zawołał Moryś — toć to największe szczęście, jakie cię spotkać mogło... Jesteś wolny...
— Tak — tak — rzekł Leon — ale cóż ja zrobię z sobą! ja nie mogę żyć, tylko tam... ja — nie wiem...
Chwycił się za głowę.
— O dalszem życiu pomyślimy, czas na to będzie — odezwał się Maurycy. Wyzdrowiej najprzód, potem — wiesz co? wyjedź za granicę. Dam ci pieniądze na podróż... Paryż jest daleko świetniejszy i zabawniejszy od Warszawy. Nie znasz Paryża... nie widziałeś Londynu... możesz o Turyn i Neapol zawadzić... Pierwszą rzeczą jest, byś był wolny. Podpisz prośbę do rozwodu...
— A pieniądze?... mruknął Leoś.
— Pieniądze są w mojej kasie na twoje usługi. Mamy jeszcze z sobą rachunki, ja ci będę coś winien jeszcze... mówił Maurycy ściskając jego ręce — rachuj na mnie...
Pomimo świetnych tych projektów, któremi go chciano pocieszyć, Leoś chodził parę dni zadumany — tęskniąc do Warszawy. Nie mógł się oswoić z myślą, że żyć będzie musiał gdzieindziej.
Mnożono mu rozrywki, bawiono i krzątano się jak około chorego; lecz gdyby los, który ma więcej rozumu niż się zdaje, nie przyszedł w pomoc, wszystkoby się to na nic nie zdało.
Leon na pozór godził się z przeznaczeniem, w towarzystwie bywał wesół, dawał się rozrywać, lecz zostawszy sam na sam, niepokoił się i dziecinna tęsknota ku tej przeszłości pustej, aż do namiętności nim owładała. Dwa razy tylko niezmiernej baczności nad nim winni byli Maurycostwo, że zapobiegli ucieczce. Słaby, wycieńczony jeszcze chciał się wyrwać z tych więzów...
Szczęściem z pomocą sługi udało się go powstrzymać. Leon się zrezygnował — ale ufać mu nie było można... Pozostawiony na chwilę sam sobie, nudził się, dziczał, buntował...
Pan Łukasz aby się z nim nie spotykać, i nie potrzebować go obchodzić, wybrał się tymczasem, jak powiadał, do Zamoroczan. Więcej swobody mógł mieć Leon. Obchodzono się z nim zupełnie jak z zepsutem dziecięciem, któremu się dogadza, aby nie płakało. Brakło jednak czasem i środków zabawienia i cierpliwości... Szczęściem dla wszystkich gościnny dom podkomorzego, którego los tego biedaka obchodził, dostarczał kontyngensu do rozrywki coraz nowego. Pan Czesław i sam przyjeżdżał i wybranych gości przywoził z sobą.
Jednego dnia, wcale niespodzianie, wielki hałas i śmiechy w ganku oznajmiły przybycie jakichś niespodzianych a miłych gości... Podkomorzy i podkomorzyna wieźli z sobą od bardzo dawna straconą z oczu krewną, panię kapitanową Holland z córką jej panną Lucy...
Kapitanowa Hollandowa, siostra cioteczna podkomorzego, dziwne w życiu przebyła losy. Opowiadano jej historyę jako coś bajecznego... Swojego czasu była to znakomita piękność. Zakochany w niej Anglik ożenił się mimo woli rodziców i uwiózł ją z sobą do Londynu. O wykradzionej córce, rodzice i familia słyszeć nie chcieli — wyrzeczono się jej zupełnie. Młody Anglik niemajętny był, ale energiczny, próbował różnych zawodów, nakoniec wstąpił do służby wojskowej i udał się do Indyi. Żona z nim pojechała... Zapomniano prawie o nieszczęśliwej, gdy po latach kilkunastu zgłosiła się do rodziny, już będąc wdową. Panu Hollandowi powiodło się było w Indyach — dosłużył się tam i stopnia, i stosunków, z których korzystając, rzucił potem służbę wojskową, jął się handlu z wrodzoną do niego Anglikom zdolnością, i umierając, żonie i córce zostawił majątek dość znaczny, bo do trzydziestu tysięcy funtów dochodzący.
Kapitanowa, która jedyną miała córkę, cała się jej wychowaniu poświęciła. Pomimo że młodo kraj opuściła, że była zmuszona nauczyć się języka mężowskiego, że ciągle obracała się wśród obcych, nie zapomniała własnej mowy, wszczepiła ją córce, a gdy dokończyła jej wychowania, zapragnęła powrócić do kraju... W tym celu zgłosiła się najprzód do najbliższej rodziny, ale ta była wymarła, został jeden tylko podkomorzy. Z nim więc zawiązała się najprzód korrespondencya i on ściągnął kapitanową do siebie.
Spodziewano się jej od dawna, gdy nareszcie przybyła... Można sobie wystawić, jak po życiu w Anglii metodycznej, wydać się musiało owo nasze z dnia na dzień obozowe polskie życie... Obie kobiety jednak, nawykłe do różnych ekscentrycyzmów, choć się dziwiły może nieładowi, jaki u nas znalazły, nie dawały tego poznać po sobie.
Pani Hollandowa, dobrze niemłoda, ale nawykła do czynności, podróży, do ciągłego ruchu, obracała się jeszcze, żywa była i żwawa, jakby nie miała lat pięćdziesięciu. Coś męzkiego nadał jej ten żywot nieco awanturniczy. Ogorzała, dosyć otyła, z głosem silnym, obok naszych kobiet potulnych i cichych wydawała się nieco dziwaczną, ale poznawszy ją bliżej, nie można było nie ocenić wielkich jej przymiotów. Była to kobieta nowych czasów i obyczaju innego, lecz silna, pewna siebie i z bluszczu naszych niewiast przerosła w drzewo, co się nikogo czepiać nie potrzebuje.
Córka, typ angielski, wychowana też była tak, aby potrafiła być nawet sierotą. Matka obawiając się zawsze zostawić ją samą na świecie, bo i w kraju nie spodziewała się odszukać familii, i w Anglii jej nie miała — starała się ją wychować surowo i zahartować zawcześnie.
Między tą matką a córką stosunek był dziwny, poszanowanie dziecięce, poufałość siostry, miłość posunięta do egzaltacyi...
Panna Lucy, albo raczej miss Lucy, była dwudziestokilkoletnią dziewicą, silnie wyrosłą, umiejącą doskonale pływać, wybornie koniem władać, wygimnastykowaną jak u nas chłopców niewielu... piękna z twarzy, ale do naszych dziewic niepodobna. Blondynka z jasnemi włosy, oczy miała szafirowe, prawie czarne, wyraz myślący i niemal surowy, ale w chwilach roztrzepania bawiła się, śmiała i dokazywała jak dziecko. Matka czuwając nad nią, dała jej co tylko mogła w drogę przyszłości, uczyła co tylko w tę pojętną główkę się zmieściło — języków, muzyki, rysunku, malarstwa, robót kobiecych, niemal rzemiosł drobnych... Nie wierząc majątkowi, jaki jej zostawić miała, chciała ją uzbroić na wszelki wypadek... Powiodło się to szczęśliwie. Miss Lucy była wykształconą bardzo encyklopedycznie, i niepospolitem w swym rodzaju zjawiskiem. Dla matki była ona cudem...
Szczęściem nawet uwielbienie macierzyńskie nie dało jej zarozumiałości. Widok nowego kraju, którego pamięć się zatarła w kapitanowej, a ten też zmienił się wiele, obudzał w obu tych paniach niezmierne zajęcie... Ciekawe byłe wszystkiego. Jak kapitanowa tak córka jej mówiła wprawdzie po polsku, ale wymowę miały trudną, z której się same chętnie śmiały — a świat, w obec którego się znalazły, żywo je interesował. U podkomorzego pierwszych dni parę wszystko im się tłómaczyć musiało, postacie, obyczaje, jadło — rozporządzenie dnia... i ten ruch niby niezwyczajny domu wierzejkowskiego który tam był powszednim.
W parę dni po przybyciu kapitanowej Hollandowej do podkomorstwa, przywieziono je w gościnę do Rakowiec.
Tu nowe dziwy znalazły... Najprzód dwa te dwory, stary i nowy, stojące obok siebie dziwacznie, dziedziniec pół gospodarski ze swą studnią i wodopojem, cały pozór tego folwarku, jakiegoby się najuboższy farmer angielski powstydził — niepojęty był dla kapitanowej, której podkomorzy zaręczył, że dziedzic Rakowiec bogactwem z jakimi lordami angielskimi mógł się mierzyć.
Wszystko też tu miało jakby tymczasowości cechę... Z odległych wieków pozostał u nas ten charakter obozowiska. Po Anglii, w której wszystko ma fizyognomię wiekową i dla wieków zbudowaną, kapitanowej i jej córce prowincye te przypominały niemal Amerykę — wyglądały młodo, jakby nie miały czasu się stalej osiedlić, lub nie wierzyły w swe jutro... W ludziach też zapewne upatrzyć musiały ogromną różnicę... Leon nie wiedząc wcale, jakich gości z takiemi wykrzykami witano w ganku, siedział spokojnie w salonie nowego dworu, spodziewając się tylko podkomorzego, do którego tęsknił, gdy drzwi się otworzyły i wprowadzona przez Malwinę weszła kapitanowa, podkomorzyna i miss Lucy...
Piękne to zjawisko, w którem łatwo poznał coś zamorskiego po stroju i ruchu, mocno z razu spłoszyło Leosia, który chciał już uciekać — ale ujrzawszy podkomorzego wstrzymał się. Obudziła się ciekawość. Ciemno-szafirowe oczy miss Lucy skierowane też były na pięknego, bladego młodzieńca, którego powierzchowność zawsze była dość wdzięczna.
Brakło jej na energii męzkiej, ale łagodność i niby zwątpienie obojętne, budziły dla niej zajęcie. Z dala zwłaszcza, Leon zwracał oczy, — robił wrażenie istoty, nad którą się chciało litować.
Zaczęto się prezentować wzajemnie... Panie te miały swobodę ruchów i mowy, jakie nadaje wielkie obycie się ze światem... Znajomość więc robiła się łatwo. Leon ze swych dawnych studyów i z późniejszych stosunków wyniósł wcale niezłą umiejętność angielskiego języka. Był w towarzystwie jednym człowiekiem, mogącym służyć w ciężkim razie za tłómacza.
Obie panie nęciły go swą oryginalnością; zamiast więc uciekać od nich, jak z razu zamierzał, lub pójść z podkomorzym grać w ekarte, przysiadł się do rozmowy. Formami i nawyknieniem zdradzał i on większą świata znajomość, niż wszyscy inni członkowie rodziny.
Od pierwszej więc chwili między panem Leonem a temi paniami zawiązał się rodzaj poufałości... który znudzonego jednostajnością Warszawiaka wprawił w usposobienie ochocze... Na pytania o kraju, trochę szydersko, czasem dowcipnie i zręcznie odpowiadał pan Leon...
Moryś spostrzegł ze zdziwieniem ten symptom szczęśliwy, że mu brat się znacznie rozchmurzył i odżywił. Widzieli to wszyscy, ucieszyła się Malwina... Rozmowa, któraby bez pomocy pana Leona szła może ciężko, toczyła się swobodnie i wesoło...
Panie te nie wiedziały wcale historyi nieszczęśliwego; powiedziano im tylko, że jest bratem Maurycego i że powstaje właśnie z ciężkiej choroby. Widać to po nim było...
Całe towarzystwo z Wierzejek zabawiło tu do wieczerzy i późno dopiero pożegnało Rakowce... W drodze pani kapitanowa ciekawie się zaczęła rozpytywać o Leona, ale podkomorstwo — enigmatycznemi odpowiedziami, unikając bliższych szczegółów, wcale jej nie zaspokoili. Obudziło to tylko większe jeszcze dla pana Leona zajęcie.
W Wierzejkach sam na sam pozostawszy z podkomorzym, zaczęła go pytaniami naglić pani Hollandowa i w końcu poczciwy stary podkomorzy wszystko co wiedział wyśpiewał. Tylko — po swojemu. Jak zwykle, zamiast obwiniać człowieka, niezmiernej dobroci i wyrozumiałości podkomorzy starał się go uniewinnić i tłómaczyć. Składał winę na marszałkową i jej córkę, na zbytnią powolność Leona... a wiele nie dopowiedział umyślnie. W takiem świetle wystawiony Leoś wydawał się nieszczęśliwą ofiarą, godną największego współczucia — i wzbudził też to wrażenie w kapitanowej... która się niem z córką podzieliła.
Wprawdzie tym na pół Anglikom nawykłym do energicznego anglo-saskiego plemienia, mężczyzna słaby wydawał się chorobliwą anomalią, ale i dla choroby sympatyę i współczucie mieć można...
W naturze zaś nietylko kolory szukają barw dopełniających, skłaniają się ku nim i charaktery... jest to prawem bytu, że energia słabości szuka, a słabość goni za siłą. We wszystkich zjawiskach natury, gdzie prądy są pokrewne, a rozmaitego natężenia i nastroju — pociągają się przeciwieństwa. W życiu ludzkiem nie jest też inaczej — bo jedno prawo rządzi w świecie wszystkiem, od promyka słonecznego do promiennej ludzkiej myśli...
Energiczne dwie niewiasty obie uczuły rodzaj sympatyi do upadłego Leosia...
Ponieważ kapitanowa nie miała domu i stałego planu gdzie się osiedli, a z praktycznością angielską nic pośpiesznie nie chciała wykonywać, dopókiby się w stosunkach kraju nie rozpatrzyła, podkomorzy, któremu tak na rękę było mieć gości, ofiarował gospodę w swym domu — choćby na najdłuższe czasy...
Dla przypatrzenia się osobliwościom krajowym, nie mogły Angielki znależć lepszego stanowiska... Do Wierzejek napływały doborowe egzemplarze figur, jakich gdzie indziej spotkać było trudno.
Zarazem też dla Węgrowiczów i Slaskich te panie były przedmiotem podziwu niesłychanym. Takich kobiet nie widzieli oni w życiu, a gdy miss Lucy siadła na dosyć gorącego konia i zwinęła się na nim w dziedzińcu, prowadząc go dłonią wprawną, o mało jej szlachta na rękach z siodła nie zniosła. Piękność, odwaga, śmiałość, talenta panny kapitanówny sprowadzały tłumy do Wierzejek, dla przypatrywania się jej jak dziwowisku... Węgrowicz czernił mocniej jeszcze wąsy i czuprynę, Slaski się ściskał, aby nie wydawać zbyt opasłym — z otwartemi usty słuchano opowiadań tych pań o Indyach, Anglii, morskich podróżach i przygodach...
W Wierzejkach od zamążpójścia Malwiny, nigdy tak wesoło jak teraz nie było. Chciano nieco gwoli nawyknieniom tych pań zmienić tryb życia, ale one na to nie pozwoliły, i chętnie się zastosowały do obyczaju miejscowego...
Nie zaręczylibyśmy za to, czy podkomorzyna zupełnie się godziła ze swoją kuzynką we wszystkich jej przekonaniach i pojęciach — milczała często słuchając jej, nie chcąc się sprzeciwiać tylko przez grzeczność: co się tycze podkomorzego, ten pół żartem, pół seryo potakiwał i w najlepszej był z nią komitywie...
Sposób, w jaki on jej tłómaczył swe życie i miejscowe stosunki, czy był przekonywający, niewiadomo, lecz zawsze uśmiech wywoływał na usta...
Miss Lucy mniej się udzielając towarzystwu, była ciągle czynna... Rysowała, czytała, odbywała przechadzki długie, jeździła konno i swobodnie korzystała z czasu. Polubiwszy Malwinę, często do niej kierowała się w spacerach i odwiedzała Rakowce. Naówczas Leona nie trzeba było prosić i wywoływać do pokojów, przychodził sam, zawiązywał rozmowę i bawił się — jak przyznawał — wybornie. Przyszło nawet do tego, że ociężały do wyjazdu, nie lubiący szlacheckiego towarzystwa Wierzejek, dla tych pań sam zażądał kilka razy odwiedzić podkomorzego i przesiedział u niego część dnia znaczną. Wszystkich to cieszyło, bo wszyscy się nim zajmowali i radzi go byli widzieć uleczonym z choroby ducha i ciała... Nikt jednak ani śmiał, ani mógł pomyśleć, ażeby z tych stosunków coś się wywiązało stalszego...
Tymczasem proces rozwodowy toczył się popierany silnie z obu stron, a że i nieformalność jakaś w samym ślubie znaleziona ułatwiała go, szybko sprawa zbliżała się do kresu.
Nikt się nie dowiadywał zresztą co w Warszawie miało być następstwem rozwodu i kto z dwóch wielbicieli pięknej Felicyi miał rękę jej otrzymać...
Leon, który się w początku ciągle wyrywał do Warszawy, teraz zaprzestał mówić o tem — milczał... Zdawał się godzić ze swem przeznaczeniem.
O losach pięknej Felicyi wcaleby nie wiedziano może i nie dowiadywano się o nie, gdyby ukończenie procesu i za niem następująca wypłata indemnizacyi nie zmusiła Maurycego odbyć znowu tajemnej podróży do Warszawy... Pod pozorem majątkowych interesów pobiegł ostatni węzeł wiążący z tą nieszczęśliwą rodziną — rozerwać. Był uradowany i wesół... Leon nareszcie miał być wolnym.
Bawiono się wesoło w Wierzejkach, gdy Moryś pędził pocztą z pieniędzmi, dwa już listy odebrawszy od ex-pani Leonowej, przypominające mu dopełnienie umowy. Nie dojechał jeszcze do hotelu, gdy na zjeździe dopędził go konno na pięknym wierzchowcu angielskim jadący hrabia.
— Mam szczęście prawdziwe! zawołał. Nie pozwala Opatrzność, abyście mi się wymknęli. Łapię was! Jak się masz!
Na ten raz nie bardzo był może rad Maurycy, lecz wywinąć się nie było podobna...
Hrabia odprowadził go do hotelu i tu razem z nim wysiadł, konia oddając masztalerzowi. Weszli razem na górę...
— Rozwód tedy stanął — rzekł hrabia; teraz ciekawa rzecz — kto z nas pozostanie przy pani Leonowej. Nic nie wiesz?...
— Anim nawet ciekawy — rzekł Maurycy...
— Ja mam za sobą matkę — odparł hrabia — mogę powiedzieć, że mam za sobą wiele, bo juściż taki świeżo polakierowany baron ze mną się mierzyć nie może! Książę nie jest mi przeciwny — ale to dziś lalka... która dwa razy na dzień zmienia zdanie, i powtarza jak papuga, co mu w ucho włożą...
Co się tycze Felicyi... mądry będzie kto ją zgadnie... Bywa dla mnie nadzwyczaj miłą — jak dawniej. Sama mówi, że ma słabość do mnie. Nęci ją tytuł... Ale — nie mogę jej zrozumieć! Barona przyjmuje także... wychodzi od niej śpiewając, i zdaje mi się urągać...
Nakoniec — co tam robi generał... nie pojmuję, ale rzecz pewna, iż jest gościem codziennym...
Wyznania te niewiele obchodziły Maurycego, chyba o tyle, że rad był aby rozwódka co rychlej zmieniła nazwisko. Hrabia który się widocznie lubował w opowiadaniu, raz począwszy je, nudził go niem aż nadto długo...
Nazajutrz Muarycy miał złożyć pieniądze, odebrać pokwitowanie, skończyć wszystko i pożegnać na zawsze dawną swą bratowę. Miał nadzieję, że się to dopełni gdzieś w sądzie, z plenipotentem i że uniknie spotkania nieprzyjemnego dla obu stron. Inne jakoś miały o tem pojęcie te panie, gdyż Morysiowi znać dano, że go oczekują w pałacu, i że zarazem spodziewają się, ii zaszczyt im uczyni pozostając na obiad... Być może, iż piękna pani chciała Maurycemu okazać, jak wiele traciła rodzina, która się jej wyrzekała.
Przyjęcie było uroczyste. Pałac, choć znacznie mniej starannie utrzymywany i opuszczony trochę, zawsze się jeszcze pańsko wydawał, lokaje w liberyi, kamerdyner, pokoje zarzucone kosztownemi fraszkami, których wiele bardzo przybyło — wszystko było obrachowane, aby na wieśniaku wielkie uczyniło wrażenie... Woń kwiatów rozchodziła się wszędzie...
W małym salonie książę, marszałkowa, Felicya i nieznajomy mężczyzna lat średnich, mówiąc grzecznie — w istocie dobrze nie młody, ale silący się na wydanie rzeźkim i świeżym — czekali na gościa, który wprzód już na dole wszystko popodpisywał i powypłacał...
Nigdy w większą powagę i majestat przystrojonych ich nie widział Maurycy... Marszałkowa miała suknię aksamitną, widocznie chcąc przybrać postać osoby surowego obyczaju i wielkiej dostojności. Żadnych ozdób i klejnotów nie włożyła, strój był pod szyję, a na ręku branzoletka różańcowa z krzyżykiem, bardzo widoczna, była niby znamieniem stanu jej duszy. Felicya za to okryta była klejnotami, koronkami obszyta, i jaśniała młodością rozkwitłą na nowo, jakby pod jakimś szczęśliwszym słońca promieniem. We włosach, na rękach, na szyi, u pasa świeciły łańcuchy, zegareczki, pierścienie, pasy, naszyjniki najpiękniejszego wyrobu, błyszczące od kamieni i emalij. Dwa ogromne solitery w uszach służyły za kolczyki... Widać było, że sama, równie jak drudzy, lubowała się sobą, bo oko jej szukało się ciągle w zwierciadłach, a usta uśmiechały do wdzięcznego obrazu.
Poważnego mężczyznę przedstawiła p. Maurycemu Felicya, jako pana generała... z uśmieszkiem tak znaczącym, z poufałością mówiącą tak wiele, iż Moryś zwątpił o łaskach, w jakich był hrabia. Generał był kuzynem i przyjacielem dawnym księcia... Człowiek to był miły, wielce wykształcony, ocierający się o najwyższe sfery, i o wiele wyższy od tego całego grona — ale i tego urok niewieści słodkiem słówkiem do zwycięzkiego woza bogini przykuwał.
Zajętą nim była nadzwyczajnie, i nim wyłącznie Felicya, zwracała się ku niemu, powtarzała jego słowa, nie odwracała od niego oczu, jemu się tylko wdzięczyła.
Nazwisko generała znane było Maurycemu, był to posiadacz znacznego bardzo majątku, wdowiec bezdzietny, uchodzący za jednego z najmajętniejszych obywateli kraju. Stosunki jego i położenie czyniły tę zdobycz ponętniejszą jeszcze, a tłómaczyły ją siwiejące włosy i słabość ludzka...
Mówiono naturalnie tylko o rzeczach obojętnych, o pogodzie nawet, o wszystkiem tem co nikogo nie obchodziło, a o czem każdy mógł jakieś powiedzieć słowo... Książę był milczący i także zdawał się skłonnym do zdrzemania, Felicya wyłącznie oddała się generałowi, któremu nawet kazała sobie bransoletę zapinać, sama nie umiejąc... Marszałkowa więc przysiadła nieco bliżej, aby zabawić gościa.
Niedługo potem, schyliła się nieco ku niemu.
— Pan wiesz — generał jest narzeczonym Felicyi — już po zaręczynach. Ślub przed Adwentem, na zimę jadą do Neapolu...
Milczącem skłonieniem głowy Maurycy powinszował, nie śmiejąc pytać co się stało z baronem i hrabią... Hr. Teofil wczoraj jeszcze o losie swym nieszczęśliwym nie wiedział...
Przy obiedzie generał siadł koło pięknej gospodyni, księciu François zawiązał serwetę pod brodę, i stary oddał się cały procesowi odżywiania, marszałkowa ciągle po cichu zabawiała gościa, który rzadko do ogólniejszej mieszał się rozmowy.
Wyliczyła mu wszystkie dobra pana generała i znajdujące się w nich pałace, opowiedziała jak był zakochany i jaką walkę musiał stoczyć z familią, aby to małżeństwo przyprowadzić do skutku... i wiele innych rzeczy ciekawych.
Jasnem teraz było dla Maurycego, iż zaproszony został tylko, aby był świadkiem tryumfu Felicyi... i upokorzonym się czuł, że na takim skarbie rodzina jego poznać się nie umiała.
Obiad wydał się Maurycemu nieskończenie długim... Podawano go wedle metody księcia, który nie lubił jeść prędko, może dla tego, iż wstawionych ząbów musiał z ostrożnością używać... Po każdej potrawie inne, solennie na ucho oznajmując, nalewano — po każdej był pewny przestanek, aby biesiadujący mieli czas, w skupieniu ducha przygotować się do następnej. Książę naówczas brał w rękę w srebro oprawną tabliczkę, zawierającą menu, przykładał do oka binokle, i ogłaszał półgłosem co pożywać miano... Generał zajęty swą narzeczoną, mało zwracał uwagi na podawane potrawy; piękna Felicya przeciwnie, godna uczennica księcia, jadła z namaszczeniem, z widoczną rozkoszą, i mówiła o każdem daniu z prawdziwem znawstwem, podnosząc jego charakterystykę. Trafny jej sąd najmniejsze odcienie umiał oceniać, wszystkie przymioty sosów, zalety przypraw, kunszt kuchmistrza... Marszałkowa jadła chciwie, ale bez krytyki i należytego rozróżnienia kąsków i potraw. Maurycy naostatek sam nie wiedział co jadł, a rad się był wyrwać co prędzej. Tymczasem gastronomiczna ta uczta przeciągnęła się niezmiernie, a deser sam, wielce urozmaicony, trzy razy obnoszono...
Doczekał się wreszcie Moryś płókania ust i przejścia do saloniku, gdzie już czekała kawa i likwory. Mężczyźni za pozwoleniem pań zapalili cygara, bo i piękna Felicya cygareta lubiła... Dym miał u niej prawo obywatelstwa.
Gdy wreszcie znużony i zbity, pożegnawszy raz na zawsze panie i panów, znalazł się Maurycy za bramą — odetchnął lżej... męczarnia jego się skończyła.
Pozostawało mu dotrzymać danego słowa i pożegnać hrabiego...
Wiedział, że na niego czekano. Pojechał co najprędzej dopełnić tej ostatniej formalności, aby tegoż wieczoru siąść na pocztę i wracać do domu.
Hrabia oczekiwał z herbatą...
— Wprost widzę z obiadu od pani Leonowej, zawołał w progu — wiedziałem, że pana proszono.
Któż był? jak to się odbyło? Spodziewałem się, że i mnie może wezwą... ale zapewne chcieli być sami z wami. A — baron?...
— Barona nie było.
— To mnie cieszy! rozśmiał się hrabia. Więc — en petit comité...
— Był tylko generał...
— A! był? proszę!...
Oczyma iskrzącemi wpatrzył się hrabia w mówiącego.
— Był generał? powtórzył. — Szczególna łaska dla niego!
Żal się trochę zrobiło Morysiowi pana Teofila, ale nie chciał, aby się uwodził dłużej.
— Generał się z nią żeni — dodał krótko.
— Generał? — nie może być! nie może to być! krzyknął hrabia. — Gdzież? kiedy się zrobił ten projekt? Mówił wam kto o tem?
— Choćby mi nawet nie mówiono, byłbym się tego domyślił z obejścia z nim; ale marszałkowa nie chciała mi robić z tego sekretu — i oświadczyła, że są po zaręczynach.
Zbladł biedny Teofil i zaciął usta.
— Tak — dodał pomilczawszy, z głębokiem westchnieniem — tak — powinienem się tego był spodziewać... Z nas trzech trzymanych w odwodzie, stary generał dla niej był najdogodniejszy... Szansa owdowienia, majątek, wiek — zakochanie, dawały mu pierwszeństwo...
Cieszy mnie przynajmniej to, że baron poszedł z kwitkiem...
Co do mnie — rzekł ciszej — co do mnie — ja jestem uparty! Poznam się bliżej z generałem, nie będę okazywał rankiuny — nie zejdę ze stanowiska adoratora... kobiety miewają kaprysy...
Tak się starał pocieszać hr. Teofil.
— Baron poszedł z kwitkiem? powtarzał. Jutro mu przy spotkaniu w resursie powinszuję umyślnie — ożenienia, jak gdybym nie wiedział o niczem...
Lecz z kwaśnej twarzy poznać było łatwo, że dekonfitura współzawodnika nie bardzo mu osładzała jego własną.
— O! kobiety — powtarzał milczącemu Maurycemu — niepojęte istoty... któż kiedy zgadnie co dzisiejsza pogoda na jutro wróży? Z dnia na dzień zmienia się usposobienie... i — idź z kwitkiem...
— Nie wszystkie tak są zmienne — szepnął Moryś.
— Wszystkie! wszystkie — poprawił rozpaczliwie hr. Teofil. Ja — już się chyba nie ożenię. Byłbym zrobił to głupstwo, ale nie mój rozum, tylko Opatrzność mnie od niego uchowała... Powinienem jej za to dziękować — a zżymam się...
Przez cały wieczór musiał Maurycy słuchać tych wyrzekań — które przerywały tylko pocieszające przypomnienia, że i baronowi podobnie się dostało.
Baron tymczasem zacierał ręce, i chodząc po pokoju, uśmiechał się do siebie.
— To mi się udało! mówił uradowany. Zaczynało mi ciężyć wielce i nie wiedziałem jak się wyzwolić. Koszt był znaczny, a jejmość stawała się monotonną... Jestem prawdziwem dzieckiem szczęścia!


Przyszły los Leona mocno zajmował brata i bratową. Zbliżywszy się do niego, niepodobna się było nad nim nie ulitować, była to słaba istota, rozmiękła, potrzebująca hodowania w cieplarni — schnąca za najmniejszym wiatru powiewem... niezdolna utrzymać się o swej mocy, i samolubnemu używaniu poświęcająca wszystko...
Maurycy powróciwszy, począł więc rozmyślać co pocznie z człowiekiem, którego samemu sobie zwierzyć nie było podobna. Projekta podróży za granicę, któremi chorego karmiono — mogły się uśmiechać do niego, ale trwożyły tych, co go znali. Mógł i musiał tam paść ofiarą pierwszego miłego spotkania.
Rozmawiano o tem ciągle, gdy Leona nie było, i w Rakowcach i u podkomorstwa, a choć z razu nie dopowiadano wszystkiego przed panią Hollandową i jej córką, po trosze dowiedziały się one szczegółów... Zdawało się, że to im odejmie ochotę zbliżania się do nieszczęśliwego i sympatyę dla niego. Wypadło jednak inaczej: energiczna kapitanowa przeciwnie, wzięła go pod swą szczególną opiekę, i niemal natarczywie zbliżała się, napastowała go, usiłując czemś rozbudzić w nim siły duszy.
Miss Lucy zaś, jakby przez rodzaj ciekawości — także nie opuszczała Leosia, bawiła go, uczyła się niby od niego po polsku, a w istocie badała go jak osobliwą zagadkę.
Śmiała Angielka nie widziała w tem nic ani zdrożnego, ani niebezpiecznego dla siebie. Odbywali przechadzki długie, siadywali na rozmowach całe godziny. Bywało bardzo często, że się o coś posprzeczali mocno, że starano się Leona przekonać o fałszywych pojęciach — zostawał on przy nich, ale czystym zyskiem było, że go to zajmowało i odrywało od innych marzeń i żądań.
Dowiedziawszy się o rozwodzie już dokonanym i zupełnem zerwaniu stosunków, Leoś się zaniepokoił.
Widać było po nim, że sam dobrze jeszcze nie wiedział czy ma się tem cieszyć czy trapić. Chodził zadumany, porywał się jechać do Warszawy, aby pozabierać ztamtąd co do niego należało, wahał się, odkładał. Podróż była niemal koniecznością, nie widziano w niej innego niebezpieczeństwa nad powrót do dawnego życia — lecz sam Leon teraz niezbyt śpieszył.
Jednego dnia oznajmował o wyjeździe swym, drugiego znajdował powód do odroczenia. W ostatku czy pobudzony przez sługę, czy z dobrej woli, postanowił jechać.
Gdy o tem powiedział już Maurycemu — sam się zawahał.
Wieczorem przybyła pani Hollandowa z córką.
— Wie pani — odezwał się do miss Lucy — że ja muszę jechać! Przyznam się, trochę dawniej byłoby mi to uczyniło przyjemność, bom się tu nudził, ale teraz czas schodzi mile — i tęskno mi będzie...
Miss Lucy spojrzała nań pytająco.
— Jak pan zatęsknisz, rzekła, trzeba do nas powracać.
— A zastanę tu panie jeszcze? pytał Leon.
— Zdaje mi się — odpowiedziała Lucy — my jeszcze nie wiemy dobrze co uczynimy z sobą. Mama chciałaby pozostać w swoim kraju rodzinnym.
— A pani?
— Ja muszę i chcę pozostać z matką, mówiła ciągle z wielką prostotą miss Lucy. Wprawdzie czasem mi tęskno do Anglii, gdzie życie jest łatwiejsze — ale — do wszystkiego nawyknąć można.
— To może nawet nie jest dobrem — odezwał się Leon — że człowiek tak łatwo nawyka do wszystkiego... Mam tego przykład na sobie... takem się już przyzwyczaił do towarzystwa tutejszego... a tak mało sam mu jestem potrzebny i miły...
Ja — dodał, zwracając się obyczajem egoistów ku sobie — jestem człowiekiem zwichniętym, sobie i drugim ciężkim...
— A nie maszże pan siły dźwignąć się i pokrzepić? zapytała Lucy. Na to potrzeba woli...
— Której ja nie mam.
— Powinieneś ją pan wyrobić?
— A! rozśmiał się Leon: to tak jakbyś pani kazała tkać płótno temu, który nie ma ani nitki...
Uśmiechnęła się miss Lucy...
— Z siebie należy nić tę uprząść, rzekła; popróbuj pan...
— A! na to, odezwał się Leon, potrzebowałbym nauczyciela, a któż takim biednym uczniem jak ja chciałby się zająć?
— Dla czegoż? gdyby uczeń okazywał ochotę i dobrą wolę? mówiła piękna panna.
Leon trwożliwie spojrzał na nią.
— Jak to? nawet panibyś mnie za ucznia przyjąć mogła?
— Ja? rozśmiała się Lucy — ale, panie Leonie, czyżby panu nie wstyd było mieć taką nauczycielkę, która sama jeszcze przewodnictwa potrzebuje! Panu — co jesteś mężczyzną i stworzonym do przodowania w życiu!
Westchnął Leon.
— Ja złamany jestem — rzekł — pani masz stokroć więcej energii, siły, odwagi, niż ja, może dla tego, żeś nie próbowała życia. A! jakby mi było miło oddać moje wychowanie takiej nauczycielce.
— A! wiesz pan, gdybym ja raz miała być czyim profesorem, byłabym niezmiernie surową. Nie życzę panu oddawać się w ręce moje. Dla siebie i dla drugich, jestem nieubłagana.
— Tak dalece mnie to nie przestrasza — rzekł żywo Leon — iż się poddam chętnie całej srogości pani, byle mieć razem trochę jej przyjaźni i życzliwości.
Miss Lucy przebiegł po twarzy przelotny rumieniec, spojrzała na niego, i chciała zerwać rozmowę, gdy Leon dodał:
— Muszę niestety! wyjechać — ale gdy wrócę, rachuję na to, że mnie pani przyjmiesz za posłusznego ucznia.
— Dobrze, wracaj pan tylko prędko, i nie strać w drodze odwagi do nowego wychowania... Potem — zobaczymy...
To mówiąc odeszła prędko, a Leoś pozostał długo przemyślając nad rozmową. Wstydził się już zapowiedziawszy wyjazd, który był koniecznym w istocie, odwoływać postanowienie — czuł, że toby znowu źle go w oczach tych pań odmalowało — a żal mu było je opuszczać. Lenistwo brało górę nad nim — nie chciało mu się już ruszać, nawet do tej niedawno tak ulubionej Warszawy... a — musiał.
Cały jeszcze wieczór usiłował się zbliżać to do panny Lucy, to do jej matki, która mu okazywała dosyć zajęcia. Przed nią się też poskarżył na konieczność wyjazdu, do którego nie miał ochoty. Kapitanowa ostro go ofuknęła.
— A! nie pieśćże się pan! Mężczyzną jesteś! rzekła. Czy się ma ochotę, czy nie, trzeba robić co każe obowiązek, co dyktuje rozum... Jedź pan, a powracaj — nie daj się znowu lenistwu tam zatrzymać.
— O! o to niech pani będzie spokojna, rzekł Leon; póki panie tu będziecie — ochota do powrotu pozostanie pewno...
Kapitanowa nie odpowiedziała nic.
Nazajutrz Leon się już na dobre wybierał. Maurycy, który go musiał w tę drogę opatrzyć znowu w potrzebne fundusze dla opłacenia długów i poniesienia kosztów, nie był bez obawy... o niego.
— Mój Leosiu, rzekł, czekać na ciebie będziemy tęsknie — wracaj, proszę. Nie masz tam co robić, nie daj się wciągnąć... Widzisz, że tu ci z nami nieźle było... później lepiej być może. — Wracaj.
Leon dał najuroczystsze słowo, że dłużej nad konieczny czas nie zabawi. Pojechał. Przez całą podróż tęsknił do Rakowiec, a głównie do miss Lucy — sam się za to na siebie gniewał. że przywykł tak do jej towarzystwa, czuł bowiem, że pomyśleć nawet nie mógł o niej. Upadek własny coraz mocniej dawał mu się czuć samemu, upokorzony był i zawstydzony.
Przybywszy do Warszawy, sam też z razu nie wiedział czy ma zajechać do dawnego mieszkania w pałacu, gdzie jeszcze miał swe rzeczy i sprzęty, czy stanąć w hotelu. Ostatnie zdawało mu się właściwszem... Posłał tylko służącego, aby się dowiedział o klucze i godzinę, w której będzie mógł dojechać tam dla uczynienia porządku.
Dano o tem znać marszałkowej, która poszła do córki. Sługa oczekiwał na odpowiedź, gdy marszałkowa wyszła i wręczyła mu mały bilecik... Był on ręką własną Felicyi nakreślony, pachnący, przyozdobiony cyframi olbrzymiemi i dewizą... a zawierał co następuje:
„Spodziewam się, iż nam pan nie uczynisz tej krzywdy, byś się z nami widzieć nie chciał i gościny w domu naszym nie przyjął. Bardzo proszę bez ceremonii. Czekamy go z obiadem i herbatą, i nie wątpimy, że nam nie odmówisz.“
Grzeczne to zaproszenie zakłopotało nieco Leona, lecz mógłże go nie przyjąć? Pojechał. Był tu już obcym, gościem tylko, przyjmowano go z uprzedzającą uprzejmością. Cała przeszłość była zapomniana. Marszałkowa najprzód zakrzyknęła ubolewając nad jego wymizerowaniem i zmianą. Posadzono go na pierwszem miejscu. Piękna Felicya, jak zawsze, wielce strojna, od pierwszych prawie słów poczęła mu się chwalić swem szczęściem, przywiązaniem, jakie miał dla niej generał, jego bogactwem, życiem, jakie mieli urządzić... Usta się jej nie zamykały. Spoglądała, jakie to uczyni wrażenie. Leon bardzo grzecznie i zimno winszował. Wśród ciągłych opowiadań o generale, o jego zakochaniu, o darach, jakiemi narzeczoną obsypywał, wszedł o lasce, stękając książę, i przywitał się z panem Leonem bardzo grzecznie.
— Słyszeliśmy, żeś pan chorował — rzekł; widać to na twarzy — ale młodość! Gorzej jest ze mną, ja ciągle jestem cierpiący... wątroba, żółć, najmniejsza rzecz ją porusza... Doktorowie znowu wyimaginowali sobie podagrę, kawęczę i stękam... Nie uwierzysz jak mi źle, jak zestarzałem. Apetyt, jedna rzecz co mnie jeszcze trzymała — tracę. Do obiadu siadam obojętny, wstaję od niego nie z tą, jak dawniej, pociechą i zadowoleniem błogiem, ale ociężały, często drzemiący...
Wszyscy tu w tem towarzystwie sobą byli zajęci — Leonowi, który miał ochotę także się skarżyć, nie dano ust otworzyć. Felicya chwaliła się generałem, marszałkowa działalnością swą dobroczynną, którą coraz bardziej się roznamiętniała, książę mówił o swych chorobach.
Dnia tego, generała, który wyjechał na wieś, nie było — dał jednak znak życia, bo z jego polecenia wspaniały bukiet przyniesiono Felicyi, która się nim pyszniła.
— Jak młody kochanek pamiętny jest, rozmiłowany, marzący, mówiła marszałkowa. Zachował całą żywość uczuć młodzieńczych... Bałwochwalczo kocha Felicyę...
— Niech sobie mama wystawi, że wczoraj jeszcze po teatrze przysyłał tu... pod jakimś pozorem, i musiałam kilka słów napisać... Tak mu się nie chciało odjeżdżać! Pewna jestem, że dziś powróci, i że choćby późno przyleci...
— Pan nie znasz generała? spytał książę — a! to człowiek! Doświadczenie dojrzałe, a serce młode... Takiego męża potrzebował ten anioł nasz!
Nie rozważył książę, iż w tym wykrzyku mieściła się niegrzeczność — przeszła ona nie uczuta, bo Leon był roztargniony. Felicyi nieobojętnem było nawet temu odprawionemu mężowi się podobać... Stała się zalotną, wdzięczącą, parę razy nawet potrąciła o dawne wspomnienia. Leoś pozostał chłodny.
— Jakże on biedny wystygł, zmienił się, zardzewiał! szepnęła matce. Ale to trup...
— Masz słuszność — trup biedny. Wyznaję że mi go żal — ale któż mu winien?
W grzecznościach Leonowi czynionych, oprócz fantazyi, miała udział myśl, ażeby mu niemal zamknąć usta i pozostawić po sobie wspomnienie miłe. Chciano zarazem tym chłodem okazać, jak mało ważyła strata. Wszystko to na miękkiego człowieka podziałało tak, że go w istocie ujęło; pojęcia o moralności miał zawsze bardzo swobodne, a postępowanie żony tłómaczył sobie prawie swem własnem.
— Biedna kobieta szuka sobie szczęścia jak może... mówił w duchu.
Otworzono mu dawne mieszkanie, w którem znalazł tak jeszcze żywe wspomnienia przeszłości, Symforyana, pierwszych czasów pobytu w Warszawie, świetnych występów, odegranej roli wielkiego pana, iż go chwyciły za serce. Westchnął do tej znikłej wielkości własnej — żal mu jej było.
— A! rzekł siadając w dawnym fotelu: nigdy już tak szczęśliwym nie będę. Nie rozbierał tego mniemanego szczęścia, którego analiza dałaby fusy i męty — zdala wzięte en bloc i widziane w perspektywie, świeciło mu fałszywym blaskiem.
Porównywając ten stan — utraconego raju do teraźniejszego położenia, widział się upokorzonym, zbiedzonym, nieszczęśliwym. Cały wieczór przemarzył tak chodząc po pustych pokojach z kąta w kąt, stając w fajkarni, przypatrując się sprzętom, żegnając te miejsca, w których tak wygodnie był sobie usnuł gniazdo.
Tego dnia tak był smutny, że nie poszedł na herbatę, ale ubrał się i wywlókł z domu, sam oszukując siebie, niby bez projektu, w istocie z tajoną myślą odwiedzenia znajomych i zakosztowania znowu zakazanego owocu.
Puścił się więc w miasto niepewny niby gdzie pójdzie, narażając się jednak na spotkania... Około teatru i Lursa, kilku znajomych go pochwyciło. On — był dla nich strasznie zmieniony; oni, jakby ich opuścił wczoraj, pozostali tymi samymi lekkimi brukowcami.
Wciągniono go zaraz, osypano pytaniami. Nie wiedziano jak dalece był zrujnowany, domyślano się pozostałości — spodziewano się, że pozostanie w Warszawie, znajomości się więc odnawiały — przyjaźnie gorące wyciągały dłonie.
Wszystko to dając mu złudzenie przeszłości, dosyć było przyjemne, lecz na dnie duszy czuł jakby zgryzotę i wstyd... Dawnej {{Korekta|lekkmyślności|lekkomyślności} nie miał, tylko — wspomnienie. Nie poprawił się wcale, ale był pod wrażeniem przesilenia jakiegoś, które niesmacznem czyniło i to co przeżył, i to co go czekało.
Nie umiano się z niego nic dopytać, do niczego wciągnąć go — dawał sobą obracać bez zapalenia się... Kilku znajomych szło na teatr, poszedł z nimi. Za kulisami miał mnogie dawne znajomości, które zobaczył znowu — obojętnem okiem... Jednakże poszedł się przywitać. Piękna Ida, z którą najdłuższe miał stosunki, schwyciła go u wnijścia ze szczerem uczuciem radości. Kochała go ona po swojemu, co nie przeszkadzało płatać figlów i wyzyskiwać Leona — ale w sercu czy zmysłach jakaś iskra uczucia tlała. Zobaczyła go więc, jak starego dobrego przyjaciela, z przyjemnością.
— Cóż to? chory byłeś, słyszałam? zawołała — porzuciłeś Warszawę? Ciebie żona, czy ty żonę? Co się z tobą dzieje! A! jakże jesteś zmieniony! paplała oglądając go od stóp do głowy. Mów — na długo tu? czy tylko z wizytą do nas? Cóż porabiasz? Kartofle sadzisz na wsi?
Zarzuciła go tak pytaniami piękna Sylfida, która mu się wydała nieco mniej lekką niż była, i — dosyć trywialną. Ale w głosie jej drżało uczucie na chwilę prawdziwe, szczere, ujmujące... Zachowała mu dobre wspomnienie, żałowała go, choć między tym paniczem roztargnionym, a tą istotą zajętą sobą, swym losem i mnogimi adoratorami, nigdy ściślejszy stosunek — serdeczniejszy związek nie istniał. Lecz byli jak ci więźniowie, co przykuci do jednej szyny idą razem w drogę wygnania. Gdy później los ich zbliży w lat wiele, płaczą przypominając, że szli razem na deszczu, po błocie. Ida... litowała się patrząc na niego...
— A! po teatrze — do mnie! o! proszę koniecznie... nie odstąpię... prawda?
Leon ani przeczył, ani obiecywał.
— Gdzież? dokąd się mam stawić? rzekł obojętnie — i z kim się spotkać?
— Ale nikogo u mnie nie będzie, oprócz siostry mojej... nikogo! Mieszkam na Krakowskiem... i bardzo ładnie — zobaczysz!
Leonowi wszystko było jedno gdzie wieczór spędzić — przyobiecał więc, wziął adres, i choć go przyjaciele dawni na wieczerzę ciągnęli — pojechał do Idy.
Tu go już czekano. Panna Ida, osoba już lat — dwudziestu kilku od kilku lat — tak, że można było dać jej trzydzieści, miała przy sobie młodszą siostrzyczkę, której jak oka w głowie pilnowała... Szło jej o to, ażeby ją wydać za mąż świetnie, do czego ładny buziaczek i staranniejsze wychowanie dawało prawo.
Sama upadła i nieszczęśliwa, panna Ida miała na sercu, aby siostrę uchować od podobnego losu, i żaden Argus tak przenikliwemi oczyma nie strzegł skarbu, jak ona swojej Tosi... Była w tem i miłość, i rachuba, i żal po własnej doli... i mieszanina różnych żywiołów, jak we wszystkich pobudkach czynności ludzkich...
Tytularnym protektorem Idy teraźniejszym był wysoki urzędnik, którego ona paskudnym skąpcem nazywała... Meble, cacka, kosztowności otaczające pochodziły jeszcze z czasów Leosia, i były po większej części darami jego...
Protektora na teraz nie było w mieście, mogła więc swobodnie przyjmować u siebie Leona; a choćby nawet był się zjawił — nie miała obawy, bo nie bardzo troszczyła się o niego. Nie mógł jej nawet wziąć za złe odnowienia dawnej znajomości...
Służąca, Tosia i sama gospodyni jeszcze z teatralnego stroju nie rozebrana, krzątały się około herbaty i podwieczorku, z którym chciano wystąpić...
Leon wszedł powoli...
— Proszę, proszę... a najprzód, spojrz-no pan na Tosię... Widzisz jaka śliczna! aha!
I pocałowała ją w czoło.
— Jak różyczka... Tom ja ją tak wychowała... Muszę się nią pochwalić. Gra, śpiewa, po francuzku mówi ślicznie i — patrz-no pan, co za figurka!... Pokaż rączki... niech pan zobaczy co za łapki.
Dziewczę się wyrywało i rumieniło.
— Chwalę się nią, bo co ja z tem utrapieniem miałam za kłopoty! Strzegę, pilnuję... bo to trochę trzpiot.
— Ale — Ida! co pleciesz! wybuchła Tosia.
— A! trochę trzpiot — tylko ja się trzpiotać nie dam. Jak Boga kocham, choć mi nad życie miła... jak własne dziecko... ale uchowaj Boże jakiej płochości, do krwi, na gorzkiebym jabłko zbiła.
Tosia zagniewana poszła się schować do drugiego pokoju, a Ida porządkując stolik do herbaty, mówiła nie przestając:
— Siadaj pan! widzisz, znajome znajdujesz u mnie meble, wszystko. Myślisz, żem od prezesa co dostała? Nigdy! na imieniny przyśle szampańskiego od Osterlofa i tort... żadnego klejnocika... nic... Nie — paskudny człek... skąpiec... Ale — tyle dobrego, że niedokuczliwy... i niezazdrosny...
Spojrzała na Leona.
— Nawet się nie dowiedziałam — cóż? zostajesz pan tu, czy... wracasz?
Stanęła przed nim, biorąc się w boki.
— No — powiedz prawdę — straciłeś wszystko? hę? bo też szastałeś dobrze pieniędzmi...?
Leon ruszył ramionami, nie odpowiadając. Wróciła Tosia, niezmiernie poważna, chmurna i zajęła krzesełko u stolika. Leon się jej przypatrywał.
— Darmo się jej nie przyglądaj, szepnęła mu na ucho Ida — ja ją za uczciwego człowieka za mąż wydać muszę. Takiego życia jak moje nie dopuszczę — o nie!...
A prawda że ładna? — Niechby ci zagrała, mówiła głośniej — gra tak, że Brzoski powiada choć koncerta dawać. I głos ma niezły, ale próżniaczka...
— Ida!
— Bo tak jest! mówiła siostra...
Podano herbatę. Leon milczący siedział — dziwnie mu teraz było nieswojo i niemiło... Straciło to wesołe życie urok dawny nowości — wydawało się nędznem i biednem, jakiem w istocie było.
Dla wprowadzenia jakiejś rozmowy, Leon zaczął pytać o dawne Idy znajome i przyjaciółki...
— Masia pojechała do stolicy — i tam się jej, słyszę, doskonale dzieje. Tylko co nie widać jak za mąż pójdzie. Tekla się wydała za flotrowersistę z orkiestry, ale pije jej mąż i niestatkuje... Dwoje dzieci, bieda w domu... i ząb na przodzie straciła, a tak jej wstawili, że — zaraz poznać można... Adzia bardzo nieszczęśliwa... okropną awanturę przebyła z tym zazdrośnikiem hrabią, który ją porzucił...
Sypały się tak nowiny, plotki, przeplatane herbatą, jedzeniem ciastek, żartami, pytaniami...
Wybadała wreszcie Ida, że Leon nie pozostanie w Warszawie, i to ją zasmuciło. Bolała nad jego losem, wystawiając sobie te nudy na wsi.
— Jabym tam zaraz umarła! mówiła — słowo daję...
Wysłuchawszy gwaru i trochę muzyki wrzawliwej, na której popis dała się namówić Tosia — Leon wrócił do pałacu smutniejszy niż wyszedł.
Dziwna rzecz — to wszystko ku czemu tęsknił, teraz mu się wydawało z blizka liche, wypełzłe — blade i smutne... Tak dalece to prawda, że przedmiotom wartość całą nadaje oko, co na nie patrzy, serce, co je odczuwa...
— Co to się zrobiło z tych ludzi! z tej Warszawy! mówił w sobie Leon. |
A u Lursa dawni znajomi szeptali:
— Co to się stało z tym Leonem? jak strasznie zmieniony, złamany, wystygły!...
Nazajutrz wybierano się i pakowana powoli... Leon czuł się jakimś osłabłym... Na obiad przysłano go prosić. Zastał tu generała, który zimno go bardzo powitał i zajął się zaraz cały Felicyą. W tem powitaniu łatwo było rozpoznać, że marszałkowa i sama pani poczwarne rzeczy musiały mu powiadać na Leona, wystawiając go w najgorszem świetle.
Książę był i tego dnia usposobiony niedobrze. Odwiedziny doktora wprawiły go w humor przykry... Nie mógł znieść tego, że mu się kazano wstrzymywać od pokarmów wielu — dyety nie cierpiał.
— To dziwak ten Malcz — mówił Leonowi — nam starszym ludziom potrzebne są mocniejsze pokarmy i napoje, a tenby gotów mnie na kleiku trzymać i na udku od kurczęcia. Ale ja słuchać go nie myślę, znam przecież naturę moją... Co ten mi będzie prawił!
Ażeby dowieść przed generałem, jak dalece była aniołem, piękna Felicya umyślnie się zbliżyła do Leona i starała być dla niego niezmiernie dobrą i uprzejmą. Na twarzy zakochanego wielbiciela widać było rozczulenie, przejęcie tym heroizmem... Zdawał się mówić wejrzeniem:
— Ty jesteś aniołem... tyle dobroci dla tego niewdzięcznika!
Wcale niespodziewanie na obiad zjawił się hrabia Teofil, który przez generała samego wyrobił sobie znowu wstęp do domu. Generał nie widział w nikim i niczem niebezpieczeństwa, tak umiano mu się przedstawić i odmalować przeszłość. Wierzył w tę istotę anielską tak, że wszystko co ona czyniła, świętem dla niego było...
Hrabia wesół i dobrej myśli — przybywał bawić towarzystwo... Na widok jego, z powodu Leona, zarumieniła się nieco Felicya, lecz wnet odzyskała i koloryt twarzy zwykły i całą swą przytomność. Hrabia przywitał niemal czule Leosia, z politowaniem...
— Słyszałem, żeś chorował mocno... Jakże? lepiej teraz? spytał... Na długo do Warszawy?
— Mam małe interesa do załatwienia i na wieś powracam — rzekł Leon.
Rola pacyenta, którą tu grał Leon, protekcyonalne obchodzenie się z nim tych ludzi, niemiłe mu było tak dalece, że sobie przyrzekał unikać już zaproszeń... Dotknęła go ubliżająca niemal duma i zimna grzeczność generała...
Przy obiedzie wzięła go trochę w opiekę marszałkowa, ale że teraz nie umiała mówić o czem innem, oprócz o fundacyach swych dobroczynnych, loteryach, kwestach i ulepszeniach, jakie wprowadzać zamyślała, nie było to bardzo zajmujące.
Po czarnej kawie Leon się wymknął, czując po za sobą, jak go tam miano wziąć na zęby. Było to nieuchronne. W kwadrans potem i hrabia się wsunął do niego, śmiejąc się dziwnie.
— Prawda? zawołał z progu — brakowało tylko barona dziś, a bylibyśmy w wielkim komplecie jak do rewii stanęli przed generałem... I — wiesz? generał nas wszystkich przechodzi, góruje nad nami, jemu prym należy — żaden z nas tak przedziwnie ślepym, tak doskonale naiwnym nie był jak on... Ja patrzę nań z rodzajem uwielbienia.
Hrabia rzucił się w krzesło...
— Coś ty ze wsi mizernym powracasz — dodał; — musieli cię tam zamarynować w occie cnoty i pedanteryi... Żal mi cię... My, starzy grzesznicy, kroczymy dalej po drodze nieprawości... Ja bo jestem niepoprawny. Nie mogę oczu oderwać od pięknej Felicyi.. Jak się ona umie ubierać, wdzięczyć, mówić, uśmiechać! Kunszt nieporównany, wirtuozka w swoim rodzaju...
— W istocie, rzekł rozbudzony nieco Leon — przyznaję, że wielce zyskała — i w kunszcie tym znakomite uczyniła postępy — ja — tak zdziczałem, że już prostotę wolę.
Po krótkiej rozmowie, kusiciel hrabia czując, że Leon nie musiał przybyć do miasta bez zapasu, zaproponował małą grę u siebie. Miało być kilku starych znajomych... Leon poszedł — nudził się okrutnie. Gra jest jedną z tych namiętności, która jak niezdrowy napój, im się go więcej używa, tem większe budzi pragnienie... Wszystkie inne wystygają w człowieku, ona — nigdy... Na wspomnienie o kartach, których dawno dotknąć nie miał zręczności, oprócz gdy z podkomorzym grywał o małą stawkę, Leon ożywił się — pojechali...
Małomówny, siadł do gry jakby wygłodzony, zaogniły mu się oczy, zatrzęsły ręce — rozśmiały usta... Dwóch panów i hrabia w maleńkiem kółku poczęli skromnie. Około północy stawki przybrały poważniejszą fizyognomię, ale przeciw wszystkim rachubom, nieszczęśliwy ów wieśniak, który miał paść ofiarą, tego dnia miał szansę niesłychaną. Stawił przeciwko wszelkim prawdopodobieństwom i wygrywał. Hrabia, którego to niecierpliwiło, upierał się odzyskać co stracił i przegrał dużo — inni panowie wyszli także nie bez szwanku. Około godziny drugiej, Leon napakowawszy banknotami i złotem kieszenie, wyszedł w tak dobrym humorze, śpiewając, jak nie był od dawna.
W bramie swojego dawniej domu, otwierającemu szwajcarowi dał dukata, i znalazł się w mieszkaniu swem — jakby odrodzony...
Życie tutejsze śmiało się znowu. Obliczył się tu dopiero z wygraną, wynosiła przeszło tysiąc dukatów, co było sumką wcale przystojną. Dawniej tyle się czasem na jedną stawiło kartę, ale po ekarte z podkomorzym, wydawało się piękną zdobyczą. Leon myślał kładnąc się, co ma z tem zrobić? Potrzebował mnóstwo rzeczy, zacofanym był niezmiernie... wyglądał jakby lat parę w trumnie leżał.
Nazajutrz rano, właśnie gdy miał iść po sprawunki — wszedł hrabia, któremu wczorajsza przegrana nie dawała spokoju. Ciągnął na śniadanie, zapraszał na obiad...
Niepodobna było odmówić.
— Bądź co bądź — odezwał się Leon — widzę, że tak rychło jakbym chciał nie wyjadę. Mieszkać tu dłużej sobie nie życzę... dziś muszę pomyśleć o przeniesieniu się.
Pochwalił to hrabia... ale zaproszenie powtarzał i naglił o przyjęcie. Powierzono więc przenosiny słudze i poszli. Leon miał tylko raz jeszcze pożegnać Felicyę i cofnąć się do miasta.
Dzień ten już znacznie lepsze uczynił wrażenie na panu Leonie, wszystko mu smakowało lepiej, wydawało się jaśniej. Był wesół, co mu się w tym stopniu od dawna nie przytrafiało.
Wieczorem gra, choć nie była już tak nadzwyczaj szczęśliwa, przyniosła jednak małą wygraną. Hrabia sposępniał. Leon wrócił nad ranem do wynajętych dla siebie pokojów, i znalazł je przyjemnemi, a przynajmniej daleko wygodniejszemi niż te, które zajmował w Rakowcach...
Jak błyskawica przez myśl mu przebiegły — kapitanowa Hollandowa i Lucy. Trochę po nich tęskno było — ależ — miał wrócić przecie... a trochę rozrywki należało mu! Zasnął znużony...
Po tych kilku nastąpiło dni znowu podobnych kilka... i kilka jeszcze... a o powrocie do Rakowiec mowy nie było... Ochota do tego życia próżniaczego, wygodnego, wróciła, smak także. Jadał codzień u Bouquerelle’a, palił cygara doskonałe, na towarzystwie marnującem czas nie zbywało... chodził nawet do Idy... i przysiadał się nie do niej już, ale do Tosi — choć go siostra przestrzegała, że to są umizgi daremne...
Tosia staraniem Idy wychowana była daleko lepiej niż ona, umiała więcej, ale żyjąc w atmosferze siostry, czerpała z niej wiele. Wiedziała jedno tylko, że była piękna, młoda, utalentowana, i że ten kapitał powinna była umieścić jak najlepiej.
Pochlebiały jej hołdy — ale serce trzymała dobrze zamknięte...
Siostra codzień mówiła: „Tylko ty mi się głupia nie zakochaj... ani myśl... ja ci to z głowy wybiję!“
Tosia też nie miała tego w planie, i ona chciała się wydać za mąż — to było zadanie główne — a potem? no — potem... możnaż wiedzieć co się stanie...
Kto wie, czy widząc tak przysiadującego się do siebie pana Leona, nie pomyślała: — A nużby się on ożenił?
Może toż samo przyszło do głowy i Idzie — bo tolerowała w swej obecności rozmowy ciche, śmiechy i niewinne zabawy, pewna będąc, że siostra ma rozum.
Leon go niewiele miał. Z płochością zwykłą — dawał się dziewczęciu bałamucić, gdy mu się zdawało może, iż dzieje się przeciwnie.
Z dnia na dzień igraszka ta stawała się coraz bardziej nałogiem, przyzwyczajeniem. Leon przychodził co wieczór, a Ida go przyjmowała więcej dla siostry, niż dla siebie... Przymówiono się dziwnie zręcznie do prezentów.
— Jak ma Tosia robić postępy na fortepianie, kiedy to ostatnie klepadło. Jabym kupiła jej, ale słowo daję, chyba wyhandluję prezesa na kogo innego, bo z nim ledwie na życie staje... I to jeszcze jakie... Palce sobie psuje na tym starym wyboju i — tyle...
Leon wygrawszy znowu, kupił przepyszny fortepian. Radość była niezmierna, uszczęśliwienie nadzwyczajne; Tosia mu podała rączkę, ścisnęła go za rękę... promieniała... Lecz wieczorem Ida się do niego przysiadła, gdy siostry nie było.
— Słuchaj — jeżeli myślisz, że z Tosią ci się tak prezentami uda... to, jak Boga kocham, mylisz się. Ja na wszystko najświętsze przysięgam, że muszę ją wydać za mąż jak należy, za uczciwego człowieka — to nic nie pomoże.
Leon się uśmiechał.
— Ale — dajże ty mi pokój! rzekł. — Czyż nie wolno zrobić prezentu? Ja do wydania za mąż nie przeszkadzam.
Ida przysunęła się bliżej.
— Albobyś to sam z taką poczciwą, edukowaną, dobrą, miłą, kochaną dziewczyną nie mógł się ożenić? Przecie nasza babka była szlachcianką, ojciec woźnym... a że tam papiery poprzepadały i wpisali nas w mieszczany... takiej żony poczciwej jak ona na świecie szukać...
Leon się wzdrygnął z początku, minę zrobił, lecz wnet się uspokoił i słuchał spokojnie. W pierwszej chwili wydawało mu się to poczwarnem... nazajutrz tylko śmiesznem, w kilka dni dziwnem nieco — a potem już nie myślał, jakby się to mogło zdawać. Tosia, której zaloty pochlebiały, była bardzo miła, spoufaliła się z nim, nie lękała, lecz i z porady siostry, i własnym instynktem, trzymała go z daleka...
Co najwięcej dawała się czasem wziąć za ładną, choć nieco dużawą rączkę białą i wycacaną — a trochę potrzymać — ale niedługo.
Ida wchodziła zawsze w porę, a bardziej nie ustępowała prawie z pokoju... I szło to tak sobie pomalutku do niewiadomego końca, o którym Leon nie myślał.
Grywał we dnie i wieczorem, obiadował wyśmienicie — godziny wolne przesiadywał u Tosi — było mu znowu dobrze... nie pragnął więcej.
Czasem się przypomniały Rakowce, ale coraz gęstszą mgłą przysłonione. Tam oczekiwano na niego daremnie i z coraz większym niepokojem. Niewytłómaczoną było rzeczą dla czego siedział tak długo...
Moryś nie pisał, spodziewając się powrotu codzień, w czem go utwierdzało to, że listu też nie odbierał — na ostatek... nie mógł już wytrzymać, i Leon wśród zgnuśnienia tego i letargu otrzymał pismo, które go nieco rozbudziło.
Maurycy dowiadywał się w niem, czy Leon chory nie był, nie przypuszczał bowiem innej zwłoki przyczyny. Donosił, że kapitanowa i miss Lucy ciągle się o powrót jego dowiadują... że podkomorzy nudzi się bez niego. Nakoniec prosił i przynaglał, aby przyjeżdżał do Rakowiec, gdzie nań niecierpliwie oczekują.
Więcej niż miesiąc, dwa prawie upływały od wyjazdu... Siedząc nad tym listem, Leon zadumał się głęboko. Miss Lucy... miała być jego nauczycielką... Tak śliczna była ze swym dziewiczym spokojem, z tem męztwem amazonki, z tą prostotą swą niemal dziecięcą, a nauką jakby professorską! Tak miło słuchać jej było i napawać się każdem słowem!... Ale — u Tosi pan Leon był znowu tak swobodny, tak wyższy nad nią, tak poufały! Tak było wygodnie patrzeć na ładne dziewczątko, które się ani zarumieniło łacno, ani zdziwiło trochę śmiałemu wyrażeniu... do którego zbliżyć się mógł jak sam chciał... pod okiem siostry; a — w najgorszym razie, za daleko się posunąwszy, mógł dostać klapsa i być odepchnięty — co nie odbierało nadziei na jutro...
List Maurycego złożył Leon na biurku, nie odpisując nań zaraz, niepewien co pocznie, biorąc do namysłu odpowiedź.
— Nie ma nic pilnego — rzekł.
A Tosia właśnie jakoś w tych dniach była bardzo łaskawa, i — zdawało się, że radaby, mimo wiedzy siostry, pozwolić się więcej nieco zbliżyć do siebie. Szepnęła, kiedy Idy w domu nie będzie... a przy niej znajdowała się inaczej z nim, bez niej zbliżać się dawała poufalej. Leon w tem nie domyślał się spisku — a czynności swych nigdy nie nawykł był obrachowywać naprzód — posuwał się w całem życiu na oślep.
— Nie ma z tym powrotem nic pilnego... powtarzał.
Tosia mu nazajutrz dała schadzkę w godzinie, gdy siostry nie było... Leon pobiegł za nią. Zaczęło się od żartów, ale doprowadzono go do tego, że się z wielką oświadczył miłością, Tosia przyznała mu się, że go kocha... ale że choćby z tej okrutnej miłości umrzeć miała — to musi sobie ją z serca wydrzeć — bo — bo...
Ostatecznie wypadało — chyba się ożenić. Leon o tem jeszcze nie myślał — ale kochano się tymczasem ot tak, bez nadziei żadnej.
Tymczasem jednego dnia, wśród tego rozkwitającego romansu, Ida spotkała przybywającego Leona w pierwszym pokoju z twarzą gniewnej Junony...
— Już niech sobie będzie co chce — zawołała — a tego dosyć! Zbałamucił mi pan dziewczynę niewinną, że za łzami świata nie widzi, tak się rozkochała... A co z tego? Tyle mam korzyści, żem głupia o niczem nie myśląc, drzwi panu otwierała... Jeszcze słyszę do tego przyszło, że pan tu bezemnie bywał sekretnie.
Tu Ida z gniewu wpadła w płacz....
— Proszę pana — więcej się tu nie pokazywać — ja Tosi nie wypuszczę na krok... żeby ją nieszczęśliwą czynić. Dziecko aż zmizerniało i wychudło z tego przywiązania nadaremnego... Niech pan więcej u nas nie bywa... Słowo daję, nie przyjmę.
Leonowi słowa nie dano powiedzieć; nadąsany wyszedł — chciał nawet tego dnia choćby nazad się do Rakowiec wybierać — ale się wstrzymał. Nazajutrz okrutna go ogarnęła tęsknota do Tosi. Przeszedł parę razy pod oknami. Zdawało mu się, że ją zobaczył nawet, i że mu chustką znak dała jakiś... Nie śmiał się pokazywać u Idy...
Ta pewna była przecież, że po kilku dniach powróci. Tak się stało... Leon zażądał się widzieć ze starszą siostrą. Przyjęła go w bawialnym pokoju; była sama.
— Ale, proszęż pana — kiedy raz mówiłam, ażeby pan nie bywał...
— No cóż znowu? Nie wolno mi tu posiedzieć i pomówić z wami?
— A nie — bo pan nadużył mojego zaufania... Tosia do tej pory do siebie przyjść nie może, biedna dziewczyna, bez doświadczenia... Z młodem takiem sercem bez litości się obchodzić, to trzeba mieć sumienie, jak mamę kocham, — a pan chyba sumienia nie masz...
— Ale cóż się stało? co się stało tak złego? spytał Leon.
— Tak! jeszczeby się miało stać co gorszego! A to nie dosyć, że ona ze smutku nieszczęśliwa więdnieje?... Głupia! Toć powinna była od razu wiedzieć, bom jej to nie sto razy powtarzała, że tacy panowie bałamucą, ale się nie żenią. Co im biedna dziewczynina! Okrutnicy!
— Daj no pokój — rzekł z wolna Leon — sama nie wiesz co pleciesz. Ludzie się różnie żenią, ale wprzódy przecie poznać muszę...
Ida spojrzała mu w oczy przelotnie, odwróciła się i podparła na ręku.
— Dosyć już tego bałamuctwa!
W tej chwili, jakby nie wiedząc o przybyciu Leona, weszła w negliżu, ale jeszcze piękniejsza z rozpuszczonemi włosami Tosia, i wnet się z krzykiem cofnęła.
Leon chciał do niej podbiedz — rozkrzyżowanemi rękami go wstrzymała Ida.
— Chyba po moim trupie! nie puszczę — krzyknęła... Ani mówić, ani widzieć nie dam! Dosyć tego już... Wynoś się pan...
Wołała głośno, potem się uspokoiła, siedli mówić ciszej, i pan Leon pozostał, a w godzinę potem i Tosia wyszła do niego...
Co tam zaszło — nie wiadomo.


W kilka dni potem Leon siedział nad biurkiem, przed listem sporo już zaczętym; odczytywał co napisał, powoli szedł dalej, pismo było niełatwe do ułożenia — mozolił się nad niem mocno.
Zaczynało się ono od następujących wyrazów.
„Kochany Maurycy. Od dawna już zbierałem się pisać do ciebie, ale mi zawsze coś przeszkadzało. Sądziłem, że interesa moje drobne skończę z łatwością i rychło, inny obrót wzięły rzeczy. Wielu osób nie zastałem tu, z innemi poszło mi ciężko. Przytem czułem się niezdrowym; musiałem dni kilka spoczywać. Złamany jestem i codzień to więcej mi się czuć daje. Cała moja myśl teraz przestać wam być ciężarem, a znośną jakąś przyszłość sobie ułożyć... Nic ci jeszcze nie powiem o projektach moich — nie będę jednak taił, że z sercem pustem, potrzebującem się przywiązać... tułając się tak jak nędzarz — zdaje mi się, żem znalazł serce drugie do mojego, w którem szczęście widzę... Wysoko sięgając wiesz, jak srodze przecierpiałem — chcę teraz w prostocie, w ubóstwie szukać pociechy... Osoba uboga zupełnie, ale dobrze wychowana“..
Leon pomyślawszy nieco ciągnął dalej:
„Nic jeszcze stanowczego nie ma — alem się przywiązał, nawykłem, przewiduję, iż mi się rozstać będzie trudno. Dla tego, proszę cię nie niecierpliwcie się, iż nie wracam, dozwólcie mi lepiej się rozpatrzyć... Raz się sparzywszy, muszę być ostrożny“...
Następowały ukłony i t. p. List obiecywał wiele, ale był nieco wyrachowany, aby nie przestraszyć Maurycego bardzo, aby wystawić Leona jako rozważnego i „spaczonego“ człowieka, który na zimne dmucha. Leoś obawiał się, aby brat go tu nie ścigał i nie wyrwał z tej topieli w którą bezmyślnie się zanurzał. Nie wiedział on sam jeszcze co pocznie... Idzie zrobił pewną nadzieję, iż poznając bliżej Tosię, przywiązując się do niej, wreszcie i ożenić się może. Były to słowa, którym zawierzono, gdy on sam jeszcze im nie ufał. Nie rad był tylko zrywać, i ta ładna Tosia potrzebna ma już była dla rozmowy, dla zalecanek pustych... Różne myśli przechodziły po tej biednej głowie; kobiety wszakże stały pilno na straży przyszłości. Ida ani przypuszczała innego końca, tylko ożenienie; a siostry na krok nie odstępowała...
Gdy list nadszedł do Rakowiec, i Maurycy go przeczytał, ogarnął go przestrach niewypowiedziany. Pobiegł z nim do żony na radę, chciał natychmiast wyjeżdżać, aby ratować brata. Znając go, mógł łatwo przypuścić największą niedorzeczność. Ani ubóstwo, ani pochodzenie byłoby go nie strwożyło; ale w jakich kołach, z jakiego świata to dziewczę niewinne wybrał sobie Leon?... Trafnego nic po nim spodziewać się nie było można.
Łudzili się oboje Maurycowstwo, patrząc na zawiązujące się stosunki z miss Lucy i na jej sympatyę dla Leona, że z tego się może wywiązać coś, coby szczęście zapewniło słabemu i lekkomyślnemu. Chociaż nigdy o tem mowy ani wspomnienia nie było z kapitanową, po cichu szeptali z sobą... i cieszyli się tem, że ona i jej córka tak często się dowiadywały o Leona. W nim też upatrywali znaki rodzących się uczuć...
Z tak wielkich nadziei spaść w jakąś niepewność — nie mógł Maurycy bez bolu. Nie wyjawiając tego przed nikim prócz żony, cały dzień spędził na walce z sobą: jechać czy czekać? A nuż będzie za późno? Żona i on po naradzie postanowili, iż trzeba było zapobiedz co najrychlej — a przynajmniej o niebezpieczeństwie, o stanie rzeczy się przekonać. Maurycy więc znowu, nikomu się z tem nie zwierzając, nawet podkomorzemu — wybrał się w drogę.
Przebył ją zgryziony, niespokojny, przeczuwając złe...
Leonowi na myśl przychodziło, że brat go nagonić może — ale odpędzał to przypuszczenie. Jednego wieczoru, późno wracając od Tosi — zastał w swoim pokoju brata, który drzemał oczekując nań w fotelu. Przed nim stała — zdradliwa fotografia, która niedawno otrzymał był pan Leon, wystawująca Tosię wystrojoną, uśmiechniętą, ładną, ale nacechowaną tak pochodzeniem, w rysach twarzy, w jej wyrazie, iż omylić się nie było podobna, do jakiego należała świata...
Bracia uściskali się serdecznie.
— Napisałeś mi Leosiu, że się czułeś niezdrowym, rzekł Maurycy; to mnie szczególniej skłoniło do przyjazdu... Jakże się czujesz?
Na twarzy Leona wcale niezdrowia widać nie było, owszem w tem życiu próżniaczem, bez troski, odżył był nieco, wypełniły mu się policzki — utył odrobinę, wyglądał wyśmienicie.
— Tak — czułem się niezdrowym, rzekł; ale to po części — przeszło...
— I — myślę, że ja ciebie z sobą do Rakowiec zabrać potrafię — odezwał się brat. Tęsknimy wszyscy po tobie... doprawdy, niewdzięczny jesteś.
— Owszem, wdzięczny niezmiernie — odezwał się Leon — ale jakże ja mam wiecznie u was siedzieć na komornem! Dla was stanę się ciężarem — no — i mnie samemu to cięży... Wierz mi...
— Zamieszkaj gdzie indziej — odparł Maurycy — ja nie mam nic przeciw temu — możesz u siebie na wsi wcale się dogodnie urządzić, tylko nie w Warszawie! błagam!
— Dla czegoż? — proszę cię — co za uprzedzenie?
— Nie — ale tu jesteś kompromitowany, powietrze ci tu nie służy, wrócisz mimowoli do dawnego życia które dla ciebie jest niezdrowe.
Maurycy zwrócił się do biurka, i z uśmiechem ręką wskazując na fotografię spytał:
— Czy to jest... to serce dziewicze?
Zarumienił się Leon i portrecik usunął.
— Tak, to jest ta panienka...
— Czy mogę wiedzieć — kto to taki?
— Nie, rzekł po namyśle Leon — teraz ci jeszcze nic powiedzieć nie mogę, nie ma też nic jeszcze stanowczego. Tak, przywiązałem się, dziewczę niewinne, młodziuchne, ubogie, pochodzenie wcale nieświetne... ale wychowanie niezłe, serce dobre... i ona mnie pokochała. Ja także chciałbym być szczęśliwy...
Niespokojny bardzo Moryś popatrzał na usuniętą fotografię.
— Wiesz, rzekł — boję się jednej rzeczy: abyś cnoty i szczęścia nie szukał gdzie na śmietniku. Wprawdzie i na nich się brylanty znajdują, nie przeczę; ale wolałbym, żebyś chcąc mieć je, poszedł do jubilera.
Zarumieniony Leon, pomieszaniem swem zdradził się, iż Maurycy odgadł trafnie. Brat go ujął za rękę.
— Leosiu, rzekł: dwóch nas jest na świecie — żal mi cię — kocham ciebie — na Boga — drugi raz nie staw życia na kartę! Zaklinam... Nie śpiesz się — pozwól i drugim się rozpatrzyć w tem co czynisz... Więcej oczu widzi więcej.
— Co znaczą oczy bez serca? odparł Leon. Zresztą, mój kochany — ja mogę bardzo być szczęśliwy z tem, co dla was wyda się okropnem. Cudzego szczęścia swoją miarą cenić się nie godzi! Co komu do tego, gdzie ja szukam go?
Przygnębiony stał Maurycy, nie mówiąc już nic...
— Więc nawet brata nie chcesz do tajemnicy tej przypuścić? zapytał po chwili.
— Jeszcze nie ma nic — proszęż cię — ja sam nie jestem pewien... mówił Leon...
W ten sposób kilka razy szturm przypuszczając, Moryś nareszcie ustąpił i odłożył do jutra nowe naleganie; rozstali się późno, a Leon nie kładł się do rana. Rozważał co miał czynić... Wyrazy Maurycego, jego uwagi, przyjazd sam dawał mu wiele do myślenia. Wstydził się swej słabości już — a widział, że oprzeć się jej nie potrafi.
Zdawało mu się, że o całym tym stosunku z Tosią nikt nie wie z tych osób, coby go zdradzić mogły przed Maurycym. Mylił się mocno. Ida wypaplała się przed przyjaciółką z planem i nadziejami, a przyjaciółki zazdrosne nie umieją utrzymać sekretu. Mówiono po cichu o tym romansie, któremu koniec bardzo raźny wróżono. Jedni gotowi się byli zakładać, że Leon się ożeni — drudzy wróżyli wcale co innego, niebezpieczniejszego dla kieszeni niż dla przyszłości. Zdania były podzielone. Hrabia Teofil, choć udawał, że o niczem nie wie, podżartowywał sobie z Leona przy kartach nieraz w sposób bardzo przykry...
Maurycy powróciwszy do hotelu, wzburzony cały, szukając po głowie sposobu zapobieżenia temu, co przeczuciem za nieszczęście uważał — wpadł na myśl dowiedzenia się u hrabiego, czy on nie zna owej dziewicy wybranej. Pobiegł więc do niego tak rano, że go w łóżku jeszcze zastał. Zobaczywszy przybywającego, hrabia już wiedział o co chodzi.
— Po Leosia przybywasz! zawołał — ale ta bestya zgrywa mnie tu niemiłosiernie — no — i bałamuci się okrutnie z teatralnemi damami.
Maurycy w krótkich, ale przejętych zgrozą wyrazach, począł go zaklinać o objaśnienie i ratunek.
— Nic łatwiejszego, rzekł hrabia — mogę cię jak najdokładniej objaśnić. Leon zakochał się w siostrze teatralnej Sylfidy, którą dawniej znał bardzo z bliska. Dziewczę jest młodziutkie, ładne... ale... patrzało na życie, zna je dobrze — a choć go samo nie poczęło może...
Maurycy załamał ręce. i
— Hrabio! ratuj! zawołał — w tobie nadzieja! Ja potrzebuję tam dojść i zapobiedz nieszczęściu. Znasz Leona, nie ma dosyć energii dla siebie, jakże się spodziewać, że ją znajdzie za dwoje?
— Że kapitalne głupstwo chce zrobić! przerwał hrabia — to najmniejszej nie ulega wątpliwości. Obowiązek sumienia go ratować... a ja przytem, dodał śmiejąc się — i figle płatać lubię. Więc — z duszy i serca...
Zaczęto się umawiać, — roztrząsać co począć, jak przystąpić — hrabia przyrzekł Leona grą zabawić i nie puszczać, a sam z Maurycym udać się do Idy — dla rozmówienia się z nią i — chociażby wykupienia niewolnika...
Hrabia nawet ręczył, iż się to udać musi.
Od niego Maurycy poszedł do Leona spokojniejszy nieco, postanawiając go nie jątrzyć wprowadzaniem tego przedmiotu do rozmowy. Zastał go chmurnym jeszcze w skutek wczorajszego sporu i roztargnionym. Umówili się dzień spędzić razem, i nie mieli jeszcze czasu wyjść, gdy hrabia nadciągnął niby przypadkiem.
Udał przy powitaniu zdziwionego, jak gdyby o Maurycym nie wiedział. Leon był rad z jego przybycia, zostali zaproszeni oba — miał nadzieję, że w ten sposób przy obcym, rozmowa draźliwsza stanie się niepodobną.
Hrabia na wieczór zapowiedział u siebie małą grę i kilku przyjaciół...
— Maurycego niekoniecznie proszę, bo nie gra; on sobie może iść czy do teatru, czy gdzie zechce, ale Leon mi rewansz winien, od tego nie odstępuję...
Cały więc dzień spędzono razem i wesoło, Leoś uwolnił się na pół godziny, aby dać znać Tosi, iż wieczorem być nie może...
Karty miały dlań urok prawie równy. Zasiedli już do zielonego stolika, gdy gospodarz, kazawszy sobie przynieść bilet służącemu, rzucił nań okiem i przeprosił gości, że się na pół godziny w bardzo pilnym interesie oddalić musi.
— Mój kochany Leonie — rzekł: proszę cię, w zastępstwie za mnie, bądź tu gospodarzem — ja wracam prędko...
Czekał nań na dole Maurycy i dorożka zawiozła ich do wskazanego mieszkania panny Idy. Tu, że się nie spodziewano już Leona, towarzystwo było sproszone dosyć liczne i pań i panów. Wpadli więc nieszczęśliwie, i z przedpokoju chcieli się już cofać, gdy wyszła dowiedzieć się kto dzwonił, sama gospodyni.
Hrabia dobrze jej znany, wziął ją na stronę.
— Najpilniejszy w świecie interes, rzekł jej na ucho. Powiem ci tylko jednem słowem: szczęście ci przynoszę, które jeśli się wymknie, nigdy go już nie złapiesz w życiu. Ale musimy z tobą pomówić na osobności.
Patrząc to na hrabiego, to na nieznajomego, który z nim przybył i stał jak okradziony, Ida starała się odgadnąć, jakiego rodzaju to szczęście być może. Rozmyśliwszy się nieco, musiała w końcu przyjść do przekonania, iż szczęścia, jakiegobądźkolwiek, odpychać nie należy, i do sypialni swej, w której nie było nikogo, zaprosiła przybyłych, przepraszając, że w innych pokojach ma gości.
Wcale pięknie przybrana ona była, służąc zarazem za garderobę i ubieralnię. Szczególniej stolik ze zwierciadłem i przyborami, celował mnogością kosmetyków wykwintnych, i szczotek a szczoteczek, chociaż bogactwu ich ład i porządek nie odpowiadał. Zrzucone były jakby się z sobą kłóciły i walkę prowadzić miały. Rozmaite części ubrania rozłożone na krzesełkach musiały być uprzątnione, za co gospodyni narzekając na sługi, przepraszała, nim się znalazło miejsce dla gości i dla samej pani. Oczyma pełnemi podbudzonej żywo ciekawości, mierzyła Ida przybyłych, a szczególniej zagadkowego — nieznajomego.
— Czyby się u kaduka we mnie miał tak zapalczywie zakochać? mówiła w duchu. — A toby dopiero zabawne było!
Rozpoczęcie traktowania nader było trudne. Maurycy spoglądał na hrabiego, Teofil dawał mu znaki by przystąpił do rzeczy. Czas naglił. Trochę zniecierpliwiony wreszcie hrabia zbliżył się do Idy.
— My bo jesteśmy dawni znajomi — rzekł: zatem bez wielkiej ceremonii — krótko a węzłowato. Bywa tu u was często pan Leon Czermiński, i zaleca się siostrze waszej.
— No — to cóż! podchwyciła Ida — to cóż! A dla czegoby się nie miał zalecać, jeśli mu się podobała? Naprzykład!
Oburzenie się już przebijało w głosie.
— Nie ma w tem nic tak nadzwyczajnego, ciągnął dalej hrabia — tylkośmy chcieli przestrzedz, że z tego coś na seryo być może, omylić się możecie grubo... A że rachujecie, to wiemy...
Jeszcze mocniej oburzyła się panna Ida.
— A to proszę! zawołała — to mi coś osobliwego! Zkądże taka łaska, żeście troskliwi tak bardzo o los biednej dziewczyny? A no, zaleca się, zaleca, ale jej nie będzie miał, chyba się ożeni, bo siostra jej pilnuje i żadnej płochości nie dopuści... Dla czego się nie ma ożenić jeśli zechce? Cóż to! małoletni, student, albo nie ma swej woli!
— Ja pani powiadam, że familia tego nie dopuści — wtrącił Maurycy.
Spojrzała na mówiącego Ida z gniewem.
— No, to cóż dalej? spytała — co dalej? mam mu drzwi zamknąć? Niechaj sobie familia nie puszcza, a ja znowu tych strachów na Lachów nie bardzo się zlęknę... Niech nie dopuszczają... Pan Leon będzie wiedział jak się bronić od tyranii. Zapewne...
Poruszyła się żywo; wtem na znak dany, hrabia zbliżył się ku niej i szepnął:
— A nielepiejże byłoby, żeby familia dała posażek pannie, i żeby sobie innego męża znalazła?
Wyraz — posażek — podziałał jak najskuteczniejsze lekarstwo. Panna Ida spuściła oczy, zamyślona.
— Męża jej pani znajdziesz łatwo — dodał Maurycy żywo — panienka jest ładna, młoda...
— Zkądże to panu wiadomo? wszak jej nie znasz? podchwyciła Ida.
— Widziałem fotografię — mruknął Maurycy zmieszany.
— To pewnie pan albo brat, albo swat pana Leona, a pan Leon też nic potem, żeby się z fotografią wykradzioną chwalił! Bo że mu nie dawała portretu, to pewna. Jabym na to nie pozwoliła. Może niepoczciwy fotograf sprzedał, bo oni na wszystko gotowi.
— Do rzeczy! do rzeczy! naglił hrabia. Panna Tosia będzie wyposażona, a pani jej znajdziesz męża...
— Dwadzieścia tysięcy złotych dajemy posagu, jeśli zaraz za mąż wyjdzie — wyrwał się Maurycy.
Ida mimowolnie ręce zacisnęła... ze wzruszenia... Sama nie wiedziała co począć. Przyjmować czy odrzucić! Summa ofiarowana dowodziła, że się obawiano; nie chciała siostry przyszłości oddawać za tych dwadzieścia tysięcy — lecz, a nuż stawionoby przeszkody? kłopot! bieda!
— Ja pani życzę po przyjacielsku, dodał Maurycy — przyjmuj pani póki dają...
— I tak zaraz mam jej męża na poczekaniu wyszukać! Odezwała się panna Ida. Ja jej nie wydam za pierwszego lepszego. Dawno się stara ten z kancelaryi — chłopiec niczego ale słyszę w karty gra...
— Żona mu to z głowy wybije... rzekł śmiejąc się hrabia — no — decydujmy się — decydujmy...
— Nie mogę! — poczęła, rękami strzepując opiekunka. A to czysta napaść! Tak na gwałt, bez rozmysłu, urwiej, podaj... posag, mąż! cóż to? dla tego, że uboga dziewczyna, to już serca nie ma i można nią tak jak jaką ulęgałką dysponować? A! słowo daję... to nie będzie z tego nic... Proszę mi dać i więcej, jak Boga kocham.
Maurycy się niecierpliwił, hrabia uśmiechał.
— A zatem? nie? — Nie chcesz pani? No — to idziemy — co będzie to będzie.
Ruszył się hrabia, w wielkiej niepewności; Ida go za rękę pochwyciła.
— Czekajże pan — jużci do jutra ślubu nie wezmą... pogadamy. Przecie muszę i z siostrą mówić...
— Dobrze — ale Leonowi o tem — ani słowa.
Ida kiwała głową zmieszana.
— Słowo daję, rzekła, to taka awantura, że się wszystko w mózgu przewraca. Człowiek nie wie co poczynać...
Hrabia się schylił do ucha, i jeszcze coś szeptać począł. Ida oczyma badała tymczasem Maurycego... Stali tak, wybierając się już odchodzić, gdy drzwi się otworzyły, i Tosia z kokardą, która się jej oderwała od sukni, z podniesionemi w górę jej falbanami weszła, niespodziewając się tu zastać nikogo, a zobaczywszy dwóch mężczyzn, krzyknęła cofając się. Mieli jednak dość czasu, by ją zobaczyć, bo uchodziła powoli. Moryś mógł się przekonać, iż istotnie młodziuchna była i niebezpieczna.
— Zatem, jutro o której godzinie — rano? nalegał hrabia...
Z niechęcią, wstrętem, obawą jakąś Ida się zgodziła na jedenastą. Powoli i smutnie wyszli ztąd, nie wiedząc czy całe to wystąpienie nie miało pogorszyć jeszcze sprawy.
Hrabia pośpieszył do domu, i usiadł do gry, nie dając nic poznać po sobie; Maurycy wrócił do hotelu — niespokojniejszy jeszcze niż przed chwilą. Fraszka jednak było zakłopotanie jego w obec niepokoju, jaki opanował pannę Idę, która z wypieczonemi rumieńcami wróciła do swych gości tak pomieszana i rozdrażniona, że się domyślano daleko przykrzejszej przygody, niż była w istocie. Dopytywać zaczęto, ale nic nie mówiła, spojrzeniami tylko rzucanemi na siostrę kazała się domyślać, że o nią chodzi. Goście, choć dobrej myśli, zmiarkowali, że się im wynieść wypada i zwolna zaczęli się wysuwać, w nadziei, że całej tej historyi później się dowiedzą.
Już w chwili gdy się rozchodzili, wpadła panna Ida na myśl szczęśliwą, ażeby rady przyjaciela swego od serca zasięgnąć. Był nim niejaki Buksowicz, który rozpoczynał właśnie fabrykę cukrów na własną rękę i o założeniu cukierni przemyślał. Człowiek niezbyt młody, z dawna już w czułych zostawał stosunkach z Idą. U niego jednego w potrzebie mogła pieniędzy pożyczyć, choć i on ich nie miał wiele. Lecz człek był serdeczny i słabostkę zachował do dawniej przyjaciółki, mimo wszystkich jej ułomności. Już Buksowicz nakładał kalosze i miał za innymi się wynosić, gdy Ida go pochwyciła za ramię i szepnęła:
— Mam coś do poradzenia się — zostańcie na momenciczek. Jak Boga kocham, waryuję.
Choć obawiał się cukiernik, aby sprawa nie szła o pieniądze — jednakże pozostał i wielce wzruszony, w jednym kaloszu, którego już zdejmować nie chciał, wszedł napowrót do salonu. Stała w nim ręce załamując Ida, poruszona tak, jak stary przyjaciel nie widział jej już od pierwszego zerwania z pewną znakomitą osobistością — tragicznie jakoś zakończonego.
— Na miły Bóg, cóż to wam jest? zapytał. Co znowu? Prezes!
— A! niechby go tam! krzyknęła Ida. Co mnie ten prezes, sknera, kutwa, dziesięciu takich znajdę! Tu o życie lub śmierć idzie. Panie Izydorze, jeżeli ty Boga masz w sercu, radź mi i ratuj nieszczęśliwą — bo — umieram.
— Ale cóż to się stało?
Ida zbliżyła się oglądając, nie chciała, aby ją siostra słyszała.
— Wszystko przez to, że człowiek ma miłosierdzie nad familią i że chciałby dla niej jak najlepiej — poczęła. Wie pan Izydor co ja robiłam i robię dla Tosi... matkaby rodzona może tego nie uczyniła... Słowo daję.
Izydor głową tylko kiwał, w tej chwili kalosz na jednej nodze, w przeciwieństwie z butem obnażonym, więcej go obchodził niż Tosia.
— Czyby uchowaj Boże panna co zbroiła? szepnął.
— Ale nie — jakby tak było! jabym ją na miazgę stłukła! odparła żywo Ida. Co to mówić — jeden pan znaczny, grafem go nawet nazywają, rozwodnik... człowiek młody, przystojny, zakochał się w niej, ale na śmierć. Ja mu wręcz powiedziałam: — Ani mi powąchasz jej, chyba się ożenisz, bo na to poprzysięgłam, że ją za uczciwego człowieka za mąż wydam. No, chybabym umarła...
Otoż — co chciałam mówić?! — ten graf gotów się i ożenić!
— Ale! wtrącił lzydor.
— Słowo daję... Tymczasem familia... ciągnęła dalej — widać wyszpiegowała... i na to nie chce pozwolić!
— Cóż? małoletni czy co?
— Kiedy mówiłam, że rozwodnik! nawet rodziców dawno nie ma...
— A to któż mu zabronić może? spytał cukiernik.
— Albo ja tam wiem! dosyć że koniec końców, aby długo nie gadać — ofiarują Tosi dwadzieścia tysięcy posagu, ale żebym ja ją natychmiast za mąż wydała! Ot co! przyjąć czy nie? Jak ty mówisz?
Pan Izydor pogładził się po łysinie, potem wąsa pokręcił, spojrzał Idzie w oczy...
— Hm, rzekł — ja się z nią choć jutro ożenię...
Popchnęła go z gniewem za żart to biorąc Ida.
— Także mi do konkurów z łysiną... dziewczyna lat siedmnaście!
Nie nastawał pan Izydor bardzo.
— Co mówisz — przyjąć? nie?
Rada snadź była trudna; czując, że tak rychło się nie da rozstrzygnąć, pan Izydor kalosz zdjął najprzód i wziął go do ręki.
— Co ty mi radzisz? nalegała Ida.
— Moja pani, rzekł w końcu przyjaciel — ja zawsze się trzymam tego systemu: kiedy dają, bierz, nie pytaj. Ożenienie, na wierzbie gruszki, a dwadzieścia tysięcy piechotą nie chodzą.
Ida nic nie odpowiedziała, biegać poczęła po pokoju ręce załamując.
— Jakby się ożenił, rzekła — to nie dwudziestu głupiemi tysiącami pachnie. Człowiek majętny co się zowie — pałace miał, dobra ma ziemskie... pieniędzmi tak sypał, że — słowo daję...
Nie chciała widać dopowiedzieć reszty i potrząsła głową.
— To los dla Tosi co się zowie — a dla mnie, uchowaj Boże jakiego nieszczęścia, na starość przytułek. Z dwudziestu tysięcy — co? Figa. Pójdzie za jakiego piszczyka, bo jeden się nawet o nią stara, i ożeni choćby dziś, jeszcze w nogę pocałuje, a co z tego? Przepuszczą posag prędko i biedę potem klep.
Pan Izydor z którego uśmiechu widać było, że chciał dać radę bardzo przewrotną, wstrzymał się z nią, widząc, że panna była mocno podraźniona; ręce rozstawił, głowę spuścił i zakończył tem niemem wyznaniem nieudolności swojej.
—Co ja tu mogę decydować! szepnął; róbcie jak lepiej...
Stuknąwszy drzwiami wyszła Ida, pan Izydor kalosz niosąc wyniósł się do przedpokoju, i mrucząc przeciw niewiastom w ogóle, parasola dopytawszy, opuścił kamienicę... Co się tu później pomiędzy siostrami działo — nie wiemy spełna; ale do późnej nocy hałas, rozmowę i sprzeczki słychać było.
Gdy nazajutrz zjawili się rano o jedenastej dwaj panowie, Ida ich znowu, dla bezpieczeństwa przyjęła w tym samym pokoju sypialnym, tym razem już z większym porządkiem przygotowanym do gości. Podraźniona była bardzo i smutna.
— Cożeś pani postanowiła? zapytał hrabia...
— Co ja tu mogę stanowić? odparła Ida — ja sama nie wiem. Siostra od wczoraj płacze, bo ona go szczerze kocha, ani chce znać, ani wiedzieć o tem, żeby miała za innego iść. Jak Boga kocham...
— Na otarcie łez, szydersko dodał hrabia — możeby jeszcze się co narzuciło, na wyprawę, na szpilki...
— Nie — odparła Ida — niech się już dzieje wola boża, ja siostry nie sprzedam...
I zwróciwszy się do Maurycego zawołała:
— Gdyby panowie nie wiedzieli, że on się chce żenić, tobyście tak pieniędzmi nie rzucali... a jak się ożeni, to lepiej, niż okup brać ladajaki. Prosty chłopski rozum to mówi.
Maurycy zżymał się z niecierpliwości.
— Dam więcej, rzekł — o co idzie?
— Choćby i sto — odparła Ida — to nie może być... A! tak, panowie chcą po pańsku... dziewczynę zbałamuciwszy, rozkochawszy, potem rzucić ochłap i kwita? Bardzo ślicznie!
Unosić się zaczęła panna coraz bardziej — gdy w sąsiednim pokoju dał się słyszeć płacz i szlochanie.
— Idźcie sobie panowie — zawołała gospodyni — co nie może być, to nie może...
Hrabia skinąwszy na Maurycego, który się wywlókł powoli, sam jeszcze przyzostał z kilka minut, ale wrócił gniewny... Nie było sposobu z upartemi babami, mówił...
Obiecywał jednak wrócić tu sam jeszcze i próbować szczęścia... nadzieja nie była zupełnie stracona. Maurycy wyszedł, śpiesząc, aby jeszcze użyć najsilniejszych argumentów względem Leona — ale go w domu nie zastał. Czekał nań długo, gdyż dopiero nad wieczór zirytowany Leoś powrócił. Zobaczywszy brata, przywitał go zimno bardzo... Można się było domyślać, że kobiety zdradziły go... Nie dał jednak nic poznać po sobie Leon, skarżył się, że chory, mówił o rzeczach obojętnych, a gdy Maurycy chciał znowu go zagadnąć o projekta, zamknął mu usta.
— Bardzo ci wdzięczen jestem za opiekę i troskliwość — ale ja — sam wiem co mam czynić... Dajcie mi pokój... Czyż zawsze mam być małoletnim?
Gorąco do rzeczy wziął się hrabia, usiłując przeszkodzić. Wpadł na tę myśl, aby raz jeszcze pójść do Idy, i wytłómaczyć jej, że pan Leon zupełnie jest zrujnowany, na łasce brata, że nie ma nic, bo majątek zadłużony, a jeśli się ożeni, familia go opuści...
— Że prawdę mówię — dodał — możecie się o tem łatwo przekonać! Bratu i familii ożenienie to niemiłe, gotowi są do ofiar, a jak raz się ożeni, porzucą go... i będziecie z głodu marli!
Rozgniewała się mocno Ida, usłyszawszy to, ale nastraszyła się razem... Musiała iść na zwiady, bo a nużby to prawdą być miało! Ale od kogo się dowiedzieć? jak dojść? Pobiegła do pana Izydora, ten nastręczył adwokata Szulca, o którym słyszał, że się interesami Leona miał zajmować... Więc, do Szulca... Prawnik zmiarkował o co chodzi, zbył odpowiedzią obojętną — mówić nie chciał prawdy, ani kłamać.
Na świecie znano Leona jako utracyusza, widziano go już bankrutem, ale zarazem ciągle miewał pieniądze, żył niczego sobie nie żałując... Jedni mówili, że nic nie ma, drudzy, że jego ostatki jeszcze lepsze niż innych majątek. Zdania były podzielone, a panna Ida chudła z troski.
Tymczasem Leon z obojętnością swą zwyczajną, z uporem przytem wywołanym opozycyą braterską, przychodził codziennie. W istocie nie utajono przed nim, że brat się tu starał ożenieniu jego przeszkodzić, że hrabia mu pomagał. Pierwszym skutkiem wiadomości tej było, że z hrabią Teofilem zerwał zupełnie. Bratu wybaczał, ale stronił od niego i mówić z nim nie chciał o niczem. Przywiązanie do dziewczęcia urosło jeszcze, bo mu ciągle powtarzano, że z miłości dla niego posag ofiarowany odrzuciła. Wmówił sobie nareszcie obowiązek ożenienia, gwałtowniejszą namiętność niż była — i konieczność postawienia na swojem. Maurycy tęskny, niepewien co poczynać, siedział w Warszawie... Szpiegowano Leona, lecz oprócz codziennych odwiedzin u panny, nic dojść nie było podobna.
Unikał Maurycego wyraźnie; oburzało go to coraz mocniej, że mu swą wolę chciał narzucać. Nakoniec jednego dnia znękany tem, nadszedł rano Moryś, aby się rozmówić stanowczo; wiedział, że siedzi tu nadaremnie, chciał już do domu powracać.
— Kochany Leonie, rzekł — przychodzę cię pożegnać. Smutno mi cię odjechać, przykro, że rady usłuchać nie chcesz. Taisz się przedemną — trwasz więc w tej myśli ożenienia...
Leon, którego niezmiernie ucieszyło, że brat wyjazd zapowiadał, rzucił się do fortelu, aby go pozbyć się prędzej; zwrócił się do niego z twarzą prawie wesołą,
— Ja o ożenieniu ani myślę! rzekł ruszając ramionami. At — chodziłem dla rozrywki, bałamuciłem się czas jakiś. Wziąłeś to na seryo i historyę mi robisz z tego!
— Doprawdy! wykrzyknął zdumiony Maurycy, rzucając się ku niemu. Byćże to może!...
— Ale tak! tak! wierz mi! nie masz się czem tak kłopotać! Dzieciństwo... Daj mi pokój z tem ożenieniem. Dziewczę mi się podobało, zadurzyłem się czas jakiś, ale to przechodzi. Jedź spokojny, ja interesa pokończę i wrócę także.
Niedowierzająco patrzał mu w oczy Maurycy.
— Na pewno mi to mówisz?
— Najpewniej. Nie łam sobie głowy napróżno...
Leon zdawał się to mówić z dobrą wiarą, żartował sobie z brata i jego łatwowierności, ruszał ramionami.
— Daj mi się tu zabawić — dodał; niebezpieczeństwa nie ma. Cóż znowu! Pilnujecie mnie jak studenta; dzieckiem nie jestem. Dziewczę ładne, ale żebym ją za żonę miał wziąć — do tego daleko.
Widząc, że Maurycy jeszcze się zdaje jakąś zachowywać wątpliwość, dodał:
— Jedź spokojny, proszę cię, kłaniaj się kapitanowej i miss Lucy; ja tu resztę rzeczy posprzedaję... i dam im wszystkim za waletę.
Uszczęśliwiony Maurycy, nie nalegał już więcej.
— Słowo?
— Słowo. Umyślniem się upierał dając pozory, że trwam w myśli ożenienia, bo mnie niecierpliwiliście, i ty, i hrabia. Jak można tak zaraz brać na seryo lada fantazyę!
— Sam o niej pisałeś do mnie!
— A! dziecinne przypuszczenie! Chciałem ci trochę narobić strachu — mówił śmiejąc się Leon.
— Więc możebym się i ja wstrzymał dni parę, skończyłbyś wszystko i wyruszylibyśmy razem.
— A! nie — ja jestem leniwy... daj mi swobodnie się tu rozpłacić. Przyjadę, przyjadę za dni kilka...
Zbywszy tem Maurycego, chociaż pozostała mu jakaś wątpliwość zawsze, Leon z podwojoną dla niego czułością zaczął go wyprawiać w podróż. Sam mu do wyjazdu pomagał, a że ciągle i o swoim mówił jako o rzeczy postanowionej i pewnej, Maurycy nieprzypuszczający takiego fałszu w nim — uwierzył wreszcie.
Rozstali się bardzo czule, serdecznie. Leon odetchnął i nócąc do domu powrócił.
— Zbyłem się go przecie — rzekł w duchu...
Życie poszło starym trybem znowu; o wyjeździe ani myśli, ani mowy już nie było. Leon coraz częściej i dłużej przesiadywał u swej panny, oswoił się i z położeniem, i z towarzystwem, wśród którego królował; usunął się prawie od wszystkich... znikł z oczu przyjaciół. Gdy się przemykał z daleka, ruszano ramionami, wskazując go sobie.
— Wiesz? patrz! na co ten człowiek zszedł! Słyszałeś?
Maurycy wracając do domu, w drodze miał czas się rozmyślić — obawa mu wróciła o Leona, żałował, że odjechał go i porzucił, znając dobrze słabość jego. W Rakowcach, gdy go żona badać zaczęła, opowiedział jej wszystko i powtórzył zaręczenie Leona.
— Daj Boże, rzekła, aby się to sprawdziło — ja się lękam, zobaczysz, źle będzie.
Maurycy się tłómaczył, że więcej nad to co zrobił, uczynić nie mógł.
Czekano więc. Przed kapitanową i miss Lucy nie powiedziano prawdy całej ze wstydu. Maurycy złożył zwłokę powrotu na zawikłane interesa. Nie dopytywano więcej.
Kilka tygodni upłynęło, przyszedł i list od Leona, żądał pieniężnego zasiłku, tłómacząc się i obwiniając sam, że uległ słabości i przegrał w karty. Malwina była tego zdania, aby go wziąć głodem i zmusić w ten sposób do powrotu. Maurycy rad, że o ożenieniu mowy nie było, sądząc że się to rozchwiało, nie chciał odmówić, napisał tylko nagląc, aby wracał i dał mu małą nauczkę.
I znowu było milczenie dość długie, o Leonie ani słychu. Maurycy niespokojny napisał tym razem do hrabiego, prosząc go, aby się kazał dowiedzieć jak tam rzeczy stoją i co się dzieje z jego bratem. Dość długo na odpowiedź czekać musiał, bo hrabia pisać nie lubił, a gdy raz na list się zebrał, pisał jak dla nieśmiertelności, pracując nad epistołą tak, by mu wstydu przed potomnymi nie uczyniła. Odpowiedź brzmiała, między innemi:
...„Leona nikt tu na bruku warszawskim nie widzi, chyba z daleka. Unika ludzi, i możnaby go posądzić, że wstąpił do nowicyatu, gdyby regularnie nie uczęszczał do Bouquerelle’a, gdzie na ustroniu, w skupieniu ducha, sam jeden pożywa przysmaki... Zresztą nic się nawet o nim dowiedzieć pewnego nie można. O nieszczęsnym projekcie ożenienia nie słychać, i sądzę, że się on rozchwiać musiał, panny by się nim chwaliły... Natomiast donieść wam mogę, o ślubie pani Leonowej z generałem, który odbył się z wielką uroczystością u Ś-go Krzyża. Generał żądał po familii swej, aby była przytomna... Osób było mnóstwo, ekwipaże przepyszne, i sługa wasz figurował między świadkami. Państwo młodzi, z których jedno do tego tytułu wcale już nie ma prawa, po śniadaniu przepysznem na sto kilkadziesiąt osób, wsiedli natychmiast do powozu i udali się miodowe miesiące spędzić pod Italii niebem, wśród wiecznie kwitnących róż, laurów i jaśminów. — Szczęśliwi! Felicya była tak piękna dnia tego, żeby ją Leonardo da Vinci mógł był malować“...
W przypisku dodał hrabia, iż nowych zasągnąwszy imformacyj, mógł uspokoić Maurycego — o małżeństwie Leona nie było ani słychu... ubolewał tylko, że do coraz gorszego przywiązywał się towarzystwa.
Trzy miesiące tak upłynęły, i zapomniano nieco o Leonie, sądząc, że gdy mu się wyczerpią jego zapasy, powróci wreszcie do Rakowiec, gdy dnia jednego stryj Łukasz przybył z Zamoroczan, co się rzadko trafiało, i wprost się udał do Maurycego.
— Cóż to się stało Leonowi? rzekł; słyszałeś, że z jakąś żoną przybył na wieś do majątku i zapewne tam myśli zamieszkać?
— Jak to z żoną? krzyknął Morys — z jaką żoną?
— Albo ja wiem! zawołał stryj; pewnie sobie stosowną dobrał do pary, dosyć, że z żoną jest na wsi.
— Jak dawno?
— Parę tygodni już.
Maurycy aż ręce załamał; przeczuwał, że tą żoną nie mógł być kto inny, tylko nieszczęsna owa Tosia. Stryj wcale o tej historyi nie wiedział, nie mówiono mu o niej, aby go więcej nie jątrzyć przeciw synowcowi. Nie przyznał się Moryś do niczego — i zamilkł.
— Gdyby się po ludzku ożenił — rzekł pan Łukasz — przecieby postąpił jak należy i przywiózł żonę do brata... Zobaczymy co to jest... ale się wielkich rzeczy nie spodziewam. Pochwaliłby się gdyby było z czem... Truteń był i takim zostanie...
Machnął ręką pan Łukasz...
Czekano wieści jakiejś od Leona, lecz znowu upłynęło tygodni kilka, a żadnych nie było; zrezygnował się więc Maurycy i postanowił nie odzywać się ze swej strony, jak gdyby o niczem nie wiedział...
Hrabia tylko doniósł mu lakonicznie z Warszawy: — „Omyliłem się w dyagnozie mojej — Leon istotnie się ożenił, ale zaraz po ślubie z tąd zniknął. Jest to co mógł najlepszego uczynić“.


Nadaremne było oczekiwanie w Rakowcu: od Leona wieść żadna nie nadeszła. Zkądinąd tylko dowiadywał się Maurycy, iż zamieszkał z żoną w majątku, że nie bywali nigdzie, i prowadzili życie zupełnie odosobnione... Miał jeszcze i rachunki i interesa brat, lecz urażony, zobojętniały, nie chciał odnawiać stosunków, miał prawo wymagać, aby się Leon sam poczuł do obowiązków.
Z tamtej strony głuche panowało milczenie... Miesiące upływały tak, i nic się nawet dowiedzieć nie mógł z boku Maurycy. Żona widząc, że wspomnienie brata przykrość mu czyni, unikała go i prosiła innych, aby o nim nie mówili. Starano się go zapomnieć.
U podkomorstwa zawsze bywało osób mnóztwo, nawet ze stron dalszych, i tu właśnie pierwszą bliższą wiadomość o Leonie przypadkiem Maurycy otrzymał. Mieszkający o miedzę od Leona pan Skwarski, odwiedzając krewnych w sąsiedztwie Wierzejek, z nimi razem do podkomorstwa przyjechał. Maurycowstwo byli dnia tego oboje. Nazwisko Czermińskich posłyszawszy, Skwarski się z ciekawością wpatrzył w Morysia, nie rzekł nic, ale po bliższem poznaniu, gdy sami byli, zapytał go.
— Nie weźmiesz mi pan dobrodziej za złe — czy pan Leon, od którego ja mieszkam o miedzę, jest pańskim krewnym, czy tylko imiennikiem?
Moryś odwiódł go na stronę.
— Rodzony mój brat, rzekł — ale nie jesteśmy z nim w stosunkach. Dawno o nim nie miałem żadnej wiadomości. Zobowiązałbyś mnie pan, szczerze i otwarcie mówiąc, co się tam z nim dzieje...
Skwarski, szlachcic starego pokroju, rubaszny, języka nie umiejący utrzymać, popatrzał, głową potrząsł... i w końcu odezwał się:
— Wiele i ja panu o nim powiedzieć nie będę mógł — człowiek i jego życie niezrozumiałe...
Nikt się w sąsiedztwie ani domyślał, ani przeczuwał, że brat pański ma w dawno opuszczonym dworze i majątku zamieszkać. Zdaje mi się, że rządca już się tam był rozposażył jak na dziedzictwie, gdy młodzi państwo spadli nań jak grom z czystego nieba.
Musiał się klnąc nieboraczysko wynosić na folwark, który wcale dla tak wielkiego pana nie przystał... W całem sąsiedztwie gruchnęła ta wiadomość, obudzając ogromną ciekawość... Dwór kawałkami zaczęto restaurować... W parę niedziel po przybyciu do kościoła bardzo świetnym ekwipażem zajechali państwo na nabożeństwo. Widziałem i ja ich... Brat pański mizernie i blado wygląda, żona młoda, przystojna i bardzo rezolutna. Ze wszystkiego widać, że jest — przepraszam pana — pod pantoflem. Jejmość dysponuje sługom, na nią lokaje patrzą, ona posyła męża, daje znak kiedy jechać... Wygląda ładnie i śmiała, raźna kobieta...
Nigdzie nie bywają — w domu ma być życie wygodne i z pańska, ale sama pani we wszystko wchodzi, zajmuje się najmniejszemi rzeczami, i pod pozorem, że mąż słabowity, podobno rządy majątku wzięła w ręce...
Niewiele więcej mógł się dowiedzieć od pana Skwarskiego Maurycy, ale uprosił go, ażeby, jeśliby się bliżej dowiedział o bracie, doniósł mu to przez podkomorzego. Skwarski przyrzekł. Nie taił przed nim Maurycy dawnych, smutnych stosunków, które i o teraźniejszość niepokój obudzały — powiedział mu o pochodzeniu tej żony miejskiem... a bardzo nieobiecującem. Skwarski bolał nad tem... rozeszli się poprzyjaźniwszy...
Od ożenienia Leona przeszło tak lat dwa, bez oznaki życia, bez wiadomości. Maurycy musiał sobie powiedzieć, że się go wyrzeczono, i że on wyrzec się był powinien też brata, który unikał wszelkich z nim stosunków... przypadkowo dowiedział się przez krewnych Skwarskiego, iż Leon miał córkę, i że kilka osób w sąsiedztwie poznało młodą panię, która, acz trochę się im dziwną wydawała, zbyt może śmiała i pewna siebie, ale jej nic zarzucić nie było można, chyba despotyzm, jaki nad mężem wywierała. Wedle powieści sąsiadów nieźle być miało panu Leonowi w domu, lecz woli nie miał, słuchać musiał żony i bez niej nic począć nie miał prawa.
Dziwiono się, że majątek i interesa wziąwszy w ruinie, młoda pani, która ani o jednem ani o drugiem pojęcia żadnego nie miała, z obojgiem potrafiła dać rady... Nie spuszczając się wcale na męża, sama się dowiadywała, rozporządzała, radziła, pan Leon tylko podpisywał. Utrzymywano, że trochę ładu nawet zaprowadzić potrafiła.
Maurycy tym wszystkim wiadomościom wcale wiary dać nie chciał, śmiał się. Zdało mu się, że z przyjaźni dla młodej pani łudzili się i komponowali na jej rachunek. Dziewczyna takiego pochodzenia, wychowania, nawyknień, nie mogła przecież nagle tak się do nowego wdrożyć życia, ażeby nad niem zapanowała. I on i Malwina, której powtórzył te plotki, śmieli się z tego. Jednakże, znając stan interesów Leona zrozpaczony, wydziwić się nie mógł Maurycy, jak on radę sobie dawał.
W następnym roku przybył znowu pan Skwarski i sam przyjechał do Rakowiec.
Przyjął go otwartemi rękami Moryś.
— Przynajmniej od pana — zawołał — coś pewnego się dowiem o bracie!
— Chyba o bratowej! odparł Skwarski, bo o panu Leonie, który fajkę paląc po całych dniach kabałę ciągnie, niewielebym mógł opowiedzieć. Biedak, zdaje się, słabego zdrowia, niczem się zajmować nie może... siedzi w domu spokojnie, żona tam wszystkiem.
Maurycy słuchał zdziwiony.
— Wcale sobie kobiecina nieźle rady daje — mówił dalej gość. Wymogła na mężu, że w roku przeszłym dwa odleglejsze folwarki sprzedał i wziął wcale dobrą cenę. To pomogło do opłacenia długów naglących, a zostały jeszcze dobra zaokrąglone i w dobrej glebie... jest z czego żyć... będzie z czego dzieci wychować...
— Ileż ich tam jest?
— Dwie córeczki — rzekł Skwarski...
Maurycy słuchał, ledwie mogąc uszom uwierzyć.
— Widziałeś pan tę panię?
— Widuję ją, byłem parę razy u nich...
— Jakże się panu wydała?
— A cóż? nie ma nic tak bardzo rażącego, trochę męzkie ma obejście, śmiała, ale rozsądna i energiczna. W towarzystwie wesoła, na panią choruje trochę, lubiałaby wystąpić gdyby było z czego... o godność swą dbała... Trzyma się młodo i bardzo przystojna. To wszystko co panu powiedzieć mogę...
— A w domu? spytał Maurycy...
— Wcale przyzwoicie... Zdaje się, że dużo sprzętu musieli z sobą przywieźć z Warszawy. Mówią, że ład wielki i rygor, bo choć kobieta młoda, ale rady z ludźmi sobie dać umie...
— Jakżeś pan znalazł Leona?
— Dobry jakiś człek... ale on tam niewiele znaczy. Żona go pielęgnuje i razem rozporządza nim... Nawet w jedzeniu i piciu uważałem, iż się musi do jej woli stosować...
Szczegóły, jakich udzielił Skwarski, potwierdzały to, co Maurycy słyszał zkądinąd. Podziwienie rosło i ciekawość razem; takiej zmiany i obrotu, nawet w najszczęśliwszym razie spodziewać się nie było podobna...
Płynęły lata od ożenienia, szósty już był w biegu, stosunki dawno za zerwane się uważały... Maurycy miał na bracie należności, o które się upominać nie myślał. Jedna tylko summa niewielka spłacona, i na jego imię przelana, urzędownie ciężyła na majątku... O tej Moryś zapomniał był zupełnie, gdy z jednej poczty list odebrał, nieznaną ręką zaadresowany.
Zaczynał się on od staroświeckiego: „Wielmożny mości dobrodzieju!“ Z podpisu poznał, że był od bratowej, która się bardzo pompatycznie podpisała „Antonina z Madrukiewiczów Czermińska.“
W liście tym, niby z powodu słabości męża, który sam zgłosić się nie mógł, pisanym przez żonę, upraszał pan Leon, aby summę ciężącą na majątku mógł skwitować pan Maurycy, a przyjął na nią oblig prosty z pewnym odleglejszym terminem. Pan Leon potrzebował oczyścić swą hypotekę — zapewne dla zaciągnięcia długu bankowego...
List był pisany dosyć poprawnie, i nie zawierał nic oprócz interesu, pani z Madrukiewiczów podpisała się „najniższą sługą.“ Przechodził on z rąk do rąk, czytano go i kommentowano; Maurycy nie taił się, że bądź co bądź, ciekawy był widzieć braterskie gospodarstwo, nieszczęśliwego brata — a nadewszystko bratową. Mógł wybornie zajechać do Skwarskich i ztamtąd wpaść do Leona. Ta kobieta, po której się płochości tylko spodziewano, a która wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, takich dokazywała cudów, warta była widzenia przecie. Mówiono za i przeciw — radzono i odradzano, Maurycy był trochę uparty, trochę mu brata żal było — odpisał grzecznie, iż sam wkrótce mając być w tamtych stronach, osobiście interes załatwi.
Jakoż wybrał się następnego tygodnia do Skwarskich. Majątek niegdyś ojcowski najodleglejszy, ale jeden z najlepszych, był mu dawniej znany, bo parę razy go tam stary Czermiński posyłał. Skwarscy przyjęli gościa tak, jak u nas się on przyjmuje prawie wszędzie, sercem i rękami otwartemi. Nazajutrz Maurycy, nie bez wzruszenia pewnego, około południa ruszył do brata... Wjechawszy od granicy do majątku, rozpatrywał się tu okiem znawcy. Gospodarstwo nie było bardzo postępowe, ale w wielkim porządku. Budowle w folwarkach przynajmniej poprawione i dosyć pokaźne... Dwór z dala przedstawiał się czysto i nie bez pewnej pretensyi. Dodano mu ganek z kolumnami, uczepiony z gustem niewielkim, ale z daleka nadający wspanialszą fizyognomię.
Kolumny te pobielone od drogi, którą się dojeżdżało, łudziły obiecując więcej niż za niemi było. Inne też budowy miały podorabiane twarze, i w odległości oznajmowały rezydencyę zamożną. Stare drzewa przysłaniały boki i niedozwalały się rozpatrzyć co się tam działo we wnętrzu.
Gdy powóz stanął przed gankiem, wyszedł naprzeciw służący w liberyi niewykwintnej, z herbowemi guzikami, na gościa spotkanie... Maurycy nim mu mógł powiedzieć kto jest, dostrzegł przez szybę bladą twarz brata, dobrze zestarzałego... Poznał go i Leon, w chwilę potem wyszedł żywo przeciw niemu...
Był to ten sam Leoś, tylko trochę otylszy niż przedtem, bledszy, łysy, z kilku zmarszczkami około ust i ociężałością wyraźniejszą teraz... Przywitali się milcząco, ale serdecznie — zapomniały się winy, bole, urazy, zabiły serca — spojrzeli sobie w oczy...
— Postarzałeś i ty! rzekł Leon... ale ja...
— Oba równie — dodał Maurycy.
Za ręce się tak prowadząc, weszli do saloniku, w którym nie było nikogo, urządzonego wykwintnie, błyszcząco, pokaźnie, zbyt zastawionego przedmiotami nierównej wartości i smaku. Dawniej Leon by był śmiał się z podobnego umeblowania... nieharmonijnego, zbyt jaskrawego... w którem istotnie kosztowne resztki dawne kłóciły się z nowemi wstawkami. Maurycy poznał tu wspaniałe firanki z pokojów brata i obok do barwy tej dobrane lżejsze draperye, domorosłe... Toż samo było ze sprzętami. Fortepian niegdyś kupiony w prezencie dla Tosi, przywiozła z sobą Czermińska...
Bolesny uśmieszek przelatywał po ustach Leona.
— Widzisz, rzekł cicho — nie zginąłem, żyję... Mam dobrą żonę... wierz mi, przekonasz się... Kiedyś mi ty mówiłeś, że brylantów na śmiecisku szukać nie trzeba — otóż, szczególnym trafem... ja taki znalazłem.
Maurycy milczał.
Z za drzwi w głąb prowadzących szelest sukni kobiecej słychać było, zbliżał się on, jakby trwożnie. Leon zwrócił oczy w tę stronę. Właśnie wchodziła w jedwabnym czarnym szlafroku młoda i świeża kobieta, pięknego wzrostu i twarzy, której zbywało może na dynstynkcyi, ale zdrowiem kwitła i oczy jej patrzały śmiało a rozkazująco...
Obok Leona prawie męzką się wydawała... Poznać było łatwo, że ona tu jest panią... Miała i pewny wdzięk niewieści, naturalny obok wyrazu siły, lecz ten ginął pochłonięty znamionami energii. Ruchy były żywe, niezbyt zręczne, choć się starały być niemi... Nie była to kobieta salonowa, lecz przesadzona roślina, która żwawo rosła na obcym gruncie, nie troszcząc się o to, że ją otaczają wykwintniejsze kwiaty... Jak twarzyczka, w której więcej było kolorytu niż rysunku, tak i strój i to co do niego należało więcej miało pokaźności niż smaku — ale nie raziło zbytnio...
Wchodząc do pokoju, zarumieniła się mocno, spojrzała, domyśliła się kto przybył i stanęła jak niepewna przyjęcia, czekając na hasło...
— Moja żona — mój brat... rzekł Leon głosem, w którym czuć było mocne wzruszenie. Proszę cię, Morysiu, bądź dla niej bratem, jak byłeś dla mnie, bo zasługuje na to... Dała mi więcej szczęścia, niżelim się mógł w życiu spodziewać...
Jakby na potwierdzenie tych słów, z wielkim szumem i piosnką na ustach, z laską ogromną w ręku, wpadła w tej chwili pięcioletnia dziewczynka, z główką, na której jeszcze sterczały nieporozwiązywane paletoty... Matka zobaczywszy to, dała jej znak, i dziecko znikło poskakując. Ten epizod dał czas pani Leonowej do namysłu nad odpowiedzią. Odezwała się śmiało, głosem silnym i harmonijnym:
— Bardzośmy wdzięczni wam... bardzo, ja szczególniej, bo mój to list, przyznaję się, bez wiedzy męża pisany, wywołał te szczęśliwe odwiedziny.
Pierwsze lody były skruszone... bracia usiedli... Tosia się wytłómaczyła, że musi pójść do dzieci, i że zaraz powraca. Z dala w istocie słychać było głosy dziecinne... i śmiech pomieszany z płaczem...
— Widzisz Maurycy — odezwał się Leon — mam żonę, jakiej potrzebowałem. Komisarz z niej, ekonom, sekretarz i gospodyni... Nie uwierzysz, jak się zna na kuchni. Ty wiesz, że ja zawsze jeść lubiłem... nie mamy zbyt doskonałego kucharza, a zobaczysz jak jemy... Sto razy lepiej i zdrowiej niż w najwykwintniejszej restauracyi... Słowem — to kobieta do wszystkiego... a ja... mogę odpoczywać, bo gdybym chciał, nic mi robić nie daje... Ale zdrowie mi też nie służy...
Wzajemnie się dopytując o rodzinę, o Rakowce, o dzieci, Leon zabawiał brata, ożywił się, poweselał... Widać było że przeszłość którą starannie mijać i obchodzić musiał, przykrem mu była wspomnieniem, że rad był o niej zapomnieć. Moryś też jej nie tykał.
Pani Leonowa wróciła po chwili — za nią wnoszono śniadanie...
Służba była staranna, w domu nie zbywało na niczem, a pani dbała widać o to mocno, aby dom się z dostatkiem popisał, może większym niż był w istocie. Maurycy jeszcze onieśmielał ją, mówiła mało, patrzała nań, obawiała się go może... Pani sąsiedzi mniej wiedzieli o jej pochodzeniu — bratu ono nie było tajemnicą — miała tę słabość, że się go wstydziła.
Wspomniano coś o muzyce. Maurycy widząc fortepian, odezwał się, iż słyszał, że jest muzykalną.
— A! to tam kiedyś było — śmiejąc się podchwyciła Leonowa. Gdziebym ja tam dziś czas na to miała! Gospodarstwo, dzieci, Leon, interesa, ledwie mogę tchnąć. Nie pamiętam kiedym tknęła fortepian — i nawet mi po nim nie tęskno.
I żwawo ciągnęła dalej:
— Gdyśmy tu przybyli, ja — dziecko, niedoświadczona, nierozumiejąca nic — tu ruina, pustka... nieład, choć płacz — Leon chory i znękany... Musiałam zgadywać, próbować i rzucać się na oślep. Ludzie oszukiwali, ja obca wszystkiemu! rozpacz! Nikogo się poradzić... Musiałam z rozpaczy wziąć się do roboty...
Omyłek było wiele... w końcu — nie święci garnki lepią — ot — poszło jakoś, połatało się i żyjemy...
Westchnęła.
— Dostatków wielkich nie ma — lecz Leon się nie poskarży, ażebym go głodem morzyła, a temu pieszczoszkowi trudno dogodzić było.
Pogroziła na nosie, śmiał się Leon.
— Dałem jej plenipotencyę do wszystkiego, rzekł, — z wyjątkiem kuchni i piwnicy... Tu mój kierunek zwierzchni musi przyjmować...
Uśmiechnęła się z politowaniem niemal pani Leonowa...
Śniadanie świadczyło, iż o pożywieniu staranie miano. Pani się chwaliła pasztetem strasburskim szczególniej, który miał być robiony w domu. Skosztował go Maurycy, a Leon, mimo uwag żony, iż może mu zaszkodzić, korzystając z dywersyi przez brata uczynionej — pożył go w całości.
Pod koniec śniadania, dziewczę, które wybiegło było w papilotach, wróciło teraz z głową w puklach jasnych, prowadząc za rękę, zamiast lalki, młodszą siostrzyczkę, podobną do siebie, w złym humorze, z kułaczkiem przy jednem oku...
To były pierwsze wrażenia, jakie tu spotkały Maurycego... Na pozór było to tak szczęśliwem, że z trwogą pewną lękał się głębiej sięgnąć okiem w dom ten i życie, aby tam nie znalazł czegoś, coby go rozczarowało i zasmuciło. Po wierzchu nic takiego nie dostrzegał — wolał się łudzić niż badać. Nie wierzył prawie oczom i szczęściu temu...
Ku wieczorowi, nie mówiąc nawet o tym interesie, dla którego przybył, Maurycy chciał do Skwarskich powracać na noc, ale Leon go zatrzymał...
— Nie puszczę, rzekł do niego — poszlemy po twoje rzeczy — nie godzi się, abyś pod obcym nocował dachem... Przykroby to nam było.
Pani także prosić zaczęła, Maurycy został — pokój już dla niego wcześnie przygotowano.
Gdy Leon na chwilę się oddalił, żona jego przyszła, onieśmielona, do brata.
— Już się chyba przyznam, rzekła, że ten list w interesie napisałam nie dla interesu. Leon tęsknił, odezwać się nie śmiał — musiałam użyć tego fortelu, spodziewając się odnowić stosunki — ściągnąć albo list... lub słowo...
Mój mąż winien wam wiele, ja to wiem najlepiej... ciężyło mu, że nawet dziękować nie mógł...
Przerwał kilku słowami Maurycy... Bratowa nie czarowała go wcale, był przeciw niej mocno uprzedzony; lękał się wszystko widzieć zawczasu zbyt jasno. Jednakże to, co tu znalazł, powoli go z nią przejednywało.
Jakimś dziwnym trafem, dziewczę z tego warszawskiego bruku, na którym przy siostrze nic oprócz lekkomyślności nauczyć się nie mogło, postawione w położeniu nowem, przez miłość własną, chcąc mu sprostać — wydołało zadaniu nad siły... Czy nic w niej z przeszłości nie pozostało, nawet żalu po niej? tego się Maurycy domyślić nie umiał.
Gdy potem z Leonem poszli wieczorem na poufną rozmowę, on sam dotknął stosunków swej żony ze światem, którego wpływu Maurycy się lękał. Od niego się dowiedział, że panna Ida w rok po wydaniu siostry, sama też zawarła śluby małżeńskie z wysokiej rangi wojskowym, i z nim wyjechała daleko. Siostry pisywały do siebie, ale się spotkać nie było nadziei. Rodziny dalszej nie miały. Z tej strony więc mogli być spokojni...
W charakterze Leona tyle tylko dopatrzył Maurycy zmiany, iż znużenie i lat kilka, jeszcze go leniwszym uczyniły, — było mu dobrze, nic więcej nie pragnął. W karty mu żona grać nie pozwalała, musiał się więc zabawiać kabałą, którą przez pół dnia na różny sposób układał. Talię kart miał zawsze w kieszeni.
Widok Maurycego naturalnie obudził wspomnienia przeszłości... świetniejszego życia, marzeń, pięknej Felicyi, pałacu owego i lat spędzonych wesoło. Leon mówił o tem uśmiechając się jeszcze, lecz nie okazywał najmniejszej ochoty do zmiany tego trybu życia, do jakiego nawykł.
— Postarzałem, rzekł — potrzebuję spokoju przedewszystkiem i ciepłego kąta...
Na wspomnienie Felicyi westchnął. Wiedzieli obaj, że pani generałowa, powróciwszy z wycieczki do Włoch, świetny dom prowadziła w Warszawie. Generał opowiadał się sam najszczęśliwszym z ludzi pod słońcem... a żony nie nazywał inaczej, tylko aniołem. Dom trzymali otwarty, gości w nim bywało mnóztwo, młoda pani bawiła się z zupełną swobodą, bo mąż wiedział bardzo dobrze, że jej nadużyć nie mogła, a czuł, że młodość ma swe prawa. Marszałkowa była w uwielbieniu dla zięcia, zowiąc go wzorem mężów... W istocie rzadko się na świecie trafia taka wiara ślepa i taka miłość bałwochwalcza, jaką generał okazywał dla żony. Na jej rozkazy było wszystko... a ucałowanie małego paluszka lewej ręki nagrodą za ofiary najwyższą. Wszyscy, którzy mieli zręczność oglądania pani generałowej, godzili się na to, iż cudownie rozkwitała jeszcze i coraz się stawała piękniejszą.
Nie można tego było powiedzieć o marszałkowej, która długo bronią najcudowniejszych kosmetyków walcząc z niezwyciężonym zębem czasu, w ostatku uznała się pokonaną, i zdecydowała być poważną matroną. Nosiła gładko przyczesane włosy siwe, z któremi jej było do twarzy; stała się pobożną i surową w pewnych względach, chociaż wiele ustępstw czyniła z tych zasad i okazywała wyrozumiałość dla osób wyższych sfer... mających przywileje stanu...
Hrabia Teofil, jako przyjaciel domu, w łaskach wielkich u generała, był gościem częstym — lecz sama pani okazywała mu zaledwie zimną grzeczność. W istocie zestarzał był, płeć miał ciemną i rumianą do zbytku, a język złośliwy. Marszałkowa chciała go koniecznie ożenić i starała się pilnie o wynalezienie mu osoby młodej i przystojnej ze świata finansowego — osoba ta jednakże dała hrabiemu harbuza, który go zraził na zawsze od wszelkich w tym rodzaju zabiegów.
Postanowił zostać kawalerem, nie bez myśli może — doczekania kiedyś śmierci generała... Była to rachuba ze wszech miar fałszywa, lecz osładzała niedolę.
Starego księcia od lat już dwóch opłakano... Zdrowie jego coraz było gorsze, a uporczywe zaprzeczanie oczywistej podagrze i niepowściągliwość u stołu, zgon mu przyśpieszyły. W końcu kurował się sam medykamentami z gazet i anonsów czerpanemi. Każdy taki lek cudowny w początkach w istocie zdawał się działać bardzo pomyślnie — ale to nie trwało. Zdrowie w ogóle było gorsze coraz, podagra znudzona tem, że jej w nogach praw bytu nie przyznawano, poszła jednego dnia do żołądka, i pomściła się za niedowiarstwo na księciu. M. François, który do zgonu był przy starym, dostał na wsi chleb łaskawy...
O baronie Michelisie nikt nic nie wiedział — znikł pono przenosząc się na szerszą scenę — i mówiono, że się miał w Berlinie świetnie bardzo ożenić.
Bracia nawzajem udzielając sobie tych wieści, wspomnieli o Malborzyńskim, o którym Leon pragnął się dowiedzieć... W Holmanowie puszczonym dzierżawą już go od dwóch lat nie było. Marszałkowa zmuszona została rozstać się z faworytem, który jej interesa w końcu doprowadził do takiego stanu, iż generał ledwie majątek uratował... Malborzyński nadaremnie przyjeżdżał do Warszawy tłómaczyć się, chcąc dawne stanowisko odzyskać. Doświadczył tu takiej niewdzięczności, że go nawet nie przyjęto i do marszałkowej nie dopuszczono.
Wróciwszy na wieś, pan Aleksy ożenił się z wdową, właścicielką niewielkiej wsi w sąsiedztwie, która zawsze mile go widziała, ale z którą dawniej wiekuistych ślubów zawierać nie chciał. Teraz, mimo jej trojga dzieci — zmuszony był przykrem swem położeniem prosić o rękę, która mu została oddana. Mówiono, iż dawniej zawsze wesołego i wyelegantowanego, pięknemi jeżdżącego końmi Malborzyńskiego, ledwie poznać było można po ożenieniu, tak się opuścił.
Kilka dni zabawił Maurycy u brata... z blizka przypatrując się jego życiu i poznając lepiej żonę — w której nie odkrył nic, coby mu o niej powzięte dobre mniemanie zachwiało. Leon kochał ją, ale równie się i obawiał — z dwojga tego nawet niewiadomo co przeważało, miłość czy trwoga... Pomiędzy niemi czułości wielkich nie było; ale Tosia czuwała nad tem, aby życie nie ciężyło mężowi i dom mu starczył, karmiła go jak lubił, gderała gdy przewinił — nie pytała o nic, rządząc się jak się jej podobało. Oddawano jej sprawiedliwość, iż o najmniejszą płochość, o cień nawet jej nie mogła być posądzona. Przywiązana do dzieci, z niemi była jak z mężem — w potrzebie surową, a zawsze panią.
Gdy Maurycy wrócił do Rakowiec — i opowiedział żonie o wszystkiem co widział i słyszał u brata, Malwina po namyśle objawiła życzenie poznania bratowej. Wahano się z tem. Podkomorzyna milczała, ale była trochę przeciwną, podkomorzy neutralnym, Maurycy żonę popierał, i na wiosnę wybrali się do Leonowstwa...
Dwie kobiety z zupełnie różnych dwóch światów, choć się może mniej w innych rzeczach rozumiały, gdy przyszło mówić o dzieciach, były z sobą w doskonałej zgodzie... Malwina daleko mniej była dumną i skromniejszą od warszawskiej mieszczanki, która mężowskie szlachectwo nosiła ciągle na sobie, nigdy o niem nie zapominając. Gdy potem Leonowstwo nawzajem przybyli do Rakowiec, i pojechali do Wierzejek, — nie mogła się wydziwić Tosia demokratycznej prostocie domu podkomorstwa, która ją niemal zgorszyła... Bez guzików herbowych nie mogła żyć, herby haftowała na poduszkach, miała je wszędzie pani Leonowa, gdy u Maurycego wcale o nich słychać nie było.
W czasie bytności obojga Leonowstwa w Rakowcach, przybył i stary stryj Łukasz, przez ciekawość, aby poznać tę — jejmościankę, jak ją nazywał. Leona i teraz nie lubił, ale go już znosił.
— Przynajmniej po bożemu żyć zaczął, więc choć niewiele wart zawsze — Bóg tam z nim — mówił pan Łukasz...
Stryj ten w siermiężce i butach kozłowych, nie podobał się Tosi, patrzała na niego z podziwieniem i wstrętem. Przeciwnie on, gdy ją poznał bliżej, wielkim się stał wielbicielem.
— Ten człowiek, jak Boga kocham, rzekł, takiej żony był niewart... To baba co się zowie... Prawda, że go pod pantoflem trzyma, ale gdzież takiego trutnia posadzić? Niech Panu Bogu dziękuje, że ma z jej łaski ciepły kąt...
Przez cały czas swojego pobytu, pan Łukasz nie zagadał nawet do Leona, z żoną zaś jego aż do znużenia jej wiódł rozmowy, które ją niezbyt bawiły...
Gdy nareszcie po dniach kilku miał powracać stary do Zamoroczan, i już się siadać na wózek zbierał, w dziedzińcu się spotkał z podkomorzym.
— A co, acindziej uciekasz? spytał p. Czesław.
— Czas... trzeba do lasu się schować znowu — rzekł p. Łukasz — a co ja tu z wami będę robił? Com chciał tom widział, słyszał... dosyć...
— A cożeś zobaczył i czego się dowiedziałeś? śmiejąc się dodał podkomorzy.
— Wiesz acindziej co? Oto tej wielkiej jednej prawdy: że u nas gdyby nie baby, tobyśmy przepadli!...
Krasicki mówił:
„My rządzim światem, a nami kobiety!“
My, mości dobrodzieju, niczem nie rządzimy już, a gdyby one nami nie chciały rządzić, z kretesembyśmy przepadli. Patrz pan, mój dobrodzieju! Hę? Coby było z Maurycego gdyby nie Malwina, a na coby zszedł ten gagatek, gdyby prosta dziewczyna za czuprynę go nie chwyciła...?
Rozśmiał się podkomorzy.
— Może acindziej masz słuszność. Niemcy się z nas śmieją, że u nas kobiety rządzą — a ja powiadam, lepiej one, niż gdyby ładu nie było... Hę?
Obrócił się — p. Łukasza już nie było. Siadł na swą kałamaszkę i odjechał nie żegnając się.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być precz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.