Złotowłosy sfinks/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosy sfinks |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kira spędziła noc niespokojnie. Silnie zdenerwowana, wstała rano. Turski nie dał znaku życia. Wytłumaczyć sobie nie mogła, co to znaczy.
— Czyżby Traub miał rację?
Kto mówił prawdę — przeklęty baron, czy też jej „małżonek“. Czy Turski w rzeczy samej, zdobył kompromitujące Trauba dowody, czy też w przystępie rozpaczy rzucał niepoczytalne pogróżki? Czemuż się nie zjawiał, gdy sama go prosiła, żeby przybył, a przedtem wciąż telefonował i nadsyłał listy.
Chmura zasępiła czoło Kiry. Przedwczesna była jej radość.
Ale, jeszcze nie straciła nadziei. Może Turski późno do domu powrócił i teraz nadejdzie. Niecierpliwie krążyła po pokojach, nie zaglądając nawet do dziadka i raz po raz wyzierając przez okno.
Na dworze był wyjątkowo piękny dzień, bzy kwitnące przed pałacykiem Ostrogskich roztaczały woń odurzającą, dobiegał wesoły świergot ptasząt, a w Kirę biły potoki słońca i ciepłego, czerwcowego powietrza.
Lecz, smutek nie opuszczał jej twarzyczki. Turski nie przybywał, telefon milczał, niczem zaklęty. Nie skłamał Traub. Stefek nie posiadał żadnych dowodów, a ona nadal, pozostanie pastwą tego lichwiarza.
Nareszcie, gdy zbliżało się południe, postanowiła uczynić ostatnią próbę, by wyświetlić sytuację.
Uda się na Wspólną...
Bez namysłu naciągnęła na głowę kapelusik i po chwili już biegła w stronę swego dawnego mieszkanka. Nawet nie wsiadła do taksówki, chcąc szybką przechadzką uspokoić wzburzone nerwy.
Na Wspólnej oczekiwała ją nowa niespodzianka.
Dozorca, który wczoraj odpowiadał trochę żartobliwie pani „która uciekła od pana“, dziś miał zafrasowaną minę.
— Pan Turski — oświadczył — jak wczoraj wyszedł popołudniu, jeszcze nie wrócił. Sam nie wiem co to znaczy... Taki solidny pan! Nigdy nie przepadał, zawsze wracał na noc...
Oczy Kiry stały się olbrzymie ze zdziwienia. Teraz miała rozwiązanie zagadki.
— Nie wrócił?
— Nie! Pani list leży cięgiem u mnie nietknięty! A i różne inne państwo dopytuje się o pana Turskiego! — wspominał pewnie o lokaju Trauba, który z polecenia „barona“ czynił „dyskretny“ wywiad. Nawet niespokojny jestem! Może przydarzyło mu się jakie nieszczęście? A taki dobry był pan...
Kira wiodła roztargnionym wzrokiem po rachitycznych drzewkach, zdobiących środek podwórza.
— Rzeczywiście! — szepnęła — Zagadkowe...
Postała jeszcze chwilę w zadumie, poczem skinąwszy główką dozorcy, powoli poczęła się oddalać. Nie wzruszyły jej nawet słowa domowego cerbera, który podjąwszy na nowo przerwaną pracę podnoszenia tumanów kurzu przy pomocy miotły, niby sobie pod nosem, ale wcale wyraźnie mruczał:
— Wszystko bez te babskie humory i latanki... Teraz to ci cięgiem tu gania, a przedtem to po nocy nawet w domu usiedzieć nie mogła! Nic jenszego, tylko z żalu w Wiśle się utopił, biedaczek! A frajer ci był! Ja tobym tak moją Magdę sprał, że odrazu odechciałoby się jej spacerów! Takie prawo, że baba ma się słuchać męża!
Główka Kiry była zaprzątnięta zgoła czem innem, a jej serduszko ścisnęło złe przeczucie.
— Co się stało ze Stefkiem?
Zbyt dobrze poznała swego małżonka, by nie być pewną, iż nie zahulał się i nie „przepadł“ na parodniową „zabawę“. Było to wykluczone, a Turski na podobne eskapady za solidny.
Więc...
Pod wpływem dziwnej intuicji, w jej myślach poczęło się rodzić straszliwe przypuszczenie.
— A jeśli Turski w rzeczy samej, jakimś dziwnym trafem zdobył dokumenty kompromitujące Trauba i baron postarał się, aby usunąć go ze swej drogi? Toć ta cała nieobecność, była nienaturalna, a po Traubie wszystkiego można było spodziewać. Przecież tkwił jeszcze w jej pamięci, ten zaiste szatański wyraz twarzy Trauba, gdy wczoraj wspominał o Turskim i jego rewelacjach?
Kira nie wahała się dłużej! Pójdzie wprost do Trauba i szczerze się z nim rozmówi. Powie mu, że w związku z otrzymanym wczoraj listem, zniknięcie Turskiego wydaje się jej więcej, niż podejrzane. Jeżeli Turski się nie odnajdzie, złoży natychmiast u władz odpowiednią skargę. Bądź co bądź przysługuje jej do tego prawo. Jest jego oficjalną żoną.
Nie szła, lecz biegła teraz w stronę ulicy Szopena.
A gdy się tam znalazła, już zdala uderzył ją pewien szczegół.
— Cóż to znaczy? — pomyślała.
Zdala, przed kamienicą, w której zamieszkiwał Traub, gromadziły się tłumy przechodniów, rozprawiających o czemś z ożywieniem. Stała tam karetka pogotowia, pełno było policjantów, usuwających z pobliża domu zbyt natrętnych gapiów. Zapewne w kamienicy tej zaszedł niezwykły wypadek, lecz czy miał on związek z Traubem?
Podeszła bliżej.
— Co się stało? — zapytała jakiegoś wyrostka, który wsadziwszy ręce w kieszenie, z brzegu chodnika obserwował tę niezrozumiałą dla niej scenę.
— O, tu był cały napad! — począł wyjaśniać uprzejmie. — Na barona, co mieszka pod 30! Chcieli mu zabrać dużo forsy, ale on zabił włamywacza! Zabił na miejscu! Widzi pani karetkę Pogotowia? Zaraz go będą wynosili.
— Napadnięto Trauba?
— Trauba? Zdaje się, ten baron tak się nazywa!
Kira nie pojmowała już teraz nic. W każdym razie złą porę wybrała na swe odwiedziny. Obecnie nie można było marzyć nawet o przedostaniu się do Trauba, a tembardziej o poważniejszej rozmowie z nim.
Nie była ciekawa widoku „wyniesienia zwłok zabitego bandyty“. Zawróciła więc i powoli poczęła się oddalać, rozmyślając, co ten cały napad na Trauba miał oznaczać i o ile lepiej stałoby się dla niej, gdyby miast przestępcy, odwrotnie, właśnie Traub poniósł z jego ręki śmierć na miejscu.
Szła z pochyloną główką. Wtem drgnęła. Ktoś niespodzianie dotknął jej ramienia.
— Czego pani sobie życzy?
Przed nią stała młoda, elegancko ubrana kobieta, o nieco pospolitym wyrazie twarzy.
Twarz, czerwoną od łez, starannie zasłaniała chusteczką i widać było, że tłumi siłą głośne łkanie.
Kira nie znała jej wcale. To też ze zdziwieniem powtórzyła:
— Czem mogę pani służyć? Pani płacze?
— Zabił go! Zabił Kowalca ten łotr! — szeptała. — Wciągnął go umyślnie w zasadzkę...
— Kto zabił? Baron Traub jakiegoś przestępcę? Czy pani jest jego krewną? — coraz większe zdumienie ogarniało Kirę, czemu ta nieznajoma jej właśnie czyni podobne zwierzenia. — Pani do mnie się zwraca?
Nieznajoma mówiła gorączkowo.
— Bo pani jest hrabianką Kirą! Dobrze znam panią z widzenia... Wszystko łączy się, jedno z drugiem... Wielkie niebezpieczeństwo grozi panu Turskiemu... Chcę go ratować...
— Niebezpieczeństwo? Turskiemu? Pani chce go ratować?
— Tak... tak... Siadajmy jaknajprędzej do samochodu! Niema chwili do stracenia! Zresztą lepiej, żeby nie widziano nas razem!
Wskazywała ręką na najbliższą taksówkę. Lecz Kira zawahała się. Zbyt dziwną wydała się jej ta cała przygoda.
— Jakie niebezpieczeństwo grozi Turskiemu? Może to pani zaraz wyjaśni? Poco mam jechać z panią? Dokąd pani chce mnie zawieźć?
Tamta nagliła.
— Proszę mieć do mnie zaufanie! Przecież to podobno pani mąż! Zresztą, w tę całą historję wpadł przez panią! Wszystko opowiem, po drodze. Siadajmy...
Ostatnie słowa nieznajomej przekonały Kirę. Istotnie znała szczegóły jej życia. Może naprawdę chciała dopomóc. A wyznanie, że Turski znajduje się w niebezpieczeństwie, tylko potwierdziło jej poprzednie przypuszczenia.
— Dobrze! Pojadę z panią! — oświadczyła. — Lecz jeśli pani i nadal będzie dawała takie mgliste wyjaśnienia, zatrzymam taksówkę i wysiądę...
— Nie... nie... — wyszeptała nieznajoma, zajmując wślad za Kirą miejsce w taksówce. — Udamy się na Pragę... — rzuciła szoferowi adres.
Samochód ruszył. Chwilę zaległo milczenie. Nieznajoma zaczęła łkać.
— Niechże się pani uspokoi! — łagodnie wyrzekła Kira. — I wyzna mi wszystko! Więc ten człowiek, którego zabił Traub był krewnym pani? Jakiż to ma związek z Turskim?
Spojrzała jakoś nieśmiało na Kirę.
— Był moim mężem! — odrzekła cicho. — Nazywał się Kowalec! A jaki związek?... — tu zatrzymała się kilka sekund, jakby ta spowiedź z trudem przeciskała się przez gardło. — Traub go wynajął, żeby odebrać panu Turskiemu papiery... Chciał, żeby Michał go unieszkodliwił.. A później, gdy te papiery zdobył, zabił niebezpiecznego świadka... O Boże! — wybuchnęła znów głośnym płaczem. — Jak zostałam ukarana! Jakam ja nieszczęśliwa!
Kira, choć nie znała jeszcze całej prawdy, mimowoli stłumiła odruch wstrętu.. Więc to była spólniczka, czy też żona, a raczej wdowa po człowieku, który miał za zadanie „unieszkodliwić“ Stefka. Nie dała nic poznać po sobie. Zbyt cenne informacje padały z ust nieznajomej.
— Jakie papiery? — delikatnie badała, przypominając sobie niektóre ustępy z otrzymanego wczoraj od „małżonka“ listu.
— Muszę zacząć od początku — wymówiła znacznie spokojniej — żeby pani zrozumiała. Chcę, żeby pani wiedziała wszystko! Bo, co się ze mną stanie za chwilę, nie wiem... Ale pragnę, żeby pani pomściła się za nas wszystkich na Traubie... Cóż to za łotr! Zbój! Morderca... A fałszywy, przebiegły... Drugiego takiego chyba niema na świecie... Więc proszę posłuchać...
Jakby obawiając się, że szofer może ich śledzić, przysunęła się bliżej Kiry i poczęła swe wyznanie. Powtarzała szczegóły pochwycone od Kowalca, a znane z notesu zegarmistrza Lipki. Mówiła więc o wyprawie Górala, Karolaka i Lipki do Ameryki, o zbrodni popełnionej przez nich w Alasce, o tem, kim był prawdziwy Oskar von Traub, później o dalszych dziejach rzekomego Trauba, a właściwie Górala i jak ohydnie oszukał Karolaka, przywłaszczając sobie jego pieniądze.
Kira nie przerywała ani słówkiem tej opowieści, lecz każde słowo, niby ognistemi zgłoskami, ryło się w jej pamięci. Pojmowała teraz słowa listu: „jest to łotr nad łotrami, który dawno powinien zawisnąć na szubienicy i nie ma nawet prawa do tytułu i nazwiska, jakie nosi“. Pojmowała, jak potężną broń zdobył Turski i jak zależeć musiało Traubowi na usunięciu ze swej drogi człowieka, który wiedział tyle. Rzecz tylko jedna nie była jej całkowicie jasna.
— W jaki sposób — zapytała — Turski, to jest właściwie mój mąż, przeniknął te tajemnice?
— Przypadkowo! — padła odpowiedź. — Najzupełniej przypadkowo. Lipko, uczciwy z natury, pierwszy odsunął się od swych towarzyszy. Powrócił do kraju, zebrał mały mająteczek i miał na Starem Mieście sklepik zegarmistrzowski. Był to człowiek skromny, nieśmiały i niezbyt energiczny. Szczerze nienawidził Trauba za to, że przez niego stał się mimowolnym uczestnikiem zbrodni, a więcej jeszcze za porwanie mu ukochanej kobiety. Chciał się zemścić, ale brakło mu odwagi i poważnie chorował na serce. Umarł przed kilku dniami. Raz, gdy dostał ataku na ulicy, przypadkowo ratował go pan Turski i odprowadził do domu, a stary Lipko, czując, że policzone są jego godziny, doręczył mu papiery, w których były opisane te wypadki oraz dokumenty, dowiedziawszy się widocznie, że i on nienawidzi Trauba. Pan Turski zaś zamierzał wykorzystać te dowody, aby panią uwolnić z łap przeklętego łotra...
— Wiem, wiem... — przerwała Kira, nie chcąc dopuścić do bliskich zwierzeń, tyczących się jej życia. — Jednego tylko nie rozumiem? W jaki sposób cała ta historja łączy się z wami, to jest z panią i z jej mężem, który tragicznie zginął?
Żona Kowalca — a nasza dobra znajoma Fanny — zmieszała się trochę. Zbliżał się najbardziej ciężki moment spowiedzi. Nie zamierzała jednak ani kłamać, ani się cofać.
— Widzi pani — odrzekła — muszę tu nieco opowiedzieć o mojem życiu. Przed kilku laty wyszłam zamąż za Kowalca... Byłam całkiem wolna, bo rodzice dawno umarli. Może dobrze nie wiedziałam, kim on jest, może liczyłam, że się zmieni... Zresztą co tu dużo mówić, miłość jest ślepa! W rzeczy samej Michał po ślubie trochę się ustatkował. Mam na Pradze mały domek, do którego jedziemy, a prócz tego gospodarstwo, wystarczające na skromne życie. I wszystko szło jak najlepiej, dopóki do Warszawy nie powrócił Karolak... Bo trzeba pani wiedzieć, że moja nieboszczka matka i Józef Karolak, to rodzeństwo. Karolak jest moim wujem.
Kira drgnęła ze zdziwienia.
— Ten... ten Karolak... z Ameryki?... Bohater tragicznej historji, pani wujem?
— Ten sam! I to właśnie nas zgubiło, a właściwie Michała! Kiedy Karolak powrócił, zaczął szukać mojej matki, aż wreszcie mnie odnalazł. Z początku ucieszyłam się bardzo. Nie znałam dobrze jego życia, matka o wuju opowiadała zawsze dobrze. Przywiózł parę tysięcy dolarów, chciał z nami razem zamieszkać.
— A... a... — mimowolny okrzyk wyrwał się z gardła Kiry.
— Jeszcze pani nic nie rozumie! — tamta zaprzeczyła. — Dopiero za chwilę wszystko stanie się jasne. Myśli pani, że Michał połakomił się na te parę tysięcy? I tak i nie! Dzięki opowiadaniom wuja wpadł on na zupełnie inny pomysł.
— Mianowicie?
— Zapachniały mu setki tysięcy! Rzecz w tem, że wuj przechodził bardzo zmienne koleje i los srodze pomścił się na nim za śmierć prawdziwego Trauba. Już potem, jak okradł go Góral, wiele razy był pod wozem i na wozie, a nieraz tygodniami głodował. A gdy dorobił się ostatecznie w Niemczech, umarła mu żona i ukochana córka. Wtedy powrócił do kraju. Ale z tych wszystkich nieszczęść pomieszało mu się w głowie. Tygodniami był normalny, a potem zaczynał gadać nieprzytomnie. Opowiadał, jak zabili tego bogacza w Alasce, potem, że okradł go Góral i przybrał nazwisko Trauba... Później dostawał ataków furji i łamał wszystko, co się znajdowało dokoła.
— Pojmuje pani teraz? Michał postanowił te opowiadania wykorzystać. Nie zgodził się pod żadnym pozorem, żeby wuja oddać do domu obłąkanych, co dawno należało uczynić, bo obawiał się, że inni, a może i władze zainteresują się temi wiadomościami i uczynią z nich użytek. Urządził więc w domu, w piwnicy taką małą komórkę, wybitą materacami. Kiedy zbliżał się atak, co łatwo poznać było można, bo wuj parę dni przedtem nic nie chciał jeść, nie dawał odpowiedzi na zapytania, tylko gadał sam do siebie, lub głucho ryczał, zamykał go wtedy Michał do tej izdebki. Tam, nieszczęśliwy rzucał się, ciskał, ale ani sobie, ani innym nie mógł uczynić żadnej krzywdy, a ataki dość prędko mijały...
— W każdym razie...
— Niech pani pozwoli skończyć. Michał sądził, że na zasadzie wiadomości, wydobytych od wuja, uda mu się otrzymać pieniądze od fałszywego Trauba. Twierdził, że nie popełnia nic karygodnego, bo Traub ukradł je zwyczajnie. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów — podkreśliła z błyskiem chciwości w oczach — ładna sumka! Na nasze pieniądze blisko pół miljona! Warto za tem chodzić! Ale Traub cwana sztuka! Nie odpowiadał na listy z pogróżkami...
— Ach, to te tajemnicze listy!... — zauważyła Kira, przypomniawszy sobie opowiadanie Turskiego. — Nie bał się ich?
— Nie! Bo wiedział, że o ile Karolak naprawdę jest w Warszawie, nic mu zrobić nie może, gdyż i siebie skompromituje! Zrozumiał to i Michał. Zrozumiał własną bezsilność. Bo nawet, gdyby wuj złożył oficjalną skargę, czy uwierzonoby słowom szaleńca! Zresztą z tego, że Traub znalazłby się w więzieniu, nie przybyłoby nam pieniędzy do kieszeni. Michał postanowił działać inaczej.
— Jak?
— Z jednej strony śledził nieustannie Trauba i stąd miał szczegóły o pani, z drugiej pragnął zdobyć zaufanie Lipki, bo wuj kiedyś się wygadał, że Lipko schował, na złość Góralowi, jakieś ważne a niebezpieczne dla niego papiery. Kręcił się więc koło zegarmistrza i byłby zapewne dopiął celu, bo mu pokazał zegarek ze specjalnym napisem, który oni tylko we trójkę mieli, jako swój znak szczególny. Stanęła temu na przeszkodzie niespodziewana śmierć Lipki... i...
— I mój mąż! — dokończyła Kira, czując, że najbardziej dramatyczny moment się zbliża. — Mój mąż, który posiadł dokumenty? Któż postanowił mu je odebrać?
Franka patrzyła uporczywie w czerwony dywanik, zdobiący podłogę samochodu. Z jej ust z trudem padały wyrazy.
— Co prawda Michał chciał to na własną rękę zrobić! Ale, Traub... Pan Turski poszedł do niego i nastraszył go. Powiedział o papierach... Traub ze strachu był gotów na wszystko... Przyleciał wczoraj popołudniu do Michała... Choć przedtem nie chciał ani z nim gadać, ani odpowiadał na pogróżki. Obiecywał za zwrot tych papierów... no... i milczenie.... pana Turskiego setki tysięcy...
— Aha! — padło z poza zaciśniętych zębów Kiry — Setki tysięcy? Cóż dalej? Odebraliście te papiery?
— Michał — tu słowa Franki przeszły w niezrozumiały szept — ściągnął... no trochę podstępem... pana Turskiego... i zabrał... — ukryła prawdziwą swą rolę.
Kira nie mogła pohamować dalej swego oburzenia.
— Ślicznie! Wspaniale! — zawołała podniecona. — Wszystko rozumiem! Bandyta siedzi na bandycie i oszukuje bandytę! Ten pani mąż... zdaje się Michał odebrał Stefkowi papiery, a Traub go niedawno zastrzelił, miast mu doręczyć przyobiecane setki tysięcy, bo chciał zachować pieniądze i pozbyć się niewygodnego świadka! Ale, co się stało z moim mężem, z Turskim, potem gdyście go zwabili w pułapkę...
Franka wybuchnęła znowu płaczem.
— Przysięgam, ani ja... ani Michał... nie chcieliśmy nic złego...
— A jednak, prawdopodobnie uwięziliście go, bo dotychczas do domu nie powrócił. Zresztą, sama pani, wspominała, że zaczepiła mnie na ulicy, gdyż grozi mu wielkie niebezpieczeństwo i tylko dlatego zgodziłam się z nią pojechać! Proszę natychmiast odpowiedzieć szczerze! Co to wszystko znaczy?
Szloch kobiety zmienił się w spazmatyczny płacz.
— Nie chcieliśmy nic złego... Toć ja pani pierwsza mówię wszystko... Chcę naprawić krzywdę...
— Proszę mówić wyraźniej!
— Michał bał się, że pan Turski go zgubi! Że, jeśli go uwolni, to pobiegnie natychmiast do policji ze skargą... Prosił, żeby pan Turski przyrzekł, że nie zrobi tego, to włos mu z głowy nie spadnie. Przecież znali się od dzieci, chodzili razem do szkoły... Ale, pan Turski, nie zgodził się na to... Nie chciał słyszeć o niczem... Krzyczał, że z łotrami nie wchodzi w układy.
Coraz groźniejszy mars zarysował się na czole Kiry.
— Miał rację! — rzuciła ostro, a jej serce ścisnęło się złem przeczuciem. — A wy? Cóżeście zrobili?
— My... my.. — padło z ust Franki ostateczne wyznanie. — Wychodząc z domu... zostawiliśmy go z wujem... Karolakiem...
Kira aż poderwała się na swem miejscu. Pojęła wszystko. Policzki jej płonęły.
— Co za łotrostwo? — krzyknęła. — Zamknęliście go z furjatem i teraz pani wiezie mnie do tego domu? Co za perfidja! Aby go zadusił, lub łeb mu roztrzaskał ten szaleniec i nikt z tego nie mógł uczynić wam zarzutu? Zaiste, szczyt łajdactwa...
— Kiedy... kiedy...
— Niema usprawiedliwienia! Zechce pani twierdzić, że jej obecna spowiedź, jest skutkiem wyrzutów sumienia! Nieprawda? Pani tylko chce się zemścić na Traubie za śmierć... tego Kowalca. Ale uprzedzam panią, jeśli najmniejsza krzywda spotkała Turskiego, nie mam zamiaru jej oszczędzać i postąpię z nią, jak należy.
Franka szlochała w milczeniu. Kira patrzyła na nią z nienawiścią.
— Prędzej, prędzej, panie kierowco! — nagliła szofera. — Tu chodzi o życie ludzkie! Ale czy on wogóle żyje?
Na szczęście, samochód zbliżał się do celu i przystanął przed wskazanym domkiem. Kira wyjrzała szybko i stwierdziła, że drewniany, parterowy domek, stoi na odludziu. W pobliżu nie było widać przechodniów.
— Istna zbójecka jaskinia! — pomyślała. — Nawet krzyków dobiegających z domu nikt nie usłyszy!
Wysiadła pierwsza.
— Proszę przestać szlochać — wyrzekła ostro, zwracając się do Franki — i odpowiedzieć z sensem. Jak poradzimy sobie, dwie kobiety, z furjatem?
Franka, która zdążyła już wysiąść z auta odparła pokornie.
— Lubi mnie bardzo i słucha... Nawet, podczas ataków furji.
— Hm... wątpliwe... Wolę się zabezpieczyć... Panie! — rzekła do kierowcy. — W tym domu znajduje się obłąkany. Czy nie zechciałby pan nam towarzyszyć? Nie ryzykuje pan nic. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa wybiegniemy i zwołamy ludzi!
Szofer, młody chłopak, atletycznej budowy, uśmiechnął się i skinął głową. Widocznie rad był przygodzie.
Teraz cała trójka zbliżała się do domu. Franka otworzyła drzwi wejściowe i weszła pierwsza, za nią Kira i szofer. W domu panowała głucha cisza i nic nie zdradzało, że miała się tam rozegrać niedawno tragedja.
Szybko przebyli znany salonik, za nim jeszcze jeden pokój i jeszcze jeden...
Dopiero, w trzecim, zatrzymała się Franka i znów otworzyła drzwi kluczem. Ukazała się jakaś pusta izba. Był to ten sam pokój, z którego próżno usiłował uciec Turski i w którym go dopadł szaleniec.
Znów ta sama cisza.
— Wuju! — zawołała Franka.
Żadnej odpowiedzi.
Kira wysunęła się odważnie i uczyniła kilka kroków naprzód. W izbie okiennice były zamknięte, trudno też było na pierwszy rzut oka, rozróżnić, co się tam działo. Lecz, kiedy wzrok Kiry nieco przywykł do ciemności, spostrzegła, iż drzwi od następnego pokoju są wyłamane. I to z wielką mocą, bo tu i ówdzie na podłodze leżały potrzaskane kawałki desek.
— Chodźmy! — krzyknęła, tknięta złem przeczuciem. — Tu miała miejsce niedawno rozpaczliwa walka!
Nie zważając na nic, pobiegła dalej. Za pokojem znajdowała się kuchenka. I znów kawałki desek, porozrzucane naczynia.. poprzewracane stołki.
Wpiła się wzrokiem w półmrok...
Kuchnia nie była pusta. Przeciwnie.
Ale widok, jaki przedstawił się jej oczom, był tak potworny, że nie mogła się powstrzymać od głośnego okrzyku przerażenia:
— Boże! Za późno!
W rogu kuchni leżał nieruchomo Turski. Obok niego zaś stał, groźnie podniósłszy pięści do góry, jakiś potwór. Człowiek-zwierzę. Olbrzym napół nagi i obrośnięty. Stał i śmiał się cicho z triumfem i nienawiścią.