Złotowłosy sfinks/Rozdział XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosy sfinks |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dochodziła ósma wieczór. Traub był w znakomitym humorze. Dawno już zapomniał o tragicznej scenie, która przed kilku godzinami miała miejsce w jego gabinecie, a jeśli ją wspominał, to tylko z radością i z uznaniem dla własnego sprytu.
— Nie można było urządzić się lepiej — myślał, spoglądając na tkwiącą w ścianie kulę, obok jakiegoś portretu, w złoconej ramie — i pieniądze pozostały i na zawsze pozbyłem się szantażysty.
Papiery i notes oczywiście zniszczył natychmiast. Teraz nic już nie mogło świadczyć przeciw niemu. Nie czuł niepokoju, ani wyrzutów sumienia. Ze strony władz nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Wszak działał w „obronie koniecznej“. Jedna rzecz chwilami zastanawiała Trauba. Co Kowalec zrobił z Turskim? Że naprawdę musiał go „zlikwidować“, o tem nie wątpił na sekundę. Turski zniknął z domu, a dokumenty znalazły się w posiadaniu Kowalca. Lecz jak załatwił z nim? Kiedy nastąpi oficjalna wiadomość o śmierci byłego sekretarza, pardon... „syna“?...
Tu uśmiech przebiegł po zimnej twarzy „barona“ i bynajmniej nie martwił się, że zginął jedyny spadkobierca rodu. Przeciwnie, śmierć Turskiego podwójnie była mu na rękę — usuwała ostatniego niedogodnego świadka i przyśpieszała datę ślubu z Kirą....
— Świetnie! — aż klasnął w dłonie.
Ubrał się starannie, przy pomocy lokaja, który wciąż wyrażał swój żal, że był nieobecny w domu, gdy „bandyta napadł jaśnie pana“ — uperfumował i zaopatrzywszy się w olbrzymi bukiet kremowych róż, wsiadł tym razem do swego wspaniałego Packarda i wyruszył do Kiry.
Wiedział, iż ją zastanie. Umówił się z nią na wieczór. Zaprosiła go nawet uprzejmie — choć jakiś przymus dawało się wyczuć w jej głosie. Nie przejęło go to zbytnio. Kira, nie dowie się nigdy prawdy o tragicznych wypadkach, a po śmierci Turskiego, tem łatwiej złamie jej opór.
Zastał Kirę samą w saloniku. Siedziała pochylona w rogu kanapy, zamyślona i smutna.
— Pozwoliłem sobie przynieść kilka kwiatków! — rzekł na powitanie, wręczając bukiet i całując ją w rączkę.
Ponieważ był pochylony, nie zauważył wyrazu straszliwej nienawiści, jaki wykrzywił twarzyczkę Kiry. Nienawiści i odrazy. Wydawało się, że gdy jej dłoń musnęły lekko usta barona, doznała takiego uczucia, jakby dotknął jej ohydny, nieczysty gad.
— Dziękuję! — wydusiła te słowo ze siebie z trudem i rzuciła niedbale na kanapę wspaniałą wiązankę, miast wstawić ją do wazonu, bowiem niewinne nawet róże, skoro tylko pochodziły od Trauba, sprawiały jej wstręt.
Nie zauważył, lub też udał, iż nie widzi tego ruchu.
— Miałem dziś gorący, pełen emocji dzień — począł, siadając bez zaproszenia, na niskim, pluszowym, stojącym w pobliżu otomany, taborecie. — Usiłowano u mnie dokonać włamania...
— Opowiadał mi pan już o tem przez telefon! — odparła na pozór obojętnie, jakgdyby nie znała szczegółów tej tragicznej historji. — W obronie własnej, zabił pan człowieka. Jednak, to okropne. Czy nie czuje pan wyrzutów sumienia?
Przybrał smutną minę.
— Gnębi mnie to... gryzie... Będzie to jedno z najstraszliwszych wspomnień w mojem życiu! — grał komedję. — Choć nie jestem winien... Inaczej ten bandyta zabiłby mnie... Pierwszy strzelał...
— Pierwszy strzelał?
— Oczywiście!
Kira wpiła się wzrokiem w fałszywego Trauba.
— Kowalec? — niespodzianie z jej ust wybiegło to nazwisko.
Traub zmieszał się nieco. Skąd znała nazwisko? Ale, ostatecznie, wiadomość o napadzie mogła się znaleźć w wieczornych pismach, których nie czytał.
— Kowalec! — powtórzył. — Już pani się dowiedziała, kim był bandyta?
Kira nie spuszczała z niego wzroku, a paluszki jej szarpały machinalnie listki, leżących w pobliżu róż.
— Tak! A nawet słyszałam bardzo ciekawą wersję o włamaniu!
— Gdzie? W gazetach?
— Nie! Nie czytałam, a słyszałam...
— Mianowicie?
— Że — powoli wymawiała wyrazy, — Kowalec miał panu dostarczyć jakieś papiery i otrzymać za to paręset tysięcy, a pan nie chcąc mu tej sumy zapłacić, wprost go zabił, a później symulował włamanie...
W Trauba niby piorun trzasł. Blada jego zazwyczaj twarz stała się czerwona.
Niby, dotknięty prądem elektrycznym zerwał się z taboretu.
— Kto... kto pani to mówił?
— Słyszałam...
— Nędzne kłamstwo! Proszę mi zaraz powiedzieć kto! Uczynię z tego odpowiedni użytek...
— To moja tajemnica!
— Panno Kiro! W podobnych wypadkach niema tajemnic...
Nie wiadomo, co na to odpowiedziałaby Kira i czy długo napierałby Traub o wymienienie źródła dziwnej informacji, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
— Pani spodziewa się gości? — zapytał podrażnionym głosem.. Przeszkodzą nam w naszej rozmowie... Może pani odprawi intruza..
Był wściekły i niespokojny. Nie pojmował, w jaki sposób jego „genjalne“ posunięcie, stało się wiadome innym. Daremnie łamał sobie głowę, czy są to tylko luźne plotki, czy też istnieje przeciw niemu poważny dowód. Musiał to wydobyć z Kiry. Przeczuwał niebezpieczeństwo.
— Niech pani odprawi intruza! — powtórzył, prawie rozkazującym tonem.
Ale, Kira potrząsnęła główką.
— Z jakiej racji miałabym odprawić? — odparła, a na jej twarzyczce po raz pierwszy pojawił się lekki uśmiech. — Takiego miłego gościa? Zresztą, nie sądzę, by miał on przeszkodzić nam w rozmowie...
Chciał jeszcze protestować, lecz było zapóźno. Z sąsiedniego pokoju dobiegały kroki. W bezsilnej złości zagryzł wargi, lecz gdy spojrzał na wchodzącego mimowolnie wyrwał mu się okrzyk:
— Pan?
Na progu salonu stał Turski.
— Pan? — powtórzył i o mały włos nie dodał — Pan żyje?
Turski podszedł do Kiry i przywitał się z nią.
Potem bez pośpiechu odwrócił się w stronę swego byłego zwierzchnika i „ojca“.
Popatrzył nań ironicznie.
— Żyję, panie Góral! — wyrzekł, niby odgadując jego myśli. — Lecz nie pańska w tem zasługa! Uczynił pan wszystko, co mógł, abym przestał istnieć na świecie.
Traub opanował się z całej mocy. Teraz dopiero stawało mu się jasne, że wpadł w zastawioną pułapkę. Turski ocalał, a Kira poznała prawdę o włamaniu. Co jednak mogli mu zrobić, gdy nie posiadali niezbitych dowodów, a kompromitujące papiery zdążył już zniszczyć.
— Nie rozumiem — rzucił szorstkim tonem — co to wszystko znaczy? Przed chwilą panna Kira powtarzała bezsensowne plotki, teraz pan mnie obwinia o zamach na swe życie? I dlaczego nazywa pan mnie Góralem? — nadrabiał czelnością. — Moje prawdziwe nazwisko brzmi, baron von Traub.
Turski zaśmiał się cicho.
— Skończmy tę komedję! — wymówił. — Czy pan sądzi, że jeśli mi pan papiery odebrał i zabił Kowalca, wszystko ujdzie mu bezkarnie?
— Panie Turski! Proszę się liczyć ze słowami!
— Najzupełniej się liczę! Znakomicie zapamiętałem zarówno treść notatek Lipki, jak i daty dokumentów. Sądzę, że na tej zasadzie łatwo będzie wszystko z powrotem odtworzyć. Zresztą...
— Co zresztą...
— Istnieje jeszcze jeden świadek! Jego zeznania będą ostatecznie przekonywujące!
— Świadek?
— Tak! Niech pan spojrzy! Od kilku chwil znajduje się w salonie!
W rzeczy samej, rzekomy Traub w swem podnieceniu nie dosłyszał zbliżających się kroków. Może też dlatego nie posłyszał, że ich odgłos stłumił, zaścielający podłogę puszysty, smyrneński dywan i że stał do drzwi odwrócony plecami. Lecz w salonie znajdowała się zaiste dziwna para.
Jakiś wysoki mężczyzna, dość przyzwoicie ubrany, ale o zwichrzonej czuprynie i potarganej brodzie, a obok niego kobieta. Młoda, przystojna, o pospolitej nieco twarzy. Trzymała ona olbrzyma za rękę, a ten wydawało się, jest jej posłuszny, niczem dziecko.
— Nie poznaje pan? — zapytał Turski. — Przecież to pan Karolak, towarzysz pańskich lat młodzieńczych! A ta pani... To pani Kowalcowa, żona człowieka, którego pan zabił...
Traub ledwie stłumił okrzyk przerażenia.
— Przecież Karolak nie żyje?
— Stoi wszak przed panem!
W obecnych warunkach, po tem, co zaszło, baron napewno wolałby ujrzeć czarta we własnej osobie, niżli Karolaka. Niewyraźnie wybełkotał:
— Co... to... znaczy?
— Chce pan wyjaśnienia? — począł Turski. — Skąd znalazł się tu pan Karolak i jaki to ma związek z naszą sprawą? Chętnie go panu udzielę! Przedewszystkiem, trzeba panu wiedzieć, że pan Karolak od roku przebywa w Warszawie i zamieszkiwał u Kowalca, gdyż był wujem obecnej jego żony.
— A... a... — bąknął Traub, któremu poczynało się rozjaśniać w głowie.
— Kowalec ukrywał pana Karolaka, bo ten jest chory, miewa... no... pewne ataki, w czasie których staje się niebezpieczny. Poza tem jest łagodny, niby baranek. Chce pan wiedzieć, jak nastąpiło nasze poznanie. Kowalec, chciał, na skutek pańskiego zlecenia, naprawdę mnie zlikwidować.
— Nie wiem o niczem...
— Proszę się nie zapierać! Otóż, odebrawszy mi papiery i udając się na spotkanie z panem, zamknął mnie w domu sam na sam z panem Karolakiem, gdyż mniemał, że ten wpadnie w swój zwykły atak...
— Więc to... — mruknął Traub, przypominając sobie dziwne odgłosy, jakie go dobiegły w domu Kowalca.
— W rzeczy samej — opowiadał dalej Turski — chciałem wymknąć się z lokalu, w którym mnie więziono i natknąłem się na pana Karolaka. Przestraszyłem się go bardzo, bo wyglądał nieco ekscentrycznie i przedtem uprzedzono mnie, że mi grozi poważne niebezpieczeństwo. Zamknąłem się więc, w kuchni... Mój postępek rozdrażnił pana Karolaka, który począł drzwi wysadzać. A że jest bardzo silny, wysadził je dość łatwo. Ponieważ podpierałem je z całej mocy, gdy pękły, zostałem z takim impetem rzucony na podłogę, że straciłem przytomność... Ale, pan Karolak nie uczynił mi żadnej krzywdy, tembardziej, że akurat w tej chwili, zjawiła się Kira, w towarzystwie pani Kowalcowej...
— Dzięki Bogu, zdążyłam na czas! — szepnęła Franka. — Zresztą, ten atak, wbrew przewidywaniom, nie był groźny u wuja. Kiedy mnie zobaczył, uspokoił się natychmiast, a panu Turskiemu nie stała się żadna krzywda... A ja się tak bałam, tak się bałam.
Traub, zapewne, teraz w duchu przeklinał Karolaka. Przeklinał, również towarzyszącą mu kobietę, żonę Kowalca, gdyż pojmował, że to ona wszystko wyśpiewała Kirze. Musiał stłumić gniew. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.
Raptem, stało się najgorsze.
Karolak, który z apatycznym i łagodnym wyrazem twarzy, stał podczas tej całej sceny w milczeniu, nagle poruszył się niespokojnie, a w jego oczach zagrały złe błyski.
— Łotrze!... — rzekł, zbliżając się niespodzianie do rzekomego Trauba. — Najwyższy czas, abym z tobą załatwił porachunek!
Zanim ktokolwiek zdołał temu przeszkodzić, pochwycił go za gardło.
— Zadusi go! — jęknęła Kira. — Przecież nie wolno dopuścić do tego!
Istotnie, sytuacja stała się straszna. Znać było, iż szaleńca, pod wpływem wspomnień, ogarnia furja. Obdarzony olbrzymią siłą, potrząsnął Traubem, niby wątłą trzcinką i wydawało się, że niema mocy, któraby z rąk jego wyrwała „barona“. Atak bowiem, nastąpił niespodziewanie. „Baron“ nie zdążył odskoczyć i teraz charczał tylko w żelaznym uścisku.
Kira, Franka i Turski rzucili się na jego ratunek.
— Puść go pan! — zawołała Kira do Karolaka. — Błagam pana!
Olbrzym sam już się zreflektował. Raptem, zwolnił uścisk i daleko od siebie odepchnął swą ofiarę.
— Nie wart jesteś, byś zginął z moich rąk! — wymówił głuchym głosem. — Dość przez ciebie mam grzechów na sumieniu! Ale pamiętaj... Jeśli kiedy, najmniejszą uczynisz krzywdę tej złotowłosej panience — wskazał na Kirę — zatłukę cię, jak psa!
— Uspokój, uspokój się wuju! — głaskała delikatnie jego ramię, Franka.
Traub, wsparty o ścianę oddychał ciężko. Był blady, a wielkie krople potu ściekały mu z czoła.
Krawat miał przekrzywiony, a z twarzy znikł dumny, pełny pewności siebie wyraz. W takim pożałowania godnym stanie Turski nie widział go nigdy.
Kira postanowiła zakończyć tę przykrą scenę.
— Panie Traub! — rzekła. — A raczej panie Góral! Próżne tu będą wszelkie kłamstwa i wykręty, a wcale nie mam zamiaru pastwić się nad panem. Mój mąż — mocno podkreśliła ten wyraz, wskazując na Turskiego, — wie dużo o panu, ja w razie potrzeby też coś dodam! Liczy pan zapewne, że od czasu wypadków w Alasce ubiegło wiele lat i że dzięki różnym przedawnieniom uda się panu wykręcić z rąk sprawiedliwości? Sądzę jednak, że całkowicie wystarczy, gdy po Warszawie gruchnie wieść, iż jest pan tylko Antonim Góralem, mordercą prawdziwego von Trauba....
Fałszywy Traub nie marzył już o zwycięstwie. Możliwie cało chciał wyjść z tej przygody. Zresztą, oczekiwała go jeszcze przeprawa z Karolakiem.
— Czego pani chce? — zapytał, starając się przybrać poprzednią pańską postawę.
— Czego chcę? Kiedyś, pamięta pan, zastawił pan na mnie pułapkę i musiałam się zgodzić na wszystkie warunki. Dziś jestem górą. Nie zawezwę więc policji, nie złożę skargi do władz, nie będę się bawiła w pańskiego sędziego...
— Ja również — przerwał Turski — daruję panu moje krzywdy! Niech kto inny na panu się pomści....
— O ile — dokończyła Kira — natychmiast stwierdzi pan na piśmie, że dług mego dziadka powstał, z lichwiarskich procentów i że suma kilkuset tysięcy, redukuje się w rzeczy samej do kilka dziesięciu...
— Mogę pani podarować wszystko! — warknął.
— Dziękuje za ten prezent! — zaśmiała się. — Trzymam pana za słowo! Choć nie nęcą mnie pańskie tysiące, przyjmę tę sumę i... ofiaruję na dobroczynność. Wpadł pan, panie Góral! Uczynił pan ludziom wiele złego, a nikomu nic dobrego... Niechaj raz skorzystają bezrobotni...
Udał gniew i zagryzł wargi. W gruncie był kontent, że wykupuje się tak tanio. Najbardziej bolała go zadraśnięta miłość własna.
— Zgadzam się! — oświadczył. — Bo nie mogę postąpić inaczej! Czy na tem koniec?
— Oczywiście, zniszczy pan weksle i odda jeszcze pewne zobowiązanie, które musiałam przez nieopatrzność podpisać... Wie pan jakie? O naszem małżeństwie. No i warunek dodatkowy! — tu uczyniła pauzę, a była to najdotkliwsza zemsta Kiry: — Nigdy nie będzie pan mi opowiadał o swej miłości! Bo kiedy pan prawi o miłości, wygląda pan niczem ropucha, skrzecząca o poezji.
Drgnął, ale nie dał poznać po sobie, jak ubodło go to zdanie.
— Gdzie mam pisać? — rzucił.
— Ot, tu! — wskazała, na stojące w rogu salonu biureczko. Leżały tam zgóry przygotowane — pióro, papier i atrament.
Siadł i począł pisać. Kira podeszła doń i patrzyła uważnie na to, co pisze, przez ramię, jakby obawiała się, że w tej uległości kryje się nowy podstęp.
Lecz, on tym razem dotrzymał obietnicy. A gdy skończył, podał jej papier. Zobowiązanie było wyraźne i unicestwiało dług starego księcia Ostrogskiego raz na zawsze.
— Czy pani zadowolona? — zapytał, powstając z za biureczka.
— Najzupełniej! — odrzekła i złożywszy papier we czworo, podała Turskiemu, co nie uszło uwagi Górala-Trauba. — Tylko...
— Tylko? — powtórzył, nie wiedząc, o co jej chodzi.
Powiodła wzrokiem po obecnych. Po Karolaku i France. Stali oni spokojnie pośrodku, obserwując w milczeniu tę scenę. Olbrzym miał znów swój poprzedni dobroduszny wyraz i rzekłbyś z zadowoleniem śledził całkowite pognębienie „barona“.
— Tylko — dokończyła — nie wiem, czy wszystko zostało załatwione? Ja i mój małżonek — znów silnie zaakcentowała ten „tytuł“ — nie mamy do pana pretensji! Ale, pozostaje pan Karolak i pani Kowalcowa... Nie wiem, czy tak łatwo wypuszczą pana... Może pani Kowalcowa zechce pana oskarżyć o śmierć męża, jeśli nie będzie się obawiała niektórych „drastycznych“ momentów, tej sprawy... A pan Karolak o przywłaszczenie pieniędzy... Ale, to już mnie nic nie obchodzi... I radabym była, gdyby te porachunki odbyły się nie u mnie, a gdzie indziej.
Pojęli.
Pogardzała nimi. Pogardzała i tą Franką, która uległością i skruchą starała się zatrzeć stare grzechy — ale w oczach Kiry była tylko spólniczką przestępcy.
Pogardzała i tym, w gruncie nieszczęśliwym olbrzymem, Karolakiem, bo choć Turskiemu nie uczynił żadnej krzywdy, a na nią spozierał z pokorą bezdomnego psa — i jego ręce splamiła krew ludzka.
— Chodźmy! — szepnęła Franka, trącając wuja w ramię. — Chodźmy! Nic tu po nas...
Z opuszczoną głową, nie śmiąc ręki wyciągnąć do Kiry, opuszczała salon. Za nią podążał powoli olbrzym. Lecz przy progu się zatrzymał.
— Do widzenia panienko! — nagle wyrzekł, dziwnie serdecznie spozierając na Kirę. — Do widzenia! I niech cię Bóg błogosławi! A kocham cię tak za to, żeś podobna do mojej nieboszczki córki!
Ostatni wyślizgnął się Traub, nie obdarzywszy ani Kiry, ani Turskiego spojrzeniem. Niczem lis, do którego jamy podłożono ogień. Minę miał rzadką. Wiedział, że na ulicy oczekuje go nowa rozprawa.
Jak się odbyła ta rozmowa — i ile kosztowała fałszywego Trauba — niewiadomo.
Po upływie jednak kilku dni, znikł całkowicie z Warszawy, odesławszy poprzednio weksle Kirze.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy pozostali sami w salonie, chwilę zapanowało milczenie.
Wreszcie, Turski pierwszy odezwał się do Kiry:
— Kiro! — rzekł, podchodząc do niej. — Spełniłem moje zadanie! Jesteś wolna i nic ci nie zagraża! Pozwól mi się oddalić!
Wyciągnął na pożegnanie rękę.
Kira miała teraz figlarną minkę. Podała mu swą rączkę, lecz umyślnie przedłużyła uścisk.
— Nie! — odparła. — Nie potom cię wyciągnęła z łap warjata, żebyś miał mi uciekać! Jesteś moim mężem i nim pozostaniesz!
— Najdroższa! — wykrzyknął w porywie radości. — Czy, aby nie żartujesz?
Poczęła się gwałtownie śmiać.
— Pamiętasz wciąż poprzednią Krysię i jej „kawały“? Dawna Krysia umarła bezpowrotnie! Chyba pojąłeś wszystko?
— Pojąłem... pojąłem... — szeptał. — I, o ile dawniej kochałem Krysię, teraz po stokroć wolę Kirę!
— Wolisz, nawet moje prawdziwe imię?
— Tak... Choć zresztą... kobieta tem więcej jest kochana, im bardziej jest tajemnicza!
— Może! Ale ja nie zamierzam na przyszłość otaczać się tajemniczością! Jestem zwykłą kobietą, która lubi spokój i domowe ognisko! A teraz chodź ze mną! — pociągnęła go za ramię.
— Dokąd?
— Dokąd? Do dziadka! Przecież muszę cię przedstawić dziadkowi!
Turski nie wiele rozumiał, ale pokornie podążył za Kirą.
Ta przebiegła szereg pokojów i zastukała do gabinetu starego księcia Ostrogskiego.
— Dziadku! — oświadczyła wchodząc i wciągając prawie za sobą Turskiego. — Przyszłam ci przedstawić męża! Nie narzeczonego, a męża! Jest nim Stefan Turski.
Dobrze, że tego dnia stary książę był wyjątkowo ospały. Nie wiele rozumiał, co się dokoła działo i nie posłyszał dramatycznej sceny, która niedawno miała miejsce w salonie. Zamiast więc cisnąć w Kirę książką, która spoczywała na jego kolanach, co może uczyniłby w innym wypadku za podobne „oświadczenie“ i nazwać ją warjatką, tylko burknął:
— Znów męża? Po narzeczonym mąż? Spodziewałem się tego. I czemu do pokoju wpadasz bez zapytania? Jestem zmęczony i senny... Jutro tę sprawę rozważę...
I podczas, gdy Kira składała przed nim najpiękniejszy „dyg“, a Turski oszołomiony kłaniał się głęboko, Ostrogski zapadał w swą zwykłą drzemkę, a tylko jego wargi mamrotały niewyraźnie:
— Turski? Co za Turski? Zdaje się, że porządne nazwisko? Któryś Turski był znanym biskupem za Stanisława Augusta... Zawsze, wolę go... niż nie figurującego w żadnym herbarzu Trauba...
— Idziemy! — zadecydowała Kira, na palcach, opuszczając gabinet i cicho zamykając drzwi. Formalność została załatwiona... a przy dziadku... całować się nie wypada...
I pierwsza wyciągnęła do męża swe ramiona.