<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z życia awanturnika
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Tygodnik Wielkopolski
Data wyd. 1872
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gabinet p. prezesa był tak poważnie urządzonym, iż po nim jednym można się było domyśleć człowieka, który do zewnętrznych form życia nadzwyczaj wielką przywiązywał wagę. — Wszystko tu było w obmyślanym starannie utrzymywane porządku, i ukazywało się z téj strony, z któréj na widzu najkorzystniéjsze mogło uczynić wrażenie.
Na wspaniałém Bureau-ministre, nie walał się żaden niepotrzebny papieru szczątek. Każda rzecz miała miejsce swoje. Papiery wspaniałemi przyciskami leżały okryte, kałamarz starannie zamknięty, pióra otarte, odrobinki pyłu na niczém.
W wielkich dwóch szafach stały księgi oprawne pięknie, po większéj części prawnicze, kodeksa, komentarze, zbiory. — Nic płochego nie bawiło oka, fotele nawet miały uroczystą fizjognomię sędziowskich krzeseł, a kanapa mogła by była zająć miejsce w biurze kanclerza w gmachu parlamentu w Londynie. Wyraźnie starano się poważnego męża oprawić w równie majestatyczne sprzęty. Zegar ze stojącą na nim Palladą, barometr bez ozdób, termometr skromny ale przyzwoity... należały do przyozdobienia pokoju pracy. Dwa obrazy w złoconych ramach wystawiały dwa komunały pejzażowe wielkiego stylu z drzewami wachlarzowatemi i świątyniami o portykach i kolumnadach wspaniałych.
Wśród tych sprzętów, potrącając niekiedy o nie przechadzał się nad wieczorem dostojny pan, uspokojony, poważny, ale jak morze po długiéj burzy przychodzące do spoczynku, na którém znać jeszcze, że niem fale niedawno miotały.
W domu była cisza zupełna, gdyż od pokojów pani i dzieci oddzielały gabinet — salon pusty i pokój mniejszy do apartamentów pani należący. — Goście przychodzący do samego prezesa, wchodzili wprost drzwiami z sieni do gabinetu prowadzącemi. — Właśnie w czasie przechadzki, o któréj wspomnieliśmy, drzwi te otworzył służący meldując hrabiego Maurycego, który téż za nim wsunął się do pokoju. Gospodarz i gość podali sobie ręce.
Hr. Maurycy był nie młodym już człowiekiem, ale wyglądał jeszcze świeżo, zdrowo i wcale wiekiem nie złamany. Włos tylko przerzedzony i posiwiały starszym go czynił. Słusznego wzrostu, szerokich ramion, piersi wypukłych, hr. Maurycy przedstawiał jeden z typów arystokratycznych najpiękniejszych. Twarz miał burbońską, czoło wyniosłe, oczy oprawne przepysznie, nos orli, usta małe, a cały charakter postaci wydawał potomka wielkiéj rodziny. Chociaż poważny jak prezes, swobodniejszym był w ruchach i weselszego wyrazu.
Prezes podsunął mu fotel i sam zasiadł naprzeciw niego.
— Widziałem się z nią — szepnął hr. Maurycy, i jak przewidywałem, chociaż mi się nie przyznaje do żadnych przechowanych uczuć i do żadnych odnowionych projektów, trudno nie poznać po niéj, że — litość i miłość razem przywiązują ją do tego awanturnika.
— Byłoby to prawdziwą klęską dla nas, dla prowincji — odezwał się prezes — hrabia to pojmujesz łatwo. Imie panny, majątek, który mężowi musi dać wpływ i znaczenie, i do tego... przeszłość takiego jegomości, demokratyczne popędy... propaganda tych nieszczęsnych zasad... jakimkolwiekbądź kosztem należy tego uniknąć.
— Zdaje się, żem musiał oddziałać na nią, przerwał hr. Maurycy — nie żałowałem barw malując jéj przeszłość wedle skazoówek waszych. Bądź co bądź, choćby z przewróconą głową, ona jest zawsze osobą naszego towarzystwa — on zaś — nieprzyjacielem... Do obozu go wpuścić piękna rzecz! Wystawiłem jéj całą szkaradę tego mezaliansu, całe jego niepodobieństwo, niemożliwość.
Przyznam ci się prezesie, że mi nie łatwo przyszło znaleść pretekst do téj przestrogi. De but en blanc, porwać się na to czego dowieść nie można — byłoby śmiesznością. Czekałem okazji — dała mi sama zręczność. Wyciągnąłem z niéj opowiadanie o panu Teodorze i assumpt był gotowy.
Możesz mi wierzyć, żem był inspirowany, wymowny, rozczulający. Tola jest dosyć zimna, a jednakże w końcu aż się pogniewała i spłakała.
— Aleć jéj hrabia wszystko powiedział?
— Spodziewam się — il le fallait bien. Zacząłem od tego, żem się przyznał, iż mnie obawa o nią i wieść o nowém zjawieniu się Murmińskiego przygnały tutaj. Powiedziałem jéj potém otwarcie o jego przeszłości, o tych wszystkich donkiszoterjach, awanturach, szałach i rozpustach kawalera, posługując się tém co wyście mnie udzielili.
Dodałem, iż dokument ostatni matki widziałem u was, którym mu ona zakazuje jakichbądź praw się dopominać, że więc pozostanie jakimś przybłędą, synem nie wiedzieć zkąd wyszłego guwernera, zmarłego w nędzy w szpitalu.
— O! możesz mi wierzyć — dodał hrabia, byłem wymowny, bom był poruszony, bo mnie oburza sama myśl, żeby ta poczciwa nasza krew szlachecka mięszała się z niewiedzieć jakich proletaryuszów krwią, bo tego człowieka nawet pochodzenie bardzo niepewne; wątpię, czy Murmińscy jacy w herbarzu byli zapisani albo to wyszło z chaty, albo ze sklepu, albo co gorzéj z wychrztów. I mielibyśmy potém jako męża Toli przyjmować go w salonach, sadzać u stołu a bratać się z jegomością! Ba! ba!
— Czy panna się do swéj słabości przyznała? zapytał prezes.
— Nie — odparł hrabia — zapewniała mnie, że ma wielką litość nad nieszczęśliwym, że się czuje w obowiązku opuszczonemu pomagać, ale — nic więcéj.
— Nic więcéj! rozśmiał się prezes — allons donc! Doktorowa i ona latały za jego interesami, rozczulały się, rozpadały... i ten stary głupiec Kudełka. Donoszono mi, że Tola okazywała mu widocznie czułość, że go szukała pierwsza.
— O ile ja z jéj postawy i mowy miarkować mogę — dodał hrabia — sądzę, że rachowała na to, iż się p. Teodor wywiedzie jako wasz brat przyrodni, naówczas uzyskałby pewną pozycję w świecie.
— Wszystko to dobre — zakończył gospodarz — lecz — trzeba się mieć na baczności. — Najszczęśliwszém byłoby gdyby go można zniewolić do opuszczenia prowincji — do przeniesienia się gdzieindziéj.
— To wasza rzecz — przerwał hrabia — ja około méj pupili kilka jeszcze dni czuwać będę i starać się jéj przedstawić, że stósunek nawet z p. Teodorem, jakkolwiek usprawiedliwiony dawną znajomością — dla niéj jest nieprzyzwoitym. — Prezes masz w ręku środki przynaglenia go, aby się oddalił...
— Tak — ale zbyt pospiesznie użyć ich nie mogę, byłoby to nadto widoczném... Ciekawym jak się znajdzie względem mnie — ja, przyjmować go nawet, jestem zmuszony...
— Wątpię, by z tego korzystał... rzekł hrabia.
Opowiedzieliście pannie Toli to com wam mówił o jego sprawach w Algierze, w Anglji... mam to z najlepszych źródeł.
— Mówię wam, że nie szczędziłem kolorytu... rzekł hr. Maurycy. —
Ścisnęli się za ręce.
— Gdybym był na waszém miejscu — dodał gość, kazałbym go pilnować tak, żeby mi każdy jego krok był wiadomy... Zorjentujesz się potém łatwiéj co począć.
Prezes nie odpowiadając usty, dał znak tylko, że sam już o tém myślał...
— Takiego żywiołu z naszego społeczeństwa koniecznie się pozbyć potrzeba. Mogłoby to nieznacznie na młodzież oddziałać...
Ma być nie głupi. — Nie ma nic zaraźliwszego nad te ich nowe idee, gdy je głosi człowiek z talentem...
Bardzom prezesowi wdzięczén, żeś mi dał znać o niebezpieczeństwie i powołał w czas... Z Tolą późniéj mogłoby być trudno... uparta i samowolna.
— Ją by należało wydać za mąż — szepnął prezes.
— Nadzwyczaj trudno! wątpię, by się to nawet kiedy komu udało. Jak postarzeje wyjdzie potém sama za jakiego zrujnowanego materjalnie i moralnie chłopaka... ale na to poczekamy... Nie ma ochoty do świętego stanu małżeńskiego...
— A — do klasztoru? spytał prezes...
— Jeszcze mniéj —
— Mogłaby w nim być — bardzo pożyteczną...
— Najmniéjszego usposobienia... Zresztą, ja, mój prezesie, mogę do pewnego stopnia zapobiedz, żeby się co nie stało — nigdy zmusić, aby coś zrobiła.
— Dobrzebyś zrobił hrabio, jeśli ci to na sercu leży — dodał cicho prezes, żebyś wiadomości o awanturniku mógł jeszcze z innego źródła, przez inne osoby jéj kazać — powtórzyć. — Zrobiłoby to większe wrażenie.
Zciemniało już gdy dokończyli rozmowy, a nadchodząca piękna Żulietta, która nic o gościu nie wiedziała — zaprosiła ich z sobą do salonu...
W téj saméj chwili, w kamienicy nad profesorem Kudełką, Teodor przechadzał się głęboko myśląc nad sobą i swoją przyszłością. —
Każde zbliżenie do Toli, rozbudzało w nim dawną dla niéj miłość. Jako syn pani prezesowéj mógł mieć jakąś nadzieję, że Tola nim nie pogardzi, widział w oczach jéj jeśli nie miłość to litość i współczucie — jako sierota bez nazwiska, nie mógł myślą nawet sięgnąć ku niéj. —
Po cóż się było łudzić? na co nadzieją próżno serce rozkołysać, aby potém więcéj cierpiało? — Uchodzić, skryć się, szukać gdzieś nowego życia, ludzi nowych — pracy coby dała zapomnienie — było jedynym ratunkiem. —
A na myśl dobrowolnego rozstania — smutek ogarniał. Raz już je był przebolał i drugi, jeszcze i znowu odżywioną ranę goić... sił prawie brakło. Walczył z sobą. — Była to jedna z tych chwil życia, w których dusza w istocie smutną jest aż — do śmierci. —
Tylko obowiązek mężczyzny, godność męzka zmuszała go — stawić czoło nowéj próbie.
— Uciekać, tak — uciekać trzeba ztąd — lecz nie bez pożegnania. — Na wieki już pożegnać się muszę — czemuż słodyczy i żółci téj chwili nie mógłbym skosztować?...
Chciał już wychodzić z izdebki, nie wiedząc dobrze dokąd pójdzie, gdy przez wolno otwierające drzwi wsunął się Kudełka...
— Co ty tu tak sumujesz? czy ci jeszcze na świecie źle? hę? zapytał.
— Zgadliście...
— Zkadże to? prezes cię tam skonwinkował słyszę? hę? czém... nie posądzam, dodał Kudełka — nie chcę przypuszczać, żeby dokument, o którym wiem od doktorowéj, że ci go odczytano — był fałszywy... ale... mam co do niego, grubą, grubą wątpliwość? —
— Jaką? zapytał Teodor.
— W mieście sekretu utrzymać trudno — mówił stary, od doktorowéj podowiadywało się dużo ludzi, rozlazło się to szeroko, bo każdy twojej historji ciekawy. Otóż... posłuchaj. Prezes powiada, że po wyjeździe nieboszczyka ks. Zakliki, pani prezesowa opamiętawszy się podyktowała ten akt woli ostatniéj, a jest tu na kanoniach, kapelan, ksiądz Lacki, który z Zakliką jeździł, i da w potrzebie świadectwo, iż prałat wyjechał dopiero po śmierci za kilka godzin... Chyba — by więc nieboszczka zmartwychwstała...
Teodor drgnął. — Na miłość Boga, mój profesorze, tak, aby nikt a nikt o tém nie wiedział, wyrób mi księdza Lackiego świadectwo, urzędowe, pod przysięgą kapłańską.
— Nic łatwiéjszego, sam mi się z niém po cichu ofiarował... ale — sza!!
Znowu tedy rozpromieniała nieco twarz Teodora, ale już nie dowierzał, aby mu się prezesa zwyciężyć udało... Ucałowawszy staruszka, poszedł do panny Toli, która tegoż dnia przysłała prosząc, ażeby pieniądze swoje odebrał, gdyż nazajutrz na wieś wyjeżdża, i rada by się pozbyć depozytu. —
Teodor mówił sobie po drodze, iż ją pożegna... a gdyby nawet szczęśliwie się skończyć udało — nie będzie się jéj narzucał, złamany, ostygły, zszarzany nędzą, którą doznał. Nie czuł się jéj godnym. Silniéjszy obietnicy Kudełki, ale nie weselszy wszedł do mieszkania Toli. —
Czekała go tu wcale nie miła niespodzianka, w salonie na kanapce rozparty wygodnie siedział hrabia Maurycy. Przed laty widywał go Murmiński, nie sympatyzowali nigdy z sobą, w rzadkich spotkaniach unikali się instynktowo czując, że sobie są nieprzyjaźni.
Teodor wszedł oznajmiony wprzódy — Tola kilka kroków wystąpiła przeciw niemu i powitała głośno. —
— Bardzo panu dziękuję, że przychodzisz, bom koniecznie chciała mu dziś złożyć depozyt... myślę na wieś jechać jutro — miasto jest nieznośne...
Hrabia bardzo nie znacznie skinął głową przychodniowi, i odebrał takiż ukłon niedostrzeżony. —
— Ja także znajduję miasto w porze letniéj duszącém — odpowiedział Teodor — i — wynoszę się, jak tylko interesa ułożę.
— Pan? dokądże? spytała Tola.
— Doprawdy tego jeszcze dziś powiedzieć nie umiem, mówił dość niedbale Teodor. W moich nieszczęśliwych wędrówkach po świecie, mogłem poznać wszystkie niedogodności pobytu w różnych świata stronach, nie znalazłem ani jednéj, do któréjbym pragnął powrócić. W Syberji bardzo zimno... i poczty przychodzą rzadko... w Algierze bywa nadto gorąco i niezmiernie brudno jak w ogóle na całym wschodzie, w Indjach klimat zabójczy, a polowanie acz dramatyczne, ale trudne...
— A w naszéj staréj Europie? spytała Tola.
— W Niemczech? na teraz cudzoziemiec znajduje niewygodną gościnę, we Francji smutno. — Zdaje się, że co chwila gmach się nad głowami zawali... we Włoszech dopiero czyszczą apartamenta dla przyszłości — słowem, nie ma się gdzie podziać. —
W czasie tej krótkiéj rozmowy hrabia patrzał, słuchał, widocznie unikał mięszania się do niéj. Z razu sądził, że Tola odprawi rychło gościa tego, przekonawszy się, że nie myśli odchodzić — poszedł rozmawiać z panią Teresą, nie spuszczając z oka swéj pupili.
Tola z jakaś gorączkową niespokojnością spoglądała to na opiekuna, to na Teodora... Znalazła sposób szepnąć mu nieznacznie.
— Nie odchodź pan — muszę kilka słów mu powiedzieć. —
Posłuszny rozkazowi Murmiński po krótkiéj pauzie znalazłszy album zatopił się w przepatrywaniu jego, Tola poszła do hrabiego.
Oba ci panowie widocznie czekali, kto kogo przesiedzi. Hrabia trzymał się na uboczu, unikał ogólnéj rozmowy, ale uparcie się trzymał. Murmiński zdawał zapominać gdzie jest, tak żywo go album zajmowało.
Tola przechodziła od jednego do drugiego, Teresa wyłączniéj poświęciła się zabawieniu opiekuna.
Dosyć nudno i długo spłynęło tak pół godziny.
— Kochana kuzynko, szepnął hrabia, oddajże mu depozyt i niech sobie idzie.
— Niepodobieństwo... byłby zakłopotany, gdybym mu tu publicznie liczyła pieniądze... a liczyć muszę...
— A jabym go tu nie chciał zostawić.
Tola zarumieniona spojrzała strasznie dumnie, prawie obrażona na hrabiego.
— Cóż to! czy widzisz pan w tém niebezpieczeństwo!
Tak przynaglony niemal do opuszczenia placu, hrabia Maurycy kwaśno dosyć chwycił za kapelusz i bez dalszych pożegnań, skinąwszy głową wysunął się za drzwi. Ukrył gniew w sobie, ale mocno był oburzony.
Tola zaledwie wyszedł, zwróciła się żywo do Teodora... Widząc ją nadchodzącą, wstał. Wzrokiem więcéj mówiącym niż kiedykolwiek usta wypowiedziały — spojrzeli na siebie.
— Wyjeżdżasz pan? zapytała.
— Muszę, rzekł Teodor — czuję się znużonym, potrzebuję spoczynku.
— Bez żartu — dokąd pan jedziesz?
— Nie wiem — odparł Murmiński, wiele jeszcze jutrzejszy dzień stanowić może. Nie mogę pani powiedzieć, na co czekam, ale wyrok wyjazdu da jutro.
— A jeśliby ono powiedziało — zostań.
— Nie wiem, czybym posłuchał — począł Murmiński. I w téj chwili widząc że Teresa wyszła, z wzruszeniem zbliżył się do Toli. Ostatnie godziny młodości przeżyłem — ostygłem... wytrzeźwiłem się, nie chcę być drugim i sobie ciężarem, a tubym nim być musiał.
Tola milczała z głową spuszczoną.
— Hrabia, któremu nigdy nie miałem szczęścia się podobać — dodał — mógłby pani lepiéj niż ja wytłumaczyć konieczność mojego wyjazdu. Ja patrząc na niego i wiedząc że z jemu podobnych ludzi lub jeszcze pokrewnych składa się ta społeczność, o którą bym się co chwila ocierać musiał — czuję, żem tu nie powinien pozostać. Miejsca tu dla mnie nie ma. Ścigałaby mnie potwarz, niechęć, wstręty... a doprawdy nie mam już ani siły ni ochoty przebłagiwać, zasługiwać się, wpraszać.
— Dla czego pan z hrabiego sądzisz o całéj społeczności? wtrąciła Tola.
— Bo hrabia jest jednym z najszlachetniejszych jéj reprezentantów — mówił Teodor — może on być mi niemiły, ale mu oddaję sprawiedliwość — to kwiat i wybór, po za nim straszniejsze stają widma.
Sama pani, czujesz iż należę do tych declassis, do ludzi bez szeregu, do maroderów wielkiéj armii, dla których miejsca tu nie ma.
— Słyszałam niegdyś — odezwała się Tola, że ludzie je sobie zdobywali.
— Tak geniuszem, energią, szczęściem — ja żadnego z tych narzędzi nie mam.
— Nawet energji.
— Tak, pani — straciłem ją.
— Wstąp-że pan do klasztoru — dodała Tola — bo inaczéj doprawdy nie rozumiem, gdziebyć się mógł pomieścić.
— Do klasztoru nie mam dosyć rezygnacji.
— Bez energji, bez rezygnacji — a to już ostatnia nędza! zawołała Tola.
— Dobrześ ją pani nazwała, potwierdził Teodor.
— Znałam pana wcale innym.
— A, pani, nie przeczę, lecz i świat w którym naówczas się obracałem, był wcale odmienny.
Tola przeszła się parę razy po pokoju.
— Świat, dodał Teodor po chwili — tak — i miałem pobudki do walki... miałem nadzieje wielkie.
— Nadzieje co panu odebrało? zapytała.
— Przekonanie że były ulicą prowadząca do muru, o który trzeba chyba rozbić głowę.
Wejście pani Teresy przerwało rozmowę.
— Idę po szkatułkę i przynoszę panu pieniądze — odezwała się Tola — musisz je pan dziś zabrać — ja jutro jadę.
— Czyż jutro! czy koniecznie jutro!
— Dla czego pytasz pan o to! odwracając się odezwała Tola.
— Bobym chciał u pani jutro uprosić. — Jestem dziecinny, stałem się zabobonny... jutro jeszcze...
— Daruję panu jutro...
— Nie wypłacajże mi pani dzisiaj, będę pewniejszym, że mi słowa dotrzymasz?
— Czyżem kiedy zawiodła?
Murmiński wstał i pobiegł pocałować ją w rękę, usta wpił w tę drzącą dłoń i nie mógł ich od niéj oderwać.
Ze współczuciem i politowaniem popatrzała nań Tola, ale smutnie — jakby pytała, czy tego na pół odrętwiałego człowieka na nowo do życia przywrócić potrafi.
Murmiński czując że hrabia się zjawi znowu a nie chcąc z nim spotkać się po raz drugi — pożegnał nic nie mówiąc gospodynię.
Nazajutrz doktorowa mimo wielkiego wstrętu do domu prezesa, poszła do niego rano z oznajmieniem, iż Murmiński, który się wybiera w podróż, prosi tylko prezesa o jedno jeszcze posłuchanie, o pokazanie oryginalnego dokumentu i o kilka słów przy świadkach.
— Po cóż nam świadkowie? odezwał się dosyć opryskliwie prezes — powiedziałbym, że wymaganie oryginalnego dokumentu jest już obrażajacém. Cóż to? ten pan myśli, że ja akta fałszuję?
Rozśmiał się suchym i gniewnym głosem.
— Ale zresztą, bardzo dobrze, bardzo dobrze — dokument mu pokażę, na rozmowę przyjdę, a jeśli chce świadków, niech z sobą przyprowadzi Kudełkę. — Po co tę sprawę rozmazywać — toż samo jest przeciw woli nieboszczki prezesowéj.
Naznaczono godzinę popołudniową.
Nieszczęśliwa doktorowa, na którą wszystko spadało, musiała sama jechać o tém oznajmić, — zapraszając razem Kudełkę, który milcząco skłonił się, przyjmując świadka obowiązek.
Obaj razem przybyli wedle żądania Jéjmości na obiad do niéj, ale w czasie obiadu nawet o rzeczach obojętnych rozmowa się nie kleiła. Gospodyni zabawiała ich jak umiała i mogła — ale i jéj saméj w przewidywaniu nowych komplikacji, nowej burzy i zawikłań nie było wesoło.
Nie mogła przypuścić już — po uczynionych doświadczeniach smutnych, ażeby prezes dał się złamać i zwyciężyć, spoglądała więc na Murmińskiego jak na nieszczęśliwą ofiarę.
Po obiedzie spoglądano na zegar niespokojnie... Nadeszła godzina naznaczona... Prezes, jak zwykle był punktualnym. Po chodzie mierzonym od przedpokoju poznać go było można. — Wszedł z powagą i pewnością siebie, jakby do izby sądowéj, nieco z góry spoglądając na przytomnych. W głębokiém milczeniu powitano go ukłonami z daleka. — Gospodyni zaledwie pozdrowiwszy go, wyśliznęła się szybko ażeby nie przedłużać przykrego oczekiwania sceny, która była nieuchronną.
Po wyjściu jéj, prezes, także się zdając spieszyć, spojrzał na własny zegarek niecierpliwie i dobył papieru z kieszeni.
Ręka mu się widocznie trzęsła, twarz jednak zachowała wyraz spokojny — okryła się tylko bladością.
— Przepraszam panów za mój pośpiech, począł sucho i niemal urzędowym tonem zwierzchnika, który powołuje podwładnych do roboty. — Nie mamy wiele do czynienia, oto jest ów żądany oryginalny dokument...
Papier, mówiąc to, rozłożył na stole.
Kudełka pierwszy, bliżéj stojąc, przystąpił i wziął go w ręce.
Czytał powoli i rozważnie — Murmiński nie zbliżając się nawet, stał z boku obojętny. Staruszek kręcił dobytą lupą, dobierał światła, przebiegał oczyma papier z góry w dół, z dołu wracając do góry, co jakoś niecierpliwiło dostojnego pana.
— Przepraszam — za pozwoleniem, odezwał się, ciągle trzymając papier. — Jest to więc dokument który powstał, zredagowany miał być i podpisany po wyjeździe ks. Zakliki?
Prezes popatrzał dumnie.
— A no — zdaje się! sam tenor tego dowodzi! rzekł tonem szyderskim.
Kudełka podniósłszy oczy popatrzał długo na prezesa, którego twarz zapewne tą śmiałością oburzona zarumieniła się.
— Hm! to szczególna! to bardzo dziwna rzecz! odezwał się zwolna. — Rodzi się tu kwestyjka drażliwa, jest bowiem wiadomo wszystkim tym, którzy to nie jednokrotnie od nieboszczyka ks. Zakliki, który nie kłamał nigdy — słyszeli, — iż on dopiero po zgonie ś. p. prezesowéj, gdy już ciało jéj na katafalku spoczywało — odjechał.
W czasie téj interpelacji prezesowi oczy zaczęły połyskiwać dziko — szarpnął się niecierpliwie — czerwony i niemal zsiniały... rękę podnosząc...
— Jak to może być? kto śmie to utrzymywać! krzyknął głośno — cóż to jest znowu! to fałsz, wierutny fałsz!!
— Niech mi prezes daruje; nie fałsz to jest, ale jakieś nieporozumienie zapewne, o którego wyjaśnienie proszę. Twierdzenie bowiem moje nie opiera się na gołosłowném podaniu o tém, co ks. Zaklika mawiał, ale na świadectwie téż osoby żywéj, ze wszechmiar na poszanowanie i wiarę zasługującéj. JMci ks. Lacki towarzyszył prałatowi, a ten żyje i zeznaje, iż do zgonu łoża umierającéj nie opuścili.
Spojrzał kończąc na prezesa — ten pobladł i zachwiał się. Jednocześnie rękę drżącą wyciągnął po dokument, który Kudełka trzymał uparcie i uchylił się, aby go nie dać dotknąć.
— Ks. Lacki śmie to twierdzić! cóż to? uproszony! przekupiony czy nieprzytomny, czy warjat? Świadczyć przeciw nam? wołał prezes.
— Nie tylko to twierdzi — dodał Kudełka — ale powiada, że gotów w razie potrzeby, zeznać pod przysięgą. — Akt ten z talentem zredagowany — mówił daléj — niezaprzeczenie bardzo zręcznie podrobiony, jest i z innych względów nieochybnie fałszywym.
To mówiąc szedł ku oknu; prezes z oburzenia mówić nie mogąc, gonił za nim, czychał na dokument, ale Murmiński, stojący z boku, okrył sobą staruszka. Ścigający powstrzymać się musiał.
— Ba! ba! ba! mówił spokojnie profesor kręcąc lupą na wszystkie strony i przyglądając się arkuszowi papieru przeciwko światłu. Osobliwsza rzecz, żeby téż téj uwagi nawet nie mieć! a toż dokument sporządzony w r. 1866... a papier nosi znak wodny 1868! — Cha! cha! to już studenterja, studenterja!
Prezes jak wściekły wybuchnął.
— Cóż to jest! mnie o fałszerstwo pomawiacie! mnie! wy śmiecie! Wiecie, kto ja jestem? To więc była zasadzka na mnie i na orginał!! proszę mi go zaraz zwrócić! natychmiast!
— Niech się pan prezes uspokoi — rzekł Kudełka — nikt pana przecież nie obwinia, tylko tego, kto tak głupio ten akt podrobił. Sąd rozstrzygnie, expertów powołamy.
— Proszę mi natychmiast oddać dokument! zawrzał prezes następując coraz bliżéj — natychmiast! cóż to jest! gwałt! przywłaszczenie — począł coraz bardziéj, głos podnosząc.
— A! nie! odpowiedział Kudełka chowając go pod frak granatowy z obawy, aby mu nie wyrwano i kryjac się za Murmińskiego — trzeba posłać po urzędnika i wręczyć go tu zaraz sądowi do śledztwa. Zwołamy expertów — niech ci wyrokują.
Prezes jeszcze znać chciał zahuczeć i zakrzyczeć, ale wśród bezsilnego miotania się głosu mu zabrakło. Zimny pot kroplami występował na zmarszczone czoło.
— Mości panie — rzekł stłumionym głosem — ten dokument został mi wręczony nie dawno przez jednego z podpisanych na nim świadków. Ja, o egzystencji jego nie wiedziałem; — ja nie dopuszczę, aby ktoś mi życzliwy został przez to skompromitowanym; ja, choćby mi do gwałtu i ostateczności uciec się przyszło, nie dopuszczę... nie.
— O gwałcie nie ma co myśleć, bo nas tu dwóch przecie — odezwał się spokojnie Murmiński — gwałt niemożliwy.
Prezes pochwycił się oburącz za głowę i wpadł jak nieprzytomny do sasiedniego gabinetu.
— Proszę panów — zakrzyczał — proszę tu panów — dość tego — dość.
Obrócił się do Kudełki, na którego straży u boku jego stał nieodstępny Murmiński.
— Powtarzam panu, że ja dokument ten mam od — niedawnego czasu. — Ja nic nie wiem... Mogła jakaś niewczesna głupia gorliwość spowodować przyjaciół do kroku niewłaściwego. Ja nic nie wiem. Cóż to to! Wszak o pieniądze żadne nie chodzi! Ja nie pojmuję.
Drżał cały, mówił głosem przerywanym, a chwilami brakło mu siły i tchu. Wił się i kręcił jak ryba która w sieć wpadła.
— Ten dokument — jeśli jest fałszywy — to go zniszczyć.
— Ale na tém niedość — odezwał się Kudełka, należy zapobiedz, aby się nie rodziły inne podobne... My mamy prawo wymagać czegoś więcéj. Musisz pan uznać pana Teodora jako swojego przyrodniego brata, ażeby o to więcéj kwestji nie było.
Słysząc to prezes wstrząsł się i oczy mu znowu się zaiskrzyły dziko.
— Do czegoż to uznanie, na co?
— Na to, bym miał prawo głosić się bez sporu tym, kim jestem! wtrącił Murmiński. — Skróćmy już tę scenę zbyteczną. Dziś ja dyktuję warunki, panie prezesie. Jeśli pan chcesz się uwolnić od hańbiącego procesu — siadaj i pisz żądane zeznanie. Profesor będzie nam służył za świadka.
— Ale ja — ja dokument ten naprzód napowrót odzyskać muszę.
— Będziesz go pan miał, chociaż nie naprzód — ale po dopełnieniu, czego p. Teodor słusznie się domaga — dodał Kudełka — a któżby się chciał dla zabawki w błocie babrać.
Ruszył ramionami.
— I tajemnicy domagam się — nalegał prezes — pod słowem honoru!
A! honoru! rozśmiał się Kudełka — po co tu już honor mięszać do sprawy, w któréj go wcale nie widać. Pan Teodor przecie i słowa nie dając, przyrodniego brata i jego familji kompromitować nie zechce.
— Bądź pan spokojnym — dodał Teodor — dokonanie sprawiedliwości i pomstę krzywdy mojéj zostawiam temu, co sądzi i karze.
Prezes rzucał na nich oczyma z kolei, badając twarze, nie pewien co ma począć — zdawał się wahać, myśleć — wreszcie drżąc rzucił się na siedzenie, pochwycił pióro i położył je raz jeszcze — zakrył oczy — z gniewu trząsł się cały, nim się zebrał na siłę spełnienia tego co od niego wymagano.
Siadł do pisania.
Kudełka przystąpił do stolika i począł zwolna dyktować, a przez szkiełko sprawdzał czy improwizowany uczeń nie wyda się w zadaném mu ciężkiém pensum.
W czasie całéj téj sceny milczącéj, twarz prezesa tak strasznie zmienioną była, iż zdawał się ostatniéj dożywać godziny... Pióro to biegło po papierze z gorączkowym pospiechem, to się wstrzymywało zwątpiałe i onieśmielone... Myślał już o przyszłości. — Skończywszy pisać — na pół omdlały dłońmi osłoniwszy twarz, siedział długo nie mogąc się z miejsca poruszyć.
Kudełka wziął papier odczytał, umoczył pióro, podpisał je — jako świadek — a razem akt podejrzany położył przed prezesem...
— W dodatku masz pan jeszcze i gotowe zeznanie ks. Lackiego, już nam nie przydatne... rzekł kłaniając się.
Oba papiery pochwycił prezes, cisnąc je do kieszeni. — Nie odpowiedział już ani słowa, wstał z brwiami namarszczonemi, zatoczył się jak upojony i chwiejącym krokiem, ze spuszczoną głową, nie pozdrawiając nikogo wyszedł.
W pierwszym pokoju oczekująca na koniec konferencji doktorowa, któréj zdawał się nawet przechodząc nie widzieć — poznała po jego posępnéj powierzchowności, iż wcale co innego niż przy pierwszém spotkaniu zajść musiało, — zerwała się więc żywo, spiesząc rozpromieniona nadzieją do gabinetu, w którym właśnie Kudełka ściskał i całował Teodora... milczącego, ale rozczulonego, dziwném losu zrządzeniem.
Ten, który mu raz uratował życie — teraz powtórnie przywracał mu prawa jego społeczne...
Na widok doktorowéj mrugnął staruszek dając znak porozumienia Teodorowi.
— Pani dobrodziejko, zawołał posuwając się do gospodyni — byliśmy niesprawiedliwi!! tak! skrzywdziliśmy prezesa! Szlachetny człowiek nawet gdy chwilowo pobłądzi — uczuje swą winę i stara się ją wynagrodzić.
— Widzi pani! otóż prezes sam — z dobréj a nieprzymuszanéj woli, uznał pana Teodora swym bratem przyrodnim, i krzywdę wyrządzoną uroczystém tém przyznaniem nagrodził...
Patrz pani — oto jego ręka...
To mówiąc pokazał jéj otrzymany dokument. Poczciwa doktorowa rzuciła się do papieru niedowierzając oczom, a potém do smutnie uśmiechniętego Murmińskiego... winszując i do Kudełki, który widocznie tryumfował. Nikt go jeszcze takim zamaszystym nigdy nie widział jak w téj chwili.
— Prezes! prezes to uczynił! z dobréj woli —! zawołała — ale czyż może być?
— Tak jest — tak — potwierdził Murmiński. Wszystko skończone — zapomniane — nagrodzone. —
Pocałował ją w rękę z uczuciem. —
— A pani wiele a wiele dopomogłaś do tego, ażeby sprawiedliwie zadość się stało... niech jéj będą dzięki!
— Jeśli tak! wracam mój szacunek prezesowi — zawołała doktorowa — uparty był, to prawda — lecz się poczciwie pokazał. Lepiéj późno niż nigdy...
Właśnie tego samego dnia przypadało wieczorne przyjęcie zwykłe u państwa prezesostwa; a że zjazd obywateli do miasta był znaczny z powodu wełnianego jarmarku, spodziewano się gości więcéj nawet niż zwyczajnie. Piękna Żuljetta, która mimo wielkiéj powagi lubiła hołdy odbierać, przygotowywała się wystąpić tak, aby znowu zdziwić wszystkich swą wiekuistą młodością i świeżością. Chociaż tu zwykle wcale nie występowano i dom gotów był choćby największą liczbę łaskawych gości przyjąć bez żadnego wysiłku, tego dnia jednak musiała piękna pani posłać na wypadek po tort i ciasteczka.
Godzina ósma, o któréj zwykle się schodzili wszyscy, wybiła — świece były pozapalane — Żuljetta wyszła ze swych pokojów nakładając rękawiczki i zdziwiła się mocno nie widząc w sali męża, który ją zwykle uprzedzał. Niespokojna trochę, poszła przeglądając się po drodze w źwierciedle, do drzwi jego zapukać. Nie pamiętała, czy od za mąż pójścia dwa razy się coś podobnego zdarzyło.
Zapukała zlekka. Żaden głos jéj nie odpowiedział, — uchyliła więc drzwi zwolna.
— Jeszcze nie jesteś gotów? zapytała. Spojrzała. Prezes blady jakiś siedział przy biurku otoczony papierami i pospiesznie coś pisać kończył. Na kominku dogorywała kupka popalonych listów i notatek.
Podniósł głowę. — A! to ty! natychmiast służyć ci będę — rzekł głosem zmienionym, wodząc rękę po czole — miałem pilne — bardzo pilne interesa. Zaraz kończę.
Żuljetta przymknęła drzwi dyskretnie. — Wchodził właśnie do salonu jeden z jéj najgorętszych wielbicieli cichych, pułkownik S., którego niewinne hołdy, miléj niż inne przyjmowała piękna Julja.
Pułkownik stanął w dramatycznéj pozie adoratora i dłonie złożył podnosząc ku górze i zawołał: O mój Boże! jakżeś nam pani dziś czarodziejsko piękna!! A coraz inaczéj, a coraz piękniéjsza, a zawsze urocza!!
Prezesowa z dziecinnym uśmiechem łaskawie wyciągnęła mu rączkę, na którą pułkownik rzucił się jak zgłodniały, całując ją z zapałem młodzieńczym, choć młodość jego dawno już była tylko wspomnieniem przeszłości.
— Jaki z pana pochlebca! a fe! odezwała się głosikiem pieszczonym i śpiewnym — ja dziś wyglądam doprawdy okropnie — a pan urągasz się ze mnie.
— Pani! przerwał pułkownik — nigdym ją nie widział piękniejszą, choć dla mnie jesteś zawsze ideałem....
— A wstydź się pan, staréj takiéj, matce rodziny, mówić takie rzeczy, od których jéj uszy odwykły.
Pułkownik wzruszył ramionami i oczy podniósł ku niebu.
— Nie mogę słuchać tego, coś pani wyrzekła!
Za pułkownikiem wszedł sędzia, człowiek wygolony, grzeczny, w rękawiczkach, które szósty wieczór odbywały, nie młody już, obarczony liczną familią i przychodzący tylko regularnie składać uszanowanie. Ten z pokorą zbliżył się do pani prezesowéj dobrodziejki, składając jéj uszanowanie. Potrzebował protekcji. — Rozmowa z nim wszczęła się o zatrważającym kokluszu, który w mieście panował. Prezesowa dowiadywała się, czy dzieci jego nie dostały téj choroby, ale nie z troskliwości, nie, tylko ze strachu, aby jéj nie wniósł zarazy do domu.
Odwracała się coraz ku drzwiom, któremi czas było, ażeby wszedł gospodarz, ale prezes nie nadchodził.
Jeszcze w środku salonu toczyła się rozmowa, gdy wtoczył się młodzieniec ufryzowany, kłaniający się mechanicznie jak lalka, głową nagle w dół, w rękawiczkach paliowych, kamizelce otwartéj na piersiach i kołnierzyku sztywnym jak drewno. Ten miał nadzieję być przez panią prezesową wyswatanym i spełniał wszelkie posługi dla czarodziejskiéj Żulietty, do jakich tylko używać go raczyła. Miał wielką łaskę u prezesowéj, gdyż był pokorny i padał podnosząc jéj chustki i rękawiczki z ziemi, a w oczach jego malowało się uwielbienie, któremu każda kobieta jest rada. Żuljetta wiedziała, że mu była gwiazdą promienną, do któréj nieforemne poezje składał.
Zaczęła z nim coś mówić o ostatnim kadrylu na wieczorku u księcia i znowu obejrzała się na te nieszczęśliwe drzwi uparcie zamknięte. Pana prezesa jak nie było tak nie było.
Drzwi salonu tylko otwierały się ciągle, wpuszczając wciąż nowych gości zdziwionych, że na swém stanowisku gospodarza nie zastawali. Przybył hrabia Maurycy i baron Lichtenhof i radca finansowy Seidelmeyer i jeszcze jakaś mała figurka z bardzo długiemi rękami.
Gospodyni zastępująca prezesa coraz niespokojniejszém oglądała się okiem ku pokojowi męża. Było rzeczą niesłychaną, nadzwyczajną, to opóźnienie tak regularnego i surowo obowiązki swe pełniącego człowieka.
Nareszcie panie wsuwać się zaczęły i w chwili gdy niemi była zajęta piękna Żuljetta, otwarły się drzwi prezesa nagle, żywo, na progu ukazał się gospodarz blady, wodzący po zgromadzeniu osłupiałemi oczyma. Stanął na chwilę przytrzymując się wszakże i chciał daléj posunąć niepewnym krokiem. Kilka poufałych osób stojących bliżéj spojrzawszy nań, pośpieszyło doń z przestrachem — chwiał się na nogach — blady był i widocznie chory — ciężko chory. Żuljetta dostrzegłszy to, pobiegła ku niemu.
— Co ci jest! mon cher! a! ty się tą pracą zabijasz, zamęczasz! jakże to można!
Prezes bełkotał chwytając drzwi konwulsyjnie.
— W istocie, jest mi jakoś bardzo nie dobrze... krew mi... uderzyła do głowy! do głowy.... Usta krzywił mu uśmiech wymuszony. Może to przejdzie...
W téj chwili zatoczył się i tylko chwyciwszy znowu drzwi, potrafił utrzymać się w miejscu. Wszystkich oczy zwrócone były na niego, cisnęli się goście dopytując niespokojnie. — Co się prezesowi stało? Co to jest?
— A to właśnie dzień nasz... rzekł pułkownik, i my nawet panu spocząć nie dajemy.
— Owszem... słabo i jąkając się usiłował odpowiedzieć gospodarz... to mnie rozerwie.
Ręką chwytał się teraz sukni... tarł czoło i powieki... dwa kroki ledwie zrobiwszy do najbliższego krzesła... padł na nie... przepraszając... głowa zwisła mu na piersi. Zdawał się zapominać gdzie jest. Goście wszyscy skupili się do koła. Szmer i szepty przebudziły go, przypomniał znać sobie, że miejsce jego było w środku salonu — poruszył się gwałtownie z krzesełka, posunął kilka kroków i zachwiał. Pułkownik, który był najbliżéj, pospieszył podać mu rękę... Boleść coraz widoczniéj wypiętnowywała się na twarzy nieszczęśliwego. Żona załamała ręce.
Mon cher! zawołała — ale wracaj-że natychmiast do siebie — ja — gości przeproszę... ty się musisz położyć... tyś okropnie cierpiący... Po doktora! po doktora!
Młodzieniec usłużny kopnął natychmiast ku drzwiom rozbijając gości.
Prezes się podźwignał gwałtownie resztami sił.
— Za nic w świecie nie chcę doktora! zaprzeczył — to tylko osłabienie — ja pójdę do siebie... spocznę... ale nie posyłać — nie trzeba żadnego lekarza — proszę, proszę.
Znak oczów pięknéj pani, mimo téj protestacji pchnął młodzieńca fryzowanego ze wschodów na miasto.
W jednéj chwili szepty rozeszły się po salonie, do sieni aż. Prezes bardzo chory i wszyscy chwytając kapelusze wynosili się co żywiéj. Prezesowa podziękowawszy pułkownikowi za pomoc wejrzeniem, sama wzięła rękę męża i znikła z nim wiodąc go do gabinetu.
W salonie w pięć minut już nikogo nie było, a w domu paliły się samotne lampy i świece... wśród cmentarnéj ciszy.
Pierwszy raz od lat wielu wieczór zwykły musiał być odproszonym. — Prezes widocznie zagrożony był chorobą ciężką. Siedział nieruchomy na kanapie, z głową zwieszoną na bok, pół drzemiący jęcząc cicho — żonę trzymał za rękę, a niekiedy rozdzierając powieki wielkim wysiłkiem — patrzał na nią wzrokiem osłupiałym, milcząc, zaciskając usta z boleści, na którą się nie skarzył...
Napróżno Żuljetta dłoń przykładając mu do chłodnego czoła dopytywała o cierpienie — o przyczynę — nie odpowiadał jéj nic, wzdychał tylko. — Po niejakim czasie głosem osłabłym... odezwał się wreszcie.
— Chciałbym dzieci zobaczyć!
Żądanie to przeraziło Żuljettę, która ani przypuszczać mogła, by cień niebezpieczeństwa mu groził. — Zakrzyknęła zrazu przeciw temu dziwactwu męża — lecz właśnie nadchodził doktór, którego ufryzowany młodzieniec chwycił w resursie na gorącym whiście.
Na widok téj facjaty rumianéj, pompatycznéj, imponującéj — prezes zmięszał się i nim do niego Eskulap przystąpił, prosił żony, ażeby wyszła.
Zawahała się zrazu prezesowa, lecz nawykła do posłuszeństwa — ustąpiła powoli. — Doktór, który wpatrywał się już chwilę bacznie w chorego, usiadł przy nim. Zmiana twarzy prezesa uderzyła go, pochmurniał sam. —
Chciał ująć za rękę prezesa, który mu ją bezsilnie wyrwać usiłował... jakby się czegoś obawiał... ale wnet sam porwał doktora dłoń... zwrócił się ku niemu i wybełkotał.
— Na honor, zaklinam!! Proszę! Choroba nagła! apopleksja! nic innego! zaklinam! Żadnego ratunku nie przyjmę, bo chcę i muszę umrzeć. — Milcz! proszę —br> Osłupiał doktor z podziwu. — Na twarzy chorego jakiś rozkład szybki organizmu się malował, rysy się zmieniły, ścięgna poruszały i wyciągały nienaturalnie... Doktor załamał ręce... a potém biegł do dzwonka, prezes go za połę schwycił. — Stój! honor!... mówił ochrypłym głosem... Nic! nic nie trzeba. — Honor!... Niech przyjdą dzieci! dzieci!
Z szybkością nadzwyczajną pod wpływem tajemniczym twarz się przemieniała — położenie doktora stawało się przykrém — stracił głowę pod naciskiem tego piorunującego niebezpieczeństwa. Obłąkany wzrokiem powiódł po pokoju... na biurku stało jeszcze małe okrągłe pudełeczko otwarte, wypróżnione, na którego dnie odrobina jakiegoś białego proszku się lśniła...
Świeżo znać było wzięte... niewiadomo zkąd... jakby z apteki — szpitalnéj. —
Chory zobaczywszy pudełeczko, chciał wstać, lecz opadł na kanapę bezsilny, zdrętwiały — wyciągnięty.
— Doktorze! zniszcz! schowaj! Honor! Apopleksja! bełkotał głosem stłumionym, który coraz stawał się słabszym.
Lekarz przybiegł do niego i ujrzał z boleścią niewysłowioną, że już w istocie honor tylko mógł ratować, bo życia — było nie podobna.
Chory powtarzał — Dzieci! dzieci!
Doktor więc pobiegł sam do pani.
Żuljetta, która jeszcze nie domyślała się tak wielkiego niebezpieczeństwa, chodziła jeszcze zamyślona po salonie... gdy nadbiegający lekarz zmusił ją co najprędzéj dzieci sprowadzić...
Z krzykiem rzuciła się na drugi koniec domu, po oddalone dzieci...
Tymczasem przybywali lekarze, powysyłani przez przyjaciół, ze wszystkiemi przyrządami ratunku i aptekami podręcznemi... Puszczano krew zastygajacą nadaremnie, lano do ust zaciętych lekarstwa... Prezes zsunął się na kanapę i zbielały, siny, małe dawał życia oznaki... Otworzył oczy gdy przyszły dzieci, podniósł ku nim ręce, powieki i dłonie opadły...
Konał widocznie...
Doktorowie szeptali złowrogo między sobą się radząc... ale trup już tylko leżał przed nimi...
Żona za późno posłała po księdza.
Przez cały ten wieczór jednak — znać z rozkazu pierwszego lekarza i po naradzie z przybyłymi krewnemi, ukryto nawet dla domowych ten zgon tak nagły... zamknięto drzwi, nie wpuszczono nikogo i dopiero we dwadzieścia cztery godziny późniéj, dowiedziało się miasto, iż prezes tknięty apopleksją piorunującą, ze zbytku pracy i wytężenia sił umysłowych, — mimo najgorliwszego ratunku — w kwiecie wieku życie zakończył.
Żal po zgonie tak czcigodnego obywatela był powszechnym. — Zgadzano się ogólnie, iż lepszego a gorliwszego urzędnika, stalszych zasad i większej energii człowieka, obywatelstwo nie miało... Pogrzeb był wspaniały, mowy znakomite... ból żony straszliwy — a dzienniki ogłosiły nekrologi, w których postawiono nieboszczyka na równi z najzasłużeńszymi mężami w kraju: bo — de mortuis nil nisi bene.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.