Z siedmioletniej wojny/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W dolnej izbie sklepionej, na królewskim zamku w Dreznie, od której jedno kraciaste okno, oddawna ręką ludzką nietknięte, z nieprzezroczystemi szybami, wychodziło na dziedzince, o wieczornej godzinie znajdowało się osób kilka, potajemnie tu zgromadzonych. Jedna świeca paliła się na przymurku, mówiono po cichu.... u drzwi stały straże.... oglądano się niespokojnie za najmniejszym szelestem. Przy świetle słabem, które rzucała wojskowa świeca w ciężkim srebrnym osadzona lichtarzu, chwilowo tu przyniesiona, trudno było twarze osób rozpoznać. Izba snadź oddawna za skład niepotrzebowanych sprzętów, służąca, zaniedbana, brudna, ze sklepieniem okopconem, przedstawiała się jakby więzienie, smutną i opuszczoną. Stół przy ścianie, kilka prostych stołków, w kątach resztki niedopalonych pochodni i drągi jakieś czarne, na kamiennej posadce ciemne wałki jakichś starych opon i płócień rudnych.... powiązanych sznurami... składały wszystek sprzęt tej kryjówki, o której w zamku nawet mało kto wiedział. Miała ona niegdyś różne przeznaczenia za przeszłych kurfirstów i po cichu opowiadano o niej krwawe i straszne dzieje. Od Augusta Mocnego, a szczególniej za jego syna służyła tylko stróżom zamkowym na skład łomu którego wyrzucić nie chciano, a chować staranniej nie było warto. Dwoje drzwi, jedne od dziedzińca zawsze zatarasowane, drugie od wnętrza i sieni, do której schodów kilka schodziło, dozwalały przemknąć się tu niepostrzeżenie. Dlatego może tego wieczora zebrały się tu osoby, które ani widziane, ani posłuchane być nie chciały...
W jednej z nich łatwo poznać było hrabinę Brühlową, która podstawą dumną i głową podniesioną zdawała się tu dowodzić i rozkazywać. Drugim był baron Spörken... w tej chwili widocznie niespokojny, podrażniony, ciągle oczyma biegający ku drzwiom, z zachmurzonem czołem i brwią nawisłą.
Obok niego stał drzący i blady kawaler de Simonis, zdający się tylko przymuszonym świadkiem narady, czyniącej na nim wrażenie przerażające. Tarł niekiedy ręce i perukę, przestępował z nogi na nogę, zakładał dłonie na plecy, chował je po kieszeniach, nie wiedząc, co z sobą zrobić i z niemi.
Naostatek opodal nieco widać było nieznajomą jakąś postać, z twarzą wyschłą i pomarszczoną, choć nie starą, z biegającemi oczyma, ale wyrazem zaciętości w ustach i całej fizyognomji, stojącą jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Człowiek ten ubiorem stanu nie zdradzał, odziany był suknią widocznie dla niepoznaki włożoną, która do niego niedobrze przystawała, a na wierzch zarzucony miał płaszcz gruby podróżny.
Hrabina Brühlowa, generał Spörken i biernie tylko posługujący im Simonis naradzali się jeszcze po cichu. Po krótkich szeptach, hrabina wystąpiła naprzód i zbliżyła się do oczekującego.
— Panie Glausau! — rzekła po cichu.
— Po co wymawiać moje nazwisko — opryskliwie przerwał stojący — po co? to do niczego niepotrzebne.
Waćpan jesteś sasem, byłeś nim przynajmniej; zachowałeś pamięć o tem: chcesz służyć królowi?
Glausau głową tylko skinął na znak zgody.
Brühlowa posunęła się kilka kroków dalej, prowadząc go za sobą w ciemny kąt izby, gdzie ani Spörken, ani Simonis słyszeć nie mogli.
— Jesteś przy królu?
— Tak: jest nas kamerdynów kilku.
— Ciągle przy nim?
— A, i tu i w obozie, nieodstępnie — rzekł Glausau. — Uszy moje i plecy o tem świadczą...
Tu westchnął.
— Gotów waćpan jesteś na wszystko?
— Mówmy-no o warunkach — przerwał Glausau — ja duszy gubić nie mogę za darmo. Prawda, że król śmieje się i powiada, iż duszy człowiek nie ma, a no tembardziej ciała na męczarnie i zgubę nie myślę dawać.
Przecież niema niebezpieczeństwa?
Glausau się uśmiechnął.
— Z nim? z nim? ale to człowiek, co wszystko najgorsze zgadnie, bo sam do wszystkiego i najgorszego gotów. Cóż mi dacie? — zapytał — co mi dacie?
— Co chcesz?
Wiele chcę, wiele; a czegoż ode mnie żądacie?
— Musimy wiedzieć, kiedyby go pochwycić było można. Często się z kilku ludźmi oddala i puszcza po nocach; przewodnik mógłby go prowadzić w zasadzkę...
— Tak, zuchwały jest; to prawda — rzekł Glausau i opuścił głowę.
— Toby było najlepszem — dodała hrabina.
— A cóżby było najgorszem?... — bąknął nie patrząc jej w oczy, Glausau.
— Gdyby, gdyby — szepnęła po cichu Brühlowa — waćpan rozumiesz... biały proszek w czekoladzie...
Ostatnie słowa wymówiła prawie niedosłyszalnym głosem: Glausau głową potrząsł, ale się nie uląkł wcale.
— Prawda, że ja mu noszę rano czekoladę — rzekł — ale ją czasem wprzódy pies wypije, nim się on do niej zbierze, a takby się wydało.
Szept niedosłyszany trwał jeszcze minut kilka. Glausau się zdawał targować.
— Nie, nie — rzekł w końcu — ja go wam dam żywego w ręce, tak będzie lepiej.
I zawsze rozmawiała z nim Brühlowa, aż kazała przystąpić Simonisowi.
— Przypatrz się temu panu — rzekła — zapamiętaj jego rysy; ani ja, ani baron nie będziemy mogli inaczej komunikować się z wami jak przez niego.
Glausau podniósł oczy.
— To licha warto — rzekł — albo ja lub ów się omylić może, oczom wierzyć niebezpiecznie. Trzeba się umówić o znaki.
To mówiąc, szybko począł ukazywać ręką Simonisowi, jak go ma witać, ile z koleji palców rozłożyć.
— Jednego znaku mało — rzekł — mógłby być przypadek: trzy ledwie starczą.
Kawaler de Simonis znajdował się biernie, nie biorąc zbyt żywego udziału w umowie. Oczy hrabiny biegały po obu.
— Tak — dodał Glausau — już my się zrozumiemy.
Brühlowa dobyła rulon z worka, który miała przy sobie, i wcisnęła mu go w ręce, szepcąc coś jeszcze po cichu; Glausau się skłonił i pospiesznie ku drzwiom skierował.
— Znajdziecie tam tego, co was tu przyprowadził — pospiesznie biegnąc, rzekł baron — ten was też na bezpieczne miejsce dostawi.
Glausau już brał za klamkę, generał wywiódł go do sieni i powrócił. Brühlowa zbliżyła się do Simonisa.
— Za waćpana ręczyła mi baronówna — rzekła zcicha — chociaż zdaje mi się, że na was było posądzenie, żeście z Berlinem korespondowali. Znaleziono listy.
— Ja się ich nie zapieram — odpowiedział Simonis — było to wprzódy, nim panna Nostitz podjęła się, i dokonała mojego nawrócenia.
— Ale cóż nam ręczy za jego szczerość?
— Pani hrabino — odezwał się, spuszczając oczy, Simonis — moją poręką jest baronówna, a jeśli mam otwarcie wyznać, mój własny interes. Gdzież większe szczęście spotkać mnie może?
Brühlowa uśmiechnęła się szydersko i poruszyła ramionami nieznacznie.
— Waćpanu Nostitzówna rękę swoją przyrzekła? — zapytała.
Simonis ukłonił się milcząco.
— Tak, tego panu powinszować można — dodała — będziesz miał wielu przyjacioł, bo baronównie na wielbicielach nie zbywa.
Rzuciwszy ten sarkazm dojmujący, Brühlowa poparła go wejrzeniem czarnych oczu, które mimo katastrof tylu zalotnemi i wyzywającemi być nie zapomniały.
— Baronie Spörken — rzekła, obracając się do niego z koleji — cóż mówicie o tym człowieku?
— Ja go sam nastręczyłem — odparł baron — więc inaczej jak dobrze mówić o nim nie mogę. Jakie wrażenie uczynił na waszej ekscelencji?
— Człowieka, który na wszystko gotów, ale za dobrą zapłatą; nie zaręczyłabym jednak, ażeby w chwili czynu nie uląkł się i nie cofnął.
— Nie sądzę — zawołał Spörken — na nicby mu się to nie zdało... kto mówi a, ten musi b powiedzieć... Raz wzięty w ręce, nie uciecze nam... Jak tylko przyjął pieniądze... przyszedł tu...
Brühlowa potakująco skinęła głową, palec położyła na ustach... i zdawała się przysłuchiwać krokom, które słychać było w sieni. Spörken żywo przysunął się do drzwi, wszyscy zamilkli i czekali. Kroki i szmer powoli w oddaleniu słabły, wkrótce znowu nastąpiło milczenie.
Brühlowa narzuciła zasłonę na głowę i poprosiwszy ruchem ręki o otwarcie drzwi, wysunęła się pierwsza. Spörken został chwilę z Simonisem z którym rozmawiał jeszcze po cichu. Wypuścił go potem, wskazując ręką schody... a sam, wziąwszy świecę z przymurku, zamyślony, wyszedł ostatni powoli.
Nie bez obawy widocznej wyśliznął się Simonis z tej konferencji tajemnej i nie zachodząc do zamku, przez jedną z bram wysunął się zręcznie w ulicę, tu dopiero swobodniej oddychając; nierychło jednak przysłoniętą płaszczem twarz odkryć się ośmielił.
Uszedł zaledwie kilka kroków, gdy posłyszał pozdrowienie zdziwiony, że go pociemku poznano. Był to Masłowski, który wyrósł jakby z ziemi; Simonis drgnął zdziwiony nieprzyjemnie.
— Nie mogę pojąć, jakeś mnie waćpan mógł poznać po nocy — odezwał się, nie kryjąc zdumienia.
— A! — rzekł, śmiejąc się wesoło, Masłowski — najprzód my mamy kocie oczy, to rzecz wiadoma... w nocy widzimy doskonale, osobliwie kogo nam zobaczyć potrzeba; za to wednie często nie dojrzymy, gdy nam kto zawadza. Powtóre, waćpan wiesz, kawalerze Simonis, my jesteśmy serdeczni przyjaciele, sympatja!
— Aha! — zawołał Simonis — ale ja byłbym waćpana minął, nie poznawszy.
— Sympatji dla mnie nie masz — odezwał się Masłowski bez ceremonji biorąc go pod rękę. — No, a wolno wiedzieć skąd? z zamku?
— Jakto z zamku?
— Nic, myślałem tylko.
— Cóżbym tam robił?
— No podejrzywam waszmości zawsze o miłość dla frejliny a ona tam przy królowej.
— Dla mnie niedostępna.
— Dla mnie też — westchnął z przesadą Masłowski — jedne mamy losy, jedno cierpienie, jedne uczucia; musimy być przyjaciółmi. Różni nas tylko, że waćpan kochasz Prusaka... a ja.
— Sasów? — spytał Simonis.
— A gdzie tam! ktoby mógł jakiegokolwiek Niemca kochać! Niemkę... to co innego — zaczął wesoło Masłowski. — Ale powiedz-że ty mi szczerze, po przyjacielsku, ja cię nie zdradzę; na czem stanęło? czy zawarłeś alians z Prusakiem, czy z Austrją z Saksonją?
Simonis pytanie w śmiech obrócił.
— Myślę, że masz do Prusaka słabość — dodał Masłowski — no, no, co komu do gustu... Mnie się tak zdaleka patrząc w ulicy na tego kaprala zdaje, że musi śmierdzieć, a ja mam powonienie nader draźliwe.
Simonis nie chciał się zdradzić, Masłowski niemiłosiernie go męczył.
— Przyjacielu mój! — dodał — nie rozumiem, jak pogodzisz miłość dla baronówny z miłością dla króla Fryderyka. Dla logiki będziesz musiał się w starej Nostitzowej zakochać, a to podobno trudno.
Kawaler milczał, szli tak dalej ciemną ulicą, Simonis, aby się uwolnić od przyjaciela, skierował się milczący ku swojej kamienicy. Masłowski go odprowadził aż do progu. Tu powiedzieli sobie dobranoc, Simonis wszedł szybko do domu i drzwi za sobą zamknął. Zamyślony wstępował na górę, gdy go znowu, jak niegdyś, Gertruda za rękaw pociągnęła, pokazując mu drzwi baronowej. Nie spodziewając się już tu dnia tego zastać Pepity, mniej chętnie posłuchał starej sługi i wszedł na próg powoli.
Stara baronowa, w boki się wziąwszy, co u niej wielce szczęśliwe oznaczało usposobienie, chodziła po saloniku, uśmiechając się do siebie. Spostrzegłszy Simonisa dygnęła mu wesoło.
— Dobrze, żeś przyszedł, mam coś dla waćpana — rzekła.
I zbliżywszy się mu do ucha, szepnęła:
— Major Wangenheim czeka na waćpana na dole w pałacu Moszyńskich, ma ci coś do polecenia.
Simonis drgnął i zbladł.
— A tak! tak! misję konfidencjonalną. Ja sama nastręczyłam mu waćpana. Możesz się teraz zasłużyć i dojść daleko. Proszę iść zaraz do niego, ażeby komu innemu tego nie powierzono.
Simonis, nie mogąc się poruszyć, stał wryty; położenie jego stawało się niewymownie przykre. Jakkolwiekbądź, zdrajcą teraz musiał być, nie sługą. Dreszcz po nim przebiegł. Nieprędko zebrał się na słowo...
— Pani baronowo — odezwał się, jąkając i nieśmiało — nieskończenie jej jestem wdzięczen, ale prawdziwie mam obawę; nie jestem pewny, doświadczenia mi brak, nie wiem, czy potrafię sobie dać radę.
Pani Nostitz spojrzała nań urażona niemal.
— Przecież nie co innego ci dadzą do roboty, tylko to samo, z czem cię tu moja poczciwa de Camas wysłała... Być może, iż wypadnie się dostać do obozu do Pirny... ale cóż to znowu tak osobliwego: powiesz, że cię Brühlowa przysłała... To samo, że się tam dostaniesz, już zaufanie obudzi. Zdasz tylko raport z tego, coś widział i słyszał. Major Wangenheim czeka na waćpana! Trzeba iść i to zaraz.
Spojrzała na twarz nieszczęśliwego Simonisa i zawahała się, widząc go tak straszliwie przelękłym, że ją litość nad nim wzięła. Rozśmiała się jednak wkrótce.
— Nie wiedziałam, że z waćpana takie dziecko! — zawołała — ależ to w takich właśnie trudnych i zawiłych sprawach ludzie się dorabiają. Panu Bogu powinieneś dziękować i głowy nie tracić.
Simonis powiódł ręką po czole, na które kroplisty pot występował.
— Czy waćpan chcesz się tego podjąć, czy nie, to darmo — dodała, napróżno wyczekawszy odpowiedzi. — Trzeba iść do majora. Rozmówicie się z nim o tem.
Kawaler opamiętał się nareszcie; nie było środka... musiał być posłusznym.
W ulicy pożegnawszy go Masłowski, gdy się drzwi zamknęły, jak gdyby go przeczucie jakie zatrzymało, czy chętka szpiegowania Simonisa odszedł wprawdzie powoli na stronę, lecz niebardzo potrzebując spieszyć, chwilkę między kościołem a odwachem pozostał. Oddalił się zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy wśród ciszy nocnej posłyszał skrzyp otwierających się drzwi i zwróciwszy głowę, dostrzegł przy świetle ogarka, którym stara Gertruda przyświecała wychodzącemu Simonisowi, iż ktoś wymknął się z kamienicy. Nie był wcale pewny, iż to być miał Simonis, zatrzymał się jednak, przytuliwszy do węgła ganku Frauenkirche, czekając aż się zbliży idący.
O kilkanaście kroków z postawy i chodu poznał przyjaciela. Nie wysuwając się z swej kryjówki, dał mu ją pominąć, wyprzedzić się o dobry kawał drogi i ostrożnie poszedł za nim.
— Prawdziwe szczęście — rzekł w duchu. — Czekaj, ptaszku! wyprawa nocna jest mi bardzo podejrzaną. Muszę wiedzieć przecie, dokąd o tej porze się wybrałeś.
Szedł więc, nie spuszczając go z oka, unikając aby go nie postrzeżono. Pałac Moszyńskich stał naówczas wśród obszernego ogrodu, niemal za miastem, z widokiem niczem nieosłonionym na dalekie góry. Z samego kierunku drogi łatwo było odgadnąć cel, do którego prowadziła. Masłowski się wcale tego nie spodziewał; zawrzało w nim.
— Jeżeli zdrada się okaże, jutro go jak psa zastrzelę! — zawołał do siebie. — Mniej jednym takim jegomością na świecie, ludzkość na tem nic nie straci.
Simonis oglądał się pilnie dokoła, nim przypadł do żelaznych sztachet i bramy, która w ogród i do pałacu prowadziła. Tu stała warta i spytała go do kogo idzie. Simonis szepnął, że ma polecenie stawić się u majora Wangenheima. Żołnierz służył mu za przewodnika. Masłowski pozostał zdala na czatach.
Major Wangenheim, młody i przystojny mężczyzna, pomimo spóźnionej godziny siedział jeszcze w mundurze i przy szpadzie, gdy mu przychodzącego oznajmiono.
Spojrzawszy na niego, zamyślił się nieco.
— Pani baronowa Nostitz mnie przysyła — odezwał się Simonis.
— Tak — rzekł sucho major — wiem, waćpan byłeś trochę znajomy Brühlowi i jego dworowi.
— Bardzo mało...
— Mogłoby dla waćpana być ciekawem zobaczyć, co się tam w obozie dzieje?
Kawaler milczał.
— Mógłbyś waćpan zaofiarować hrabinie przeniesienie listu od niej do męża, ale ten musiałby być mnie wprzódy zakomunikowany.
— Hrabina wątpię, by mi zaufała — odezwał się Simonis nieśmiało.
Wangenheim popatrzał na niego.
— Jednem słowem — rzekł — mój panie, masz ochotę przynieść nam wiadomość z obozu i zanieść tam do naszych znajomych pewne rozkazy?
Simonis zmilczał.
— Będę posłusznym, gdy mi to nakazanem zostanie — odezwał się — lecz nie kryję tego, iż mało mam wprawy i doświadczenia, i że na własną zręczność rachować nie mogę.
Major się rozśmiał wzgardliwie nieco.
— Zbytnia to skromność — odezwał się, patrząc mu w oczy i badając go — w takich sprawach mało kto nabiera wprawy: ludzie się do tego rodzą. Krótko waćpanu powiem, ludzi nam braknie, potrzeba, abyś jutro się wybrał i jak najprędzej powrócił.
Na dworze króla i Brühla jest dwóch ludzi, którym nieznacznie oddasz pan te dwa od ich żon listy. Nic w nich niema... nie rozumie ich nikt, oprócz nich. Będziesz się waćpan starać widzieć jaknajwięcej, dowiedzieć jak najdokładniej, powrócić jak najprędzej.
Major Wangenheim z pewną niecierpliwością, jak gdyby nie bardzo miłą dla siebie kończąc rozmowę, na listach, które złożył na stole, rzucił rulonik dukatów i odstąpiwszy parę kroków, głowy skinieniem pożegnał Simonisa.
To złoto tak jawnie rzucone mu w oczy, z pewnym rodzajem pogardy, wywołało rumieniec na twarz Simonisa.
— Przepraszam pana majora — rzekł, odsuwając rulon — mogę i muszę podjąć się służby dla jego królewskiej mości, ale bez tego dodatku.
— Jakto? — zapytał major.
— Jeśli zasłużę na co, mogę być później wynagrodzonym; nie należę do tych, którzy się najmują.
Major spojrzał mu w oczy i ruszył ramionami. Nie zdawało go się to ani dziwić, ani rozczulać, jak gdyby do podobnych scen był przywykłym.
— To na koszta podróży — rzekł sucho — niepodobna byś waćpan o swoich pieniądzach ją odbywał. — I dodał: — dobranoc!
Simonis wziął listy i snadź nie chcąc się podać w podejrzenie, schował też rulon do kieszeni i wyszedł.
Noc była ciemna, gdy się znalazł za bramą z tak przykrem uczuciem niepewności jakiejś, obrzydzenia, wstrętu, obawy, iż postąpiwszy kroków kilka, spytał się sam siebie, czyby nie najlepiej było, zabrawszy, co miał, powracać do Berlina i szukać w pracy przyszłości.
Wspomnienie tylko pięknej Pepity wstrzymało go może od tego kroku. Zbliżeniem się do niej czuł się uszlachetnionym i nie chciał już wrócić na drogę tajemniczych, brudnych intryg, która mu teraz wstrętliwą była i upadlającą. Ale jakże się mógł wywikłać z tej sieci, w którą wpadł po części z własnej winy. Zbliżał się już do miasta, gdyż pałacyk leżał naówczas za jego obrębem, gdy usłyszał półgłosem nuconą śpiewkę i z wielkiem podziwieniem a przestrachem spotkał Masłowskiego. Ten udał nadzwyczaj zdziwionego.
— A to rzecz szczególna! — zawołał — że my się też nieustannie musimy z sobą spotykać? mam-że uwierzyć oczom? Wszak waćpana odprowadziłem na spoczynek do domu, miałeś iść spać? Jakimże sposobem w tej stronie? Ktoby powiedział żeś waćpan chodził dawać dobranoc królowi pruskiemu.
— A cóż wy tu robicie? — spytał Simonis.
— Ja? ale ja, nie mając nic do roboty z profesji, jestem włóczęgą — rozśmiał się Masłowski — szpieguję Prusaków. Wiesz, że to są jednak nie głupi ludzie. Jaki w nich rygor i ład... Ale mów-że, skąd Pan Bóg prowadzi?
Simonis, nie chcąc się zdradzić, musiał się namyślić, co powiedzieć.
— Przyznam się waćpanu — szepnął — awanturka kobieca.
— W tej stronie? za miastem? to chyba z dziewką jaką od ogrodnika, bo tu nic porządniejszego nie mieszka... Co mi mówisz, ale!...
Simonis umilkł.
— Wierz waćpan lub nie, jak chcesz...
— Przyjm-że moją radę — dodał Masłowski — jako lepiej oswojonego z Dreznem: nie bardzo bezpiecznie w bliskości króla mieć rendez-vous. Fryderyk jest podejrzliwy, a rozstrzelanie u niego nic a nic nie kosztuje.
Spotkanie z Masłowskim, który go znowu przeprowadził aż do kamienicy, do reszty przybiło nieszczęśliwego Simonisa. Milczący wsunął się na swe trzecie piętro, pożegnawszy szydzącego i natrętnego Polaka. Paliły go listy, które miał od Wangenheima, niepokój niewysłowiony oka mu mrużyć nie dał. Ledwie doczekawszy poranku, zerwał się z łóżka i pobiegł do zamku. Cały dwór był jeszcze na mszy rannej, gdy przyszedł; ukrył się więc w mieszkaniu barona Spörken, oczekując na baronównę, z którą się chciał zobaczyć. Paź miał jej oznajmić, iż Simonis mówić z nią potrzebował. Po półgodzinnem prawie oczekiwaniu piękna panna zjawiła się, tak jak była ubrana do kościoła. Spojrzała na Simonisa i zmieniona twarz jego nic jej snadź dobrego nie zwiastowała, gdyż niespokojnie zbliżyła się do niego.
— Co waćpanu jest? — zapytała.
— Osądzisz pani sama — odezwał się Simonis. Wczoraj, zaledwie stąd wyszedłszy, udałem się do baronowej. Przywitała mnie tem, że powinienem był natychmiast udać się po rozkazy do majora Wangenheima. Późno w noc musiałem biedz do pałacu Moszyńskich, kazano mi z listami do obozu pod Pirnę, szpiegować.
Pepita słuchała z żywem zajęciem.
— Pani — zawołał Simonis — niema w tej chwili pod słońcem nieszczęśliwszego człowieka! Gdyby nie pani, uciekłbym stąd! Zważ pani położenie moje. Co mam począć? Zdradzić was nie mogę, zdradzić tamtych to grozi śmiercią; ale mniejsza o śmierć; to grozi mi upodleniem, poniżeniem, którego od czasu jakem się zbliżył do was, znieść nie potrafię. To przechodzi siły moje, brzydziłbym się sobą!
Baronówna podała mu rękę w milczeniu zarumieniona.
— Mogę wam służyć, nie winienem nic i nie mam obowiązków względem króla; lecz w ten sposób, nie! nie zdołam!
Rękoma zakrył Simonis twarz.
— Co mam począć? co począć?!
Baronówna stała zamyślona, nie mówiąc słowa.
— Rozumiem — odezwała się głosem cichym — że są pewne granice, poza które żadne poświęcenie nie sięga. Honoru się nie poświęca...
— Powiedz-że mi pani, jak się mam ratować!
Baronówna przeszła się po pokoju.
— W istocie; rzecz to do rozwiązania trudna; ja za mało mam doświadczenia, abym to potrafiła rozwiązać. Pan nam jesteś potrzebny. Gdybyś się ukrył na zamku, zamiast iść do obozu, mógłbyś się nam przydać tutaj; gdybyś, do obozu się udawszy, w nim pozostał, uszłoby to może za uwięzienie: król i Prusacy długo tu nie pobędą.
Z mowy niepewnej baronówny znać było, że sama nie wiedziała, ani co mu radzić, ani co z nim począć; żywe tylko rozdraźnienie malowało się na jej twarzy. Narzędzie to, na które tak rachowała, z rąk się jej wymykało.
Po namyśle pobiegła do drzwi i już biorąc za klamkę, ze spuszczoną głową, prawie nie patrząc na niego, rzekła prędko:
— Wybierz się pan, pożegnaj baronową, przybądź tu, a naówczas zobaczymy, co uczynić wypadnie.
Simonis nie miał czasu jej wstrzymać: zniknęła, poszedł więc i on spełnić dane rozkazy i na dwór przygotować się do podróży. Domyślał się, iż Pepita musiała chcieć naradzić się z królową może, a z Brühlową pewnie, gdyż hrabina była główną sprężyną, około której obracały się wszystkie przeciw Prusakom wymierzone dotąd bezsilne intrygi.
Maks jeszcze był nie powrócił na zamek, po korytarzu przechadzający się, jakby dla zabawki, Masłowski czatował na baronównę. Lękając się, aby to polowanie zadługo nie trwało, p. Ksawery dał lokajowi duser, jak się to w języku dworskim zwało, i poprosił go o wywołanie frejliny: w innych czasach byłoby to niemożliwe, ale od czasu wnijścia Prusaków działy się na dworze nigdy niesłychane rzeczy.
Baronówna wyszła natychmiast — przepraszam żem panią śmiał fatygować — rzekł Masłowski — chciałem się opowiedzieć. Zdaje mi się, iż chwila nadeszła, w której mojego przyjaciela Simonisa wypada mi uczynić »nieszkodliwym«. Wczorajszego wieczora powróciwszy stąd, chodził w nocy do króla Fryderyka. Zdrajcą jest...
— Nie, panie mój — odpowiedziała Pepita — nie; bo ja o tem wiem: iść tam musiał. Bądź co bądź, ja panu, za jego czujność dziękuję serdecznie. Jesteś szlachetny, jesteś zacny.
Wyciągnęła mu rękę, a pan Ksawery pochwycił ją i namiętnie po polsku całować zaczął. Nie nawykła do takich gorących pocałunków, baronówna się zarumieniła i rękę jak oparzoną, wyrwać musiała.
— Byłbym go zdławił! — zawołał — gdyby panią śmiał pomyśleć zdradzić; ale wie pani co, ja panią ubóstwiam, a jednak, gdybyś pani mnie tak, jak jemu na dwóch stołkach kazała siedzieć darujesz tegobym i dla niej nie potrafił.
— Spodziewam się, że i on tego nie uczyni — szepnęła baronówna, biorąc sługę swojego w obronę.
— Ano, przepraszam, żem, chcąc usłużyć, napróżno pannę baronównę niepotrzebnemi odwiedzinami niepokoił. Nie rozkaże mi pani nic? Zabić kogo? powiesić? udusić? dla pani gotów jestem!
Ton i wesołość, z jaką Masłowski mówił, w tak dziwnej były sprzeczności z usposobieniem na zamku panującem, iż baronówna z niejaką zazdrością spojrzała na młodego chłopaka, którego te sprawy tak mało obchodziły.
— Dziękuje panu — rzekła — i admiruję obojętność jego wśród tych nieszczęść, jakie nas spotykają. Pana to nic nie obchodzi?
— Ja-m tu zupełnie obcy, ja-m spektator, pani — zawołał Masłowski — a mam ten nieszczęśliwy nasz narodowy charakter, który nawet wśród najcięższych przygód własnych zmusza do wesołości. Tak nas Pan Bóg stworzył!
— Nie macie się skarzyć na co — westchnęła Pepita.
— Wesołość ta nie odejmuje nam przytomności — mówił Masłowski — a jęk i narzekanie na nic się nie zdały. Ma mi pani co do rozkazania?
Pepita się zawahała.
— A gdyby ważnego co było do zniesienia do obozu? odważyłbyś się waćpan?
— W ustach zaniosę, co mi pani każe, papieru nie mogę: dystrakt jestem i gubię swoje własne pieniądze.
— Chwilkę pan poczekaj.
Baronówna znikła.
Masłowski zaczął już śpiewać, bo gdy nie mówił nic, świstał lub nucił, bezczynnym nie mogąc pozostać, gdy na korytarz wybiegł baron Spörken i szukać go zaczął oczyma. Obejrzał się, czy ich kto nie widzi, a potem wciągnął za sobą do pokoju.
— Możesz się pan dostać do obozu do Brühla?
— Jeżeli mnie Prusacy nie złapią.
— Ale właśnie się trzeba nie dać złapać...
— Nie mam najmniejszej ochoty do tego, bo mówią, że skoro tylko takiego pochwycą natychmiast mu wdziewają mundur, a ja do pruskiej służby się nie kwalifikuję.
— Idzie o to, aby zanieść ważne wiadomości.
— Ustnie? — dodał sprzekąsem Masłowski.
— Tak jest.
— Spróbuję; proszę o nie...
— Słowo, że ich nie wydasz? — spytał Spörken. Masłowski się rozśmiał.
— Prusakom? a za kogoż mnie pan masz?
— Słowo?
— Najuroczystrze!
Spörken poprowadził go pod okno.
— Fryderyk albo już wyruszył z Drezna — rzekł — lub dziś czy jutro wyjdzie. Wiemy plan jego... Chce obóz nasz odciąć od czeskiej granicy i uniemożebnić połączenie się nasze z Austrjakami. Odcięci, nie zasposobieni w żywność, mając tylko garść ludzi, których codziennie choroby dezercya, a nawet niedostatek żywności dziesiątkują, jesteśmy zgubieni. Potrzeba ażeby Rutowski, jak skoro to będzie możliwe, wyruszył, ku generałowi Wied, nim Fryderyk drogi obsadzi. Widzisz pan, że od tego ocalenie nasze zależy.
— Rozumiem — zawołał Masłowski — są sposoby wydobycia się z Drezna, spróbuję, czy też niema środka dostania się do Pirny; zrobię co będę mógł.
Żegnał się już, gdy weszła promieniejąca baronówna.
— Idziesz pan?
— Nie wiem, idę, czy jadę, czy płynę; ale to wiem — zawołał Masłowski — iż mnie to bardzo bawi i pilno mi puścić się na awantury.
Skłonił się, Pepita podała mu znowu, zapomniawszy się, rękę i zarumieniła się po pocałunku.
Masłowski biegł, śpiewając, po schodach, gdy zwolna ciągnącego ku górze Simonisa spotkał.
— Dosyć, że we dwóch musimy, jak w kręglach kule, spotykać się z sobą. Tym razem żegnam was, kawalerze de Simonis, gdyż prawdopodobnie przez dni kilka nie będę mieć honoru...
— A waćpan dokąd?
— Na spacer! — zawołał kłaniając się Masłowski — adieu!
Przybywszy do Fuchsowej i swojego mieszkania, pan Ksawery mocno się zamyślił, jak ma dokonać zamierzonej podróży. Gospodyni była już z tego powodu przywiązana do młodego wartogłowa, iż dosyć wiele był jej dłużny.
— Kochana Fuchsowa! — rzekł, zawoławszy jej, Masłowski — boli mnie to nieskończenie, ale muszę cię pożegnać! służba służbą; Brühl w obozie i mnie do niego potrzeba.
Ręce załamując, rzuciła się ku niemu gosposia.
— Herr Jese! to być nie może! ja pana nie puszczę... pan wiesz... ojciec mi waćpana oddał w opiekę.
— Daj ty mi pokój z opieką taką, kiedy koszule nawet nie pocerowane — odparł Masłowski — acani wiesz, że jak ja czego chcę, rozstąp się ziemio! musi być! Do Brühla się więc dostanę, ale powrócę zaraz; daję ci słowo, nie będę u niego siedział, jeśli mnie Prusacy nie powieszą! To od was zależy, pani Fuchsowa.
— Czyż waćpan oszalał?
— A tak jest, waćpani mi musisz dać kogoś co mnie do Pirny zaprowadzi i odprowadzi nazad.
Strzepnęła rękoma wdowa, poczęły się targi ostre; lecz koniec końców, ku wieczorowi ucichło i Masłowski przed zwierciadłem wąsy golił. Tych młodych wąsów, takich ślicznych, żal mu było, aż się na płacz zabierało.
Z jego pokoju i do jego pokoju wynoszono coś ciągle i wnoszono. Szeptano, biegano, naradzano się, a o mroku już zaszedł przed dom wóz, na którym siedział stary Niemiec i stara baba. W pośrodku było coś takiego, jakby łoże ochronne dla chorego wysłane. Masłowskiego wcale nie było widać, tylko z pomocą dziewczyny zwlokła się chora kobieta, którą starannie położono i okryto. Fuchsowa stała we drzwiach zamyślona.
Wóz ruszył ku bramie do Pirny wiodącej, ale wprzódy jeszcze zatrzymał się przed mieszkaniem komendanta Wylicha, w rynku, i stary Niemiec wszedł doń.
Nierychło jednak wrócił do wozu, na którym baba siedziała z dwoma żołnierzami. Ci obejrzeli chorą kobietę leżącą, która głowę podniosła i zaraz na posłanie opadła, i jeden z nich towarzyszył przy wozie jadącym do Pirnajskiej bramy. Szczęściem zdążyli jeszcze w porę nim capstrzyk odbębniono i wrota zamknięto. Żołnierz z rozkazu komendanta rozkazał przepuścić wóz i choć już mrok był znaczny, powlekli się powoli ku Pirnie. Na gościńcu, w dosyć znacznem oddaleniu od miasta stały czaty pruskie.
Wszystkie przybiegały do wozu, łając, krzycząc i wstrzymując, dopóki im woźnica kartki komendanta nie pokazał.
Nakoniec późno w noc straże pruskie znikły; nowy gościniec był pusty, żywej na nim duszy; nawet z małych domków nade drogą ludzie pouciekali i te pustkami stały. Nade dniem już, ponieważ błoto, wiatr i konie chude pospieszyć nie dozwalały, odezwało się »wer da?« saskie.
Woźnica drgnął, a chora kobieta porwała się z wozu tak jak gdyby nigdy w życiu nie chorowała. Żołnierz stał na koniu z wykierowanym na jadących gardłaczem, lecz na bardzo wyraźistą z saskim akcentem odpowiedź wstrzymał się od nieprzyjaznych kroków. Chora kobieta domagała się, aby ich do generała Rutowskiego lub ministra Brühla prowadzono. Ponieważ patrol właśnie do Pirny powracał, wóz, żołnierzem otoczony, powlókł się dalej. Tylko chora kobieta zupełnie się zmieniła i tak z żołnierzami rozprawiała raźnie, jak najzdrowszy mężczyzna.
Był to w istocie pan Ksawery Masłowski, który tym dowcipnym sposobem bardzo wygodnie i bezpiecznie dostał się już na terytoryum, zostające pod opieką wojska saskiego.
O godzinie ósmej rano, gdy Brühl jeszcze w szlafroku nad papierami siedział, niewiadomo czy odpowiedź króla pruskiego rozbierając, czy nowy list stylizując od Augusta III, oznajmiono mu, że paź jego, Masłowski, przybyły z Drezna, mówić z nim pragnie.
Brühl nie bardzo Masłowskiego lubił, więcej instynktem jakimś niż z jakichbądź powodów. Nie miał w istocie przeciwko niemu nic, ale ile razy sobie w oczy spojrzeli, minister w nich coś takiego czytał, co mu się nie podobało. Masłowski nadto był śmiały. Dlatego, czyniąc wybór mających mu towarzyszyć w podróży, pana Ksawerego zostawił w Dreźnie, nie przewidując jeszcze, iż wypadnie wprost z obozu udać się do Warszawy.
— Co waćpan tu robisz? — zawołał zdziwiony.
— Przynoszę Waszej Ekscelencji ukłon od pani hrabiny — rzekł spokojnie pan Ksawery — przybyłem z tem umyślnie.
— Kiedy? jak?
— W nocy, a jak to trudno nawet opowiedzieć, dosyć, żem cały, dzięki Bogu!
— Masz waćpan pismo jakie?
— Niech Bóg uchowa: mam ustne polecenia.
Tu obejrzał się pan Masłowski i dał do zrozumienia, iż pragnąłby mówić na osobności.
Brühl wprowadził go do małego pokoiku, zastawionego szkatułkami różnych wielkości. Zawierały one tabakierki, zegarki, klejnoty, pierścienie, które na wszelki wypadek minister zabrał był z sobą. Ciasno stosunkowo mieszkanie wyciskało wielkiemu panu westchnienia i łzy niemal nad własnym losem. Nie miał więcej nad dwadzieścia peruk z sobą i tyleż sukien, nie było przy nim więcej nad dwadzieścia ludzi do osobistej posługi. Upokorzony był i znękany. Codziennie na modlitwie upominał się choć z pokorą, ale z pewnym naciskiem u Pana Boga o nagrodę za te ciężkie prywacje, które znosić był zmuszony dla chwały bożej! Szczególniej w obozie pod Pirną Brühl nadzwyczaj był skruszony i pobożny. Widywano go po kilka razy na dzień klęczącym ze złożonemi rękoma pod krzyżem. Masłowski zdał mu sprawę ze swego poselstwa. Brühl słuchał jej namarszczony, niekiedy głową nakazując nieukontentowanie i zdziwienie, jak gdyby to wszystko uważał za widziadła imaginacji; kilka razy wyrwało mu się:
— Ale gdzież zaś...
W ostatku, jakby zapomniawszy się, że ze skromnym panem ma do czynienia, zawołał głośno;
— Co im się śni! Fryderyk wkrótce będzie musiał sam uciekać, gdy go zewszęd w kluby weźmiemy... tego benitę!
I ramionami ruszył.
Nie odprawiając Masłowskiego, posłał Brühl kartkę do generała Rutowskiego. Paź tymczasem poszedł spocząć z dawnymi towarzyszami, dopytującymi go ciekawie o Drezno.
Gdy Rutowski nadszedł powołano go, aby powtórzył, z czem go generał Spörken wyprawił; słuchając tej powtórnej relacji, Brühl dawał oznaki zniecierpliwienia.
— Jakto? pan generał to przyjmujesz za dobrą monetę? — zawołał.
— Za jak najlepszą, a w każdym razie daleko szacowniejsza, niż fałszywe pieniądze, którymi Fryderyk nas zalewa — odparł z uśmiechem smutnym Rutowski. — Niestety, nim się rzesza niemiecka zbierze, nim Francuzi wyciągną, nim wkroczą Rosjanie, nim Austrjacy przyjdą.... my padniemy ofiarą. Wojsko nie ma co jeść! W szpitalach w Pirnie leży półtora tysiąca chorych żołnierzy!
Brühl się zżymnął.
— Niema wojny bez ofiar — zawołał — to darmo!
— Lękam się właśnie, by ofiary nie były daremne — odparł Rutowski.
— Cóż więc robić? — gniewnie, ale grzecznie spytał minister.
— Co najrychlej most dla przeprawy budować na Elbie i spieszyć ku Peterswalde.
Brühl się skłonił.
— Nic nie mam przeciwko temu.
Rutowski jakby sobie coś przypomniał, zapytał Masłowskiego:
— Gdzie Fryderyk? w Dreznie...
— Był na wyjezdnem — odpowiedział paź, — iż z Magdeburga Elbą dwieście pięćdziesiąt dział żelaznych, dla obsadzenia wałów i murów, sprowadzić miano.
— Tem lepiej — odezwał się minister — zostaną one dla nas.
Rutowski przeszedł się po pokoju i nie odpowiedział nic. Wyspowiadawszy się ze wszystkiego, co miał, Masłowski odszedł, dopraszając się tylko, ażeby mógł co rychlej powrócić. Zbyto go niewyraźną odpowiedzią. Około dziesiątej przysłał Brühl, ażeby paź szedł z nim do króla; August III dowiedział się od Rutowskiego o jego przybyciu i sam go chciał o Dreznie rozpytać.
Właśnie kapelan królewski odprawiał był mszę na przenośnym ołtarzu w pokoju króla i sprzęt kapliczny wynoszono, a August III tylko co był powstał z klęcznika, gdy Masłowski został wprowadzony.
Minister dał mu wprzódy dokładną instrukcję, co i jak miał mówić przed królem, oszczędzając niepotrzebnego zmartwienia. August popatrzał na wchodzącego i długo nie odzywał się wcale.
— Co się dzieje z teatrem? — spytał.
Brühl nie dał odpowiedzieć Masłowskiemu, skinął na niego groźnie i sam począł:
— Właśnie o to powiada mi, iż całkiem fałszywie rozgłoszono, jakoby król pruski...
— Nazywaj go margrabią brandenburskim — przerwał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, margrabia brandenburski nie rozpuścił teatru i artystów, ale oni sami oświadczyli, iż, przez miłość dla Waszej Królewskiej Mości, dla nikogo śpiewać i grać, przed nikiem się popisywać nie chcą, dopóki król ich ubóstwiany do swej stolicy nie wróci. Napróżno chciano ich zmuszać, różnie kuszono złotem: oparli się.
Król się uśmiechnął.
— Bravi! — zawołał — Bóg da, że im to nagrodzę; zobaczycie, powiedzcie im to.
— Dopiero wskutek tego oporu — dokończył Brühl — pensje im odjęto.
— Każę im zaliczyć to wszystko...
— A hrabia Loss, a ministerjum nasze? — dodał król.
Masłowski nie miał czasu odezwać się, gdy minister rzekł żywo:
— Wszystko funkcjonuje w jak największym porządku: nie ośmielono się ich tknąć.
Król odchrząknął.
— Cóż się dzieje z galerją? był w galerji Fryderyk?
Na to pytanie Brühl nie umiał odpowiedzieć, ale nie sądził, ażeby niebezpieczeństwem groziło danie swobody Masłowskiemu.
Najjaśniejszy Panie! — odezwał się paź — wiem, że król, a raczej margrabia brandenburski, kazał sobie galerję otworzyć Heineckenowi.
August wstał trochę przelękły.
— Nic nie zginęło?
— Nic nie tknięto, nic...
— Bogu i świętym patronom niech będą dzięki! — westchnął August.
— A cóż mówił? co mówił?
— Heinecken powiada, że admirował bardzo.
— Jednak admirował a nie wiesz co najbardziej?
— Magdalenę Battoniego.
Rozpromienioną twarz, dziwnie uśmiechniętą, podniósł król do góry.
— Nie przeczę, piękna jest, ale do Correggia!...
Nie dokończył, z politowaniem uśmiechając się ciągle.
— Znawca! znawca — rzekł szydersko — Madonna Sykstyńska nic... Tycyan nic... Veronese nic... tylko Battoni. Margrabia brandenburski!...
— Samo nazwisko malarza, przypominając kij — odezwał się Brühl — musiało mu sympatję margrabiego pozyskać.
Usłyszawszy to, król zaniósł się od śmiechu, ale wnet, jak przestraszony tym wybuchem usta sobie zatulił i rzekł:
— Pst! — grożąc Brühlowi.
Zaczął potem August pytać o królowę, o dzieci młodsze, o kościół, o księdza Guariniego i naostatek o panią Brühlową.
Masłowski zapewnił, że wszyscy byli zdrowi; spytano, czy parku około pałacu nie uszkodzono i tym podobne fraszki.
Masłowski o mało się nie wygadał o działach jadących z Magdeburga, ale Brühl czemś innem mu przerwał. O piecach, wystawionych nad Elbą do wypieku chleba dla żołnierzy, król już wiedział, lękał się o zwierzeniec swój i o bażantarnie. Paź upewnił, iż dotąd były nietknięte. Nastąpiła kwestja o ogary myśliwskie, których się August domagał, aby mu je tu w jakikolwiek sposób przysłać starano.
— Co ja bez nich pocznę! ja jestem najnieszczęśliwszy — zawołał — póki ich mieć nie będę.
— Gdybyś Wasza Królewska Mość chwilowo, dla sejmu przeniósł się do Warszawy — wtrącił Brühl — tambyśmy znaleźli psiarnię.
— Jaką psiarnię! — westchnął August. — Fleta, Akteona, Lutni, Sezostrysa tam mieć nie będę!
Brühl, chcąc smutek ten rozerwać, z pogardą odezwał się o charcidłach margrabi; ale to króla nie rozweseliło.
— Myśliwstwo warszawskie — dodał najjaśniejszy pan — niewiele warte zapewne, lepsze niż nic; ale tam takich, jak ja, psów nie mają.
Minister zapewnił, iż podobnych nie było w całej Europie, i że książę Richelieu za łaskę się domagał parę szczeniąt dla króla Ludwika.
To nieco rozjaśniło czoło pańskie. Masłowski stał ciągle w progu, bo jeszcze rzucano mu jakieś pytania, na które najczęściej sam minister w imieniu jego fantazyjnie i niekoniecznie zgodnie z prawdą odpowiadał.
Długie badanie skończyło się nareszcie; Masłowski przypuszczony został do pocałowania ręki królewskiej i odszedł. W godzinę potem Brühl go powołał do siebie i kazał mu oświadczyć w Dreznie, aby próbę tę od Boga zesłaną znoszono cierpliwie; że ona długo trwać nie może, a skończywszy się znamienitym tryumfem; iż wojska saskie wkrótce się z austrjackiemi połączą i wygnają z kraju nieprzyjaciela; słowem, że wszystko szło zgodnie z planami jego, które musiały nieomylnie prowadzić Prusy do upadku, a Saksonję do potęgi i sławy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.