Za Apeninami/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Za Apeninami
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1906
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Do Pompei i w Pompei. — Na Wezuwiuszu. — Zakończenie.

„Nad ziemią roztacza się powłoka mgły, która kryje przed naszemi oczami wyspę Capri. Matka moja prosi mnie i zaklina, abym ratował co rychlej życie moje.
„Mówi mi ona, że w moim wieku przyjdzie mi to z łatwością, podczas gdy sama, stara i otyła, o ratunku dla siebie myśleć nie może; dodaje wreszcie, że umrze szczęśliwa, jeśli nie będzie przyczyną mojej śmierci. Na te słowa odpowiadam jej z mojej strony, że tylko z nią o ratunku myśleć mogę; biorę ją zatem za rękę, i zmuszam do towarzyszenia mi. Z trudnością postępuje ona za mną, wyrzucając sobie co chwila, że powstrzymuje osobą swoją moje kroki.
„Tymczasem popiół, acz w małej ilości, zaczynał już padać na nasze głowy. Odwracam się, i widzę za nami gęsty obłok, ścigający nas z pośpiechem i rozlewający się dokoła. Zejdźmy z głównej drogi, — odzywam się, widząc to, do mojej matki — inaczej zostaniemy zdeptani przez uciekający tłum.
„Zaledwie usunęliśmy się na stronę, aliści mgła powiększyła się w tak wielkim stopniu, że mi się zdało, iż się znajduję wśród czarnej nocy bez księżyca, lub wśród pokoju, w którym pogaszono wszystkie świece. Zewsząd rozlegają się: płacz kobiet, dzieci i krzyki mężczyzn. Tu słychać jak ktoś woła ojca, tam syna, tam wreszcie żony, i tylko po głosie ludzie rozpoznają się w tem zamięszaniu.
„Znajdowali się pomiędzy nimi nawet tacy, którzy w obawie śmierci, prosili bogów o śmierć samą.
„Wielu wzywało pomocy bóstwa, wielu wątpiło, czy bóstwa jakie istnieją, będąc pewni, że straszna ta noc, jest ostatnią dla całego świata, nocą.
„Ja sam pocieszałem się tem, że umrę wkrótce, mówiąc do siebie: „świat się kończy“.
„W tym powszechnym popłochu, ludzie zapominali o namiętnościach swoich, i zwracali niespokojny swój wzrok, ku ciemnej zasłonie nieba, która zdawała się być śmiertelnym całunem, rozpostartym na trupie świata“.
Temi słowy, sławny historyk rzymski Pliniusz młodszy, opisuje cezarowi Tytusowi grozę wypadku, którego sam był, ocalonym wśród powszechnej klęski, świadkiem. Było to w 79 roku po narodzeniu Chrystusa Pana, w 16 lat po wielkiem trzęsieniu ziemi, które Pompeję zamieniło w gruzy. Miasto nawiedzone trzęsieniem, zaczęło odbudowywać się powoli, i oto wybuch Wezuwjusza pogrzebał je pod popiołem i lawą. A pogrzebał tak doszczętnie, że potomni zapomnieli nawet o tem, gdzie pierwotnie wznosiły się Pompeja i Herkulanum, i dopiero w roku 1592, przy prowadzeniu rur wodociągowych w Torre dell’ Annunziata, wpadli na myśl, że pod ziemią rozpościerają się w dawnym kształcie, te dwa miasta pierwotne.
Ale zasługa rozpoczęcia poważniejszych prac, około odgrzebania tych miast, przypada dopiero na czasy Karola III-go. Rozumny ten monarcha nabywszy na wyłączną swoją własność całe terytorjum, na którem stała dawna Pompeja, rozpoczął w roku 1748 poważne poszukiwania, które dały początek, tak płodnym później w następstwa odkryciem.


∗             ∗

Pojechałem do Pompei powozem. Wyjeżdża się z Neapolu około godziny 9 rano, jedzie się zrazu ulicami miasta, później przedmieściem, ciągnącem się nad brzegiem zatoki, wreszcie małemi mieścinami Torre del Greco i Portici, które wijąc się sznurem ponad wodą, są jakby dalszym ciągiem Neapolu, od którego Pompeja oddalona jest o dwie godziny drogi kołowej.
Na wielkim placyku, obok zabudowań drobnych i biednych, wznosi się pokaźniejszy dom. Napis na nim, „Hotel Diomeda“.
Zamierzchłej starożytności ten mąż, który od tylu wieków spoczywa w grobie, daje dziś nazwę budynkowi, z którego każdy pragnący zobaczyć ruiny przejść do nich musi niedługim korytarzem.
Przechodzisz więc korytarz, schody, małą aleję, i jesteś u celu. U stóp twoich Pompeja, a na jej progu maleńkie muzeum.
Aczkolwiek dużo muzeów publicznych miałem sposobność oglądać w życiu mojem, przyznać muszę, że żadne z nich nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak małe muzeum Pompejańskie. Powiadam małe, wielkie bowiem „Muzeo Nazionale“ w Neapolu, zabrało z tych miejsc wszystko, co poznajdowano w odkopanych grobach: tu więc tylko pozostało to, czego zabrać nie chciano lub nie było można. Ale to właśnie stanowi taką grozę, wywołuje takie niezwykłe wrażenie.
Bo pomijam rzeczy widziane już gdzieindziej, a tu skrzętnie pozamykane, w szafach, jak figurki, świeczniki, naramienniki bronzowe, dzbanki, wazy i ołtarze domowe, — na środku sali w oszklonych pudłach, znajdują się już nie szkielety ludzkie, ale ludzie sami, z szczerniałą nieco skórą, i skamieniałemi mięśniami, ludzie, którzy przeleżawszy pod popiołem i lawą kilkanaście wieków, wyszli teraz na światło dzienne, aby wykrzywionemi od cierpień, twarzami swemi, mówić o okropności chwili, której byli widzami i ofiarami.
I nie tylko ludzie o tem mówią; tu widzę konia skurczonego pod wrażeniem cierpienia, dalej pies zaskoczony katastrofą, leży z wyciągniętym na ziemi pyskiem, jeszcze dalej kot i królik, a wszystko tak jak w 79 roku, jak w momencie owego dnia strasznego, o którym Pliniusz młodszy, tak przerażającemi słowy opowiada.
Otóż widok tych ludzkich i zwierzęcych trupów, tu, w tem muzeum porozkładanych, trupów tak dosadnie przemawiających swoją okropną nagością, jak żaden obraz, opis żaden, wstrząsa całem jestestwem moralnem widza, i ślad ognisty, niby wyżłobiony potokiem gorącej lawy, ryje w jego duszy, na wieki.
Muzeum stoi u bram odkopanego miasta. Ledwie próg takowego przestąpisz, jesteś już na fatalnem miejscu. Przed tobą ciągnie się wązka uliczka, a tu i owdzie porozrzucane domy bez dachów, mówią ci, że się znajdujesz w grodzie umarłych.


∗             ∗

Prawie wszystkie domy, jakie do obecnej chwili odkopano w Pompei, są postawione wedle jednego architektonicznego planu. Wchodzi się więc zazwyczaj w każdym, naprzód do vestibulum albo prothyrum, potem do atrium, dokoła którego znajdują się maleńkie pokoiki sypialne (cubicula), z dwiema pokrytemi salami (alae) i wprost z salą przyjęcia (tablinum). Obok tego tablinum, znajdują się dwa wązkie korytarze (fauces,) które prowadzą na zewnątrz domu. Dalej zazwyczaj znajdujemy perystil, z innemi salami dokoła, z pomiędzy których wyróżnia się jedna obszerniejsza, nosząca miano, exedra. Nie rzadko nadto, spotykamy przy tych domach, niewielki ogródek (viridarium).
Naturalnie, że w całej Pompei, nie znaleziono ani jednego domu, któryby był w dobrym, w całości zachowanym stanie, niemniej przecież, z tych szczątków, jakie wydarto ziemi i obrócono na użytek cywilizowanego świata, widać, że starożytni w tem mieście w taki sposób budowali swoje mieszkania. Jak widzimy z tego co pozostało, niektóre z tych mieszkań ozdobione były pysznemi freskami, które tu i owdzie, wcale nieźle przechowały się na ścianach. Podziwiać trzeba było prawdziwie materjały, z jakich starożytni wyrabiali, farby, prawie wszystkie bowiem malowidła wyglądają tu tak świeżo, jak gdyby wczoraj dopiero oddalił się od nich malarz.
Z domów, jakie w odgrzebanej dotąd Pompei (gdyż prace około odkopania reszty miasta prowadzą się bez przerwy) znaleziono, bezzawodnie jednym z najciekawszych, jest dom Diomeda. Jest on dwupiętrowy, a wszędzie porozrzucane marmury świadczą, że ten który go zamieszkiwał, do zamożniejszych obywateli miasta był zaliczony. Niestety, nie używał on spokojnie do śmierci swoich bogactw, ośmnaście szkieletów ludzkich znalezionych w tem miejscu, świadczą, że śmierć bogate żniwo znalazła tu, w pośród tych wspaniałych marmurów.
Musiały być snać te mury bardzo drogie ich właścicielowi, kiedy do ostatka pozostawał w nich z swoją rodziną, nie bacząc na to, że Wezuwiusz śmierć i zniszczenie siał dokoła, i że ratować się trzeba było wraz z innymi, przed pochodem jego ognistej lawy.
W innem znowu miejscu (dom Nr. 6) widać mieszkanie Egipcyanina. Niewątpliwie zajmował go jakiś kapłan z nad brzegów Nilu, znajdują się w nim bowiem malowidła, wyobrażające polowanie na krokodyle i sąd Salomona.
Tu to fantazja Bulwera pomieściła owego strasznego Arbacesa, prześladowcę pięknej Iony i wiernego jej Glaucusa, zanim sprawiedliwość poetyczna pisarza tego, kazała mu śmierć ponieść, w pamiętnym dniu wybuchu. Komu nie obca jest ta zajmująca powieść, ten dziś jeszcze, po 18 wiekach, z prawdziwą obawą spogląda na te ściany, które ożywiał kiedyś duch, okropnego człowieka.
Jeżeli jednak pompejańskie domy, jako podobne jedne do drugich, nie przedstawiają zbyt żywego dla ludzi nauki interesu, gmachy i miejsca użyteczności publicznej, nie przestają i długo jeszcze nie przestaną, zwracać na siebie uwagi archeologów całego świata.
Oglądamy więc tu z zajęciem świątynie: Jowisza, Herkulesa, Wenery albo raczej Apollina, Teatr Wielki, Amfiteatr, Łaźnie publiczne, Forum. Wszystko to mniej lub więcej uszkodzone, wszystko porysowane i zawalone kupami gruzów, ale wszystko świadczące jednocześnie, o dawnej wspaniałości i bogactwie miasta, które wspólnie z Herkulanum i Stabią, rozsiadło się w najczarowniejszem bezsprzecznie miejscu całych Włoch.
Wrażenie jakie dzisiejsza Pompeja robi, da się przyrównać do wrażenia, jakiego się doznaje na cmentarzu, lub pogorzelisku olbrzymiem.
Stąpa się po trupach i wśród trupów.
Dokoła ogołocone z dachów mury, podobne są do szkieletów, porozkopywana tu i owdzie ziemia, do dołów oczekujących na nieboszczyków, a strażnicy pilnujący budowli, do grabarzy, chwilowo nie mających nic do roboty.
Smutno tu więc jak na cmentarzu, i gdyby nie interes i korzyść, jaką się w stąpaniu po tych miejscach okropnych widzi, nikt zaiste nie poddawałby się przymusowi, oddychania atmosferą Pompei, która nosi w swem łonie pleśń i jad trupi, rozkładający ludzką krew.

∗             ∗

Od ofiary do kata krok jeden.
Stoi on tu nieopodal Pompei, stoi, i niczem dziś nie mówi o tem, jak wielkiej klęski przed 18 wiekami był sprawcą.
Niczem, gdyż te wymioty ogniem i lawą, jakie się teraz w nim perjodycznie powtarzają, to tak jakby zabawki dziecinne w zestawieniu z bitwą, podczas której krew ludzka gęsto płynie. Owszem nawet, jego dzisiejszy, zewnętrzny wygląd, taki przyjemny i wesoły, iż dziwić się zaiste można, że on kiedyś mógł się okazać nieludzkim i strasznym.
A jednak tak niestety było!
Ale dziś kat umył sobie w krwi zbroczone ręce, zrzucił suknię czerwoną i odpasał miecz, a rozjaśniwszy zachmurzone czoło, uśmiechem wesela i spokoju przyoblekł twarz, pokrzywioną od zwierzęcej chuci.
Rzeczywiście tak jest. Kiedy się jedzie z Pompei na Wezuwiusz, środkiem drogi wijącej się wdzięcznie wśród domów i ogrodów, kiedy się widzi na każdym kroku zabudowania, gospodarskie i twarze tryskające życiem, wierzyć się doprawdy nie chce, że tą właśnie a nie inną drogą, płynęła przed 18 wiekami, ognista ku miastu lawa, która zalała je doszczętnie, tak, że dziesiątki wieków całe, śladów po niem nie pozostało; wierzyć się też niechce, że ludzie są tak, nie powiem już śmieli, ale zuchwali, iż na tem samem miejscu, u stóp tego samego wulkanu, zabudowują się jak dawniej, niepomni zupełnie na to, że jeden jego silniejszy wybuch, jeden jego gwałtowniejszy kaprys, w nicość obróci zabiegi ich tyloletnie, grzebiąc ich samych pod gruzami budowli, które niebacznie i lekkomyślnie powznosili, ku własnemu pożytkowi i wygodzie.
A jednak ogrodami i klombami pełnemi kwiecia, dosięga się dziś podstawy góry, i dopiero u stóp jej wsiada się na konia, który podróżnego wolno podprowadza do miejsca, gdzie się świat zieloności kończy, a zaczynają żużle z lawy, porozsypywane dokoła w niezmiernej obfitości.
Żużlami więc już temi i piaskiem z lawy, dochodzi się do samego krateru, droga jednak jaka środkiem prowadzi, do przyjemniejszych w żaden możliwy sposób zaliczoną być nie może. Wprawdzie z drugiej strony Wezuwiusza, dla dogodności turystów, poprowadzono drogę żelazną, nie wszyscy jednak dla wysokiej ceny biletów za jazdę, korzystać z drogi tej tak jakby chcieli, mogą, a zresztą i ona urywa się u progów Obserwatorjum, które oddalone jest od krateru o jakie kilkadziesiąt staj. Suchą więc nogą osiągnąć musisz szczyt, a widok jaki roztoczy się wtedy przed oczyma, musi być koniecznie nagrodą za przebyty trud.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesteśmy więc u samego krateru.
Dokoła nas latają ogniste kamienie, dym gęsty przepełnia wszędzie powietrze, niebo od wyziewów siarkowych przybiera jakiś szaroczerwony kolor.
U stóp wre, gotuje się, kipi. Rzekłbyś że kuźnia całego piekła, kuje tu dla ludzkości jakieś obroże, by ją prowadzić ku wrotom swoim, na pasku zwierzęcych instynktów i namiętności.
Nie do wytrzymania gorąco! Pali z góry, pali na dole, pali po bokach. Co chwila oglądać się musisz, by kamień nie ugodził cię w czoło, co chwila zmieniasz pozycję, by lawa nie dosięgła twych nóg.
Przewodnik przystępuje do ciebie i prosi, byś mu dał sztukę monety.
Dajesz ją, a za chwilę oddaje ci takową, oblepioną skamieniałą lawą.
Oglądasz się, widzisz u stóp swoich Pompeję i Neapol.
Śmieją się one i roją tłumem ludzi.
Tak śmiała się, myślisz sobie, Pompeja, nim skamieniała, zanim się dostała w śmiertelne lawy uściski, tak skamieniałby niezawodnie Neapol, gdyby Bóg nie roztaczał nad nim swojej opieki...
Przewodnik przybliża się znowu do ciebie i mówi, że niedawno pewna rodzina angielska śmierć tu znalazła, posunąwszy się za blisko ku kraterowi.
Nie przeraża cię to opowiadanie, pragniesz sam, na własne oczy, zobaczyć ogniste wnętrze...
Pragnienie to, nie przyobleka się w czyn...
Przewodnik usuwa cię gwałtownie od otworu, twierdzi, że on odpowiada za twoje życie, i chcąc nie chcąc, znajdujesz się na dole.
Bóg jest wielki, powtarzasz zdumiony, odwracając raz jeszcze ku górze oczy, niech będzie Imię jego błogosławione!..

∗             ∗
Pociąg pędzi niewstrzymanym pędem.

Mijam Przyrów, nie opuszczając wcale, mimo dłuższego przystanku, wagonu, mijam Bogumin, przez Niemców na Oderberg przeinaczony.
Zalatuje mnie jakiś przyjemny powiew.
To prąd swojskiego powietrza.
Wychylam głowę z wagonu, przedemną roztacza się zielona dal.
To Śląsk, wczoraj jeszcze zmartwiały w uściskach germanizmu, zasypany, jak dawna Pompeja, ognistemi kamieniami wulkanu, dziś ożywiony kiełkującem wśród niego życiem, jak Pompeja, z grobu zmartwychpowstały.
A tam dalej po za odradzającym się, do narodowego życia Śląskiem? Kraj trumien i cmentarzy, zdruzgotanych serc, starganych bezlitośnie nadziei, kraj łez i niedoli, i bohaterskich wysiłków, by nie upaść pod krzyżem przeciwności.
I on był wielkim, jak ta słoneczna niegdyś Italia, i on jak ona służył wiernie sprawie wolności i cywilizacyi, niósł pochodnie światła przed sobą, nim mu je zdmuchnął wiatr srogich przeciwności.
Jak ona.
Teraz w nim mroczno, duszno, ciężko, jak w niej, gdy ją potargano na sztuki, gdy na urągowisko „wyrażeniem geograficznem“ ją przezwano, gdy najszlachetniejszych jej synów, więziono w kazamatach pałacu Dożów Wenecyi, i wilgotnych murach Szpilbergu, by obcym bogom bili uniżenie pokłony...
Ona dziś wolna, zjednoczona i silna, w rzędzie narodów świata zajęła przynależne jej miejsce, kroczy niepowstrzymana przez nikogo, naprzód, z wiarą w tryumf sprawiedliwości na ziemi!...
A on?..
Bóg Jest wielki, szepczę cicho wpatrując się w mgliste rozwieszone przedemną niebo, niech będzie Imię jego błogosławione.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.