Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kto widział raz w życiu ów rozkoszny ogród śmierci, zowiący się neapolitańskiém Campo Santo, ten nigdy go nie zapomni. Jak że tu miło spoczywać umarłym i wśród rozkwitłych róż a czarnych cyprysów, wśród kwiatów woni i szmerów strumienia, pod marmurowém wiekiem czekać przebudzenia. — Z téj wyżyny, zasadzonéj drzewami, zastawionéj pomnikami i kapliczkami, nad którą wznosi się Kapucyński klasztorek, widać lazurowe morze, i zatokę ubraną w białe mury i w mglistych barwach snu Castellamare, Sorrento, Capri, Ischią... i łódki rybackie z białemi żaglami jak plamki snujące się po szafirowym kraterze... W lewo stoi Wezuwiusz na straży z głową obwiniętą chmurą i duma...
W tym kraju, gdzie zima i słoty nie goszczą, a rzadki powiew wiatru przynosi chłód chyba na chwilę, zieloność trwa wiekuista i jedne po drugich tryskają pączki z wybujałych gałęzi... Campo Santo téż strojne jest zawsze w rozpęknięte róże i woniejące krzewy... Śmierć się tu jedną ciszą i milczeniem wyraża, nie przestraszają groby, podobne do wytwornych schronień dla szukających spokoju, anioł zmartwychwstania zdaje się już zstępować po nad sarkofagi, a z nich ulatują promienne duchy ku otwartym niebiosom... Jeszcze chwila a zabrzmi wielki hymn radości wiekuistego żywota...
Róże tymczasem chylą się ku mogiłom i szepczą im o słońcu i ślą wspomnienia ziemi i mówią o gościach... Smutek tego cmentarza cały jest ozłocony nadzieją... uśmiech jéj przez splecione gałęzie przegląda... Żywy nawet, wszedłszy między umarłych, przestaje się tu lękać śmierci... jest to nieuchronna via carnis, wiodąca ad templa serena...
Nie jeden zbolały usiada na grobie i wzdycha do niego, by spocząć po walce daremnéj, gdy sił i ochoty do życia nie stało — wielkiém jest szczęściem, a chodzić trupem wśród nowych pokoleń z twarzą, językiem i myślą innego wieku — straszną niedolą. Za grzechy życia czasem je Bóg przedłuża...
Szczęśliwi mrą młodo, z uśmiechem na wardze, z krasą na czole, ze złudzeniami w piersi i wiarą w duszy. Ale łachmana życia nie zrzuca się po dobréj woli, bo się nie wdziewa z ochotą, kładzie go boża prawica i zdjąć musi rozkaz boży... Wzdychać wolno do cmentarza, ale się położyć na nim nie godzi aż szczęśliwa godzina uderzy i zmęczony uczeń wybiegnie z zadusznéj szkoły na powietrze i słońce.
W téj szczęśliwéj krainie nawet cmentarze się śmieją... i pogodnego dnia jesieni 1869 roku zachodzące słońce rzucało ciepłemi promieniami na kwitnące groby, w chwili gdy kilka osób czarno ubranych wiodło do skromnéj mogiły, wykopanéj świeżo u wierzchołka wzgórza, ubogą czarną trumnę przywiezioną z St. Lucia...
Ludzie, którzy jéj towarzyszyli, widocznie szli za nią tylko jako miłosierne dusze, żadnym węzłem ściślejszym nie połączone z umarłym. Na twarzach ich był wyraz głębokiego, ale spokojnego smutku, jakby pociechy że rozbitek do brzegu dopłynął. Nie zostawiał on między temi, co go teraz przeprowadzali, téj nie zapełnionéj niczém próżni jaką członek rodziny, lub stary wspólnik doli i uczuć niknąc nagle i ubywając roztwartą rzuca po sobie. Żałowano go znać pocieszając się, że nareszcie dobił się spokoju. Nikt nie płakał oprócz jednéj kobiety ubogo ubranéj. Orszak téż żałobny składał się cały z biednych ludzi, wśród których dwie postacie się wyróżniały ubiorem i twarzami. Znać było na nich cudzoziemców, gdy reszta widocznie należała do autochtonów kampanii szczęśliwéj, na twarzach noszących znamiona tylu pomięszanych plemion, iż brzydotą swą do żadnego nie należały. — Uderzać musi każdego ten starty typ neapolitańskiego ludu, jakby zwiędłego od upałów słonecznych, pokurczonego od skwaru — ta sprzeczność najpiękniejszego w świecie kraju z najpoczwarniejszą i najnędzniejszą ludnością, w któréj kropla krwi heleńskiéj wsiąkła nieodgadnięta... Na czele téż orszaku były dwie Ekscellencye, bo tu ten tytuł spotyka niemal każdego lepiéj odzianego cudzoziemca...
Była to kobieta i mężczyzna...
Pierwsza pięknych niegdyś ale zwiędłych rysów twarzy, na których ból i szczęście głębokie wydeptały ślady, miała jeszcze postawę wspaniałą, ruchy żywe, ale w oczach jakby wypłakanych i zbladłych mieszkało zwątpienie nieuleczone... Patrzała niemi, niczemu się już nie dziwiąc, nic nie pragnąc, z wiedzą, że na dnie czary nie ma nic prócz trochy mętów brudnych... Szła tak zamyślona, rozmarzona, stęskniona, znudzona życiem, bezmyślna...
Obok niéj, wiodąc ją, postępował mężczyzna młodszy od niéj, surowego wyrazu oblicza, sztywny jakby niedawno rzucił ten mundur wojskowy, który na wieki w formę drewnianą ugniata człowieka, a smutny prawie jak ona. Wysokie obnażone czoło wypełzło od myśli czy troski, usta miał zsiniałe i zapadłe, a na policzkach miasto rumieńca chorobliwą żółtą powłokę. Większy w nim zapas życia — niewyczerpany, był jakby wielkim przywalony kamieniem... Znać dla obojga ich skończyła się pielgrzymka, pochód do mety doprowadził, stali u tych drzwi, za któremi rozpoczyna się żywot nowy. Postępując za tą trumienką, zadumani, każdy w sobie, uciekli myślami gdzieś w inne strony... Czasem kobieta popatrzyła na płaczącą ubogą niewiastę i zdawała się jéj łez zazdrościć. — Ta płakała z potrzeby jakiéjś przyrodzonéj, bez wielkiego téż żalu i rozpaczy. Po twarzy płynęły powoli łzy, które kiedy niekiedy ocierała, potrząsała głową i znowu się jéj na nie zbierało. Może płakała nad śmiercią nie nad człowiekiem. Para starszych żebraczo wyglądających cór lazzaronów wzdychały, płakać nie mogąc... Odarty mężczyzna, czarno zarosły, rzucał głową z włoską żywością, okazując, iż mu ten zgon téż był bolesny. Kapucyn w komży stał już nad otwartym grobem, z którego wyrzucona ziemia posypała się aż pod gęstych róż krzak, a gałęzie ich uciśnięte pozwieszały się jakby żaląc na uciemiężenie... Cicho odmawiał staruszek modlitwy... a chłopak, trzymający naczynie z wodą święconą, odpowiadał mu pół-głosem... przytomni przeżegnawszy się mruczeli modlitwy... Tymczasem gotowano sznury, trumna przysunęła się na brzeg dołu... i podjęta zaczęła spuszczać w łono gościnnéj ziemi... Grudki posypały się na wieko... Wszyscy uklękli... Ave Maria...
Kobieta, która płakała, rzuciła kilka garści ziemi, otarła łzy ostatnie i razem z innemi odsunęła się od grobu, poczynając już żywą rozmowę, któréj żywsze jeszcze ruchy towarzyszyły. Pokazywano sobie z boku stojących ciągle i jakby wrytych przy mogile dwoje tych obcych, których oczy pływały, zachwycone po uroczym obrazie Neapolitańskiéj okolicy. Odarty człek zbliżył się wedle obyczaju tutejszego wyciągając rękę po datek... Mężczyzna rzucił mu kilka granów... Na ostatek ubogi ludek poszeptawszy rozpłynął się po Campo Santo. Przy téj sposobności każdy z przybyłych poszedł odwiedzić jakąś mogiłę, bo każdy tu miał kogoś z krewnych lub przyjaciół... Tylko tych dwoje państwa byli całkiem obcy...
— A! odezwała się po długiém wpatrzeniu w lazurową dal kobieta głosem słabym — jakże tu pięknie! jak pięknie! jak się ztąd odchodzić niechce! Dla czego tak rozkoszne miejsce umarłym i pustelnikom oddano!...
— Biedny wygnaniec! szepnął mężczyzna... dostało mu się zamiast mogiły w mazowieckim piasku... schronienie w puzolanie neapolitańskiéj... pod krzakiem róż i cieniem akacyi!... ale w pustyni, bo tu nikt nie przyjdzie klęknąć u głów jego...
— Któż wie? odpowiedziała kobieta... są może serca uczuciu wierne i nie wystygłe od mrozów naszego wieku, trzeba mu skromny choć kamień położyć, aby ci, co szukać będą, miejsce spoczynku znaleźli... Mężczyzna nie odpowiedział nic, oczy jego błądziły po cmentarzu i zatrzymały się na grobie...
— Cały osmutniałem od widoku śmierci tego człowieka, u którego łóżka ostatnie spędziłem godziny... a! losy nasze! losy — zawołał nie rychło mężczyzna.. Turecki fatalizm i żelazna ananke starożytnych i hebrajskie prawo niezbłagane, narzucają się mimowolnie w takich chwilach. Ty tego tak jak ja nie możesz czuć, Maryo, rzekł mężczyzna, prowadząc ją ścieżkami daléj po Campo Santo. Nie mogę się obronić jeszcze wrażeniu jakie mi zgon tego biednego zostawił. Widziałaś może twarz jego z okna kiedy, oglądałaś ją po śmierci taką wypogodzoną i uśmiechniętą anielsko, a co boleści! co boleści zstąpiło z nim w mogiłę!... Nigdy los mojego kraju nieszczęśliwego, mojego narodu skazanego, tak mi jak teraz uczuć się nie dał...
Wystaw sobie, Maryo, tego chłopaka... który umierając niewielą laty przeszedł dwadzieścia... Wychował się w tym ogniu poświęceń, którym Polska gorzała cała tak długo, aż się wypalił pono do szczętu... Na sam odgłos że się biją, poleciał walczyć. Za ojczyznę!! Nie spał, nie jadł, nie spoczął póki oręża w gorące dłonie nie pochwycił... A był poetą... więc w duszy jego, co na nią padło to się w diament obracało... Widział walkę heroiczną, wielką, świętą... i w oczach jego zdeptane zostało wszystko, co czcił, zwyciężone, co kochał, obalone, do czego przyrósł duszą... Nakoniec dożył, że się kraj wyparł swych dzieci z brutalskim egoizmem ratując ostatki życia... Z licznéj rodziny nie pomógł mu nikt, nie odezwał się, nie wyciągnął dłoni..
Dano mu czuć, że powinien był umrzeć. Nie udało się to na placu boju, ranny w piersi, młodością z ran się wyleczył; ale trzeba było na chorém jeszcze po ojczyznie sercu nosić nędzę i rozpacz tułaczą. — A był poetą! był poetą!! Poszedł z poezyą na wygnanie... złocąc sobie je pieśnią i wiarą w ideały... Wiesz, znalazłem go tu chorego, dogorywającego suchotnika, w nędznéj, wilgotnéj izdebce mrącego z głodu, załzawionego z tęsknicy po kraju i piszącego poemata... Wysłali go przyjaciele znać, aby na zgon niepatrzéć... Przybył bez grosza z duszą pełną zachwytów vedi na poli e puoi morir. Umierał i wierzył, że Polska i on żyć będą, walczył ze śmiercią i zwątpieniem, w pośród obcych mu językiem, myślami, obyczajem ludzi... Nie miał mówić do kogo, pisał po całych dniach listy, na które mu nikt nie odpowiadał. Cisza śmierci otaczała go już za życia... Pół ze skargą, na pół z płaczem... odzywał się do swoich, że kona, że z nędzy umiera, że krwią pluć zaczyna, że gorączka go trawi... Siostry, bracia... przyjaciele po długiém wyczekiwaniu zbywali go kilką słowami... Ale ostatkiem sił trzymając się ludzi i nadziei, tłómaczył sobie tułacz słowa zimne, gorąco... brak współczucia... położeniem kraju... nieszczęście swoje, winą własną... Płakał może wśród nocy bezsennych, lecz gdym go w ostatnich dniach odwiedzał, odżywał, uśmiechał się, rozgrzewał... i wracała mu młodość... Mówił o pracy... Codziennie biegł na pocztę po listy z kraju i codzień z niczém smutny powracał... Opuścili go wszyscy swoi... Kiedy mi o nim znać dano, już tylko ostatnie tchnienie przyszedłem ująć i uśmiech blady...
— Mój Boże — szepnęła kobieta... jaka szkoda talentu i człowieka...; a ileż się ich tak zmarnowało...
— Są takie lata i wieki, mówił mężczyzna, bezlitośne, żelazne, przeklęte... nie szanujące nic. — Tak w Grecyi padały pod maczugą zdobywców arcydzieła Fidijasza, tak w Rzymie Hunny palili zwitki, na których wieki swą mądrość spisały, tak w Polsce z ludźmi obeszła się barbarzyńska wojna i dzieci wojny, żołnierze a wyrodki własne... Ludzkość jest jak słonie chowane, które dziczeją czasami a wówczas depczą kornaków i obalają pagody... W takich wiekach najnieszczęśliwsi są ludzie, co z innéj pozostali epoki, bo na żelazne lata potrzeba spiżowych bohaterów... a myśmy z mięsa i kości i serca biją nam w piersi...
Szli tak dróżyną w dół Campo Santo patrząc na morze...
— Boże mój, rzekła kobieta po cichu — to istny raj... a przecież serce się z niego wyrywa... gdzieś w lody i śniegi północy... woła tam coś nieszczęsnego zbiega...
— Wyrwałaś mi to z ust, a raczéj z serca, Maryo, rzekł mężczyzna, we mnie także odżyła tęsknota po kraju, widokiem tego umierającego biednego wygnańca obudzona. Zdaje się, że konając zostawił mi puścizną po sobie żal za Polską...
— Tobie za Polską żal — odezwała się kobieta, a mnie uciska podwójny za Rosyą mój, za Polską twój, za temi dwiema rozżartemi siostrami...
— Z których jedna jest dziś katem, dodał mężczyzna...
— A jednak, nie zaprzeczysz tego Stasiu, odezwała się kobieta, że nawet mowa i twarz kata dziśby ci milszą była, niż śpiewny język Florentczyka?
Mężczyzna stanął zamyślony, jak gdyby sam badał siebie i wniknąć chciał we własną duszę...
— Tak, rzekł po chwili — miałbym to uczucie pewnie spotkawszy za granicą Rosyanina przed rokiem 1861... gdy pamięć 1831 została zatartą... Po 1864 dźwięk mowy rosyjskiéj w uchu mi brzmi jak szczęk pałaszy i chrzęst karabinów co strzelały w piersi nasze... jak dzikie urągowisko...
Rok 1863 przepaść krwi pełną postawił pomiędzy nimi a nami...
— Ale niebyłożby, ozwała się kobieta nieśmiało, zadaniem wielkiém, godném szlachetnego serca starać się katów opamiętać, a ofiarę ocalić?
Mężczyzna się uśmiechnął ironicznie.
— Przepraszam cię, Maryo, rzekł — daruj mi, trzeba prawdziwie kobiecego serca ażeby możliwość czegoś podobnego przypuścić.
— No — dodajże, grzeczny panie — ozwała się kobieta, do kobiecego serca i głowę kobiecą. — Więc myślisz, że to niemożliwe...?
— Jestem o tém przekonanym, rzekł pierwszy... a choć od 1864 kilka lat upłynęło, wiemy co się dzieje. Polska jęczy w gorszéj niż kiedykolwiek niewoli... okryta kirem oplwanym... Znęcają się nad nią, aby jéj trupa pogrzebać co prędzéj, a przecie żyje nieszczęśliwa...
Jedném westchnieniem podniosło się piersi dwoje... i było milczenie długie... Chodzili, patrząc po mogiłach i czytając napisy grobowe... Mrok coraz gęstszy padał na Campo Santo... Na wybrzeżu po nad zatoką zapalały się światełka jak gwiazdki na ziemię upadłe... od morza wiał wiatr przynoszący woń tę słoną i ostrą a rzeźwiącą, któréj pierś jest łakomą, na drzewach szemrały liście, a w kościółku kapucynów dzwonek wołał na wieczorną modlitwę.
— A! dzwonek ten na Anioł pański — zawołał mężczyzna, odkrywając głowę — dźwiękiem mi w serce uderzył... Pamiętam ten wieczorny głos smętny dzwonka za umarłych... Za moich młodych lat... słuchając go, klękaliśmy wszyscy, aby się pomodlić za drogie dusze.. Ale inaczéj on dźwięczał tam na polach i nizinach naszych... głos jego był słodszy, rzewniejszy...
Tempi passati! westchnęła kobieta...
Wszystko, wszystko ulega temu okrutnemu prawu zniszczenia...
— Mój drogi, przerwała kobieta, na żywym świecie karmimy się śmiercią, żyjemy trupami, w świecie ducha téż to, co ginie, podściela się pod nogi przyszłości.
— A jednak!!
— Tylko jedne łzy nasze marnie wsiąkają bezsilne... Z tych się już nic nie urodzi, dodała kobieta... Trochę męztwa i ochoty do życia! na Boga...
— Ale, dajże mu cel, myśl! pracę — przerwał, ręce zakładając mężczyzna. Żyć, aby tylko żyć, aby czuć, że się na nic nie zdało... że nie ma się co począć... że jutro będzie tak blade jak było dzisiaj... a! tak żyć — nie warto.
— A dla szczęścia drugich?
— Mogąż być oni szczęśliwi, patrząc na to wiekuiste konanie...
— Dziś, bo cię, kochany Stasiu, ta czarna trumienka wygnańca tak rozżaliła okrutnie... a otóż śliczny ten cmentarz wesoły... chodźmy z niego... na St. Lucia, posłyszym choć ludzkie głosy, a w Villa Reale zobaczymy ludzkie twarze...
I ująwszy go pod rękę, zaczęła żywo prowadzić ku bramie Campo Santo, gdzie na nich czekały konie..
Przestrzeń dzieląca cmentarz jest znaczna, ale zbliżając się ku miastu coraz bardziéj ożywiona i ruchawa. Lud téż ten neapolitański przy swych łachmanach i brzydocie odróżnia się od innych włoskich niepomiernym życia pośpiechem i wrzawą. Tu nic się nie odbywa po cichu i smutnie, żadne intermezzo nie dzieli tragedyi od farsy życia... śmiech konwulsyjny tyka się z rykiem rozpaczy... Często od siebie rozpoznać ich trudno... Tam, gdzie jednego ni drugiego nie ma... panuje sparaliżowana martwota... zniedołężniałych niedobitków. Mowa staje się tu krzykiem, śpiew wyciem, pieśń zawodzeniem, nabożeństwo extazą, miłość szałem... Miasto albo milczy trupio lub wre kipiątkiem... spieszy się, leci, rwie... pędzi... Szczególniéj wieczory dni świątecznych, gdy co chwila strzelają moździerze, pękają lampy i biją się ludzie, a tłum falami płynie i odpływa, rychocząc śmiechami od których dreszcze przebiegają spokojnych północy dzieci. Takim był Neapol dnia tego, gdy wjechali na Toledo, od którego w lewo idąca uliczka prowadziła właśnie ku kościołowi odpustowemu... Tłumy lały się ku oświeconemu obrazowi patronki dnia tego... Madonny w sukni atłasowéj ze srebrnym mieczem w łonie... Odpust był dla nich widowiskiem równie dobrém jak San Carlino, a kaznodzieja grał tęż samą rolę, co ulubiony Anastazio; łajał ich jak on i jak on czasem ich śmieszył. Tymczasem młode chłopaki strzelały pod nogi przechodniom, a każdy wystrzał długim się śmiechem rozlegał.
Mijali właśnie tę odpustową uliczkę, gdy mężczyzna z westchnieniem i wejrzeniem pogardliwém rzekł do kobiety... — Patrz! na ten lud zdziecinniały długą niewolą... bawiący się i szalejący jak żaki... nie żalże ci go? nie litośćże patrząc na to porywa?
— Litość, żal? odparła kobieta — ja nie wiem, jeśli zawsze ma być lud ludem, czyż nie lepsza dlań taka zabawka dziecinna niż rozdziczałe namiętności polityczne i szarpanie się po ulicach dla nieznanych bohaterów i niepojętych myśli?
Mężczyzna zamilkł.
Wrzawa panująca na Toledo już ku Santa Lucia inny przybierała charakter, odpust tam nie sięgał, tu było królestwo Lazzaronów, a noc pogodna rozbudzała ich właśnie ze snu na łodzi, do pracy, do rybołowstwa... Jak czarne cienie włóczyli się z wiosłami w ręku nawołując rybacy... Morze wygładzone marszczyło się tylko z lekka u brzegów i każda jego fala przybijająca fosforyczną frędzelką iskrzyła się obumierając na piasku... W dali jak czarny sarkofag z jedném czerwoném polyfemowém okiem stał Castel del’ovo, tajemniczy grobowiec, na skale wśród morza... zawsze zamknięty, wiecznie milczący lub niewidzialnemi działami zwiastujący gniewy i radości swoje...
Tu w gospodzie Crocelle wprost naprzeciw Capodimontę, u wrót Villa Reale, mieszkali ci, których gonimy wracających ze cmentarza. Czytelnik poznał w nich może lub się domyślił jenerała naszego i jenerałowéj Maryi Pawłownéj. Kilka lat w obojgu tych ludziach wiele zmian sprowadziło...
Są lata, które płyną bez śladu, są godziny, co się piętnują gorącém żelazem. Takiemi były dla tych dwojga ludzi przebyte po burzach i dramatach polskiego powstania 1863 r. — miesiące, tygodnie, godziny spoczynku i rozmyślań nad brzegami sinego włoskiego morza. Marya woziła schorzałego, wpółumarłego swego męża, szukając dlań ciszy... powietrza, coby odżywiło, widoków, któreby z duszy wywołały choć uśmiech zapomnienia. Jenerał ciągle jeszcze pamiętał, że umrzeć nie umiał, że uląkł się śmierci i nie dosiągł bohaterstwa, którego czuł piękność a postradał doń zdolność. Uważał się za znikczemniałego i spodlonego odstępstwem... za zdrajcę, chociaż nim nie był... Najdziwniejszych uczuć sprawą on, co z Polską powstańczą pojednać się nie umiał i zgodzić, teraz Polskę całą kochał znów miłością wielką i płakał gorzko nad jéj losami. Stała mu w oczach męczennica ze skutemi dłońmi, ze strugami łez krwawych, obluzgana błotem potwarzy...
Marya szukała wnijścia do téj duszy zapieczętowanéj straszliwym bólem i znaleść go nie mogła. Sądziła, że się ono otworzy na widok natury czarownéj, pod wrażeniem arcydzieł sztuki, od dźwięku pieśni, od tęczowych promieni obrazów... od tego wesela napastliwego, któremi brzmiały Włochy nawet okute...
Pojechali do Włoch... mieszkali znowu w téj Genui, gdzie ich raz Arsen Prokopowicz wyszpiegował... ale jenerał pustą znajdował Genova la superba... Z Genui popłynęli do Neapolu... Neapol był nudny... Wezuwiusz jak zły aktor nawet na wybuch się nie zdobył... Pompeja nie umiała zająć znudzonego jenerała... Siedli więc wśród kasztanowych lasów Castellamare... i tu w téj pustelni byłoby im cicho a dobrze, i pięknie a rajsko... gdyby napływ Anglików nie spowszednił tego raju, a spekulacya nie czyniła go nieznośnym. Trzeba było płacić za cień, za koloryt krajobrazu, za ścieżkę, po któréj się chodziło i powietrze, którém się oddychało.
Więcéj rozmaitości a razem ciszy znaleźli w Sorrento. Na chwilę Marya sądziła, iż tu nareszcie dusza się smętna otworzy. Z tych przepaścistych brzegów okrytych laskami pomarańczowemi widoki były tak cudne... tak miłe przejażdżki po tych grotach nadbrzeżnych, które fale wybiły w opokach... Kilka godzin tylko dzieliło od dzikiego Capri i lazurowéj schowanki Tyberyusza.... Stanisław na kilka dni o przeszłości zapominać się zdawał... Ten krajobraz tak do dekoracyi opery podobny, tak nieprawdopodobnie piękny i wspaniały, zmęczył go swym blaskiem... Na Capri przeżyli miesiąc, w Sorrento parę i powrócili do Neapolu i popłynęli do Palermo, aby skosztować Wschodu... Potém znów do Parthenopy... z któréj długie wycieczki jaką taką przynosiły rozrywkę. Jenerałowa Marya bliską już była nabycia małéj willi w Sorrento... Tu można było zestarzeć zapomnianym, niewidzianym umrzeć i zostać ukrytym na wieki.
Lecz gdy się odrobina życia rozbudziła w nich obojgu i jenerał począł wychodzić z tego marazmu, jaki go męczył lat parę, — razem z władzami innemi odżyła pamięć nieubłagana i nieuleczona tęsknota... Wśród ciszy wieczora, gdy tylko mruk fali zdala roztrącającéj się o skały i szelest laurów rozkwitłych dochodził uszów, a na ciemném tle niebios latały złociste muszki... w oczach wygnańców zjawiały się blade przeszłości obrazy... Fala Sorrentyńska śpiewała... mazurka Dąbrowskiego i Boże coś Polskę... na czarnych nocy kortynach widniały obrazy męczeństw sroższych niż w San Stefano Rotondo....
Jęk z dali od ziemi ucisku przylatywał aż tutaj i do serca się cisnął... Załzawione oczy staréj macierzy patrzały na Stasia... a śmiech szyderczy znowu szeptał mu — Tyś ojczyznę zdradził... Tyś matkę porzucił. Troskliwa o męża, bo żyła w nim tylko i dla niego, bo dlań się prawie Polką stać umiała, Marya myślała co z nim pocznie i dla niego. Sucha ta gałąź musiała odkwitnąć jeszcze.
Z troskliwością niewieścią badała go i przemyśliwała nad nim... a że radzić się nie miała kogo, radziła serca. Ona w tych gajach pomarańczowych tęskniła ku północy... i on téż tam ciążyć musiał... Kraj pod panowaniem Rosyi był im zamknięty... ależ to nie była Polska cała; Marya myślała, iż w okrawkach tych staréj rzeczypospolitéj, które się Austryi i Prusom dostały, znajdzie toż samo, co w rosyjskim zaborze... rodzinną ziemię, język, obyczaj, wiarę, ziomków z otwartemi dłońmi i sercami... pomoc i pociechę... Nie śmiała się jeszcze odezwać z tą myślą... ale nosiła ją w sobie. To był ostatni ratunek. Jak Anteusz, dotykając ziemi swéj, tak półumarły Staś mógł na nowo odzyskać siły...
Z Sorrento przyjechawszy do Neapolu, jenerał dowiedział się tu o umierającym biednym młodym Polaku... któremu z krwią i poezyą ostatni oddech ulatywał. Istnym przypadkiem poznał go jenerał.
Przebiegając bez myśli okolice, po raz drugi czy trzeci zwiedzał na Pauzylippie ów grób Virgilego, na którym wysechł laur niegdyś kwitnący. Tu na ścianie zdziwiony spostrzegł świeżo wydrapany nożem czterowiersz polski, smutny, rzewny, rozpaczliwy, który mu serce przejął do głębi. Przeprowadzający go i czczący nieustannie... Cellenza, Lazzaron wskazał pełnym tajemnic gestem na wchodzącego właśnie wschódkami bladego, ubogo ubranego chłopaka, który zmęczony zakaszlał się, stał oparty o skałę i usiłował konwulsyjne owo rozkaszlanie ukoić... Dobył na pół spalone cygaro i drżącemi rękami tarł gasnące zapałki, aby dymem cygara na chwilę rozdraźnienie piersi uśmierzyć. Pierwszy raz od czasu jak kraj opuścił jenerał, który zwykle posłyszawszy mowę polską uciekał, zbliżył się żywo do nieznajomego i sam go pierwszy przywitał, podając mu zapalone cygaro. Blady chłopak spojrzał zdziwiony, kaszel się na chwilę uspokoił, wziął białą drzącą ręką cygaro i uśmiech mu się rozbiegł po ustach. Nieśmiało, trwożnie patrzał na jenerała, zdawało mu się, że dźwięk téj mowy kochanéj rajskiém go upoił weselem... że czekał, aby ją jeszcze i jeszcze posłyszeć...
Młodzieniec był wychudły, ale tak piękny, jak jaki anioł Fra Beato, choroba wypiła zeń krew, przezroczystą uczyniła cerę, zapaliła oczy ogniem, po twarzy rozsiała budzące współczucie piętna tęsknoty i niedoli. — Długie jasne włosy spadające na ramiona okalały owal przedłużony, wśród którego świeciły dwie źrenice łzawe i usta zbielałe...
— A! panie! zawołał nieznajomy, ściskając rękę jenerała — cóż to za szczęście posłyszeć mowę tę naszą... jak ona brzmi a — nietylko całą przeszłością... a! mów pan... bo to Bóg go zesłał, abym z tęsknoty nie oszalał...
— To téż łzami i tęsknicą wyryłeś pan ten śliczny wiersz... który was zdradził, a mnie dał zręczność poznania was... Cóż wam powiem? chyba to, że i ja... tęsknię jak wy!
— A! panie — dwie tęsknoty... ozwał się weseléj poeta — są jak dwie negacye... znoszą się... Z dwóch tęsknot można czasem jedno szczęście, choć chwilowe, zbudować...
Tak rozmawiając, zeszli z Virgiliuszowego grobu na Mergellinę... a pozbywszy się natręta, który dopominał się o botiglis za otworzenie podróżnym téj skarbnicy pamiątek.. zawrócili po chwili razem pod cienie Villa Reale... i brzegiem morza pociągnęli ku miastu. Jenerał dowiedział się z kilku słów o losach biednego poety, którego wypchnięto tu skonać... aby na konającego nie patrzeć. Opromienił mu Neapol swym wdziękiem ostatnie godziny. Ta przechadzka wszakże do grobu Virgilego była już ostatnia, a potém z biednéj stancyjki wyjść nie mógł. Jenerał ulitowawszy się nad nim, odwiedzał go, przesiadywał z nim, ale postrzegłszy, że się dlań chory do wesołości zmusza, że się sili na mówienie, ostrożniejszym był potém... aby mu już nieuchronnego nieprzyspieszyć zgonu.
Poeta zmarł, gorączkowo na papier rzucając myśli ostatnie, czekając na listy, pożerając zimne książki, które odbierał... Zgon jego głęboko zasmucił jenerała, a razem odżywił w nim pamięć kraju, o którym ciągle z sobą mówili. Chociaż nie dał mu się poznać Zbyski, przyznał się, iż był w powstaniu ostatniem. Chłopak się téż niezapierał tego i z chlubą pokazywał blizny ran, przez które śmierć mu weszła do piersi. Jednego wieczora tęskną pieśń wyśpiewawszy na pożegnanie ze światem... w nocy umarł poeta... i za jego to trumną ubogą szedł pan Stanisław na Campo Santo, bo mu tam wśród róż i cyprysów kupił na spoczynek parę łokci obcéj ziemi...
Od tego zgonu, od pogrzebu myśl o Polsce ciągle wracała.. Już noc przezroczysta oblokła cały krajobraz ów w nowe go ubierając wdzięki, gdy jenerał wyszedł z żoną na balkon, aby odetchnąć jéj orzeźwiającym chłodem.. W lewo palił się Wezuwiusz... na prawo świeciły fale morza... na niebie podnosił się księżyc... a o mur przy Castelu oparty odarty śpiewak, brząkając na gitarze, postrzegłszy ludzi dwoje przed sobą, począł głosem czystym i wprawnym śpiewać im znaną
La bella Sorrentina...
Jenerałowa rzuciła mu zawinięty w papier pieniążek... Usiedli — w obec takiéj cudnéj neapolitańskiéj nocy... usta najszczebiotliwsze niemieją... chce się tylko płakać że na tym świecie Bożym, który jest największą ze wszystkich zagadek — za chwilę ciszy i szczęścia tylą trzeba płacić mękami... Ta urocza noc przypomniała ową Pliniuszową straszliwą i groźną.. ten spokój i szczęście Włoch wolnych niedolę Polski przypomniały.
— Nie — zawołał jenerał — nagle — im dłużéj się żyje, tém mniéj się cel żywota rozumie... Albo on po nad nami lub go nie ma...
— Proszę cię, jeśli my cel życia pojmujemy, możeż on nie istnieć? wzniósłżeby się słaby umysł ludzki do idei, któraby człowieka przerosła? to być nie może...
— Prawda! a jednak...
— A jednak życie musi zostać zagadką... któréj słowo ostatnie dopiero śmierć przynosi...
Jenerał spojrzał ku Campo Santo, którego ztąd cale nie było widać, i dodał. — Ten już tam jest, gdzie nie ma wątpliwości... biedny chłopak! a! serca ludzi, a! rodzinne węzły! wiara w miłość... w litość wiara... on nawet nie przeklinał, on nie zwątpił do końca... a opuścili go wszyscy!!...
— Prócz Boga, rzekła jenerałowa, Bóg przecież cudownie zesłał ciebie, abyś mu przyniósł pociechę, aby było go komu opłakać i pochować...
— Tak dawniéj nie było — zawołał zasępiony jenerał — wyjątkowo ludzie się zapierali obowiązków, trafiali się bezduszni... straszyli bezlitośni, ale tak dawniéj nie było... aby kraj wyrzekł się dzieci, familii, swych synów, bracia braci... matki... żony... dzieci i mężów. Teraz spotykamy co chwila tych nieszczęsnych zaprzańców, za chwilę patryotycznego zapału skazanych na banicyą wieczną. Carskie wyroki skazują w kopalnie i Sybir, ale się z kopalni i Sybiru powraca czasem, a tułacze biedni, z którymi my się krzyżujem po drodze, gdyby wrócili do domu... znaleźliby... miejsca w sercach i u ognisk zajęte... i obojętność wypchnęłaby ich nazad... w świat na śmierć głodną — to okropne!
— Ale któryż kraj — przerwała jenerałowa — nie skosztował téj doli wygnańczéj, przypomnij włoskich tułaczy... pomyśl o niemieckich schronionych do Ameryki...? a nasi ruscy...
Tu przerwała nagle i nie domówiła. Jenerał nie dosłyszawszy może ostatniéj wzmianki, rzekł.
— Jest wielka różnica — z wygnańcami włoskimi szły sympatye narodu, z niemieckimi szła miłość cicha, z naszymi idzie niemal pogarda... wstręt... zaparcie. Wiesz, żem był powstaniu przeciwny, ale oburza ta bezlitość i bezduszność, ta przewrotność wspólników winy, co za siebie drugim pokutę ponosić każą...
— Proszę cię nie mówmy o tém — łagodnie przerwała żona — ile razy wpadniemy na ten temat, ty się zburzysz i zasmucisz... nie myślmy... nie przypominajmy... zapomnijmy...
— Tak zapomnijmy... o wszystkiém... a! gdyby można zapomnieć!!
Są szczęścia, których prawie od najsroższych bólów niepodobna odróżnić. Do tego rodzaju należało jenerałowéj Maryi pożycie z człowiekiem, który na dnie duszy nosił nieuleczoną zgryzotę, rodzącą niczém nieukojone niepokoje. Niegdyś losu pieszczocha, kobieta, przed którą wszystkie świata klękały potęgi, stała się dobrowolną siostrą miłosierdzia przy tym chorym, na wieczną skazanym niedolę. Jenerał nie miał, bo niechciał mieć woli własnéj, dawał się wozić, rozrywać, karmić wrażeniami, jak istota pozbawiona władzy ducha...
Nie był przykrym dla żony, owszém okazywał jéj wdzięczność, czułość, poszanowanie, ale szczęśliwym nie był. W każdym jego słowie odbijało się cierpienie płynące ze źródła, którego Marya Pawłowna dosięgnąć nie mogła... Sączyło się ono z tych głębin i przepaści, które tylko duch Boży nawiedza... Były chwile, gdy jenerał jakby odrętwiały okazywał się spokojnym, uśmiechniętym, ożywieńszym nawet, ale najmniejsze, niepostrzeżone tchnienie jakieś z zewnętrznego świata... przywracało stan pierwotny, normalny, chorobliwy.
Marya kochała go tak namiętnie, iż nawet z tém brzemieniem był jéj, miłym. A czegożby nie poświęciła, aby uleczyć i orzeźwić!
Wiele w początkach rachowała na czas. Przyniósł on ulgę jakąś, ale działanie jego, doszedłszy pewnego kresu, zatrzymało się i przestało być widoczném... Od r. 1865 do 1869 jenerał pozostał jednym. Dopiero u łoża biednego wygnańca odświeżone kraju wspomnienie wywołało zmianę — ale na gorsze. Odżyły żale, niepokoje, zgryzoty...
W rozmowach z żoną odzywały się znowu.. dziwne pragnienia jakieś, tęsknota za krajem zdwoiła.
Z dawnych stósunków petersburgskich pozostały jenerałowéj znajomości, przyjaźnie, węzły, które w jéj przekonaniu rozerwać się nie były powinny. Rachowała na niektórych ludzi... O powrocie do Rosyi marzyć nie było podobna, z dzienników rosyjskich przekonywali się oboje, że tu tak zwana raison d’etat zapanowała nad wszystkiém, głusząc uczucie sprawiedliwości, miłosierdzia... nawet zdrowszą rachubę polityczną.
Rosya od r. 1864 weszła, jeśli nie na zupełnie nową drogę życia, to przynajmniéj wezwała nowe siły, użyła środków, dotąd za niebezpieczne uważanych, dla sparaliżowania żywiołów, które jéj groziły wywrotem.
Niewiadomo komu należy przyznać pierwszy pomysł zużytkowania trucizny na lekarstwo. Zdaje się, że dawniéj przez nas wspomniane słowo w. ks. Konstantego, najtęższéj głowy z carskiéj rodziny, było hasłem nowego toru w postępowaniu z polityką wewnętrzną. On to powiedzieć miał, iż rewolucya powinna iść z góry, aby sparaliżowała tę, która groziła od dołu. Od roku 1863 datuje poślubienie przez rząd idei rewolucyjnych w ten sposób, by ich zewnętrzny blask zaspokajał tych, którym dość jest pozoru... a wewnętrzny virus umiejętnie został oddzielony. Próba ta, wielce niebezpieczna, nie zupełnie szczęśliwie dokonaną została, ale przecież wydała ona już dla rządu owoce, nim je zrodzi dla sił i celów innych. Naród, ogół, opinia, dziennikarstwo, patryotyzm bezwzględny zawezwane zostały do współdziałania z rządem razem. Rząd pochłonął zaraz w ten sposób pewną część żywiołów radych, że mogą liberalnie paplać a despotycznie działać, zmuszonym jednak został czuwać nad rozwojem opinii i nad czynnościami patryotów często za gorących.
Bądź co bądź, Rosya znalazła sobie derywacyą, która chwilowo odciągnęła chorobę. Była to wezykatorya postawiona umiejętnie.
Na nieszczęście, gdy w organizmie jest chorobliwy jad, krążący we krwi, gotów się on i pod niewinną odezwać wezykatoryą. Tak i tu się stało po troszę. Wiele sił, pragnień, patryotyzmów różnego rodzaju dobyło się z ukrycia, któremi trzeba było kierować, kiełznać, głaskać, aby wozu państwowego na przepaście nie poniosły...
Każdy z wielkich działaczy, ofiarujących się dla idei państwowéj, zawarowywał sobie swobodę w wyborze środków i samowolę zupełną. Patryotyzm ów nowy, specyficznie ruski, namiętny zrywał z przeszłością, ze stósunkami, z tradycyami i bohatersko szedł, siekąc na prawo i lewo... Podbijanie i eksterminacya żywiołu polskiego, russyfikacya... stały się hasłem chwili...
Jenerał więc, gdyby się liczył za żywego, jużby nie mógł się w Rosyi ani pomieścić, ani w niéj wyżyć — jenerałowa nadto należała do lepszéj nieco przeszłości, by się z tym stanem pogodzić mogła.
Widząc wszakże tęsknotę męża, czując ją sama, zaczęła marzyć jeśli nie o powrocie, to o zbliżeniu się do kraju, o osiedleniu w innéj jego części. Całkiém fałszywe pojęcia o prowincyach polsko-pruskich i polsko-austryackich służyły za podstawę. Przed mężem jednak wahała się jeszcze z objawieniem swéj myśli, chciała wprzód stronę jéj praktyczną obmyśleć. Przypadek, który jenerałowi nastręczył spotkanie z umierającym poetą, zbliżył Maryą Pawłownę do dawno znanéj w Petersburgu i Moskwie rodziny.
Jedyną rozrywką dla obojga państwa były ciągłe po muzeach pielgrzymki. Raz, gdy w dawném Museo Borbonico oglądali ową sławną kameę, jedyną w swym rodzaju, jenerałowa usłyszała za sobą rozmowę rosyjską, odwróciła się mimowolnie i spostrzegła za sobą stojącego siwego mężczyznę z młodziuchną panienką... Ten ujrzawszy twarz jéj, cofnął się aż zdziwiony, potém poskoczył krok naprzód i nie zastanowiwszy się zawołał — Marya Pawłowna! Jenerałowa zarumieniona, bo nie chciała, by widział Stanisława żywo zakryła go sobą i z uśmiechem a dobrze odegraném, zresztą w części rzeczywistém zdziwieniem odpowiedziała — Aleksander Nikitycz!!
Na pierwszy rzut oka w starcu tym znać było potomka staréj rodziny arystokratycznéj, któréj krew azyatycka na typ europejski się ukształtowała. Aleksander Nikitycz miał rysy szlachetne, którymi wiek delikatności i wdzięku nie odjął... ale piękność ta męzka zarazem marmurowo była zimną. Znać było z twarzy, że człowiek ten nauczył się śmiać, płakać, gniewać, radować, nie czując wesela, smutku ni rozdrażnienia... Nosił maskę posłuszną na twarzy, któréj zwyczajnym wyrazem była łagodna obojętność, ale z téj neutral tint przechodzić mu było łatwo we wszystkie tęczy kolory. Aleksander Nikitycz, gdyby coś w nim nie zdradzało Rosyanina, najpodobniejszymby był może do francuskiego wielkiego pana... Był téż Rosyaninem z koniecznéj potrzeby, a dla własnéj satysfakcyi Francuzem, szczególniéj za granicą. Język, obyczaj, pojęcia, gusta miał paryskie, żył od czasu jak wyszedł ze służby, tylko w Paryżu i za granicą.
Aleksander Nikitycz, hrabia Isakow, należał do jednéj z tych rodzin, które niezbłagany historyk szlachty rosyjskiéj, książę Dołhoruki, liczy do najstarszych. Wprawdzie papiery Isakowów poszły na ogień z innemi za Iwana Groźnego, ale znaczenie rodziny na tém nieucierpiało. Utrzymała się ona na wysokich stanowiskach u dworu i w wojsku, a gdy przyszły owe czasy Elżbiet i Katarzyn, owe niewieście rządy, co tyle ofiar pochłonęły, Isakowowie stracili téź kilku ze swoich na wygnaniu, na rusztowaniu, ale z mniejszych gałęzi odrośli. Ogromne dobra, których część stanowiły kopalnie w Uralu... konfiskowane były, zwracane, pomnożyły się nadaniami nowemi i ostatecznie familia była jeszcze jedną z najbogatszych w Rosyi. — Przez małżeństwa łączyła się z najpierwszemi rodami w cesarstwie, z Worońcowymi, Dołhorukimi, Strogonowymi i t. p. Za cesarza Mikołaja Aleksander Nikitycz nie był w wielkich łaskach, bo Mikołaj tylko wojskowych stupajków miłował, wszakże zajmował wysokie synekury i z senatorstwem honorowym wyszedł na spoczynek.
Jak twarz, tak charakter Aleksandra Nikitycza był nierozwiązaną zagadką. Zdaje się, że najtroskliwszém staraniem całego życia jego było nie dać się zbadać nikomu, a w stósunkach codziennych zasłaniać jak najbaczniéj zachowywanemi formami. — Zdania jego były zawsze najoględniejszém odbiciem faktów samych, o których mówił, lub cudzych przekonań...
Co on czuł i myślał, tego nikt nie odkrył, wszakże Aleksander Nikitycz wyrażał się zawsze w sensie urzędowéj większości, strzegł się nawet cienia opozycyi, nie poddawał krytyce wypadków... Nie poruszały go téż one wielce, raczéj rozrywały przyjemnie. Opowiadał o powieszeniu lub rozstrzelaniu, o rzeziach na Kaukazie jak o teatrze i paradzie. Schwycić go nieprzygotowanym, dobyć z niego słowo serdeczne, było niepodobna... Budził się już z uśmiechem szatana i z nim zasypiał. — Zdaje się, iż musiał mieć to przekonanie, że wielkiemu panu i dygnitarzowi nie przystały ludzkie słabości i afekta. Całe téż życie wedle tego planu było urządzoném. Ożenił się za wolą rodziców i N. Pana, żył z żoną bardzo przykładnie, nie widząc, czego nie powinien się był domyślać... pochował żonę i opłakał wedle prawideł w świecie przyjętych, syna ożenił jak wypadało, wnuczkę po nim pozostałą, bo pułkownik Isakow zabity został na Kaukazie, wychowywał starannie i kochał jak dziadowie wnuki kochać powinni...
Anna Aleksandrowna, stojąca właśnie przy nim, wysmukłéj postaci, śliczna blondynka z niebieskiemi oczyma, pomimo świeżości i wdzięku młodości. nie miała arystokratycznych rysów dziada. Była to piękność nieco pospolita, wieśniacza, biała, różowa, bujno rosnąca, miłego oblicza i wyrazu twarzy... ale jeszcze jakby ze snu dziecinnego nie przebudzona. Mimo lat swych siedmnastu było to dziecię wesołe i szczęśliwe, wpatrujące się oczyma zdziwionemi w tego kościanego, zimnego dziadka.
Aleksandra Nikitycza nie widziała jenerałowa od bardzo dawna, znikł był jéj z oczu przed rokiem 1861, wyjechawszy za granicę, nie wiedziała nawet, czy zna życie jéj, losy i przebyte koleje. Grzeczne bardzo przywitanie dowodziło w każdym razie, iż hrabia nie wahał się znajomości odnowić; a znając go Marya Pawłowna była aż nadto pewna, że niedyskretnego pytania ani słowa obawiać się nie może. Była przez chwilę w niepewności, czy ma męża mu przedstawić, gdy usłyszała, że jenerał żywo po cichu się oddalił w głąb muzeum, dając jéj do zrozumienia, iż znajomości robić sobie nie życzy. Marya Pawłowna pozostała więc sama z senatorem i jego wnuczką, zakłopotana nieco ale rada, że rodzinną mowę usłyszała, że zobaczyła kogoś z dawnych znajomych. I ona tęskniła za krajem...
Senator odezwał się po rosyjsku.
— Cóż to za miła dla nas niespodzianka spotkać was tu, Maryo Pawłowno... na drugim końcu świata! Niewiem czy znacie wnuczkę moją?... Annę Aleksandrównę... Anuszka... ta pani to nasza dobra dawna znajoma i przyjaciółka rodziny...
Anuszka uśmiechnęła się białemi ząbkami, podała rączkę, poprawiła włosów i niemając czém lepszém przyjąć przyjaciółki dziada, błysnęła jéj wesołością swoją.
— Dawno jesteście za granicą? spytała jenerałowa.
— A! Margo Pawłowno! ja ciągle dla mojego zdrowia włóczyć się muszę... Lord Brougham miał słuszność wielką: im bardziéj człowiek starzeje, tém dla zachowania się przy zdrowiu, daléj powinien uciekać na południe...
— Widać, że prawidło to musi być skuteczném, bo doskonale wyglądacie...
— A! Maryo Pawłowno! postarzałem straszliwie, rzekł z uśmiechem łagodnym stary... Wy to wyglądacie ślicznie.
— Ja! rozśmiała się jenerałowa — ja! o mój Boże! tego mi już nie mówcie... cierpiałam wiele... a cierpieć nie umiem cierpliwie... jestem starą babą... ale tém lepiéj — dodała — prędzéj się to już wszystko skończy!
— O! nie mówcie tego, Maryo Pawłowno, to się nie godzi — zaprzeczył stary, uśmiechając się ciągle — człowiek, gdy dla siebie żyć przestaje, niepowinien tracić ciekawości przynajmniéj. Uciecha to niepospolita patrzeć na grę dobrych artystów...
— Tak, gdyby komedva czy farsa życia była cokolwiek więcéj urozmaiconą, rzekła jenerałowa, ale jak w teatrze tak i tu, od razu piąty akt przewidzieć można.
— Ale gra artystów?...
— A! najczęściéj tak niezgrabna i pospolita...
— Ja tego nie znajduję, mnie życie bawi, rzekł stary...
— Jesteście szczęśliwi...
— Cóż dziwnego, mając Anuszkę taką, musi być człowiek szczęśliwy.
Anuszka znowu się, całując w ramię dziadka z ruchem pieszczonego dziecięcia, rozśmiała się do niego i spojrzała na jenerałową.
— Od dawna jesteście w Neapolu? spytał Senator...
— My? ja? poprawiła się Marya — a dosyć już dawno... próbowałam Sorrento, Castellamare... Capri... a teraz już wszystko zużyte... A wy?
— Myśmy nie dawno jeszcze i bawimy się doskonale... My, to jest Anuszka... bo ja, jam tu już dawno bywał i spił pierwsze wrażenia, którym nigdy powtórne niedorównają. Dla Anny ma to jeszcze urok nowości. Byliśmy już w Herkulanum i Pompei, nosili nas na Wezuwiusz... Mamy medaliony z lawy, kupiliśmy mnóstwo korali... Teraz koléj na Psią grotę, Puzzoli, Baje, Kumy... Castellamare, Sorrento i Capri...
— Tak... musi się to Annie cudnie wydawać po naszéj twerskiśj gubernii i Nowogorodzie... a jednak, ja stara... czasem pod laurami tutejszemi tęsknię do zimy moskiewskiéj...
— Nic łatwiejszego jak do niéj powrócić z tą pewnością, że się ją zawsze znajdzie w Rosyi kochanéj przez dziesięć miesięcy roku, dodał stary...
— Nic łatwiejszego! wyrwało się jenerałowéj prawie mimowoli — a! jak komu!
Na te słowa Aleksander Nikitycz spojrzał dziwnie, jakby przestraszony na jenerałową, ale nie śmiał jéj pytać o tłómaczenie. Ostygł nawet jakoś nagle i zakłopotał, chociaż mu się to wielce nieprawdopodobném wydało by jenerałowa nie mogła powrócić, gdy zechce. Z wyrazu twarzy i zdziwienia jego Marya Pawłowna nauczyła się tylko, iż Senator o losach jéj nie wiedział wcale. Zmieniła więc żywo przedmiot rozmowy...
— Macie, spytała, dzienniki rosyjskie i często zapewne listy?
— A jakże, rzekł Isakow. Kazałem za sobą posyłać Moskiewską gazetę i Głos i S. Petersburgskie Wiadomości. Dzienniki teraz tak urosły, tak się rozruszały, że ich przeczytać niepodobna!
— Cóż mówicie o Rosyi? spytała nader nieostrożnie Marya.
Senator zaciął usta... potém ramionami ruszył.
— Tylko się cieszyć należy, rzekł — zapewne mamy jeszcze ciężkie bardzo do przebycia chwile... ale wielkie dzieło rozpoczęte... i idzie dzielnie...
— A! a! zawołała Marya i zamilkła... Spojrzeli sobie w oczy, ale z senatorskich źrenic nic się nigdy wyczytać nie dało, a jenerałowéj wzroku nie śmiał badać stary, aby się niedowiedzieć czegoś, coby go mogło zakłopotać.
Rozstali się po chwili, bardzo grzecznie i uprzejmie żegnając, a stary powiedział, gdzie mieszka... Pokazało się, że hotel Villa Reale był bardzo blizki Crocelli... Zwiastowało to odwiedziny wzajemne. Godzina już dosyć późna, zmusiła senatora do wyjścia, Marya obejrzała się za mężem i musiała go pójść szukać aż w etruskich wazach, które zdawał się z wielkiém oglądać zajęciem.
— Znałeś kiedy Isakowa? spytała...
— Spotykałem go, widziałem z daleka, rzekł jenerał... zbliżać się tutaj nie chciałem... byłoby to dla nas obu zbyt żenującém...
— Ale to prawie nieuniknione, że się spotkamy z nimi!
— Wy! może, ja — nie... I owszem, jeśli to was, Maryo droga, rozerwać ma.. co do mnie!
— Zrobisz jak chcesz! masz mieszkanie oddzielne... Zresztą stary Aleksander Nikitycz jest dyskrecyą samą... można być pewnym, iż nie spyta o nic i zadowolni się tém, co mu zechcemy powiedzieć. Jenerał zamilkł. Gdy zmiarkować mogli, że senator ich o wiele wyprzedził, wyszli, by wrócić do domu...
Nie można już potém było uniknąć odwiedzin wzajemnych, rozmów dłuższych; a że u senatora zbierali się wszyscy podróżni Rosyanie, Marya zetknęła się tu z wielu znajomymi, którzy otwarci byli i więcéj mówiący, niż Aleksander Nikitycz...
Z rozmowy we cztery oczy z nim przekonała się naprzód, że trochę dziwny system teraźniejszy powszechnie był przyjmowany za dobry, inni ziomkowie, różnie go sądząc, chwalili jeśli nie wszystko, to główniejsze części programu. Zdziwiła się nieco, znajdując u wszystkich dziwną obojętność na losy Polski i chłodne jakieś okrucieństwo... które uchodziło za wielką politykę. Niektórzy wzdychali nad biednymi Polakami, przyznawali się do sympatyi dla pojedyńczych osób — kraj i naród wszakże skazywali na zagładę z rodzajem rezygnacyi... O żadném przejednaniu mowy nie było... Najliberalniejsi głosili, że raz trzeba przecież skończyć z tą Polską i dobić ją, żeby się nie męczyła... jak się strzela w łeb sarnie na polowaniu, gdy kona za długo...
Z tych rozmów, z tego towarzystwa wyniosła smutne przekonanie, iż łudzić się lepszą, inną przyszłością było niepodobna. — Pomiędzy Polską a Rosyą oprócz owéj przepaści, krwią napełnionéj, stał mur idei dwóch skrajnie sobie przeciwnych.
Na żadném z pojęć ogólnych tyczących się położenia — obowiązków — zejść się razem nie było podobna.... Zabolała jenerałowa, ale niewyspowiadała się z tego mężowi...
Aleksander Nikitycz z dawnych jeszcze czasów miał znakomite stósunki w Berlinie, a po troszę z dyplomatami, ministrami, dygnitarzami całego świata. Było to słabością jego mianować się przyjacielem osób najwyżéj położonych. Zdało się Maryi Pawłownie, że, przyznawszy się nieco do nieszczęść swych przed człowiekiem tak zacnym a poważnym jak senator, będzie mogła z jego pomocą wyrobić dla męża pozwolenie okupienia się i osiedlenia a pobytu w Księstwie Poznańskiém.
Nie mówiąc nic mężowi, gdy się jéj zdało, że senatora nieco przygotowała, poprosiła go o posłuchanie na cztery oczy.
Odmówić go nie mógł, ale znać było, że sama myśl jakiéjś sprawy, jakiéjś protekcyi, przeraziła go...
Stał się jeszcze zimniejszym, niż zwykle... Nazajutrz rano nastąpić miała rozmowa. Aleksander Nikitycz, krochmalny, zimny, przesadnie grzeczny, przyjął jenerałową stojąc. — Jestem na jéj usługi, co Marya Pawłowna rozkaże...
— Marya Pawłowna prosi tylko... Czy wiecie, że jestem zamężna? że mąż mój jest Polakiem? i że mu do Rosyi wrócić niepodobna...
Senator milcząco zrobił minę zdziwioną...
— Nic nie wiem! rzekł.
— Wiedząc, iż dla niego przebaczenia spodziewać się nie podobna, nie myślę starać się o nie — dodała jenerałowa...
— Macie zupełną słuszność, trzeba czekać — nie pora! pospiesznie dorzucił senator — nie pora!
— O co mi innego idzie, Aleksandrze Nikitycz... wy macie tak rozległe, tak wysoko sięgające stósunki... On tęskni za swoim krajem, ja pragnę widzieć go szczęśliwym... Gdybyście mogli przyczynić się do tego u hr. Bismarck’a... u ministrów, aby nam do Prus jechać i osiedlić się dozwolono?...
— Ale dla czegożbyście nie mogli tego uczynić? spytał senator — jakież położenie męża waszego? czy...
— Jest emigrantem... a z tym tytułem... trudno się gdzie dobrego spodziewać przyjęcia...
— W istocie... to prawdziwe nieszczęście — rzekł stłumionym, cichym, nagle chrypnącym głosem stary. — Lękam się, żeby nawet pozwolenie pobytu nie było połączoném z trudnościami wielkiemi... Wy, szanowna Maryo Pawłowno, zbyt macie wielkie wyobrażenie o moich stósunkach... Prawda, że znam kanclerza z czasów jego pobytu w Petersburgu, że mnie zaszczyca swą przyjaźnią... ale w tych sprawach...
— Wiecie co? — dodał po chwili — zdaje mi się, że nierównie łatwiéj wam przyjdzie gościnność znaleść w Austryi, w Galicyi... Beustest bon enfant i ten mi nie odmówi... Napisałbym do Wiednia, mam tam przy cesarzu kilka osób... Polacy w Austryi są lepiéj widziani.
— Spróbujemy! — ściskając jego ręce, odpowiedziała jenerałowna — dziękuję wam. Nic jeszcze o tém nie mówiłam mężowi, aby mu nie dawać przedwczesnych nadziei...
Senator zawahał się.
— Spodziewam się — dodał cichutko — że mi dochowacie tajemnicy. Odmówić wam nie mogę, ale pojmujecie, że gdyby wiedziano o mojém interesowaniu się losem Polaka, emigranta... nawet tytuł waszego męża nie obroniłby mnie od podejrzeń...
Westchnął.
— Wiesz, Maryo Pawłowno, byłem i jestem zawsze najposłuszniejszym poddanym, najwierniejszym Rosyi synem... a mimo to mówiono mi, że uchodzę za malkontenta! lękam się cienia! otóż, Bóg widzi, jestem niewinny!! Takie czasy... Nie skarżę się na nikogo... przecież ostrożnym być trzeba...
W téj chwili uciął nagle...
— Ale, zdaje mi się, że cesarz jest jeszcze za granicą — dodał żywo — wybyście mogli pojechać i... w mnóstwie dawnych przyjaciół...
— Nie mam przyjaciół! — odparła jenerałowa — dacie mi list do hr. Beusta... zobaczymy.. Westchnęła wstając...
— Takie czasy! ciężkie... kryzys... naturalnie... trzeba być bardzo oględnym... Odprowadził ją do drzwi jenerał. Nazajutrz list do hr. Beusta miał być gotowy, tymczasem coś niespodzianego spowodowało wyjazd w nocy senatora z wnuczką... a przyniesiono tylko grzeczny bilet jego z pożegnaniem, w którym się tłómaczył, iż po rozmyśle baczniejszym żadnego listu dać nie mógł z powodów, które kiedyś ustnie opowie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.