Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od lat dziesiątka tak Wiednia jak Austryi poznać trudno. Wielki to i straszny czynnik swoboda, zwłaszcza gdy przychodzi po długiém nawyknieniu do niewoli i działa na stwardniałe ciało państwowe w oryginalny sposób, do jednych jego przystając części, nie mogąc ująć się drugich. Nawyknienie do patryarchalnych rządów z łaski Bożéj pozostawia na długo w obyczajach, w ruchu spółecznym, w mechanizmie życia niezgluzowane ślady. Dzieje się więc, że tu świeży powiew wolności gdzie niegdzie kwiaty rodzi, owdzie chwast bujny, indziéj zaschłą zostawia rolę.
Ale bądź co bądź, spółeczność zostawiona sama sobie, gdy umie szanować prawa i godzić swobody jednostek z interesami ogółu — choćby zeszła chwilowo na manowce w pierwszym szale wyzwolenia, trafi zawsze na prawy gościniec.
Przy nieszczęściach i stratach, jakie spotkały Austryą — mimo popełnionych błędów, porusza się ona, dzwiga i, jeśli nie ocali się państwo, złożone z wiekowych zaborów, zlepek zdobyczy dyplomatycznych, — owocu owego sławnego felix Austria nube — odrodzą się w pocie czoła składowe jego części.
Dziś, jak w każdéj epoce przejścia wszelki kraj i naród wszelki — Austrya chaotycznemi, konwulsyjnenemi ratuje się ruchy. — Nie łacno jest z fałszywego wyjść położenia, gdy długiém siedzeniem wszystkie się stawy zaklękły. Trudniéj to jeszcze, gdy choroby wieku ogólne epidemicznym zarażają jadem.
Tak téż Austryi na kryzys odrodzenia przypadały szały spekulacyi giełdowych i niepomierna chęć używania, na zepsucie stare wszczepiona.
Przeszłość nie zostawiła ludzi po sobie, teraźniejszość ich nie wyrobiła jeszcze, poszczerbione narzędzia stare, niedoostrzone nowe... krają bardzo niezręcznie, a i ręka niewprawna. Przytém nałóg rządzenia i mięszania się do wszystkiego, choćby swoboda była w literze prawa, nie tak łatwo opuszcza.
Ciężka to więc do przebycia godzina. Na Wiedniu wszakże tego nie widać; stary Wiedeń odmłodniał świetnie, wesoło, zamożno, jakby miał przed sobą wielką przyszłość i nie potrzebował jéj z Pesztem podzielać.
Charakter dwóch największych stolic niemieckich czyni je jakby dwoma przeciwnemi biegunami magnesu. Berlin jest podobien młodzieńcowi, który, ze szkólnéj ławy zszedłszy ledwie, zaciągnął się do wojska i wdział piękny mundur nowy. Wiedeń wygląda jak jeden z tych miłych, wyświeżonych, uperfumowanych staruszków, galantów, co się jeszcze kulis teatralnych i kolacyjek nie wyrzekli, zepsutych do kości, ale z kościami miłych i kochanych. — Zepsucie dwojga stolic wcale różne; w Berlinie jest to żołnierska, chłodna rozpusta, hamowana regulaminem wojskowym, w Wiedniu ubiera się ona w sentymentalizm, w namiętność i rada, by jéj uwierzono, iż z serca płynie... Wyrazem pierwszéj proces Zastrowa, drugiéj historya Chorińskiego. — Junkry téż berlińskie, potomkowie krzyżaków, cale nie są podobni do arystokracyi austryackiéj... pierwsi śpią w mundurach i orderach, drudzy, choćby nie byli nimi, maskują się na dyplomatów... u tamtych ton kordygardy bywa uważany za najlepszy, u tych salonowa ogłada dochodzi do przesadnego bałwochwalstwa wykwintności.
Bankrut berliński jest najczęściéj zjedzon niepowściągliwemi chuciami cielesnemi, dziko wybuchającemi, wiedeński zrujnował się na czułości, na przepych, na chorobę państwa. Język i twarze w obu stolicach różne i fizyognomia ulic jest inna. W Berlinie czuć, że to surowa jeszcze kanwa, na któréj przyszłość ma wyhaftować może stolicę... w Wiedniu, jak na starym gobelinie, wyglądają złotem i jedwabiem szyte kwiaty nowe. — Izraelita nawet, ten żywiół dziś niezbędnie w pewnéj dozie znajdujący się w każdym narodzie jak szpikowanie w pieczeni — wygląda w Wiedniu na barona, — w Berlinie raczéj na literata; w stolicy Austryi ciśnie się do salonów, nad Spreą do redakcyi dzienników; tu jest jeniuszem finansowym, owdzie wzdycha do wcielenia w siebie potęgi intelligencyi. W Austryi jest on — o ile się to daje — za starym rzeczy porządkiem, w Prusach domaga się instytucyi liberalnych.
Do nieskończoności pomnożyćby można rysy podobieństwa i różnic dwu stolic niemieckich, z których żadna może nie odegra w przyszłości téj roli, jaką sobie obiecuje.
Dla przybywającego do Wiednia najbardziéj uderzającą będzie mięszanina narodowości, składających ludność stolicy, tak jak one wchodzą w skład państwa. Żywioł niemiecki jest tu wprawdzie panującym i najwybitniejszym, ale nie najliczniejszym może. Typy twarzy, dźwięki mowy dziwnie mięszają się z sobą... Węgier, Kroat, Słowak, Polak, Czech, Włoch przedstawiają tę aglomeracyą narodów, która się zwała Austryą i władała długo cesarską koroną Niemiec. — Dziś jest to jeszcze cień dawnéj wielkości, złamanéj a nieumiejącéj się przejednać z rzeczywistością... Swoboda, jak prawie zawsze, sprowadziła zrazu wybuch namiętności raczéj niż rozwój władz powołanych do życia... Wesoło więc wygląda Wiedeń konstytucyjny, któremuby z grobu powstały Metternich uwierzyć nie chciał.
Państwo Szarlińscy (gdyż pod tém imieniem mieli dane paszporta) przybyli do rakuskiéj stolicy, sami nie wiedząc, ani jak długo w niéj przebędą, ani w jaką sferę rzuci ich tu przeznaczenie. Majątek jenerałowéj dozwalał im podróżować wygodnie i żyć na stopie pańskiéj. Stanęli więc w hotelu u Munsch’a a zajęli dosyć drogie i piękne mieszkanie. Pierwsze dni zeszły na przejażdżkach po mieście, zwiedzaniu galeryi, pałaców, ogrodów, okolic, o ile pora roku dozwalała. Wieczory spędzali w teatrach... Życie to znośne na czas krótki, przeciągnięte dłużéj, staje się nader dokuczliwém. Wiecznie być obcym w pośród świata otaczającego, zawsze tylko życia świadkiem... męczy w końcu i nęka. Już byli bliscy oboje znużenia tym Wiedniem, gdy jednego wieczora, będąc w Burgu i zapomniawszy, że poznaną być może, Marya Pawłowna wychyliła się z loży dla przysłuchania lepszego grze aktorów. W chwili gdy światło padło na jéj twarz, któréj rysy nadto były znaczące, ażeby się znajomym rozpoznać nie dały — z przeciwnego końca skierował na nią lornetkę mężczyzna podżyły i długo a bacznie wpatrywać się począł. Po niejakim czasie jął się tak samo przyglądać z uwagą jenerałowi, przetarł szkła, podniósł je znowu, posuwał, skracał perspektywę teatralną, zdawał się mocno zdziwionym i zamyślił głęboko. Zbierał niby wspomnienia dawne, rozrachowywał coś, ważył i znowu patrzał i, jakby oczom nie wierzył, powtarzał po kilkakroć badania swoje. Nareszcie zwyciężony rzeczywistością, zrezygnowany ale zdziwiony, począł z afisza liczyć akty, potém niespokojny w końcu drugiego wyszedł. Krążył jeszcze po korytarzu w niepewności, co z sobą pocznie... Spoglądał na zegarek, naostatek odważył się i, otworzywszy drzwiczki loży, zajmowanéj przez jenerała, ukazał się na progu.
Niespodziewany ten gość ubrany był po cywilnemu, choć po wojskowemu się trzymał, mężczyzną był pięknéj postaci, twarzy niegdyś przystojnéj ale wypłowiałéj i przedwcześnie pomarszczonéj. Wyraz przebiegłości i rozumu bił z jego czoła i oczek, pokrytych złotemi okularami. Głowa była nieco wyłysiała, ale czaszka zyskała na tém, piękne odsłaniając kształty. Z trudnością poznać było można, do jakiéj należał narodowości, twarz uspokojona traciła cechy plemienne, dopiero gdy się rozśmiał, wschodnio-tatarska krew zdradzała się w wyrazie ust otwartych. Był to wszakże wyszlachetniony już téj krwi potomek, a ruchy i postawa oznaczały człowieka nawykłego do wyższego towarzystwa,
W chwili gdy zwolna i ostrożnie drzwi loży otwierał i zapuszczał w nią wzrok ciekawy, Marya Pawłowna i jenerał odwrócili się razem i pozostali jak wryci. Mężczyzna przybyły jeszcze się wahał z powitaniem, potém uśmiech grzeczny rozwiązał mu usta, zwrócił się do jenerałowéj i odezwał po francusku.
— Jakimże cudem Maryą Pawłownę szczęście mam spotkać? A! ależ to najszczęśliwszy z cudów, jaki mi się mógł w Wiedniu przytrafić! Oczom mym przed chwilą wierzyć nie chciałem. Sądziłem, że mnie mylą. Lecz nie ma dwóch Maryi Pawłowien na świecie!
Jenerałowa pobladła trochę, podała mu rękę powoli i bez wielkiéj oznaki radości, uśmiech wymuszony przebiegł po jéj ustach...
— Maryi Pawłownéj — rzekła cicho — nie ma już na świecie, Mości książę, widmo jéj tylko snuje się jeszcze po ziemi.
— W parze z widmem zmarłego Stanisława Karłowicza — rzekł kniaź, dając rękę jenerałowi, który ją w milczeniu uścisnął, zmięszany równie jak żona. — Same więc cuda, o których tłómaczenie, z góry zapowiadam, że pytać nie będę. Proszę być spokojną, Maryo Pawłowno, un homme du monde, znający swe obowiązki, nie dziwi się niczemu, nawet umarłym chodzącym po świecie... Rad jestem, że was widzę i dość mi na tém...
Bądź książę pewien, że ja niemniéj mu rada jestem... odpowiedziała jenerałowa... odpowiadam za siebie i za mojego męża. Na tym ostatnim wyrazie położyła nacisk umyślnie. Kniaź, siadając na taborecie w głębi loży, spojrzał tylko na Stanisława i skłonił głową...
— Cóż książę robisz w Wiedniu? nie jesteś w służbie? przeniosłeś się li z wojska do dyplomacyi? Ale naprzód, czy wolno go o to pytać?
Kniaź skłonił się znowu, uśmieszek niedostrzeżony przebiegł mu po ustach... myślał trochę, co ma odpowiedzieć.
— Ja? — rzekł w końcu — byłem trochę chory, jeździłem do Gasteinu, jakiś czas jeszcze myślę przepędzić dla spoczynku w Wiedniu... dostałem urlop nieograniczony... Bawię się — szukam rozrywki. Wiedeń jest stworzonym dla tych, co się chcą skąpać w Lethe zapomnienia... można się zanurzyć i zostać dla całego świata niewidzialnym... no! chybaby się na taką pokusę było narażonym, jak ja, dziś Maryą Pawłownę zoczywszy. Naówczas po nad fale wynurza się głowę... Was nie śmiem nawet pytać, co tu robicie i jakim przypadkiem??
— Widma przenoszą się z miejsca na miejsce jednym wiatru podmuchem — rozśmiała się smutno Marya — jesteśmy tu, zupełnie jak wy, aby się w Lecie zanurzyć...
— Zapewnę na całą zimę? — spytał kniaź.
— Któż to wie — przerwał długie swe milczenie jenerał — jeśli nam będzie dobrze, zostaniemy... jeśli się znudzim, popłyniemy daléj — Chi lo sa?
— Jedziecie państwo z Włoch? — rozśmiał się kniaź. — Poznaję to po téj zdobyczy, która Stanisława Karłowicza zdradziła.
— Byliśmy we Włoszech! — szepnęła jenerałowa, rumieniąc się.
— A! jakżeście państwo szczęśliwi — żywo, zapomniawszy się, zawołał książę; — cóżbym ja dał, żebym mógł raz tam zajrzeć i te cuda oglądać; ale człowiek jest niewolnikiem obowiązków.
Słowa te znać mu się wyrwały mimowolnie, bo już je chciał czémś zatrzeć, gdy jenerałowa pochwyciła go za nie.
— Wszakżeście mówili, że jesteście na urlopie i swobodni.
— Tak, nie inaczéj — zawołał kniaź widocznie zmięszany — ale teraz już zapóźno, a wprzódy musiałem siedzieć w Gasteinie.
— Właśnie na zimę wszyscy do Włoch jeżdżą.
— Maryo Pawłowno! czyżbyście się mnie ztąd pozbyć chcieli? — rozśmiał się przybyły... a to niewdzięcznie.
Jenerał patrzał nań, nic nie mówiąc.
— Dawnoście z Petersburga?
— Przed paru miesiącami opuściłem go — rzekł kniaź — i wcale doń nie tęsknię. Dawniéj Petersburg był bardzo miły, dziś w nim zamieszkały troski. Rosya ma wiele do spełnienia dla uratowania teraźniejszości, dla przygotowania przyszłości... Musimy pędem biedz, aby zachód doganiać... iglicówki, działa gwintowane, kartaczownice... koleje... i dyplomatyczne kręcielstwa... wszystkiego uczyć się trzeba razem.
Wszyscy milczeli, wspomnienie Rosyi, polityczny zakrój dany rozmowie powiały chłodem. Kniaź to zrozumiał i zręcznie zwrócił się zaraz ku innéj treści.
— Przekonany byłem — rzekł — że Wiedeń jest miastem niemieckiém... Tymczasem prawie do bram jego mógłem się rozmówić a przynajmniéj zrozumieć z bracią słowiańską a tu... co chwila mowa swojska obija mi się o uszy... O! i nie mniéj tu robót słowiańskich jak u nas... dodał ciszéj — o ile się tak z daleka i ze wzmianek przekonać mogłem...
— Nie zachorowaliście i wy na panslawizm? — spytała Marya żartobliwie. Pytanie to rzucone było bez myśli, ale zdało się dotykać mocno kniazia, który ramionami zżymnął i gorąco zaprzeczył.
— Ja! cóż znowu! to nie moja rzecz! do czego mi się w to mięszać? jestem na urlopie i chory... Tylko — dodał zaraz — mimowolnie przejeżdżając kraje, których mowa, obyczaj, twarz przypominają mi nasze, serce się ściska patrząc, jak ich tu Niemcy duszą i wypleniają... Uczucie politowania rodzi się mimowolnie a gdy się jeszcze rozmówi z Czechami, z Serbami... którzy dla Rosyi tak żywą mają sympatyą.
— Tak, to nie mając co lepszego do roboty, można zostać Słowianofilem — rozśmiała się jenerałowa.
— A! o to nie posądzam kniazia — zawołał jenerał — Wiedeńki nadto są ładne i słyną z zalotności, a książę niegdyś słynąłeś z wielkiéj słabości dla niewieścich wdzięków.
Kniaziowi przypomnienie to, acz przy jenerałowéj, nie było nie do smaku; rozpromieniał, poprawił włosów na łysinie.
— Stanisławie Karłowiczu, westchnął, wszystko ma swój czas... jam już postarzał.
— A czém się skorupka za młodu napije... wrzuciła jenerałowa.
— Tego już na starość ma dosyć i nie połyka więcéj, dokończył kniaź.
Potém jakby zwracając rozmowę: s
— Państwo mają tu znajomych?
— My? upiory? jakże chcecie? — odpowiedziała Marya — każdy od upiora ucieka... nie mamy żadnych...
— A! Maryo Pawłowno, Stanisławie Karłowiczu, jeśli tak, na miłość Bożą... nie odrzucajcież stręczącego się wam starego znajomego i sługi.
Złożył ręce.
— To mybyśmy was o to prosić powinni — grzecznie ozwała się Marya.
— Gdzież mieszkacie państwo?
— Hotel Munsch..
— Najdroższy w mieście, ale bardzo dystyngwowany... ja — dodał kniaź — po namyśle, po rachunku wyniosłem się z Hotelu na mieszkanie prywatne... bardzo skromne. Ten nieszczęsny tytuł mój wszędzie drogo przypłacić muszę.
Podniesiono kurtynę, kniaź wstał i pożegnał, wyszedł... Jenerał lżéj jakoś odetchnął. Ha, szepnął do żony, trudno to podróżować po świecie, gdy się dla świata umarło, bądźcie pewni Maryo, że tę swoję przygodę opowie w Petersburgu...
— Sądzę, że ona tam tak bardzo nie zdziwi nikogo, odpowiedziała żona, wiedzą o niéj po troszę... O to mniejsza, więcéj się lękam, ażeby ciebie nie męczył.
— Ja najbardziéj ciekawym — dodał Stanisław — co on tu robi właściwie. Ściśle biorąc, mógł być chory i jeździć do Gasteinu, jednakże — jednakże prędzéjbym przypuścił, że został z misyą jakąś sekretną wysłany... Znam go zdawna, jest czynny i należał do zagorzałych Słowianofilów; jeśli dłużéj bawi w Wiedniu... podejrzany mi jego odpoczynek...
Milczeli już potém przez cały akt, gdy w następnym przestanku drzwiczki loży znowu się uchyliły a w nich z pokorną i szyderską razem miną pokazał się — Nizin.
— Bardzo przepraszam — zobaczyłem państwa z parteru, a dojrzawszy jeszcze i kniazia w dodatku, już byłem pewny, że się nie mylę i że to państwo jesteście. Otoż i ja w Wiedniu!! Dalibóg, przepyszne miasto, rozkoszne życie, Niemki śliczne... i wesołe za katy, tak że można o reformie spółecznéj zapomnieć a tylko młodość swą nosić i używać...
Nizin był wyświeżony, przebrany już w wiedeńskie sukienki, i wyglądał na — reisendera... chociaż chciał być dystyngwowanym. Przysiadł przywitawszy się w kątku...
— Państwo, jak widzę, znają kniazia! ho! ho! znam i ja chociaż w inny sposób, bo zasiadał w pewnéj komisyi, z którą ja miałem nieszczęście mieć do czynienia... Dobry chłopiec — no! ale za granicą musi być liberalny... bardzo... Przysiągłbym, że nie przyjechał tu po dobréj woli...
Widząc, że mu nie odpowiadają, Nizin zamilkł.
— Rozkoszny Wiedeń, rzekł, i taki tu człowiek swojego brata choć zapyta, bo i ruskich jest dosyć, i Serbów i Czechów i wszelkich Słowian, którzy, jak którego z nas zobaczą, cisną się, bo czują, że my ich przewódzcami będziemy.
Jenerał obejrzał się i uśmiechnął.
— Kiedy i do czego?
— E! da się to widzieć! mruknął Ilija — a no tylko to wam powiadam, że ten instynkt mają wszyscy... Słowiańszczyzny reszta zubożała, znędzniała, wychudła pod panowaniem Niemców i Turków, my zamożniejsi i ducha w nas więcéj... to darmo...
Wszystko to — dorzucił — bodaj nie narody a materyał tylko, z którego się one robią. Ot że, czytaliście pewnie, co Czechów poszło do Moskwy i przyjęło prawosławie,
O! to prawosławie!! uśmiechnął się, ono dla mnie wcale nic nie warto — ależ... to przecie chorągiew... a póki nowéj nie ma i ta dobra...
— Niezabawne rzeczy mówicie — przerwała jenerałowa — a mieliście przecie po młodemu się bawić w Wiedniu...
— A! to swoją drogą, zaśmiał się Ilija — ja już, niech pani daruje, mam kochankę... Proszę spojrzeć, tam w trzecim rzędzie krzeseł, czwarte od brzegu, gdzie obok moje miejsce próżne! Widzi pani, co za cacko dziewczyna! A wystrojona, a trzyma się! No! to trzeba im przyznać, że u nas i w salonie trudno znaleść taki szyk! A to — proszę pani, prosta magazynierka, co perfumy sprzedaje... Pozawczoraj się w niéj pokochałem przez okno, poznałem i dziś bilet kupiłem do krzeseł.
Marya smutnie spojrzała na niego i nieco surowo...
— Nie ma przecie w tém nic złego, rzekł Ilija — ale żeby człowiek jak był polityką zajęty, proszę pani, młodości zupełnie z głowy i serca nie wypędzi...
— No, to idźże pilnuj pan swéj dulcynei — przerwała Marya, bo oto oficer w białym mundurze bardzo się coś pochyla blisko z drugiego rzędu do czułéj rozmowy...
Nizin rozśmiał się.
— My, teraźniejsza młodzież, rzekł — nie jesteśmy wcale zazdrośni.
Pokłonił się i wyszedł.
Ale był to wieczór spotkań, gdyż po trzecim akcie, gdy drzwi loży skrzypnęły znowu i jenerałowa spodziewała się powrotu jednego z tych, co ich wprzódy nawiedzili, weszła postać nowa, cale jéj nie znana. Weszła, przystanęła na progu, popatrzyła na jenerała długo i wyzywająco a nie śmiejąc się daléj posunąć... dała znak, prosząc go, aby wyszedł. W półcieniu loży Stanisław nie mógł poznać gościa, który był tak okryty i zakryty, jakby poznanym téż być sobie nie życzył. Gdy wyszli na oświecony korytarz i twarz nieznajomy odsłonił, rysy jéj przypomniały się mglisto jenerałowi, jednakże nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
— Wszak się nie mylę — odezwał się nieśmiało po polsku przybyły — ukazując pod lampą rysy twarzy wychudłéj, zmęczonéj choć młodéj, szlachetne, ale jakby ręką śmierci już napiętnowane — wszak się nie mylę, pan Stanisław Zbyski... który był w szeregach naszych w 1863... walczyliśmy razem... Widzę ze zdziwienia jego, że pan mnie sobie nie przypomina — dodał — bardzo to być może, blisko znajomymi nie byliśmy z sobą, aleśmy się spotykali w ogniu...
Podał mu rękę chudą, spotniałą i drżącą... jenerał wyciągnął swoją żywo, bo w téj dopiero chwili przypomniał sobie rysy, dziś niezmiernie chorobą i cierpieniem zmienione... człowieka, o którego się ocierał w czasie służby swéj w powstaniu.
Był to młody urzędnik z Warszawy, którego w wojsku zwano Turem, milczący, odważny, zapamiętały w boju żołnierz. Opowiadano sobie historyą jego, bo na głos kraju, wołającego swe dzieci, rzucił był posadę, z któréj żył, matkę staruszkę i narzeczoną, czule ukochaną. O swém poświęceniu, o sobie nie mówił nigdy, do żadnych rad wojennych nie należał, poszedł jako prosty żołnierz, bił się walecznie, nie skarżył nigdy na nic... i mówiono, że legł na tém samém pobojowisku, i na którém ranny śmiertelnie pozostał Zbyski. Sympatya mimowolna jakaś zbliżyła ich do siebie, ale rozwinąć się nie miała czasu i sposobności. Tur był małomówny, jenerał także, porozumiewali się oczyma, półsłowami, uściskiem dłoni.
Nieraz spoczywali u jednego ogniska i Stanisław z obojętniejszych rozmów poznał w Turze człowieka wykształconego a razem wielkiego, energicznego charakteru. Znać po nim było, że się czego innego w powstaniu spodziewał niż zastał, ale nie szemrał jak drudzy, nie parł się do rady, stał z karabinem w szeregu i pełnił powinność.
Zimna odwaga, z jaką walczył, zamknięte usta, niezłomny ów charakter zyskały mu cichą przyjaźń Stanisława. Rozpoznawszy go teraz w chwili, gdy się jakiéjś niemiłéj może spodziewał znajomości, jenerał radośnie zawołał:
— Tur! — i pochwycił w obie dłonie ręce jego.
Od dawna po raz pierwszy oko mu się rozśmiało... Biedny człowiek, który lękał się może być odepchniętym, uśmiechnął się i łza a raczéj pół-łezka srebrzysta zaszkliła mu w oku zapadłém.
— A! więcżeście mnie poznali! Darujcie! nie mogłem się oprzeć chęci sprawdzenia, że was widzę i uściśnięcia waszéj dłoni... Teraz... mogę już odejść — cieszę się, że żyjecie, szczęśliwym, żem was oglądał.
— Czekaj pan — rzekł Stanisław, widząc, że mu się już wyrywa — dwa słowa, nie puszczę was tak... powiedzcie mi co o sobie, bo, wierzcie mi, jam téż rad a bardzo rad, iż was widzę. Zostaliście dla mnie z tych ciężkich czasów prawie jedyném wspomnieniem miłém... o! ciężkie bo to były czasy!
— Jam was miał za umarłego! — zawołał Tur — jakżeście się potrafili ocalić?
Jenerałowi chmura na to wspomnienie czoło zasnuła.
— Nie pytajcie — rzekł — uczyńcie mi tę łaskę, nie pytajcie!! powinienem był umrzeć, straszny fatalizm chciał, bym żył. To dosyć. Mówcie mi o sobie.
— Ja także nie wiem, dla czego żyję, bom sto razy umrzeć był powinien. Cicho — szepnął pokaszlując Tur — ranny zostałem na owéj łączce ślicznéj, gdzieśmy pono oba padli. Miłosierne ręce zaniosły mnie już prawie nieżywego do chaty włościańskiéj, gdzie skryty przeleżałem dni kilka... Zabrano mnie do dworu... Ludzie litościwi wypchnęli mnie jeszcze z otwartemi ranami za granicę... Tu, już byłem prawie uratowany... bośmy wszyscy sądzili, że, raz z pod panowania Moskwy wyrwawszy się, znajdziemy za granicą tą u cywilizowanych ludów wolnych współczucie, pomoc, opiekę. Uśmiechnął się gorzko.
Odczarowanie było bolesne. O ludy obce już mniejsza; w tém, co się zwało niegdyś Polską, co było ojczyzną, zdumieni natrafiliśmy na wzgardę prawie, na gniewy, na dziką niemal nieczułość. Obchodzono się z nami jak z winowajcami, co kraj na nieszczęście i zagładę narazili... Trzeba było uciekać z Polski... W Niemczech znaleźliśmy cyniczną obojętność, która nieszczęśliwym patrzała w dłonie... czy mają czém gościnność zapłacić... pchano nas chorych, nagich, zrozpaczonych daléj a daléj, do Szwajcaryi. W Szwajcaryi były serca ale chleba nie było... Francya mrucząc i niechętnie przyjmowała kontrolując rany i skąpiąc jałmużny. Jak tylko wróciły mi siły, począłem pracować — mówił po cichu Tur — robiłem, co tylko mogłem robić, byle daremną nie żyć jałmużną... Ale trzeba się było uczyć języka, pracy, ich chleba nawet i strawy... klimatu i ludzi, rzemiosła i idei epoki. Świat mas otaczał inny, nowy, nie ten, któregośmy się spodziewali, smutniejszy stokroć niż marzyć było można... Cóż chcecie? byłem we Francyi fotografem, kramarzem, konduktorem na kolei, nadzorcą przy gościńcu... introligatorem... stolarzem... nic mi nie szło... tęsknota dobijała... Powiedziano mi... idź tam, do Galicyi, znajdziesz pracę, opiekę, braci, chleb i powietrze swoje... i —
Tu się opowiadający zatrzymał nagle, w oczach łza się kręciła.
— Resztę — rzekł — dopowiem inną razą... reszta nie ciekawa... musiałem ujść z Galicyi i oto jestem w Wiedniu, starając się jeszcze o wyrobienie pozwolenia pobytu, choć wiem — dodał — że pobyt ten będzie pasmem zawodów i rozczarowań. Ale na swojéj ziemi cierpieć jakoś lżéj i znosić, co los zeszle, toć obowiązek... Jestem w Wiedniu dla téj sprawy, która mi idzie opornie... Niemcy, jeszcze jak Niemcy, pozwoliliby oddychać powietrzem naszém, ale rodacy... Ci się tak boją téj rewolucyjnéj emigracyi, że gdyby nie wstyd, skazaliby ją całą na wytępienie głodem... byle się pozbyć raz na zawsze. Wszystkoby to niczém było — rzekł w końcu Tur — ale mi się zdrowie popsuło, miałem w piersiach rany... pierś choć zgojona osłabła... kaszlę... czuję się bezsilnym. Może to przejdzie...
Jenerał, który z zajęciem słuchał, nie mógł go tak puścić. Czekaj — rzekł — za chwilę kończy się teatr, siądź w naszéj loży, przedstawię cię mojéj żonie, a potém musicie z nami pojechać na herbatę, tam pomówimy obszerniéj... Wielu rzeczy pragnąłbym się od was dowiedzieć. Ale naprzód uprzedzić muszę, żona moja jest Rosyanka... nie przeszkadza jéj to mieć uczucie sprawiedliwe dla Polski — możecie mówić śmiało...
Wciągnięty do loży, zaprezentowany Maryi, Tur tłumiąc, jak mógł, odzywający się kaszel, siadł w kątku i zadumany pozostał do końca. Wyszli więc razem, a powóz, oczekujący u drzwi, zawiózł ich do hotelu Munscha. Ubrany ubogo, ze swą twarzą wybladłą i schorzałą Tur wydawał się paradnéj służbie hotelowéj jakąś bardzo dziwną postacią, nie bywałą w tych sferach. Późno już było, gdy podano herbatę... Widząc męża ożywionym, wesołym prawie, Marya, która czuła za to wdzięczność dla nieznajomego, podwoiła dlań uprzedzającéj gościnności.
Tur po długich walkach z chłodem ludzi, do których zbliżać się musiał, uczuwszy tu trochę życzliwości, ożył jakby na nowo. Smętna twarz mu się uśmiechnęła... zapomniał o tém, co go czekało za progiem.
W pierwszéj chwili Marya i mąż jéj przyznali się zaraz, iż mają myśl udania się do Galicyi. Spojrzeli pytająco na tego, który z tamtąd powracał, ale Tur nie zebrał się ani na odpowiedź, ani na radę żadną. Nie chciał zachęcać ani zrażać.
— Znacie państwo tę prowincyą? zapytał po namyśle.
— Dosyć, że jest polską, odezwała się jenerałowa. Przecież Polska, która na rozćwiartowanie się skarży, jakimś jednym wszędzie charakterem, myślą, obyczajem łączyć się musi.
Tur nie mówił nic — ale milczenie jego mówiło bardzo wiele.
— Państwo możecie być pewni — wyjąknął nareszcie widząc, że od niego wymagają odpowiedzi — że tam będziecie dobrze przyjęci. Nic to nie dowodzi, że ja, że my, odarci, ubodzy z nieufnością, ze wstrętem, z obawą, ledwie się tam po cichu wkraść możemy. Ubóstwo naprzód źle zawsze uprzedza, w ubogim zaraz domyślają się rewolucyonisty, któryby wszystko chciał wywrócić, aby na tém coś skorzystać. Majątek, stósunki, imię każą przebaczyć nawet to, że się służyło powstaniu... W szeregach teraźniejszych Stańczyków ci, co najzjadliwiéj plują na nas, wszakże mają jeszcze na rękach blizny od kajdan ołomunieckich... ale ich blizny są szlachetne, a nasze rany są podłe! — Tam imiona, majątki... pewne rękojmie są potrzebne... bardzo. Z niemi nic nie przeszkadza osiedlić się, żyć, mieszkać spokojnie... bez tego trudno... Państwu zapewne nie zbędzie na stósunkach, na protekcyi a w ostatku na majątku, który za nie starczy.
— Stósunków nie mamy żadnych, odezwał się jenerał — nie znamy tam nikogo, nazwisko, które noszę jest pożyczoném...
— Ale papiery w porządku być powinny — rzekł Tur... Zresztą pojechać tam zawsze można, nigdy tylko nie ma pewności, że jutro fantazya urzędnika lub denuncyacya nie wygna.
— Ależ sympatya kraju... zawołała jenerałowa.
— Sympatya kraju — rozśmiał się nieznacznie gość — wieleby to o tém mówić trzeba. To, co stoi najwyżéj a co nawet polskiém się mieni, ma największą sympatyą do świętego spokoju i do Thiers’owego: Chacun chez soi, chacun pour soi — Galicyanin jest zazdrosny i Polak z innych prowincyi uważa się tu za obcego. Maleńkie gronko ludzi innych jest zasad i uczuć, ale ono może tylko protestować po dziennikach i wołać o pomstę do Boga... w kraju mało ma siły...
Nie łudźcie się państwo, dodał — licząc na schronienie miłe w tym kraju niegdy polskim... a dziś galicyjskim... Obowiązek każe choćby cierpieć między swoimi, więc się tam iść musi i cierpieć bez szemrania powinno...
Nie było to bardzo pocieszającém, co mówił Tur, ale można go było posądzić o gorycz i przesadę.
Rozmowa zwróciła się potéóm na inne przedmioty. Jenerał, wziąwszy na stronę biednego emigranta, usiłował wybadać, czy mu w czém użytecznym być nie potrafi — odebrał wszakże odpowiedź grzeczną, chłodną, która daléj iść nie pozwalała. Mówili jeszcze o biednym poecie zmarłym w Neapolu, który był w Galicyi znanym i z którym Tur się spotykał. Wieczór zszedł przyjemnie, a Marya bojąc się, by im ten szczęśliwie pochwycony gość nie uszedł, zmusiła go odchodzącego już, by przyrzekł być nazajutrz...
Wszakże to, co mu się mimowolnie z ust wyrwało o kraju... dało wiele do myślenia obojgu, jenerał posmutniał... zawahał się...
Jedna okoliczność wszakże zmuszała go posunąć się daléj. — Po dosyć długo ostygłych stósunkach z matką odżywszy nieco Stanisław napisał do niéj, oznajmując o przybyciu do Krakowa... Pułkownikowa uszczęśliwiona, odżywiona odpowiedziała mu, że choć słaba... przybyć musi tam, ażeby go uścisnąć.
Można sobie wystawić, jak biło serce macierzyńskie, gdy ten syn, którego zwała umarłym, wstał dla niéj z téj ciszy grobowéj i na nowo miał się jéj żyw, kochający ukazać. Z inném uczuciem oczekiwała Marya Pawłowna widzenia téj, którą matką nazywać miała prawo; lękając się i pragnąc razem spotkania z nią i rodziną, któréj chciała przedstawić się godną...
Stanisław wreszcie oderwany od tak dawna od swoich, na chwilę dla nich zobojętniały — powracał z podwojoną tęsknotą, z odrodzoném uczuciem dziecięcém. Marzył już o spotkaniu tém z matką... o przejednaniu z nią, o długich wieczorach, które na opowiadaniu przygód spędzić mieli.
Czekał już tylko w Wiedniu na oznajmienie, gdy matka przybędzie do Krakowa... Powrót do dawnych związków i życia dawał się czuć w nim całym, a Marya Pawłowna w duszy cieszyła się pomysłem swym, którego skutkiem był ów szczęśliwy list do matki i jaśniejsze czoło męża... jakiego dawno nie oglądała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.