Zagrzebani/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII,
w którym poznajemy wielkiego kupca Jankla Szpasa — oraz dowiadujemy się o nieszczęściu pana Mikołaja.

W Maciejowie, w największej stodole warczała młocarnia, poruszana przez cztery silne konie. Parobek rzucał snopki z zapola, a kilka dziewcząt rozwiązywało je i podsuwało w otwartą paszczę maszyny.
Gumienny uwijał się z grabiami i od czasu do czasu odzywał się silnym, prawdziwie gospodarskim głosem, który nawet łoskot i huczenie młocarni zagłuszał. Pan Mikołaj od rana był już w stodole, poczęstował gumiennego tabaką, wykrzyczał chłopca, że konie nie idą równo w kieracie, gderał, zrzędził, marudził na wszystkich. W tem psy folwarczne zaczęły ujadać i wielka bryka, zaprzężona w dwa duże chude koniska wtoczyła się na dziedziniec.
Widać, że jadący spostrzegł pana Mikołaja, gdyż zamiast przed domem, kazał chłopcu swemu przed stodołą brykę zatrzymać.
— Ho! ho! — zawołał pan Mikołaj, — skądże tak rano?!
— Umyślnie do wielmożnego pana, — odrzekł gruby żydzisko, z trudnością gramoląc się z bryki — na moje sumienie naumyślnie!
— To dobrze, to bardzo dobrze, czemże ci mogę służyć mój Janklu?
— Co to jest służyć?! Kto widział, żeby taki pan żydkowi służył — to my panom służymy, jak wypadnie potrzeba...
— No, już ja wam za te usługi bardzo pokornie dziękuję.
— Niech wielmożny pan dwa razy tego nie powie...
— Ciekawym dla czego?
— Kto może wiedzieć co będzie? Dziś wielmożny pan dziękuje — a może jutro...
— Mój Janklu, jeżeli przyjechałeś umyślnie po to, żeby mi takie rzeczy opowiadać — to szkoda twego czasu i furmanki.
— Aj, aj, wielmożny pan zaraz sobie gniewa — o co? za co?
— A no, bo głupstwa mówisz.
— Przepraszam wielmożnego pana, ja chciałbym się spytać, gdzie się kończy głupstwo, a gdzie zaczyna się mądrość?
— Jakto?
— Gdzie? Ja wielmożnemu panu powiem przykład: Mendel dał na jesieni po szesnaście złotych za owies. Wszyscy powiedzieli, że zrobił głupstwo i Mendel sam to sobie powiedział i sam się za brodę targał, za karę, że taki głupi był. Za trzy tygodnie przyszło wojsko — Mendel zarobił po cztery złote na korcu. Wszyscy powiedzieli, że to wielka mądrość i Mendel sam głaskał się po brodzie, bo myślał że jest bardzo mądry...
— No, zarobił...
— Tak... a teraz niech wielmożny pan powie, kiedy była prawda, czy wtenczas kiedy Mendel głupi był, czy wtenczas kiedy Mendel mądry był?
— I wtenczas i wtenczas była prawda, jeżeli mamy sądzić ze stanowiska interesu.
— Nie, proszę wielmożnego pana... bo jakby wtenczas była prawda i wtenczas prawda — to byłyby dwie prawdy — a gdzie kto dwie prawdy widział? Prawda jedna tylko może być... Jeżeli ja widzę konia, to jest jedna prawda, że to jest koń, nie wół, ani nie krowa... To co się tyczy do prawdy — a co się tyczy do głupstwa — to ja wielmożnemu panu co powiem: na to nie ma żadnej miary — ani łokieć, ani kwarta na to nie jest. Czasem zdaje się człowiekowi, że drugi człowiek głupstwo powiada, a to wcale nie głupstwo jest, tylko właśnie rozum.
— Może to wszystko być, mój panie Janklu, ale dotychczas nie wiem, po co tu przyjechałeś tak rano.
— Po co? proszę pana, po co żyd przyjeżdża do dworu, po co sobie trzęsie kości, na swoje stare lata? Chciałby co kupić...
— A cóż, zapewne zboże?
— Niech będzie trochę zboża. Człowiek potrzebuje handlować, potrzebuje żyć — a handel teraz, niech jego djabli wezmą taki handel, a życie teraz! Niech moje wrogi takie życie mają! Co dawniej było w Gdańsku, a co dziś jest?! pytaj się pan dobrodziej co dziś jest? — nie ma nic. Nic nie ma, na moje sumienie. Ja nie mogę zmiarkować gdzie się wszystkie pieniądze podziały, każdy goły, nikt nic nie ma...
— Czekaj-no, zdaje mi się, że ktoś zajechał przed dom...
Jankiel przysłonił oczy ręką i spojrzał.
— Albo ja wiem... konie jakby z Czarnej.
— A no, to przepraszam cię, mój panie Janklu, ale wypada mi tam pójść.
— Ten pan tutaj sam idzie...
— Ach Symplicyusz, kochany Symplicyusz! — zawołał pan Mikołaj — czekaj-że, przecież w stodole cię przyjmować nie będę.
— Ależ nie rób sobie subiekcyi, mój jegomość. Nie chcę przeszkadzać.
— Przecież...
— No, nie róbże ceregielów, mój Mikołaju, jak się tu załatwisz, pójdziemy do domu, przytem niechże i ja twoją stodołę obejrzę. Porządna stodoła, dalibóg...
— A no wyłatało się jakoś... dałem nowe poszycie, z tyłu podparłem ścianę, bo to ja, proszę cię po staroświecku — nowych budowli nie lubię — i trzymam się tej zasady, co to powiada „łataj, podpieraj — a zbieraj.“
— Na moje sumienie, to jest bardzo mądre słowo, — wtrącił Jankiel.
— Cóż to, kupca masz, widzę? — zapytał Jajko, spostrzegłszy Jankla kłaniającego się nizko...
— A tak, przyjechał.
— Wielmożny pan Jajko, przecież mnie dobrze zna...
— A znam, znam jak łysego konia... Ja panie Janklu wszystkich żydów znam...
— To prawda jest — i żydki też wielmożnego pana znają.
— Ale chyba nie bardzo go lubią? — rzekł pan Mikołaj z uśmiechem.
— Proszę wielmożnego pana, — odezwał się Jankiel, — różne na świecie są gatunki lubienia. Za co my pana Jajkiego mamy nie lubić? Sprawiedliwy człowiek jest... kto kiedy od niego miał krzywdę?
— No tak, ale...
— Widzi pan dobrodziej, ale to się w każdym interesie i w każdym człowieku zdybuje...
— I w każdym handlu naturalnie...
— Dla czego nie?
— Cóż pan Jankiel dziś kupuje w Maciejowie?
— Chciałbym trochę żyta ale nie dużo. Ja się boję dużo — teraz cena zła, czas niepewny.
— A kiedyż on pewny bywa?
— I to prawda, człowiek nigdy nie wie czego się ma spodziewać. Jedni powiadają, że będzie na dwadzieścia lat spokój, drudzy mówią, że lada tydzień zrobi się wojna. Tymczasem i spokoju nie ma i wojna nie jest. Niech kto będzie mądry i prowadzi interes na terminowe kontrakty... z taką paskudną procedurą! — Kupcy boją się.
— To już haftujesz, panie Janklu, — odezwał się Symplicyusz — bo dawno nie było takiego ruchu w handlu zbożowym jak obecnie. Ceny idą w górę.
— Jakto idą? Ja panu dobrodziejowi przyniosę kontrakt na piśmie, że kupiłem niedawno żyto i pszenicę po ośm rubli parę!
— Chyba u jakiego bankruta...
— Zaraz u bankruta! dla czego u bankruta? a zresztą co mi do tego od kogo zboże kupione, aby tylko dobre było, a, na moje sumienie, takiego żyta to ja jeszcze nie widziałem...
— Chyba nie gorsze od mojej pszenicy — rzekł pan Mikołaj, schylając się i biorąc garstkę ziarna na rękę...
— Ny, to nie jest całkiem zła pszenica — odezwał się Jankiel... — trochę chuda i dużo deszczu na nią spadło...
— Ta pszenica chuda! chyba ci się wzrok popsuł, panie Janklu, dorodniejszego ziarna w całej okolicy nie znajdziesz!
— Oj, oj, żebym ja tak szczęście miał! Ta co ją kupiłem w parze po ośm rubli, to jest pszenica; ona jednej kropelki deszczu nie widziała a ciężka jak groch! Macowa pszenica!
— Ha — rzekł pan Mikołaj, — kiedy ci się moja pszenica nie podoba, to jej nie kupuj...
— Dla czego mam nie kupić? W handlu to każdy towar pójdzie, gorszy, lepszy, wszystko jedno — on musi pójść, żeby nawet same śmiecie, same plewy, to też pójdzie. Ja wielmożnemu panu co powiem, nie ma takiego złego towaru, żeby nasze żydki nie znaleźli na niego kupca.
Pan Mikołaj oburzył się, znać już było po nim, że się gniewa.
— Żebyś ty sto djabłów zjadł! — zawołał — czekaj — no...
— Dajże pokój, — wtrącił Symplicyusz — ostatecznie cóż cię to może obchodzić? Zła pszenica — to niech jej Jankiel nie kupuje, sprzedasz komu innemu.
— Wielmożny panie! wielmożny panie, tłumaczył się żyd — czy ja powiedziałem, że to jest zła pszenica?
— Powiedziałeś... i zaraz cię przekonam, że kłamiesz bezczelnie, że się nie znasz, że jesteś fuszer, że tobie nie zbożem, ale zajęczemi skórkami handlować. — Hej Wicek!
— Co wielmożny pan chce? Na moje sumienie, ja nie rozumiem co wielmożny pan chce? Ja wcale nie powiedziałem, że ta pszenica jest zła pszenica. Niech ja nieszczęścia nie mam, ja wcale takie słowo nie wymówiłem, co wielmożny pan chce? — ja tylko powiedziałem, że tamta pszenica dobra jest!
— Ja ci zaraz pokażę!..
— Ależ Mikołaju, mój Mikołaju kochany, czemu ty się unosisz?
— Chcę go przekonać.
— Proszę wielmożnego pana...
— Nie; ja ciebie przekonam... Gadaj sobie co chcesz, ale pszenicy mojej nie obgaduj! Wicek! chodź no tu.
Parobek przybiegł od młocarni.
— Słucham, — rzekł.
— Weźno, otwórz wierzeje z tamtej strony i przynieś szuflę, przecież muszę przekonać tego niedowiarka, niech wie co to maciejowska pszenica...
— Dajże pokój.
— Na co? ja wielmożnemu panu już wierzę — to jest śliczna pszenica.
— Zobaczysz.
Wicek wierzeje z przeciwnej strony otworzył.
Gwałtowny pęd wiatru obwiał rozgorączkowanego pana Mikołaja.
Chciał coś przemówić, lecz nie mógł. Twarz mu zsiniała, rozpostarł ręce i ze strasznym okrzykiem padł, uderzając głową o twarde, ubite klepisko.
— Jezus Marya! — krzyknął Jajko, rzucając się do leżącego.
— Oj waj! panie! wielmożny panie, — wołał żyd przerażony i drżący, — wielmożny panie, co pan robi?! Aj, kto to widział... o pszenicę. Ja mówię, że to najlepsza w świecie pszenica!
— Odejdźże mój Janklu, — rzekł Jajko, odsuwając żyda — dalej chłopcy! żywo! przeniesiemy pana do pokoju ostrożnie.
Kilku parobków wzięło pana Mikołaja na ręce, Symplicyusz podtrzymywał głowę zwieszającą się bezwładnie.
W całym folwarku powstało zamieszanie; z kuchni, z czworaków powybiegali ludzie na dziedziniec, przerażeni.
Panna Weronika ujrzawszy co się stało, krzyknęła tak przeraźliwie, że pan Karol i pani Lucyna zbudzili się ze snu, w przekonaniu, że pożar cały dom ogarnął...
— Panie! co to jest? — zawołał pan Karol ujrzawszy ojca na rękach parobków.
— Powoli, ostrożnie, bez krzyków, — mówił stary szlachcic, krwi zimnej nie tracąc. — Nieszczęście, kochany panie, nieszczęście... zanieśmy go na łóżko, rozbierzmy... Panno Weroniko proszę posłać łóżko... prędko tylko, moja pani. Panie Karolu rozbierzmy go... a wy chłopcy, — rzekł zwracając się do parobków — zaprzęgać i każdy w inną stronę po doktora... który pierwszy doktora przywiezie dukata dostanie!
— Ratujmy go, panie Symplicyuszu, ratujmy, — szeptał pan Karol... — Weronisiu powiedz Lucynce...
Nie potrzeba było mówić, gdyż w tej chwili pani Lucyna wbiegła i z krzykiem bolesnym rzuciła się na kolana przy łóżku.
— Ojcze! ojcze!
Symplicyusz odsunął ją delikatnie.
— Pani, proszę odejść... Ja mu krew puszczę... zanim doktór przybędzie...
Zaczął krzątać się starowina, obwiązał rękę chorego ręcznikiem i dobywszy ostry nożyk ciął w żyłę.
Krew z początku kroplami, potem cienkim strumyczkiem sączyć się zaczęła.
— Bogu dzięki, — rzekł Symplicyusz... — nie wiem czy dobrze, czy źle zrobiłem... ale zdaje mi się że dobrze... zresztą Bóg wie... ja nie lekarz, widziało się jednak, że w takich wypadkach... A nieszczęście, nieszczęście wielkie...
Chory oczy otworzył. Panna Weronika chustkę w wodzie zmoczoną położyła mu na czole.
Chciał coś przemówić, lecz nie mógł... twarz miał skrzywioną szczególnie...
— Panie, — zapytała zapłakana córka, — jak to się stało? kiedy?
— Ha... w stodole... najweselszy był, najzdrowszy... gorączkował się trochę na żyda, jak zwykle... Cug pociągnął i upadł...
— Ja zawsze mówiłam, — odezwała się panna Weronika, — zawsze mówiłam: po co to chodzenie do stodół? Poco dreptanie po folwarku? Czy to nie ma ludzi? Czy nie lepiej przyjąć ekonoma? przecież Maciejów mógłby nawet zdobyć się na utrzymanie rządcy. Ale co to pomoże? Kto wytłomaczy? Kto przekona?
— Daj pani pokój, panno Weroniko, — rzekł niechętnie Symplicyusz, — utyskiwania choremu nie pomogą.
— Panowie tak zawsze...
— Biedny, biedny ojczulek, jak on musi cierpieć...
Może w kwandrans po wypadku, dał się słyszeć na dziedzińcu szalony tentent kopyt i łoskot kół uderzających o twardą ziemię...
Na bryczce, nie siedząc, lecz stojąc i trzymając się oburącz za ramiona fornala, znajdował się otyły, szpakowaty jegomość, z brodą przystrzyżoną krótko, ubrany w oryginalnego kroju płaszcz podróżny. Fornal z wysiłkiem, na jaki tylko zdobyć się mogą dwie krzepkie, żylaste, chłopskie ręce, wstrzymał spienione konie przed gankiem, aż przysiadły na ziemi.
— Sapiejewski! — zawołał pan Symplicyusz, wybiegając na ganek — oczom swoim nie wierzę. Doktorze, tyś chyba na skrzydłach przyleciał?...
— Jechałem do chorego. O cztery wiorsty stąd spotkał mnie wasz człowiek, zabrał mnie i wiózł jak szaleniec. Czekaj-no, Maćku, przyjdziesz kiedy na moje podwórko, tak cię, gałganie, bańkami każę obstawić, że rok popamiętasz...
— Ja ta, wielmożny konselarzu, jak śmierć przyjdzie, to i przez bańków se umrę — odrzekł fornal.
— Cóż tu się stało?
— Chodź-że pan — rzekł Karol — ojciec w cugu stał, zawianie, apopleksya, czy coś podobnego.. Pan Jajko zaraz krew puścił...
— Chory przytomny?
— Zdaje się — rzekł pan Karol, otwierając drzwi i prowadząc za sobą doktora.
Pan Symplicyusz na ganku został.
— Jak ci imię? — zapytał fornala.
— Maciej, wielmożny panie.
— Jesteś tęgi chłop, ślicznieś się spisał.... a ponieważ obiecałem dukata...
— Ja tam wedle dukata nie jeździł, ino dla chorego dziedzica — odpowiedział fornal.
— Więc nie chcesz?
— Nie ma za co brać, panie. Dla takiego pana, jak nasz dziedzic, to kużdy choćby w zębach doktora przyniesie... Niech mnie ino pan pozwoli wziąć kare konie od stangreta, to i lekarstwo duchem przywiozę...
— Dobrze, mój kochany, bardzo dobrze, zaprzęgnij kare konie i bądź gotów, a co do dukata, to skoro ty sam nie chcesz przyjąć, ja go twoim dzieciom zaniosę.
— A to do woli i ochoty wielmożnego pana — rzekł fornal uchyliwszy czapki i odjechał powoli ku stajni.
— Dobrzy ludzie — mruknął Jajko półgłosem — dobrzy ludzie, dalibóg.
Doktór obejrzał chorego, zalecił, co potrzeba było, lekarstwa przepisał i uspokoił obecnych.
— Rzecz ciężka — rzekł — ale nie traćcie państwo nadziei...
Niezadługo nadjechał drugi fornal z Łukaszewiczem i trzeci z Wajnbergiem.
Zrobiono na prędce konsylium, a chociaż wszyscy trzej eskulapi spoglądali krzywo na siebie i nawzajem za wielkich się uważali fuszerów, jednak przy łożu chorego porozumieli się jakoś i zgodzili...
W kilka minut później owe kare konie, kierowane wprawną dłonią Macieja, pędziły ku najbliższemu miasteczku.
Doktorzy rozjechali się każdy w swoją stronę, a Sapiejewski przyrzekł codzień chorego odwiedzać.
Od chwili owego wypadku dwór w Maciejowie do niepoznania się zmienił.
Zrobiło się w nim dziwnie ponuro.
Pan Mikołaj leżał w swoim pokoju, oddychając ciężko, a oczami wpółprzymkniętemi, a przy nim, na zmianę, czuwały to panna Weronika, to córka.
Ta ostatnia bardzo odczuła nieszczęście. Zapomniała o pretensyach swoich, o nudach wiejskich, pragnieniu wyjazdu — o wszystkiem. Widziała tylko przed sobą cierpiącego ojca i postanowiła pilnować go nieodstępnie. Przebudziło się w niej serce córki.
Gdy już wieczór zapadł i światło zapalono, Symplicyusz pana Karola na osobność poprosił.
— Słuchaj-no — rzekł — panie Karolu, wybacz staremu, że może nie w swoje rzeczy się miesza, ale widzisz, ojciec twój jest mi z dawnych, z dawnych lat przyjacielem.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Ha, no widzisz... sam słyszałeś, że doktorzy aczkolwiek robią nadzieję, uprzedzają jednak, że choroba przeciągnąć się może długo, bardzo nawet długo.
— Niestety!
— A zatem trzeba coś przedsięwziąć.
— O, nie wątpisz pan chyba, że jeżeli będzie potrzeba, to najznakomitszego lekarza sprowadzę, choćby, Bóg wie, jak zdaleka.
— Nie o to idzie, mój panie Karolu... Choroba, której uległ twój ojciec, nie wymaga pomocy znakomitości. I ci panowie, którzy tu dziś byli, są dobrzy praktycy i co trzeba będzie zrobią bezwątpienia.
— Więc o cóż panu idzie?
— Folwark duży, a pan sam, panie Karolu, powiadasz, że do gospodarstwa zamiłowania nie masz, że to się z przekonaniem twojem nie zgadza.
Pan Karol wsparł głowę na rękach.
— Tak jest — rzekł — ja to istotnie mówiłem...
— A nie sposób tak dużego majątku bez zarządu pozostawić.
— Prawda... prawda...
— Widzisz więc, na jakiś czas, dopóki się czegoś stanowczego nie przedsięweźmie, jabym ekonomował tu...
— Pan?
— A cóż?! Mikołaj przyjacielem mi był i jest. Kochałem go zawsze i dziś kocham, więc...
— To niepodobna.
— Dlaczego, mój panie Karolu, dlaczego?
— Nie sposób.
— Proszę cię, pomyśl. Ja obowiązków żadnych nie mam, a czy mi w Czarnej być, czy u was, toż wszystko jedno... Stary jestem, to prawda, ale siłę jeszcze mam, jeszcze dreptać mogę i krzyknąć w razie potrzeby...
— Nie! nie!
— Dlaczego? Gardzisz mojem dobrem sercem, życzliwością dla domu waszego, dla ojca?
— Podziękować tylko mogę szczerze, z całego serca — ale przyjąć nigdy.
— Karolu, panie Karolu, co ty mówisz!?
— Wiem, co mówię...
— A zatem wolisz płatnego najemnika, aniżeli przyjaciela — wolisz, przekładasz?
— Broń Boże... Z całego serca dłoń pańską uścisnę, z całej duszy podziękuję, ale ofiary nie przyjmę...
— Przynajmniej powiedz, z jakiego powodu?...
— Bo ja tu jestem, kochany panie Symplicyuszu, i zastąpić chorego ojca, to mój obowiązek.
— Na to nie mam nic do odpowiedzenia — rzekł Jajko.
— Rozumie pan dobrodziej, że inaczej postąpić nie mogę.
— Ale słusznie, słusznie... a jeżelim ci, kochany panie Karolu, proponował moje usługi, to tylko dlatego jedynie, iż sądziłem...
— Sądziłeś pan, że mi nie zechce się pracować.
— Ależ nie, nie, panie Karolu, tylko widzisz, do każdej pracy trzeba, że się tak oto wyrażę, usposobienia... a są znów i takie rodzaje pracy, które prawie że powołania wymagają. Lecz po cóż ja to mówię? Przecież rozumiesz to dobrze, a może lepiej, niż ja...
— W każdym razie, panie Symplicyuszu, za dobre chęci pańskie serdecznie dziękuję.
— O, nie masz za co... tembardziej, że korzystać z nich nie chcesz.
— I tak nie jest. Ja mam nadzieję, że będziesz pan, jak dotychczas, naszym częstym gościem, a pańskie doświadczenie i rada zawsze mi będą pożądane. Ja bo nie jestem wielki praktyk...
— Nauczysz się przy dobrych chęciach, nauczysz, kochany panie Karolu, nie święci garnki lepią, a zresztą któż wie, co będzie dalej...
— Co pan przez to rozumie?
— Tak oto powiadam, ogólnie. Mogą zajść jakie zmiany w interesach... może sprzedacie Maciejów...
— Nie może być o tem mowy teraz.
— Jednak przecież marzyłeś pan o tem, a i pani Lucyna również radaby tę chwilę przyśpieszyć... Dlaczegóżby więc nie?
— Nie, panie, nie!...
— Wola wasza, moi państwo. Niedawno jeszcze prosiliście mnie o pośrednictwo...
— Ale nie teraz, nie teraz...
— Co do mnie... nigdy nie byłem za tem, żeby szwabów tu wpuszczać, ale jeżeli się trafi kupiec swój, rodak...
— Nie...
— I tak nie?
— Niepodobieństwo! Teraz, gdy ojciec chory, ani ja, ani moja siostra, nie umielibyśmy podsunąć mu tej myśli.
— A później?
— Później, alboż ja wiem, co będzie później?
— No, naturalnie, przy dzisiejszem twojem zmartwieniu, panie Karolu, trudno przewidywać odleglejszą przyszłość, a nawet i zastanawiać się nad nią, ale skoro już zgadało się o tem, to pozwólże jeszcze jedno słówko dorzucę...
— Proszę pana.
— Oto, uważasz... jakby to powiedzieć? To jest, jeżelibyście mieli chęć fortunę sprzedać, to ja zamawiam sobie pierwszeństwo.
— Mówiłem panu, że nie myślimy o tem.
— To nic, ale gdyby... na wszelki wypadek...
— Ojciec...
— Ojciec! Wy go nie znacie, moi państwo. Dziwna rzecz, jak wy go nie znacie.
— Nie znamy?
— A tak. Sądzicie zapewne, że upierałby się przy swojem, że wyjechałby znów z tą nieszczęśliwą kapitułą w chwili podpisania umowy.
— A naturalnie...
— Otóż ja wam głową swoją ręczę, że nie i dlatego właśnie o pierwszeństwo proszę. Szwabom sprzedać nie chciał — ale swojemu sprzeda, mnie sprzeda.
— Panu? — spytał pan Karol z niechęcią.
— Tak, tak... ale widzę, panie Karolu, że ta rozmowa sprawia ci przykrość... Przerwijmy ją więc... Ja pożegnam cię już. Jadę do Czarnej. Jutro wpadnę koło wieczora, dowiem się o zdrowiu kochanego pana Mikołaja i będę tu zaglądał codzień prawie... Tak... twój ojciec, panie Karolu, to mój przyjaciel najlepszy, tyle lat się znamy, tyle lat... mój Boże!... a taka przyjaźń, to, powiadam ci, jak wino... im starsza, tem mocniejsza.
Jeszcze chwilkę pogawędził Jajko z panem Karolem, potem ostrożnie zajrzał do pokoju pana Mikołaja, a zobaczywszy że ten śpi, nie zatrzymywał się już i odjechał.
Nazajutrz pani Lucyna wstała o kilka godzin wcześniej, niż zwykle.
Piękna jej twarz pobladła, znać na niej było ślady zmartwienia i źle przepędzonej nocy.
Zajrzawszy do ojca i przekonawszy się, że chory dostał lekarstwo, przyszła do stołowego pokoju na herbatę.
Panna Weronika krzątała się przy samowarze.
— Moja Weronisiu — spytała młoda rozwódka — czyśmy się mogły spodziewać takiego nieszczęścia? Ktoby przewidział, ktoby to mógł nawet przypuścić... W jednej chwili... w jednej chwili.
— A tak, Lucynko, tatuś nie chciał słuchać, ryzykował, nie szanował zdrowia. Ciągle mu się zdawało, że ma trzydzieści lat... Ja nie rozumiem tych panów... niby rozumni ludzie — a tacy nieuważni, tacy nieostrożni, że to pojęcie przechodzi... Karolek taki sam... kubek w kubek ojciec...
— A gdzież on jest, dlaczego nie pokazuje się tutaj?
— Bo już pojechał, moja Lucynko.
— Pojechał? dokąd? po co?
— Jak zwykle, kazał sobie konia osiodłać i pojechał.
— Szalony chłopak! Nawet takie nieszczęście nie może go powstrzymać... Ale nie, to nie sposób...
— Dlaczego?
— Przecież to nie czas na wizyty... jest ranek...
— Prawda, a jednak sama widziałam, jak wyjeżdżał.
— Dowiemy się zaraz. Poszlij-no, Weronisiu, po Mateusza.
Po chwili stary gumienny stał już przy progu.
— Mateuszu — spytała pani Lucyna — czy pan Karol był dziś na folwarku?
— Był, był, proszę wielmożnej pani. Jak tylko dzień się zaczął robić, przyleciał, het wszędzie zaglądał, do obory, do stajni i w stodole był.
— A gdzież teraz jest?
— Ha, teraz, proszę wielmożnej pani, to się stała chwestya...
— Jaka kwestya znowuż?
— Całkiem nieporządna chwestya, bo gajowy dał znać, jako w lesie kradzieztwo było... Ktoś sosnę przewrócił koło Lisowej dróżki i połowę wywiózł, a drugą połowę ostawił... Nawet jest pomiarkowanie, że to niczyja sprawka, jeno musi Jantek taką psotę uczynił... i pewnie, że nie kto inszy, bo on pierwszy mechanik do każdego kradzieztwa...
— No, ależ powiedzcie mi raz, gdzie pan Karol?...
— Toć mówię wielmożnej pani, że właśnie według tej chwestyi. Zara sobie kazał konia przyprowadzić i kopnął się do lasu. Taka chwestya to musi się zrobić zaraz, póki jeszcze ślad, a jak pan jednego dobrze przepłoszy — to i drudzy nie będą leźli, gdzie nie potrzeba.
— Więc pan Karol jest teraz w lesie?
— Właśnie, że w lesie, proszę wielmożnej pani... Przódy jak trafiła się taka chwestya, to starszy pan jeździł bywało, a teraz oto, jak na pana nieszczęście, że zaniemógł...
— Dobrze, dobrze, mój Mateuszu, możecie już odejść.
— Widzisz, Lucynko, że niesłusznie posądzałaś Karolka... gdzieżby jemu teraz wizyty w głowie były?!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.