<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zaklęta księżniczka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nad wieczór dnia następnego dorożka wiozła pannę Teklę z Mecenasem i Marysią na Długą ulicę. Tu na pierwszem piętrze, czekało wesołe mieszkanko, a w progu jego małego wzrostu, z pomarszczoną twarzą wesołą, staruszka trzymająca pęk kluczów w ręku.
Pani Żywaczyńska, stara dobra znajoma Mecenasa, była ubogą wdową po prawniku, której Borusławski jak mógł dopomagał, bo mąż jej nic nie zostawił. Dzieci nie miała staruszka — obchodziła się małem, mieszkała zwykle na trzeciem piętrze w kamienicy, którą zajmował Borusławski, cerowała mu skarpetki przez wdzięczność i trzymała kanarki. Rzadki przymiot ją odznaczał, w największej biedzie była ze wszystkiego rada, wszystko umiała jak najlepiej tłomaczyć — całe życie była wesołą. Ze szczególnym talentem dopatrywała stron dobrych każdej rzeczy.
A usłużną była i miłą nad wyraz. Oprócz kanarków i skarpetek bawiły ją niezmiernie książki, „pasyami, jak mówiła, lubiła czytać“ nie będąc trudną w wyborze, na czem często kanarki i skarpetki cierpiały.
Gdy się jej książka niepodobała, staruszka, nie rzucając jej, bo musiała doczytać każdą sumiennie, po ostatniej kartce — ruszając ramionami — powtarzała tylko. Co też to ci ludzie nie piszą. Panie Jezu Chryste! Co też to tam w tych głowach!
W pokoikach przygotowanych na przyjęcie panny Tekli, wyświeżono było, wykadzono, a Żywaczyńska z uśmiechem czekała w progu — i — jakby od lat wielu znała sierotę, z czułością wielką, wchodzącą uściskała.
Kochała bo tak bardzo łatwo wszystkich w ogóle, że nie miała w tem nawet zasługi.
Mecenas, stara gosposia, dwie panienki, poszły zaraz oglądać mieszkanie całe, w którem nawet o kwiatkach nie zapomniano i o bukiecie na stole. Herbata była gotową. Brakło tylko jednego jeszcze gościa, który nie tylko miał pozwolenie przybycia, ale był nawet proszony.
Tym był — jak domyśleć się łatwo — pan Emil Drażak, przynoszący z wesołą i rozpromienioną twarzą jeszcze jeden bukiet. Przywitano go milcząco ale serdecznie, po twarzach wszystkich przytomnych poznać było można uczucia, jakich doznawali. Do radości mieszała się nieopisana jakaś obawa, znajdowali się w położeniu tak dla siebie nowem, tak niemal uroczystem, bo zwiastującem nową życia epokę, iż nawet Mecenas, chłodny zwykle, teraz widocznie był poruszony. Panna Tekla drżąca, miała na oczach łzy — Marysia chodziła pomieszana — jedna staruszka czuła się tembardziej w obowiązku rozweselenia swych gości i dodawania im otuchy. Ale jej szczebiotanie serdeczne, żadnego nie uczyniło wrażenia.
Pokazywała coś ciągle nowego o czem Mecenas pomyślał, co mogło pannie Tekli uczynić przyjemność a przydać się na nowe gospodarstwo.
Dla panny Marysi też był przysposobiony pokoik oddzielny, bo miała opuszczając dawną pensyę i zostając z przyjaciółką, zdać egzamina w innym instytucie, gdzie jej Mecenas przyrzekł być pomocą do uzyskania patentu.
Całe życie spędziwszy z obcemi i w gościnie, po raz pierwszy sierota znajdowała się jakby w domu własnym, u siebie i doznawała dziwnego uczucia. Czegoś jej w nim brakło — kogoś niedostawało! macierzyńskiego uścisku.... rodzicielskiej miłości. Mimowolnie przed oczyma jej stawali ci tajemniczy rodzice — ten jakiś nieznany ich dom — te niedoścignione skarby życia w kółku rodzinnem, którego nie znała. Oczy miała łez pełne. Drażak, który przy niej usiadł na kanapie, patrzał, odgadywał może co się w jej duszy działo, i starał rozerwać i pocieszyć.
Borusławski dał się na herbatę zaprosić, Żywaczyńska ku niemu głównie zwróciła całą swą pieczołowitość. Staruszka i przed nim chwaliła się swem dziełem... pięknym obrazkiem mieszkania, wdzięczną powierzchownością, jaką pokoikom nadała, błyszczącemi filiżankami i atłasową bielizną. Za wszystko to kazała Mecenasowi dziękować, który się coraz bardziej mieszał, ale w końcu w śmiech to musiał obrócić.
Gosposię posadzono na pierwszem miejscu, a obok niej Drażaka i Mecenasa, przy którym Żywaczyńska kazała usiąść Marysi. Po cichu wszystkim w uszy kładła staruszka aby starali się być weseli, bo łzy w oczach nie uszły jej wejrzenia. Mecenas posłuszny żartami usiłował ją rozruszać, ale z trudnością udawało mu się uśmiech wywołać, na strwożoną twarzyczkę sieroty i spoważniałe lice narzeczonego. Marysia też była zadumana.
Panna Tekla wstała wkrótce, prosząc staruszki aby się jej dała wyręczyć, zajmując herbatą i poprobować czy sobie radę dać potrafi. Zgodziła się na to Żywaczyńska, przeczuwszy że to najlepiej biedną gosposię rozerwać potrafi; Emil też wziął się do posługiwania i wyręczania służącej, a ten ruch jakoś lepiej poskutkował niż wszystko i trwoga, która ogarnęła ich w progu tego domu, zwolna się rozeszła.
Rzepczakówna niewielką była pomocą, bo i ona czuła się przejętą tem usposobieniem dziwnem, nie wytłomaczonem, którem ją Tekla zaraziła. Przytomnie szła jednak i więcej doświadczona, panna Marysia przezwyciężyła się łatwiej zmuszając do wesołości i wprost przypuściła szturm do Mecenasa.
— Niech się pan nie dziwuje Tekluni, odezwała się do niego, że tak jakoś z bojaźnią i na pół smutna przestąpiła próg tego domu. Myśmy obie wprost z pensyi, więc naturalnie trwożliwe i pierzchliwe.
— A pani także? odparł Mecenas. Marysia w oczy mu spojrzała ze śmiechem.
— No — ja — panie Mecenasie — ja znowu tak bardzo lada czem się nie trwożę — bom do wielu rzeczy nawykła... tylko ta Tekluni trwoga i pomieszanie — były zaraźliwe, ale — to przejdzie... Jam się wychowała w ubóstwie, a ono wiele uczy i oducza.
Borusławski patrzał na sąsiadkę z wielkiem zajęciem — co Żywaczyńska pochwyciwszy zdaleka pokiwała zaraz głową znacząco.
— Pani jesteś Warszawianką? odezwał się Mecenas mocno zdając się zainteresowany panną Marysią.
— Spodziewam się że nią jestem!! rozśmiało się dziewczę. Pierwsze moje lata spędziłam bawiąc się w rynsztoku na dziedzińcu. Nie taję się z tem, żem i dużo talerzy natłukła, nim mi się udało rozpocząć drzeć książki. Ojciec mój ubogi — długo latałam boso... dziś patrząc na przyzwoitą panienkę, sama sobie się wydziwić nie mogę, tak mi w teraźniejszości trudno poznać przeszłość moją.
— Tem chlubniej jeśli to pani winnaś sama sobie — odparł Mecenas.
Żywaczyńska stała za krzesłami, przysłuchując się rozmowie ciekawie.
— Sobie — to prawda, winnam trochę, ale daleko więcej poczciwemu ojcu, który mi pozwolił się uczyć — gdy mu daleko byłam potrzebniejszą do usługi, niż...
— A ojciec pani żyje? pytał Borusławski.
— Dzięki Bogu, żyw i zdrów, mówiło dziewczę.
Otwartością swą, swobodą i śmiałością, Marysia mocno zajęła starego Mecenasa — on też choć brzydki i niemłody, bardzo jej się podobał, miał w sobie coś sympatycznego. Siedzieli przy sobie i bawili się wyśmienicie wieczór cały, a Żywaczyńska ciche na tem czyniła komentarze.
Nie przeciągnęła się jednak długo herbata, bo Mecenas czuł potrzebę uwolnienia od siebie i gościa i młodej gospodyni — pożegnał ją a Emil uznał też przyzwoitem nie bawiąc dłużej, wyjść z nim razem.
Dwie przyjaciołki zostawszy same, rzuciły się sobie w objęcia, a Tekla, wracając do pierwszego usposobienia, rozpłakała się.
— Nigdym temu nie wierzyła, ażeby można płakać z radości — odezwała się Marysia — dziś dopiero przekonywam się że to możliwe i że wielkie szczęście ma też łzy swoje.
A po chwili — dodała:
— Czegoż ci braknie Tekluniu? masz wszystko czego tylko mogłaś zapragnąć — spełnia się to o czem marzyłaś — jesteś w progu szczęścia twojego z wybranym przez ciebie... czegóż płaczesz?
— Płaczę — a! płaczę — zawołała sierota, może sama nie wiem czego może pragnąć za nadto? Ale nigdy, nigdy jak dziś nie uczułam się sierotą, opuszczoną bez rodziny. Gdyby Bóg nie dał mi jej całkiem, nie wiem — możebym to łatwiej przecierpiała — ale czuć się tak odrzuconą, zapartą — dzieckiem bez imienia, do którego przyznać się nie chcą — nie śmieją — wstydzą — nad którem tylko czuwa miłosierdzie zdaleka... a miłość się zbliżyć nie śmie — a! Marysia — to okropne! to upokarzające...
Lękam się aby myśl ta kiedyś nie obudziła Emila — aby nie poczuł żem ja go nie była godną.
Tekla się rozpłakała, a przyjaciołka oburzyła.
— A! nie plećże niedorzeczności — zawołała — miałabym Emila za... nie powiem kogo — gdyby ciebie nie kochał, dla tego że mu się z herbów wywieść nie możesz!!
Rozmowa o tem i o wielu innych rzeczach przeciągnęła się do późna. Żywaczyńska także nie spała długo. Do słabostek staruszki należało swatanie: od pierwszej chwili, gdy zobaczyła Mecenasa żywo zajętego Marysią, przyszło jej na myśl ożenić go. Z tem marzeniem poszła do poduszki.
Nazajutrz, pamiętając na łzy Teklusi i zastanowiwszy się nad położeniem sieroty, którą znowu znalazła smutną, poczciwa staruszka na lekarstwa wynalazła mnóstwo roboty.
Okazało się do wyprawy przyszłej mnóstwo pokupowanych rzeczy, której jeszcze kobiecej ręki i pracy potrzebowały. Dwie panny zarzuciła gałgankami, a Marysię poczęła najzabawniej draźnić Mecenasem... Co pobudzało do serdecznego śmiechu.
Najulubieńszym przedmiotem rozmowy dla niej był zawsze Mecenas ten, dla którego miała rodzaj czci poszanowania, wyrażającego się największym entuzyazmem. Zdawało się jej że tę część cały świat winien mu był oddawać.
— Panna Tekla go zna dawno, mówiła, ale tak go jednak znać nie może jak ja, co od dawnych lat dzień w dzień na niego patrzę. Co to za serce, a co to za głowa! I że to — proszę panien — (tu spojrzała na Marysię znacząco) żadna kobieta nie była tak szczęśliwą ażeby mu się podobała.
Marysia poczęła się śmiać przypominając sobie rudą peruczkę i zwiędłą twarz.
Czego się panna Maryanna śmieje? przerwała Żywaczyńska — jaki mi Bóg miły — kobieta którą by on wziął za żonę, byłaby najszczęśliwszy w świecie.
— Ależ stary... i nie myśli się żenić! zawołała Tekla.
— Jaki stary! jaki stary! może i pięćdziesięciu lat nie ma — a co pięćdziesiąt lat dla mężczyzny. Wcale przyjemny... a na perukę tę tam nie ma co zważać. Zresztą co znaczy wiek, gdzie takie serce złote... a złote! O nim nikt nie wie w świecie co on dobrego czyni. Jego nawet żebracy wszyscy tu znają i lgną do niego — a on im wszystkim dopomaga.
Może panny widziały przed Dominikanami tego okropnego dziada na czółenkach, bez nóg... No — ktoby to drugi, pozwalał takiemu dziadowi do siebie chodzić i czasem całemi godzinami z sobą gadać a kawęczyć. Już ci tam taki dziad interesów mieć nie może, a Mecenas go bawi przez miłość bliźniego. Razem go się aż spytała, co pan Mecenas może mieć do czynienia z tym dziadem... a on mi na to (to są jego własne słowa). Daję mu jałmużnę kilku serdecznych wyrazów, o to trudniej jak o groszaka moja jejmość.
Takiemi opowiadaniami zabawiała panienki pani Żywaczyńska.
Umówionem było że pan Emil, zamiast nadal się stołować u Rzepczaka, miał na obiady do narzeczonej przychodzić, były to jego godziny wyznaczone. Wieczorami wolno mu tylko było z Mecenasem razem przychodzić, na herbatę, tak postanowił Borusławski.
Wprost z biura nazajutrz przybiegł Drażak na Długą ulicę. Staraniem Żywaczyńskiej, która się na kuchni nieźle znała, obiad był o lepsze walczyć mogący z Filipowiczowskim i restauracyjnym.
Pierwszy też raz panna Tekla, widząc krzątającą się po domu starą kobiecinę — postrzegła, że wielu rzeczy na pensyi się wyuczywszy, około domu wcale by sobie nie umiała dać rady.
Wyznała to otwarcie przed Żywaczyńską.
— A to się trzeba uczyć — odparła rękami poklaskując staruszka — bo jak się, moja dobrodziejko, na kucharki i sługi zechcesz spuszczać, to źle będzie i w woreczku i w domeczku.
Obie tedy dziewczęta od igiełki wzięły się do nauki gospodarstwa. Emil przyszedłszy któregoś dnia, zastał je z przypasanemi fartuszkami i w wybornym humorze. Tekla podała mu rękę, ukazując że ją zabrukała w kuchni, co pocałunkowi nie przeszkodziło, Marysia pobiegła się umyć.
Przy stole mowa była o gospodarstwie, a Żywaczyńska utrzymała ją na tym wielce prozaicznym przedmiocie.
Tego dnia, dopiero po kawie, narzeczeni na chwilę zostali w saloniku sami z sobą, podczas gdy Marysię staruszka w drugim pokoju, karmiła pochwałami Mecenasa.
Miłość tych dwojga młodych ludzi, nieco była dziwną. Bardzo mało dotąd bliżej się z sobą widywali. Patrzeli na siebie w początku, pisywali potem — spotykali rzadko, krótko — trwożnie, znali się więc i nie znali — a teraz, gdy mu wolno było i swobodnie myśli zamieniać, znajdowali w sobie nowe niemal istoty — z ideałów zmienione w rzeczywiste.
Oboje z ciekawością dziecięcą i obawą — badali siebie, lękając czegoś niespodzianego, coby obraz stworzony przez wyobraźnię, w sercu wypieszczony, zaćmiło.
Są jednak przeczucia wieszcze — a twarze mówią wiele. Ani Emil, ani Tekla nie znaleźli dotąd w sobie tej nuty dysharmonijnej, której się lękali. Owszem, Emil w niej widział, odkrywał co chwila niż mógł marzyć, ona też cudownie się z nim godziła w pojęciach o życiu.
Ubóstwo ich nie trwożyło, Drażak wielką miał ufność w pracy, Tekla ją podzielała z zapałem. Ze swej strony, gotową była do niej — nie wzdragała się żadnej.
Dnia tego serca się ich wylały.
— Wiesz pan — odezwała się Tekla, jak dziwne jest położenie moje. Mam opiekuna... mam kogoś co czuwa nade mną, a nie znam rodziców moich. Tajemnica czarna otaczała mnie od kolebki. Ludzie po za nią domyślali się czegoś nadzwyczaj świetnego, dla mnie ona była upokorzeniem i boleścią — wolałabym najpospolitszą prawdę niż więcej obiecującą niepewność i mroki.
Emil także nie miał rodziny, oprócz dalekich zobojętniałych krewnych — był więc równie prawie sierotą, a wszystkie czarne myśli swej narzeczonej, która do nich zbyt często powracała, starał się rozpędzić, dowodząc że we dwoje starczą sobie za świat i rodzinę.
Po obiedzie gdy Emil się do biura oddalił — nadszedł troskliwy Borusławski, niosąc jeszcze regestr rzeczy, które do wyprawy przybyć miały. W istocie może chciał zobaczyć co tu się działo, i czy pierwsze owe smutki i chmury się rozeszły.
Marysia powitała go w progu, jak starego, dobrego znajomego. Żywaczyńska nadbiegła z twarzą dosyć wesołą... Otoczono Borusławskiego staraniami, pieszczotami niemal, szczebiotaniem i śmiechem, zarzucono go pytaniami, a stary Mecenas ożywił się bardzo. Trudno mu nawet było zwrócić się do poważniejszych spraw, o których pomówić pragnął.
Przynosił wiadomości, że z ukończeniem kwartału, do ślubu wszystko będzie gotowem, i — wesele odbyć się może... Papiery, na które, jak mówił, dotąd oczekiwano — niezawodnie już przybyć miały. Cały plan nawet skromnego wesela był ułożony zawczasu.
— Ponieważ to parafia Dominikanów, wtrącił Mecenas, ślub się odbędzie w ich kościele...
Uderzyło Teklę, że ten kościół zawsze w jej życiu, tak ważną odgrywał rolę — nic jednak nie odpowiedziała — z kościoła prosto, mieli państwo młodzi udać się do nowego pomieszkania, które Drażak już najął zawczasu.
Za świadków postanowiono prosić państwa Filipowiczów, a Emil ze swej strony, nie mając nikogo bliższego, miał wezwać Radzcę Hustakiewicza i profesora Dygalskiego. Drużką jedną miała być naturalnie Marysia, drugą z pensyi także przyjaciołka...
Gdy sami zostali, Borusławski dodał po namyśle:
— Niech się panna Tekla nie dziwi gdy jej objawię trochę dziwaczne życzenie osoby — która ma prawo wymagać od niej pewnej powolności... za to wszystko co czyniła i czyni.
— Zrobię, co mi tylko każecie... szybko odparła Tekla.
— Choćby to było i trochę niemiłem do spełnienia? spytał Borusławski.
— Ale mów pan, proszę — spełnię rozkaz z obowiązku jakikolwiek on będzie.
— Oto, życzę sobie — odezwał się Mecenas — abyś panna Tekla do ślubu szła pieszo. Nie jest to daleko do kościoła, a, kazano mi ją prosić, abyś, po drodze, wedle starego polskiego obyczaju, prosiła wszystkie osoby jakie tylko spotkasz, o błogosławieństwo... nie wyjmując nikogo...
Nikogo, powtórzył Mecenas z przyciskiem.
— Ale, w ulicy, panie Mecenasie — odezwała się Tekla — czyż to będzie możliwem, czy się nie stanie śmiesznem? Niepodobna zatrzymywać.
— Za pozwoleniem — rzekł Mecenas zwolna — od pani się więcej nie wymaga nad to co możliwe. Nie zatrzymamy po drodze dorożki, ani ekwipaża, ale przechodnie, ci co się nastręczą, a tych pani bez wyjątku wszystkich będziesz prosić o błogosławieństwo.
I znowu powtórzył dobitnie.
— Wszystkich, bez wyjątku.
— Spełnię co mi każecie — odezwała się Tekla — lecz, naturalnie — pan Emil o tem musi wiedzieć.
— A dla czegóż nie? zapewne — odezwał się Mecenas.
Tłomaczyć sobie życzenie objawione pannie Tekli można było i starym zwyczajem i ważnością jaką zwykle przywiązują do błogosławieństwa — niemniej jednak wykonanie zdawało się drażliwem i trudnem.
Nazajutrz dowiedział się o tem pan Emil — ale, nie miał nic przeciw staremu obyczajowi! Marysia, przed którą też przyjaciołka nie czyniła tajemnic — zadumała się długo.
Mów ty sobie co chcesz, odezwała się przebiegła dziewczyna — a ja w tem widzę coś więcej, niż zachowanie starego zwyczaju... Oto — ja nie wiem — rodzice, ojciec czy matka — bo nie wiem kogo masz — nie mogąc pobłogosławić jawnie zapewne użyli tego środka, aby ci dać błogosławieństwo, nie zdradzając się. Ten twój „ktoś“ stanie na drodze, a ty przed nim głowę uchylić będziesz musiała.
Myśl ta, bardzo trafna, uderzyła Teklę, wydała się jej cudowną.
Odtąd dzień wesela, stał się dla niej pożądańszym jeszcze. Obiecywała sobie zwracać uwagę najpilniejszą na osoby spotkane, a serce dziecięce — wskazać jej miało rodziców ojca — i matkę.
W kilka dni po tem z tą myślą Marysi, panna Tekla odkryła się Mecenasowi, który bystro spojrzał zdziwiony na Rzepczakównę, głową potrząsł i rzekł jakoś zakłopotany.
— Nie wiem. Może być. Ja nie wiem nic.
Spojrzenie rzucone na Marysię, było jakby wymówką, że się z tem wypaplała. Ale Maryś, starego Mecenasa, z którym się zupełnie oswoiła, wcale się już nie lękała.
— Widzi pan Mecenas, rzekła mu pocichu, że ja nie jestem tak głupią dzieweczką, jak się panu zdawało.
— Ale mnie się to nigdy nie zdawało — odparł Borusławski — przeciwnie, byłem zawsze przekonanym żeś pani aż nadto rozumną, i, gdybyś nie miała dobrego serca, tobym się panny Rzepczakównej obawiał.
— A zkądże pan Mecenas wie, że ja mam dobre serce? zapytała nieulękniona Marysia.
— To jej z oczów widać — rzekł Mecenas — a jam stary — i — znam się na tem.
— Jeżeli pan tak wszystko zgadujesz, zawołała dziewczyna, toś powinien wiedzieć, że ja też o pańskiem sercu trzymam wysoko — i — okrutnie pana szanuję, nawet — kocham.
Mecenas aż się porwał aby ją za to w ręce pocałować, ale Marysia uciekła. Siadł poprawiając perukę.
— Gdyby człowiek nie był tak stary — rzekł — to, ot taka dzierlatka, szczebiotaniem by mu gotowa głowę zawrócić.
Żywaczyńska, przytomna temu epizodowi, była najszczęśliwszą. Nadzwyczaj jej to było na rękę do jej tajemnych planów, ożenienie Mecenasa.
Była najpewniejszą, że ubogiej Marysi i osamotnionemu prawnikowi zarówno szczęście przyniesie.
Błyskawicą schodził czas do wesela; zbliżały się dni jesienne. Emil wyświeżał swoje mieszkanie, Żywaczyńska ze szwaczkami i Marysią, kończyła skromną ale bardzo obfitą wyprawę. Mecenas przychodził się dowiadywać, nawet częściej niż było potrzeba.
Kilka razy maleńki prezencik przynosząc Tekli podobnym obdarzał Marysię. Osobliwszy stosunek zawiązał się między nim, a tą, jak nazywał, dzierlatką. Dziewczyna go zupełnie zawojowała i podbiła.
Ciągle się sam z siebie śmiejąc, bukieciki przynosił, czasem ręce całował, choć były duże i różowe. Żywaczyńska zaś z obu stron, jak mogła, ognia podkładała.
Jednego dnia, żartując z Marysią, odezwała się do niej.
— A panna byś poszła za niego?
Rzepczakówna z wesołej stała się nagle smutną, zamyśliła się, łzy jej wytrysły z powiek.
— Moja pani, rzekła, jak to się można pytać o takie rzeczy? Ja się kocham w kimś... za tego wyjść nie mogę... biedna sierota, wolałabym pójść za tego kogo szanuję, niż zostać starem panniskiem... Czemuż nie? Ale gdzież to mówić o tem!
Żywaczyńska nie miała nic pilniejszego, jak tego dnia w przedpokoju na ucho powtórzyć to, nieco upiększywszy Mecenasowi, który — aż odskoczył.
— A nie kuś że mnie, niegodziwa starucho — zawołał — a odczep że się ty ode mnie z Marysiami swojemi. Chcesz mnie wystawić na pośmiewisko czy co?
Dziewczyna młoda, jak ogień, a ja stare próchno. Czyś oszalała!
I czapkę nałożywszy wybiegł z pokoju.
Nazajutrz jednak zjawił się zamyślony bardzo. W czasie całych odwiedzin mówił mało, ale ciągle się z boku Marysi przypatrywał. Skinął potem na Żywaczyńską przy wychodnem i spytał ją po cichu, wywiodłszy do przedpokoju.
— Powtórz no mi asińdzka — co to tam ten trzpiot mówił żartem, bo to nie do wiary i sensu nie ma. Mnie to gniewa.
Stara mu powtórzyła dobitniej jeszcze.
— Tfu! nie wódź nas na pokuszenie — zawołał i prędko się wyniósł za drzwi.
Drugiego dnia chociaż przyrzekał być, nie przyszedł. Na trzeci dzień po bardzo poważnej rozmowie, znalazł się sam na sam u okna z Marysią.
— Na co to panna Maryanna niedorzeczności takie prawi — które po tem ta stara — ten oto pytel, wiatrak co wiecznie miele — lekkomyślnie powtarza.
— A cóżem ja takiego powiedziała? — spytała Maryś.
— Bałamuctwo — odparł Mecenas — Żywaczyńska powtarza — plecie, (a zresztą może i kłamie), że panna Maryanna oświadczyłaś jakoby, że za starego grzyba jak ja byś poszła... no — żartem naturalnie ale po co takie żarty.
— Żartem? nie — zupełnie seryo to mówiłam — odpowiedziała Marysia trochę zapłoniwszy się — ale waćpan byś popełnił niedorzeczność żeniąc się z dziewczyną ubogą, bez wychowania, córką restauratora, trzpiotem — który, choć może mieć niezłe serce — jak pan powiadasz — głowę ma przewróconą. Pięknie byś pan wyszedł! co do mnie, to by była nader świetna partya! fiu! fiu!!
Mecenas stał, poprawiając perukę, powoli ją zdjął całkiem, i z łysiuteńką głową, pokazawszy się, ukłonił i rozśmiał.
— Słowo panu daję, zawołała Marysia, że bez peruki daleko, daleko panu ładniej.
— Być to może, ale w peruce — rzekł Mecenas wkładając ją na powrót, daleko, daleko — cieplej. A kto w niej chodzić musi, ma prawie pół wieku za sobą — ten — moja panno Maryanno, nie zaleca się i nie żeni.
Ale to mówiąc, ujął Marysię za rękę — łzy miał w oczach.
— Bóg zapłać ci panno Maryanno, rzekł, za twą przyjaźń dla starego, będę ci za to do śmierci wdzięczen. Wierz mi...
Tu zamilkł i oczy spuścił.
— Jużcić — dodał cicho — pokusa wielka, nie przeczę — ożeniłbym się z waćpanną chętnie, ale sumienie trzeba mieć.
Chciał odejść, gdy Marysia go za rękę chwyciła.
— Chodźno pan, rzekła — chcę przed panem odbyć spowiedź powszechną. Ani peruki, ani łysiny się nie lękam — byleś się pan mnie nie przestraszył. Któż wie?
To mówiąc wzięła podaną rękę i poszła do gabinetu. Po drodze Marysia śmiejąc się odezwała do Tekli, iż ma naradę prawną z Mecenasem.
Dziwna rzecz, konferencya ta trwała przeszło godzinę, Marysia wyszła zapłakana a niezmiernie wesoła, Mecenas wzruszony, blady i — jakby zawstydzony, prowadził ją pod rękę.
Zbliżył się do panny Tekli i szepnął:
— Nie śmiejcie się ze mnie, proszę — wskazał na Marysię, której białe ząbki widać było — nie śmiejcie się przez litość! Moja narzeczona... panna Maryanna Rzepczakówna...
I — drapnął.
Żywaczyńska, która, odmawiając zdrowaśki na intencyę swego swatowstwa, stała pono za drzwiami — wbiegła, plaskając w ręce, i wprost rzuciła się na Marysię, która — niewiadomo czy z radości, czy ze wzruszenia — mocno płakać zaczęła.
Wypadek ten — zupełnie niespodziany, wszystkim szyki pomieszał. Rzepczakówna, niby szczęśliwa, chodziła ciągle dziwnie poruszona — nie swoja, naprzemiany się trzpiocząc i pogrążając w myślach... Mecenas niby odmłodniał — zapominał się, przysiadał przy narzeczonej, nosił prezenta kosztowniejsze coraz, a strasznie niesmaczne, bo gustu nie miał, przed Żywaczyńską zaś desperował i wymawiał jej, że go do tego kroku doprowadziła.
Słowem, nie mógł się jeszcze jakoś tak ze swojem nowem szczęściem oswoić, iż prosił naprzód aby pozostało tajemnicą dla wszystkich, a potem odłożył ślub na sześć miesięcy. Potrzebował, jak mówił, interesa uporządkować, w domu się urządzić i uwolniwszy od najpilniejszych spraw, z młodą żoną po zaślubinach zaraz wyjechać zagranicę. Zdawało mu się, że w ten sposób ludziom znikając z oczów, da się im wygadać, wyśmiać, a za powrotem mniej na szyderstwa będzie narażony.
Mecenas czuł to dobrze, iż małżeństwa tego rodzaju jak jego musiały żartownisiom dostarczać materyi do plotek i dowcipów — a jednak, ten jesienny uśmiech słońca — silniejszym był nad wszelkie rozumowania. Wiedział, że śmiesznym stanie, że może nawet zawodem przypłacić marzenie którego uległ urokowi — a jednak, oprzeć się nie mógł pokusie.
Łajał siebie pocichu, gniewał się, ale już nie cofał. Żeby zaś nie módz nawet cofnąć, nazajutrz zaraz poszedł do Rzepczaka i oświadczył mu się o rękę córki.
Jakkolwiek partya była świetna, ale ojciec dosyć kwaśno przyjął to wielkie szczęście, i zimno podziękował przyszłemu zięciowi. Kochał dziecko po swojemu, nie miło mu było, że Maryś na swojem nie postawiła — a szła za „rudą perukę.“
— Wolałbym — szeptał sam do siebie, żeby się to wielkie szczęście rozchwiało... Dziewczyna sobie kamień wiąże do szyi...!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.