<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zaklęta księżniczka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez całą drogę od pensyi do mieszkania Baronowej, ciotka starała się uśmierzyć niezmierny gniew siostrzeńca i przekonać go, iż podłym człowiekiem należało pogardzić — ale nie godziło się w walce z nim narażać życia tak drogiego dla rodziny. Maks niesłychanie się opierał, potrzeba było z serca czerpanych argumentów, aby zburzony ten umysł ukoić i rezygnacyą mu nakazać. Baronowa dostała chrypki i czkawki, do której miała skłonność, nachwytała wiatru, uczuła ból głowy, rozchorowała się, a Maks, poszedł na obiad umówiony do Stępkowskiego. Nie był to właściwie powiedziawszy obiad, ale w dobrem towarzystwie przekąska z przypitką, trwającą do późnego wieczora. Chociaż na sercu miał rekuzę i zemstę, utaił to w sobie umiejętnie — uderzało tylko przyjaciół że z ironią gorzką wyrażał się o życiu, świecie, interesach i przyjaźni ludzkiej. Zapito usposobienie to szampanem i nazajutrz, skutkiem tej rozumowanej kuracyi uczuł się Maks znacznie swobodniejszym na umyśle.
Jednakże powtarzał ciągle:
— Niechże mi się na oczy nie nawija.
Z tą zwrotką przechodził ulicę Wierzbową, około południa, gdy na trotuarze oko w oko ujrzał naprzeciw sobie zmierzającego Emila Drażaka.
Pobladł, wstrząsł się cały — ale — niepodobna go było uniknąć. Stał.
— Jak się masz? odezwał się Emil zbliżając.
— Pan śmiesz się jeszcze witać ze mną? gorzko odparł Maks — pan?
— Coż to się stało?
Ze wzgardą ominąć go chciał Rabsztyński, gdy Drażak mu zaparł drogę.
— Za pozwoleniem, odezwał się — to wymaga tłomaczenia — proszę o nie — bardzo proszę.
— To ja się mam przed nim tłómaczyć? ja? zawołał Maks — pan mnie podszedłeś zdradą.
— W jaki sposób?
— Kazałeś mi się zapoznać z Filipowiczem.
— Nie przeczę.
— Użyłeś tego środka, aby zawiązać intrygę z panną z którą ja miałem się żenić...
— Ażebyś pan się z kim miał żenić, daję słowo honoru że nie wiedziałem.
— Cała Warszawa wie o tem.
— Tylko nie ja...
Rabsztyński znowu chciał odejść.
— Panie Maksymilianie — odezwał się Emil — jeśli się czujesz obrażonym — nie odmawiam satysfakcyi. Owszem, proszę o nią sam — jestem obwiniony o podejście. Weź pan świadków... naznacz czas... Ja mu służę.
Rabsztyński podniósł oczy... był widocznie przejęty... Zawahał się chwilę. Dał cioci słowo że drogiego życia narażać nie będzie.
— Pan nie wiedziałeś? powtórzył zniżając głos, zatem nie mamy nic do siebie.
I tak z wielkiej burzy skończyło się na ukłonach i rozstaniu.
Emil stał patrząc za nim i uśmiechał się.
Powracał właśnie od Mecenasa.
Dnia poprzedzającego odniósł mu list panny Tekli, ale widzieć się z nim nie mógł. Poszedł więc rano powtórnie.
Borusławski siedział w pokoju audyencyonalnym. Nie znając go, nie wiedząc po co przychodził, przywitał go w progu.
— Jestem Emil Drażak, rzekł prezentując się młody urzędnik — odniosłem tu wczoraj list panny Tekli Sierocińskiej i — chciałbym z panem pomówić.
Mecenas wskazał krzesło, wpatrując się bystro i z uwagą w siedzącego przed sobą.
— Co pan mi masz do powiedzenia?
— Jestem upoważniony przez pannę Teklę, do przedstawienia się panu, jako jej opiekunowi.
— Zkąd pan znajomość zabrałeś z moją pupilą?
— Pozwól mi pan o tem zamilczeć, rzekł Drażak, kocham szczerze pannę Teklę, mam nadzieję iż mi będzie przyjazną. Racz pan nas oboje wziąść w opiekę.
Borusławski poprawił okulary i perukę.
— Mówże mi pan o sobie?
Drażak dobył papiery.
— One za mnie powiedzą, kto jestem. Nie mam nic oprócz mej pracy... ale gotów jestem czekać aż nią się dorobię lepszej pozycyi.
— Pan służył?
Emil wskazał świadectwa.
— A — gdyby panna Tekla — która ludziom się wydaje bogatą — nie miała nic lub tak jak nic? rzekł Borusławski.
— To wcaleby nie zmieniło położenia — odezwał się Drażak. Mam nadzieję że zastosowałaby się do mojej możności i stanu... Dla mnie byłoby to milszem, bo by nas zrównało.
Mecenas zakłopotany widocznie począł przerzucać papiery.
— Panna Tekla nie chce zostać na pensyi, gdzie ją pono swatano. Może ma słuszność — ale co począć? Pan ani domu nie masz, ani się możesz żenić teraz, zresztą nie wiemy co powiedzą ci, od których los panny zależy.
Ja dziś wieczorem przyjdę na pensyę dla pomówienia z pupilą; ułożymy coś... Co do pana — prawdziwie nie wiem... dam mu znać... a proszę abyś miał cierpliwość i panny nie kompromitując, trzymał się zdaleka.
Rozmowa w coraz poufalszym tonie, rodzaj badania, które przybrało pozór pogadanki, trwała z godzinę. W ciągu jej Borusławski kilka razy wychodził... posyłał... i nie puszczał Emila... prosząc go aby się zatrzymał. Potem zaprowadził go do swego saloniku i sam wyszedł na chwilę. Wróciwszy jakby mu ciężar jaki spadł z serca, z trochę weselszą twarzą zbliżył się do Drażaka.
— Złożyło się tak, rzekł — iż mogłem się na prędce skomunikować z kimś, kogo los panny Tekli najbliżej obchodzi. Niech to pana nie dziwi i nie zraża. Jesteś proszony abyś się w niedzielę na sumie znajdował u księży Dominikanów.
Emil stał w istocie dosyć zdziwiony.
— W niedzielę, na sumie u Dominikanów, dodał Borusławski. Bądź łaskaw zajść przed sumą do mnie, pójdziemy razem.
Drażak się skłonił i nic nie mówiąc odszedł.
Wieczorem tegoż dnia gdy go się wcale nie spodziewano, zjawił się Mecenas na Nowym Świecie. Było już po herbacie, bo gości pani z Villamarinich nie miała — w salonie paliła się jedna świeca i to ta nasza znajoma łojowa z grzechu pierworodnego dotąd nie obmyta — ale Mecenas prosił aby go wprost do pokoju panny Tekli wprowadzono.
Z promieniejącą twarzyczką podbiegła ku niemu. Filipowicz towarzyszył, chwilę więc rozmowa ogólna trwała, ale profesor uznał właściwem zostawić sam na sam opiekuna i pupilę, choć nader mu te wieczorne odwiedziny wydały się podejrzanemi, obiecywał sobie zlekka podsłuchiwać pode drzwiami, co się mu nie powiodło, bo Borusławski, siadł ode drzwi daleko bardzo, a mówiono po cichu.
Tekla zaczęła zrumieniona od pocałowania w ramię opiekuna, tłómacząc mu że dłużej tu pozostać nie może.
— Tak, kochana panno Teklo, ale cóż ja z nią zrobię? Sama nie możesz mieszkać, tem bardziej, że masz starającego się, któryby ci się naprzykrzał. Odepchnąć go nie miałabyś może siły, a przyjmować... na teraz nie masz prawa. Co się tyczy zamążpójścia...
Tekla mu w oczy spojrzała.
— Czy ono niemożliwe? odezwała się. W takim razie, kochany opiekunie, ja za nikogo innego nie pójdę. Będziemy czekali.
— Pan Emil ma parę tysięcy złotych pensyi, a gdyby — bo wszystko być może... panna Tekla nie wiele miała.
— W takim razie — oboje obchodzilibyśmy się małem — szepnęła pupila.
— Ale czybyś potrafiła.
— Tak mi się zdaje...
— Zresztą — zobaczemy! rzekł Mecenas — kilka dni musi się przewlec, nie łatwo jest obmyśleć pomieszczenie... a to odemnie nie zależy.
— Ale mi pan Mecenas obiecuje — przemówić za mną? nie prawdaż? Jabym tu zostać nie chciała, i jeszcze prośbę mam jedną. Dobra, uboga dziewczynka, przyjaciołka moja zagrożoną jest z mej przyczyny. Czem mam z nią się podzielę, aby nauki dokończyć mogła.
— To zrobimy — rzekł Mecenas — tak się spodziewam, a w ogóle postaramy się zrobić co tylko podobna, aby panna Tekla była swobodną i szczęśliwą.
— A, na to potrzebaby — odezwała się Tekla z uczuciem, aby mi wolno było poznać rodziców moich.
Borusławski zamilkł smutnie, zapatrzył się na podłogę i westchnął.
Na to bardzo często powtarzające się życzenie sieroty, unikał zwykle odpowiedzi.
— Bądź pani spokojną — dodał po chwili pomilczawszy — wszystko się zrobi, co się da i może uczynić, powtarzam to i zaręczam. Trochę cierpliwości.
Nie potrzebowała Tekla mówić o tem, jak się jej zdawało, że zawcześnie oznajmywać państwu Filipowiczom o wyniesieniu się z pensyi, nie było potrzeby. Nie przewidział też Mecenas na co będzie narażonym wkrótce, i po rozmowie z pupilą, pożegnawszy ją, wyszedł, chcąc wrócić do domu, gdy Filipowicz z natarczywością właściwą sobie, zaczął go naglić i prosić o wstąpienie na „chwilątko“ do salonu, w którym już opłakaną świecę zastąpiła lampa w wieniec kwiatów przyodziana. Na kanapie, w całym majestacie siedziała pani z Villamarinich.
Gdy, nie mogąc się oprzeć naleganiu, Mecenas wszedł, podała mu obie ręce, witając go z wyrazem czułości i razem smutku. Zdawała się przybitą i strapioną.
Posadzono pana Borusławskiego, na najparadniejszem fotelu, a gospodyni tkliwym głosem poczęła.
— Nie ma nad nas nieszczęśliwszych ludzi... proszę pana Mecenasa. Całe staranie, serce, troskliwość oddajemy temu instytutowi, potrzeba takiego składu okoliczności, aby się wszystko przeciwko niemu spiknęło. Mogłoż być co dla nas boleśniejszego nad wiadomość naprzód o przywiązaniu powziętem w miejscu tak niewłaściwem przez Rabsztyńskiego a potem przez jakiegoś tam przybłędę. Co acan dobrodziej pomyślisz o naszym instytucie?
Załamała ręce.
— Ale to panie dobrodzieju, jak się zowie, przerwał Filipowicz — to się wszędzie trafia... nawet jeszcze daleko gorzej! Młodzieży nie sposób jest upilnować, ustrzedz, uchronić — jak się zowie. Okna nie można pozwolić otworzyć, na spacer nie można dać wyjść. Nauczycieli dobieraliśmy łysych, siwych — panie dobrodzieju — jeden kulawy. No cóż? trafił się raz zastępca, młodszy i przystojniejszy — wszystko przepadło.
Mecenas nie umiał nic na to odpowiedzieć — ruszał ramionami i poprawiał perukę naprzemian, to okulary.
— Spodziewamy się, że Mecenas zechcesz przed dostojnemi opiekunami nas wytłomaczyć. To się jeszcze nigdy, nigdy u nas nie trafiło... Coś podobnego!! ach!
— Ale proszę też, Mecenasa, przerwał Filipowicz delikatnie go biorąc za rękę, bo mówiąc miał nałóg w magnetyczne wchodzić zetknięcie z osobą do której się odezwał — cóż tedy z tego ma być? co ma być? Pan wie o wszystkiem.
— Tak, wiem o wszystkiem... odezwał się Mecenas, ale co z tego wyniknie, powiedzieć nie umiem...
— Ten chłystek, z pozwoleniem, odezwał się Filipowicz — bo to chłystek, gryziopiórek... gdzież mu się mierzyć z Rabsztyńskim! Tu i imię i wychowania i salonowa figura — i stosunki, i majątek ziemski, jakkolwiek odłużony... wszystkie warunki. Z drugiej strony — nic. Kawaler wcale nie pokaźny, pensyi dwa tysiące... nazwisko mieszczańskie... acz może szlachcic...
Ruszył ramionami.
— No — dodał — ale miał pono szczęście się podobać pannie.
Pani przerwała.
— Żebyś też Mecenas uczynił jej refleksyę... gubi się... dobrowolnie... Miała śliczną przyszłość przed sobą, z taką familią jak Rabsztyński.
— Trudno sercu nakazywać — odezwał się Borusławski, a ja — nie mam prawa żadnego przemawiać. O ile zaś wiem — osoby które los panny Tekli obchodzi, życzą sobie tylko aby była szczęśliwą w ten sposób jak sama zechce, narzucać się jej nie myślę. Między nami mówiąc, ciszej rzekł Mecenas, pan Rabsztyński wcale majątku nie ma prawie, wszystko długami okryte.
— A! zawołał Filipowicz żywo, to właśnie najszczęśliwsza okoliczność dla panny, posagiem jej spłacić długi i intabulować się na majątku... i być w nim panią.
Mecenas począł się okrutnie śmiać — to nieco Filipowicza zmieszało. Spoważniał i zaczął miarkować, że powtarzając ten argument, musiał niedorzeczność powiedzieć. Pociągnął kołnierzyki do góry, ręce pod poły założył, nogi rozstawił szeroko — i zapatrzył się na buty własne.
— Więc — kochany Mecenasie — prawdopodobnie utracimy pannę Tekle wkrótce... zapytała pani z Villamarinich.
Borusławski który kłamać nie lubił, odezwał się tylko.
— Byćby to mogło — ale ja nie decyduję — ja tu nic nie stanowię.
— Prawdziwie powiadam — dodała pani z Villamarinich, przyjdzie mi się z nią rozstać z boleścią. Tak jest — z boleścią! Nawykliśmy do niej przywiązaliśmy się, służyliśmy jej za rodziców — sądziliśmy wreszcie, że z tej pensyi wyjdzie za mąż... i że ja...
Tu chustkę do oczów przyłożyła gospodyni, a Filipowicz okręciwszy się na pięcie (mimo że mu to było najsurowiej zakazanem) zawołał:
— Takie jest przeznaczenie człowieka! taka zapłata za poświęcenie!
Pomiarkował się po czasie, że ten wykrzyknik nie bardzo dobrze był przystosowany — ale — słowo się rzekło — nie odwołał go.
Mecenas chciał wstać, proszono go na kieliszek wina, a Profesor zaręczał, że było bardzo czyste, lekkie, wytrawne i zdrowe — Borusławski przepraszał ręcząc, że pod wieczór żadnego nie pije. Częstowano go tortem i tylko na limonadę dał się namówić.
Rozmowa nie szła, stękano tylko, Borusławski zbywał półsłowami. Po ciężkim przebytym kwadransie pozwolono mu wyjść nareszcie — w korytarzu jeszcze wybiegła go pożegnać panna Tekla i zmęczony stary wydobył się pot ocierając ze skroni w ulicę...
Emil zmiarkowawszy, że na pensyę już przychodzić nie ma po co, niechcąc się narażać Filipowiczowi, pożegnał go grzecznym listem, i już się nie pokazał. Marysi, na którą patrzano kuso, dozwolono pozostać „ze względów administracyjnych“ ale i panna Eufrozyna i jej pomocnica, obchodziły się z nią z surowością, która dawała do zrozumienia, że przeciw niej miano coś, z czem się tylko objawić nie chciano.
Nawykła do wszystkiego dziewczyna, którą sadzano na ostatniem miejscu, egzaminowano najsurowiej, pędzano nielitościwie, zniosła to z cierpliwością i pokorą pozorną. Pannę Eufrozynę gniewało to najmocniej, że jej do niecierpliwości doprowadzić nie mogła. Pozwalała sobie wiele a bez skutku.
Marysia sama nie chcąc pożegnać pensyi, póki na niej była Tekla, była na wszystko przygotowana. Nauki się kończyły, mogła egzamin zdać gdziekolwiek. Przyjaciołka zaręczyła jej, że jej nie opuści.
Do niedzieli nie zaszło tu nic nowego. Emil przez karteczkę którą odebrał za pośrednictwem Marysi, wiedział o wszystkiem i panna Tekla była uwiadomioną, iż mu kazano być na sumie u Dominikanów.
Chociaż kościół był bardzo oddalony od pensyi, państwo Filipowiczowie od początku pobytu Tekli u nich, zobowiązali się też co dwa tygodnie, posyłać ją na nabożeństwo do tego kościoła. Tylko nieoznaczono żadnej godziny.
W niedzielę właśnie przypadała bytność sieroty u Dominikanów. Borusławski składał fundusz odpowiedni do najęcia dorożki, i zwykle korzystała z tego panna Eufrozyna, lub nawet sama pani, aby się przejechać. W sobotę umawiano się kto miał sierocie towarzyszyć, ale tego dnia, jakby zapomniano o tem, nie było wcale mowy.
Panna Tekla, której szło o bytność właśnie w tę niedzielę, sama się udała do pani z Villamarinich, zapytując ją z kim pojedzie.
Jakkolwiek słodka i dobrotliwa, pani — zaczynała być dla — niewdzięcznej coraz chłodniejszą.
— Ale czyż to jutro wypada ta niedziela? zapytała.
— Tak jest — i mój opiekun, Mecenas, przypominał mi to... odezwała się Tekla.
Nic nie było do odpowiedzenia, musiała się tylko namyślić naczelniczka i postanowiła — pojechać sama.
Tekla dowiedziawszy się o tem, natychmiast pożegnała ją i wyszła.
Nazajutrz dzień był pogodny, chociaż chmury biegały po niebie.
Nim zadzwoniono na sumę, pan Emil zjawił się u Mecenasa, i czekał dopóki się on nie wybierze.
— Mam panu powinszować? rzekł na wstępie.
Drażak się zaczerwienił.
— A! panie! czyby już dla mnie co pomyślnego zaszło?
— A! pan myślisz w sprawie serca? odparł Mecenas — ale nie! Nie. Pan przecież wiedzieć musisz, że go awansowano.
— Mnie? krzyknął Emil — mnie? Ale to nie może być? Ja nie miałem najmniejszej nadziei.
Mecenas podał mu Dziennik Urzędowy i Emil, ze zdumieniem wyczytał, że został mianowany o stopień wyżej, i że to pensyę jego też o przeszło tysiąc złotych podnosiło. Zdziwienie było tem większe, iż nie miał wcale protekcyi, znajomości mu brakło, a obok stała młodzież silne plecy mająca za sobą. Stał więc zdumiony tak i milczący!... przed uśmiechającym się Mecenasem i mogło mu mimowolnie przyjść na myśl to co i drugim; że panna Tekla bardzo świetnych, w górze się gdzieś ukrywających protektorów mieć musiała. Czemu innemu bowiem jak tym stosunkom, swojego awansu przypisać nie mógł.
— Proszę pana — odezwał się Mecenas — dziwny skład okoliczności — gdzieby się to stało nieco później, ludzie w domysły płodni, zaraz by to przypisali wpływowi jakiejś wysokiej koligacyi mojej pupili... a...
— Ale ja także, gotów byłbym to pomyśleć — rzekł Emil — bo nie mogę pojąć zkąd to przyszło!
— Zkąd? odezwał się Mecenas — oto ztąd, że pan jesteś pracowity, zacny, cichy i niechciwy gwałtownego awansu — co panu wszyscy przyznają. Zasługa zawsze jest w końcu ocenioną.
Co się zaś tyczy owych wysokich stosunków mojej pupili, panny Tekli — ja panu mówię, że onych nie trzeba roić... ani rachować na nie.
— Nigdy też one u mnie nie wchodziły w żadną rachubę — rzekł Emil.
— Teraz, idźmy do kościoła — odezwał się Mecenas grube nakładając rękawiczki i biorąc parasol bez którego w najpiękniejszy dzień nie zwykł się był ruszać o dwa kroki z domu. Utrzymywał bowiem, że najlepszem zabezpieczeniem pogody, jest noszenie parasola, i że deszcz się go tak boi, iż zobaczywszy nie pada nigdy.
— Ostrzegam, dodał zbliżając się ku schodkom Mecenas, że ubogich przed kościołem dosyć. Ja mam zwyczaj wcześnie kilka groszaków przygotować, bo jużciż biedactwu dać potrzeba.
— Ja także w moim skromnym budżecie — odpowiedział Emil — mam zapisaną jałmużnę, choć niewielką, a że dziś otrzymuję wiadomość o awansie chcę być szczodrym, aby i ubodzy się ucieszyli.
— Szczodrym, ale nie nad miarę — dorzucił Mecenas — dać trzeba — a no — wedle stawu grobla, skromnie.
Emil dobywał już z kieszeni... trzy dziesiątki i kilka trojaków, gdy wchodzili na wschodki. Tu, jak zwykle wrzawa była i ścisk wielki. Szli powoli, a ubodzy im krzyczeli nad uszami:
— Grosik ubogiemu — paneczku! Za duszyczki zmarłe! Do Świętego Antoniego! Do Matki Boskiej Bolesnej... Ubogi... kaleka...
Z wesołą twarzą Emil rozdawał swoje dziesiątki i trzygroszniaki dokoła. Dostało się i owemu strasznemu na czółenkach beznogiemu i babce, która jeszcze głośniej niż on krzyczała.
— Do opatrzności Boskiej... Do świętego Dominika!
Tymczasem z Mecenasem w progu witali się mieszczanie... a że tłum był wielki, obawiając się zapewne zgubić pana Emila, Borusławski wziął go pod rękę i trzymał. Zagadali się zaś tak zapamiętale z właścicielem kamienicy z ulicy Freta, że już oddawna mogliby się byli dostać do kościoła, gdyby nie to. Emil mu dopiero przypomniał, że czas na sumę. Borusławski się opamiętał... pożegnał mieszczanina i weszli.
Ale — dziwna znowu rzecz — Mecenas stanął ze swym towarzyszem w takim ciemnym kącie, że ich tam nikt prawie zobaczyć nie mógł. Zdala Emil dostrzegł do pierwszych ławek dobijającą się środkiem głównej nawy, panią z Villamarinich i Teklę.
Instynktem jakimś wiedziona, panna zwróciła głowę, spojrzała, dostrzegła Emila i uśmiechnęła się zarumieniona jemu i opiekunowi.
Nabożeństwo przeszło trybem zwyczajnym, Emil chociaż mniej więcej domyślać się mógł, iż go tu na pokaz przywiedziono, stał spokojny. Myślał tylko o tem dziwnem zaprawdę szczęściu jakie go spotkało dnia tego... o tym niepojętym zaprawdę awansie.
Choć niewiele on dawał, zawsze jednak zbliżał cokolwiek tę chwilę, gdy choć skromny byt będzie mógł ofiarować Tekli. Z wdzięcznością modliła się dusza jego Opatrzności, która sprawia cuda... czuł się rozrzewnionym, szczęśliwym prawie. Ufał przyszłości.
Po odśpiewaniu Święty Boże — zaczęto wychodzić z kościoła, i Mecenas tak się urządził, wraz z Drażakiem, aby się u wyjścia spotkali z panną Teklą, którą życzył sobie pozdrowić. Stało się też tak właśnie, i Borusławski poszedł ku pani z Villamarinich, a Emil z tyłu za nią idący, mógł przywitać zarumienioną panienkę. W progu kościoła podali sobie ręce... a w oczach obojgu jaśniało jakby przeczucie lepszej szczęśliwszej przyszłości.
Mecenas zabawiał, jakby naumyślnie swą panią, że Emil mógł swobodnie zamienić kilka słów z sierotą, a że do koła krzyczeli ubodzy i wyciągali ku nim ręce, i on — i Tekla dobyli co mieli, aby sami szczęśliwi w tej chwili — i drugim przynieść pociechę.
Drażak już drugą dziesiątkę dawał temu okropnemu dziadowi na czołenkach, gdy ten zawrócił oczy na niego i Teklę z dziwnym uśmiechem, począł wołać:
— Niech państwa oboje... Pan Bóg błogosławi niech Pan Bóg błogosławi, żeście litościwi nad ubogim kaleką!
Byłato jakby przepowiednia, którą Tekla posłyszawszy tak się zarumieniła, iż woalik na twarz musiała zarzucić — a żebrak wołał ciągle.
— Niech wam Bóg obojgu błogosławi na majątku, na dziatkach... i na wszystkiem.
Jawna była rzecz, że dziad ich, idących tak obok siebie, wziął za młode małżeństwo. Borusławski, który idąc posłyszał to z uśmiechem się obrócił do dziada, a potem ku pannie Tekli. Ale ona nie widziała nic, bo się strasznie zmieszała i zawstydziła.
Przeprowadziwszy panią z Villamarinich do dorożki, Mecenas pożegnał też Emila, który jak upojony powoli ulicą pociągnął ku domowi... Był to najszczęśliwszy dzień jego życia.
W restauracyi pana Rzepczaka, we dnie świąteczne i niedzielne, dawnym obyczajem, stół był zawsze trochę wykwintniejszy, i dawano jakąś przystawkę, przysmaczek... smażone rydzyki, śledzia pocztowego (extra), trochę sardynek, lub rodzaj deseru... choć deser w naszym kraju nie nabył jeszcze praw obywatelstwa. Oprócz tego bielizna w niedzielę bywała świeża i czuć ją jeszcze było tem mydłem od praczki... które poświadcza wymownie, iż przeszła operacyę oczyszczającą. Trafiało się serwetom gości, że je szkaradnie plamiono i że około czwartku podobne były do map, jakich krajów fantastycznych. Rzepczak stał przy zasadzie, żeby nie zmieniano bielizny aż rano w niedzielę. Czasami umywano w ten dzień okna, co u nas też przypada rzadko i nie liczy się do konieczności.
I tego dnia było dziwnie świeżo, a Basia nawet na starym stoliku, w starej musztardniczce postawiła bukiet skromny.
Wchodzący profesor Dygalski przyjemnie był tem zdziwiony, a mały Hustakiewicz nieomieszkał tego przypisać względom dla młodzieży panny Barbary, czego się ona zresztą nie zapierała.
Basia też tego dnia w świeżej sukience, z kwiatkiem we włosach, rumiana, wesoła, śpiewająca — ochoczo się uwijała, rozkładając żelazne grabki i otłuczone talerze. Zapowiadała wszystkim wchodzącym, że była — zupa rakowa.
Pan Rzepczak, który świeżo wrócił z kościoła od Ś-go Krzyża, kręcił się zacierając ręce, i zaglądając to do szyneczku, w którym był hałas wielki, to do restauracyi o której piękną fizyognomię mu chodziło.
Pierwsi przybyli mieli zabrać swe miejsca, gdy — co się nadzwyczaj rzadko przytrafiało — ukazała się przechodząca przez pokój, właśnie wracająca z kościoła też, panna Maryanna.
Hustakiewicz i Dygalski wstali witając ją. Panienka, acz nie uderzająca pięknością wcale, szykowna była i zręczna, wiele życia miała w twarzyczce i zajmowała starych kawalerów, szczególniej wyrazem mówiących bardzo oczek, iskrzących co żywo.
Chciała się tylko przysunąć, popatrzywszy po gościach, jakby kogo oczyma szukała, gdy Hustakiewicz ją zaczepił.
— Panna Maryanna — zawołał — nie raczy nam nawet okazać swojego oblicza... a nam by nieraz jej wejrzenie samo głód zaspokoiło. Jak Boga mego kocham.
Maryś się rozśmiała.
— E, stary bałamut z pana Radzcy — rzekła, tak to się mówi! a moje biedne oczy nawet się na deser nie zdały... Tyle one w życiu się napłakały!
— I dla tego obmyte temi drogiemi łzami, świecą, jak dyamenty! zawołał Radzca śmiejąc się.
— A! śliczny komplement! szepnął Rzepczak stojący za panną — choć dygnij na niego.
Marysia z przesadzoną powagą, ująwszy w ręce z obu stron sukienkę — dygnęła... co Basię, rozkładającą widelce, pobudziło do suchego śmiechu, iż sobie usta tłustą ręką zatkać musiała.
— Marysia państwu dodała dobrego humoru, zawołał Rzepczak, a ja mam honor oznajmić, że dziś, niedzielę święcim zupą rakową i kurczętami — faszerowanemi!
Pocałował się w stulone palce.
— A to w samą porę — bo dziś solenizujemy tu jednego z naszych towarzyszów.
— Kogo? pana Emila Drażaka — rzekł Radzca, poczciwego chłopca.
Maryś, która miała odchodzić — zatrzymała się.
— Cóż to? imieniny jego? zapytała.
— Lepiej niż to — dodał Hustakiewicz... Awansowano go niespodzianie, i półtora tysiąca złotych pensyi — mówiono mi — będzie miał więcej. Chłopak ma szczęście.
Maryś się zczerwieniła, oczy jej błysnęły.
— A! to dobra nowina! zawołała uśmiechając się.
— Musi nam butelczynę postawić — rzekł Dygalski.
— Osobliwsza rzecz — wtrącił Radzca — nikt tego nie rozumie, jak się to stać mogło. Chłopiec ubogi, bez protekcyi, a miał współzawodników do awansu bardzo pilnie popieranych. Ręczę, że się ani spodziewał... ale — że zasłużył na to... to zasłużył.
Maryś uciekła do swego pokoiku. Zdawało się jej, że ona rozumiała ten awans... widziała w tem tajemniczy wpływ tych co się losem Tekli zajmowali.
— Panie Rzepczak — dodał Dygalski, obmyśl nam zawczasu co dobrego... abyśmy wypili za zdrowie Drażaka.
— A cóż? — odezwał się gospodarz — ja w te sam-pańskie nie wierzę, to francuzkie pomyje, z pozwoleniem, tylko sobie ludzie imaginują, że to się z wina robi, — ono wina nie widziało — sam-pańskiego nie dam — ale węgrzynka butelczynę — ut, szyk.
Znowu tedy swym obyczajem — pocałował się w palce.
Przed oknami właśnie ukazał się spiesznie dążący do restauracyi Drażak. Goście powstali z za stołów i z serwetami w ręku, na środek wyszedłszy, gdy na progu zobaczyli, zawołali:
— Vivat! winszujemy!
Emil czerwony był i wzruszony... rzucił się dziękować. Winszowali mu wszyscy i Rzepczak i Basia... a nawet Maryś wyleciała ze swego pokoiku, przybiegła, podała rękę i uciekła.
Ojciec ją śledził oczyma — a był znawca niepośledni niewieściego serca i pomyślał:
— Niech ona sobie gada co chce... on się tam w inszej kocha... to może być — ale ona w nim rozkochana... bestya — to przysięgnę!
Gniewało go to i poszedł coś robić w szafie... bo mu się twarz schmurzyła — nie chciał jej pokazywać.
Tymczasem Emil dziękował jeszcze.
— Gdyby nie przypadek żem dziś zaszedł do mecenasa Borusławskiego, odezwał się — daję panom słowo honoru że niewiedziałbym o moim awansie, tak się go mało spodziewałem.
— E! rzekł Radzca — dzieją się cuda, że zasługa czasem nagrodzoną bywa — a no — w tem wszystkiem jest przecie jakaś zagadka.
— Tak! tak! i dla mnie to jest zagadką — dodał Emil. Jednej się rzeczy lękam jeszcze, aby to nie była omyłka druku.
Dygasiński się rozśmiał.
— Omyłka nie jest — za to ja ręczę — rzekł Hustakiewicz — w ulicy spotkałem pańskiego naczelnika... potwierdził mi to.
— I cóż mówił? spytał Emil.
— Minę miał tak tajemniczo zamkniętą, a dającą się domyślać nie wiem czego, żem go nie dopytywał aby mu nie odjąć satysfakcyi noszenia się z sekretem.
Był to dzień rzeczywiście szczęśliwy, zupa rakowa udała się przedziwnie, choć suma raków użytych do stworzenia jej była stosunkowo oszczędną. Kurczęta tylko trochą były spalone, a węgrzyn okazał się doskonały. Śmierdział myszą jak należy. W restauracyi panował humor najlepszy i obiad przeciągnął się dłużej niż zwykle.
Wysączono jeszcze jedną butelczynę, do której i pan Rzepczak był proszony, temu jednak brwi się marszczyły, wzdychał — stało mu na myśli że ta Maryś tak się w nim kochała.
Już pod wieczór po kawie rozeszli się wszyscy.
Na pensyi też u państwa Filipowiczów, przyniesiona wiadomość, przez profesora o awansie młodzieńca, uczyniła ogromne wrażenie.
Tu, gdy Rabsztyńskiego odprawiono, zaczynało się wyrabiać przekonanie, że też nie koniecznie tam „tak wielkie rzeczy... stoją za panną Teklą.“
— Bo to tak się zdaje zaraz. Imaginacyą sobie uczyniono! księżniczka! nie wiedzieć co! a może się okazać, kto wie jakie pochodzenie, dodawszy do tego, że gdyby rodzice byli... ślubni — to by się taić nie potrzebowali.
Panna Eufrozyna zawsze gdy o tem była mowa dodawała erudycyjną wiadomość, że jeśli rodzice królewskiej były krwi... a mniej ślubni (wyrażała się tak skromnie) dzieci mogły mieć tytuł książęcy nawet. Dowodziła to Ludwikiem XIV.
Po książętach szli hrabiowie, dalej baronowie i... aż do prostych szlachciców, których potomstwo w takim razie, szło w świat bez żadnej kwalifikacyi.
Na co Filipowicz odpowiadał, że tak bywało niegdyś, ale że dziś prawa istniały cale inne.
Zachwiane więc było pochodzenie książęce panny Tekli, gdy Filipowicz z włosami rozrzuconemi wpadł powracając z miasta.
— Wiecie, państwo, rzekł (panny Tekli nie było). Wiecie państwo?? Obracał się dokoła, powtarzając ciągle — wiecie państwo?
— Nudny bo jesteś! zawołała żona — sroka czy co? Wiecie państwo? Cóż mamy wiedzieć?
— A jest co wiedzieć! w ulicy spotykam — jak się zowie — tego... Dyrektora wydziału z komisyi sprawiedliwości. Ekstra miły człowiek, do rany przyłożyć. Ile razy spotyka się ze mną, kłania się, wita za rękę ściska. Ekstra miły człowiek. Piękny jeszcze mężczyzna, łysy trochę... jak się zowie...
Otóż, spotykamy się naprzeciw Krupeckiego... Uściskał mnie, wiesz asindziej, od wczora — rzekł — chodzę obałamucony, małą rzeczą w istocie, ale dającą do myślenia. Mamy w komisyi młodego urzędnika bardzo, bardzo zacnego, porządnego chłopaka pracowitego... ale, przed nim też są inni... też chłopcy... no! i z plecami!... Nagle wczoraj omijając innych jego zaawansowano. W głowę zachodzę...
— Otóż, wiecie państwo kto jest ten awansowany? pan Emil Drażak! Paan-Ee-mil-Draa-żaak! powtórzył Filipowicz, i ukłonił się.
Wszyscy po sobie spojrzeli.
— A wiecie państwo co to znaczy? dodał — hę? jak się zowie — co myślicie... Tajemniczy!... z góry...
I palcem wskazał w stronę pokoju panny Tekli.
— Ale czyż to pewno? spytała pani z Villamarinich.
Filipowicz który się był już uzbroił, dobył z kieszeni papier drukowany i położył go przed żoną.
Panna Eufrozyna pobiegła zajrzeć. Dało to wszystkim do myślenia.
— A po cóżeś go tak odprawił ni w pięć ni w dziewięć — odezwała się żona.
— Ja! ani w pięć ani w dziewięć go nie odprawiałem, zawołał profesor — byłem oburzony, ale ja — nim co uczynię, wprzódy się mityguję, reflektuję, ważę i rachuję... zwlokłem więc — a on mi sam przysłał dymisyę.
— To lepiej — rzekła gospodyni — nie można wiedzieć jak daleko zajdzie... nie trzeba sobie robić nieprzyjaciół.
Dawano właśnie do stołu i na tem się skończyła.
Parę dni upłynęło. Emil powracał z biura do domu, gdy mu stróż w bramie oddał list. Na szarym papierze od ręki ostrzyżonym more antiquo... stało.

Wielmożny Panie Dobrodzieju.

Jeżeli mu godzina ta jest dogodną, prosiłbym go na rozmowę, dla zakomunikowania mu wiadomości w interesie mi powierzonym, jutro, dnia... mca... we czwartek o godzinie dwunastej w południe.
Miło mi zostawać z prawdziwym szacunkiem.
W. Pana dobrodzieja
sługą najniższym
N. Borusławski.

Z niecierpliwością oczekiwał godziny dwunastej, nazajutrz pan Emil, i nim wybiła, był już w przedpokoju Mecenasa. Regularny jak zegar, stary prawnik otworzył drzwi i poprosił go.
Usiedli na kanapie.
— Polecono mi oznajmić panu iż powzięte o nim informacye — odezwał się Mecenas — jak najpochlebniej świadczą. Przeciwko wydaniu za pana panny Tekli Sierocińskiej nie mamy nic do zarzucenia. Jesteś pan przyjęty przez nią i możesz się uważać za narzeczonego.
Tu odetchnął Mecenas i potarł czoło.
— Wiem o tem — ciągnął dalej, broniąc się dziękującemu Emilowi — wiem o tem, że przesadzone nader chodzą wieści o prawdopodobnym majątku przyszłym panny Tekli. Ludzie czynią wnioski z tajemnicy, którą jej pochodzenie jest okryte — i przypuszczają coś nadzwyczajnego. Majątek panny Tekli dla której wychowania nie żałowano nic — będzie bardzo niewielki. Pan masz teraz około trzech tysięcy pensyi.
— Przeszło trzy — poprawił Emil.
— Panna Tekla rocznie trzy tysiące mieć będzie. Jest li to dostatecznem?
— Mnie się zdaje — zawołał Drażak. Zresztą, żadnej pracy nie odrzucam, będę jej szukał. Nie nawykłem do zbytków.
— Panna trochę — rozpieszczona — szepnął Borusławski — nie boisz się pan tego?
— Nie — odparł Emil — bo ja sam się nie pieszczę, zatem mogę ją otoczyć czem tylko zapragnie nawet nie czyniąc z siebie ofiary... Kocham ją, szanuję, wielbię...
— Dobrze — ślicznie — uderzając po kolanie ozwał się Mecenas. Mówmy teraz o ślubie — o przygotowaniach.
— W tem wszystkiem ja się zdaję na pannę Teklę i na pana. Dzisiejsze moje mieszkanie jest nędznem kawalerskiem schronieniem. Około rogatek Jerozolimskich napatrzyłem domek do najęcia o który się natychmiast umówię i postaram go umeblować.
— Czekaj pan... odezwał się Borusławski — na umeblowanie panu będzie ciężko — czekaj. Weźmiesz meble na kredyt — drogo i liche. Ja ich dostarczę, mam polecenie, skromne ale nie brzydkie i trwałe. Fortepian panna ma... Długów na Boga nie rób...
— Nie mam ich — ale gdyby...
— Żadnych — gdyby — bo nie trzeba.
Z nadzwyczajną troskliwością, najmniejszego nie zapominając szczegółu, Mecenas rozmówił się stanowczo z Drażakiem.
— Przygotowania wymagają trochę czasu — dodał w końcu — na pensyi nie chce pozostać panna Tekla. Przyjedzie tu pewna staruszka... która jej będzie dodaną do towarzystwa. Weźmie zapewne i jedną przyjaciółkę swą z pensyi — ale — ja — proszę pana... z przyciskiem rzekł Borusławski, abyś zbyt często u narzeczonej nie bywał — szanować ją powinieneś.
Emil się zczerwienił.
— Panie Mecenasie — rzekł. — Ta przestroga była prawie zbyteczną — kocham ją bardzo, kocham pierwszą miłością młodzieńczą — ale dla tego że ją kocham... bądź pan pewny, nie dopuszczę nawet pozoru, któryby ją mógł kompromitować...
Na tem skończono rozmowę.
Mecenas prosił Emila aby do niego przyszedł jutro.
Wieczorem wybrał się na pensyę. Kieszeń boczną miał papierów pełną. Chociaż się go tu nie spodziewano — w salonie była lampa jedna i herbata miała się ku końcowi. Ostatnie filiżanki ledwie zafarbowanej wody ciepłej, własnoręcznie rozdawał administrator, gdy ujrzał Mecenasa w progu. Uderzyło go zaraz — oko miał bystre — wyładowanie kieszeni papierami... Usłyszawszy głos — wybiegła ze swojego pokoiku pupila.
Napróżno zapraszał do salonu Filipowicz. Pozwolisz — rzekł Borusławski, naprzód się rozmówić z panną Teklą, potem i my z sobą będziemy też mieli do pogadania — jeśli pozwolisz.
— A herbatki? za rękę chwytając dodał administrator — świeżutkiej zrobię.
Mecenas się skłonił i wszedł z pupilą do jej pokoju. Z oczów mu starała się wyczytać co przynosił ale w oczach poczciwego starego, gdy on nie chciał nikt na świecie nicby był nie przeczytał, oprócz zmęczenia nad papierami.
Usiadł przy stoliku, Tekla stała przed nim drżąca.
— Kochany opiekunie! wołała — serce mi bije.
— Niech się uspokoi — przynoszę mu dobrą nowinę, odezwał się Borusławski. Nie mamy nic przeciwko panu Emilowi.
Panna Tekla przyklękła, chcąc go pocałować, ale ja szybko usunął.
— Kiedy się chcesz wynieść z pensyi? spytał.
— A, drogi panie! dziś! jutro... w tej chwili...
— Powoli! na Boga miłego, powoli rozśmiał się stary — no — jutro — ściśle biorąc — pod wieczór będzie mieszkanie gotowe... Bardzo uprzejma staruszka pani Żywaczyńska, uproszona przeze mnie, będzie jej towarzyszyła, co nie przeszkadza byś panna z sobą wzięła swą towarzyszkę.
— Jak tylko się zbierzemy na skromną wyprawę — nic nie przeszkadza do ślubu. Mówiłem z panem Emilem. On też przygotuje wszystko.
— Ale — kochana panno Teklo — posłuchaj mnie — jam stary przyjaciel. Na wychowanie twe nie żałowano, nic to jednak nie dowodzi. Jeżeli ci się zdaje że będziesz bogatą, mylisz się! Mam polecenie zapewnić ci trzy tysiące rocznie, pan Emil ma trochę więcej — życie musi być bardzo skromne.
Spojrzał jej w oczy... oczy się te śmiały.
— Nigdym ja nie marzyła o niczem nadzwyczajnem — odezwała się — wszakże mówiliście mi zawsze że mam się sposobić do stanu nauczycielki. Marzono może koło mnie — jam się takim nadziejom broniła.
Płonęła jej twarz z radości.
— Jutro więc rzekła.
Ale wnet twarz jej okryła chmurą... oczy zaszły łzami.
— A będęż na ostatek, choć w tej godzinie co ma o życiu mojem i o szczęściu stanowić — wiedziała kto jestem... zobaczęż, dowiem się...? odezwała się cicho.
— Nie domagaj się tego, moja panno Teklo — odezwał się Mecenas — dla twojego własnego szczęścia to nie może być jeszcze teraz — nie może... Zostaw to przyszłości, wierz że w chwili gdy ci, co cię kochają, będą mogli cię o tem przekonać — to się stanie.
Tekla westchnęła.
— Wieczne ciemności — zawsze ta straszna tajemnica!
— Dla twojego szczęścia — panno Teklo kochana — rzekł Mecenas. Pragnąłbym twemu słusznemu życzeniu zadość uczynić — ale — Bóg widzi — jestem związany słowem — nie mogę.
I wnet zwracając rozmowę — Mecenas dobył papiery, potem z kieszeni podarki dla domowych i pieniądze. Tego wieczora wszystko być miało skończone.
Zdawało się z tego co przynosił z sobą, że wszyscy powinni byli być zaspokojeni.
— Chodźmy, rzekł — zdawszy część do rąk pupili — ja muszę kończyć rachunki i wracać do domu — i dać znać pani Żywaczyńskiej.
— A! panie — ale któż jest ta pani?
— Dobra, miła staruszka, która ma tylko poleconem, panience pomagać i do czasu drzwi przed panem Emilem zamykać.
Tekla się zarumieniła, Borusławski szedł z nią do salonu.
Tu już ich oczekiwano, herbata stała gotowa przykryta miseczką, którą sam administrator podniósł i podał filiżankę.
Sterczące papiery z kieszeni były przepowiednią jakiejść decyzyi stanowczej. Jakoż oświadczył Mecenas iż panna Tekla z żalem, jutro dom ich musi opuścić.
Stał się lament. Ściskano się w około serdecznie... ale, gdy Mecenas począł papierów dobywać, z jednej strony panna Tekla, z drugiej panna Eufrozyna pierzchnęły — bo rachunki nie znoszą dystrakcyi.
Jak przewidywać było można, Mecenas okazał się w chwili — sądu ostatecznego — bardzo przyzwoitym człowiekiem. Opłacał kwartał jeden tytułem gratyfikacyi — a oprócz tego różne drobne naddatki ofiarował. Pan Filipowicz, do którego, jak wiadomo, kasa nie należała, stał zdala, sama pani zagarnęła asygnaty i pokwitowała „z Villamarinich.“ W podpisie niknęła prawie Filipowicza. Przypomnienie tego tak powszedniego nazwiska, było jej nadzwyczaj przykre — ale administratora potrzebowała. To trudno — są w życiu konieczności smutne.
Po odebraniu pieniędzy wszyscy chórem zanucili pochwały charakteru, zdolności, cnót, przymiotów panny Tekli.
Pani z Villamarinich upewniała że nie będzie mogła przejść około pokoju, zajmowanego niegdyś przez jej wychowankę, nie uroniwszy łzy — Filipowicz unosił się nad jej muzykalnością, panna Eufrozyna nad kaligrafią... słowem... cudowna to była istota!
Pochwały te miały tem większe znaczenie, że panna Tekla jeszcze nie miała czasu rozdać pamiątek, które jej przyniósł Borusławski, pierścionka dla pani, wspaniałego portfelu z cyfrą dla profesora, zegareczek dla panny Eufrozyny i t. p.
Po oddaleniu się dopiero Mecenasa... gdy zaczęto ją odwiedzać z ubolewaniami — obdarzyła wszystkich i wprawiła w zachwycenie. Łzy, prawdziwe łzy popłynęły, ani się godzi wątpić, że je wycisnął żal po istocie dobrej, spokojnej, potulnej i przyjaznej. Sama panna Tekla, której było tak pilno wylecieć z pensyi, teraz, gdy się obejrzała po tym pokoiku, w którym tyle lat spokojnych przeżyła i przemarzyła — opuścić dom ten, gdzie jej ludzie sprzyjali i kochali ją — zapłakała i zatęskniła. Trwoga ogarnęła ją na chwilę — przyszłość, choć zdawała się jasną — któż wie co kryła w sobie. Tu tyle wspomnień dziecinnych mieszkało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.