<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
Upior.

Kiedy w chacie Kośtia Bulija tak okropna odbywała się scena, znajdował się maziarz na zakręcie lipowej ulicy, która od Buczał prowadziła do Żwirowa. Jak wiemy miał po pół nocy Juljusz przybyć w to miejsce.
Snąć z wielką niecierpliwością oczekiwał go maziarz, bo szybko tam i nazad przechadzał się wszerz gościńca, a ustawicznie skręcał ku Buczałom oko i ucho.
— Już północ musiała minąć — szepnął przystając na miejscu. — Miałżeby nie przyjść?
I zamyślił się głęboko, a po chwili wstrząsł się, jakby go jakiś szczególny przejął dreszcz.
— Szczególna! — mruknął znowu półszeptem — Kośt’ rozstawał się ze mną z jakiemś złowrogiem przeczuciem. Jadzia żegnała się z dziwny jakąś obawą i niespokojnością.... a ja, ja sam czuję coś, coś nieświadomego... jakąś osobliwszą ciężkość na sercu...
Zacisnął usta i ręką gwałtownie potarł po czole.
— Miałożby to być przeczucie? tajemnicza skazówka niebios?... — poszepnął w ponurem zamyśleniu.
Dziwna i niezbadana zagadka! Ludzie najsilniejszego ducha, najsprężystszego charakteru podpadają wpływom jakiegoś fatalistycznego przeczucia, jakiegoś nieświadomego, nieokreślonego niepokoju, którego ani wyobrazić sobie nie mogą zwyczajne i pospolite natury. Jestto jakiś niepojęty dar dywinacyjny, jakaś wyższa potęga uczuciowa, różna zupełnie od tego mimowolnego rozdrażnienia, jakiemu często bez wszelkiej przyczyny ulegają ludzie nerwowi. Cezar z ścisnionem sercem szedł do Kapitolu, kiedy pod morderczemi miał paść ciosami, Napoleona jakieś przykre trapiło uczucie, kiedy rozpoczynał bitwę pod Waterloo.
Toż i nasz maziarz mimo całej swej niepospolitej siły ducha i energji, którą mieliśmy już sposobność poznać po części, czuł się w tej chwili w jakiemś niezwykłem niepokojącem usposobieniu.
— Tam do kata! — mruknął z niesmakiem. — Te dziecinne obawy Kośtia i Jadwigi mnie samemu jak widzę wlazły do głowy.
I wstrząsł się cały jakby przemocą chciał wszelki rzucić z siebie ciężar.
— Co gorsza — mruknął po chwili — ulewa się zbliża a Juljusza niewidać.
W dusznem i parnem powietrzu głucha i grobowa panowała cisza, żaden listek nie zaszemrał na drzewach, tylko zdała od dworu zalatywał czasami przeraźliwy, złowrogi wrzask sowy i puchacza. Zasnute czarnemi chmurami niebo, ponuro i groźnie spoglądało na ziemię a od pory do pory jakby w jawny znak gniewu strzeliło zygzakiem błyskawicy na zachodzie.
Maziarz lepiej owinął się płaszczem i usiadł a pnia rozłożystej lipy.
— Będę czekał aż do deszczu — poszepnął i przechylając głowę na piersi w głęboką zapadł zadumę.
A snąć coś ważnego zaprzątało jego serce i głowę, bo oczy lśniły mu nadziemskim blaskiem, a w tej chwili wyglądały jak dwie jedyne gwiazdy, zbłąkane z nieba na ziemię.
Przed jego duszą dziwny, fantastyczny odsłonił się obraz nie mający ni związku, ni znaczenia....
Jakiś ptak wielki, dumny, wspaniały śnieżny pierzem a potężny w szpony, siedział w swem gnieździe, spokojny i bezbronny w poczuciu swej siły i szlachetności....
Aż tu z boku jakiś olbrzymi a potworny pod gniazdo zakrada się pająk i chyłkiem i milczkiem zaczyna osnuwać jego jedno skrzydło i szpon jeden...
Z każdą chwilą rośnie sieć straszna, sieć z żelaza, spajanego krwią i łzami!... już jedno skrzydło i jeden szpon uwięzły w pętach.... a tu nowe siły przybywają w pomoc wrogowi...
Za późno dumny ptak poznaję niebezpieczeństwo... broni się zapamiętale jednem skrzydłem i szponem... zbroczony krwią, złamany na siłach ulega przemocy... ohydna sieć osnuwa go dokoła!...
Napróżno potem rwie i rzuca się nieustannie... mimo wszelkich zamachów i wysileń nie może przełamać strasznej przemocy....
Aż oto podźwignął się na nowo i jeszcze raz gwałtownie wyprężył swe skrzydła i szpony...
I zaczynają pękać okrutne więzy.... a każda nić przerwana wydaje łoskot gromu.... bucha strumieniami krwi i łez.....
Dziwaczny ten obraz fantazmogoryczny, złudna igraszka chorobliwie rozdrażnionej wyobraźni, rozpierzchł się nagle jakby cudem, a maziarz porwał się przerażony z ziemi.
W jednej chwili z dwóch przeciwnych miejsc rozległ się głośny tentent koni.
Jacyś jeźdźcy pędzili co tchu w jednym kierunku.
Maziarz drgnął cały, a z oczu dziwna strzeliła mu błyskawica..... Obejrzał się poza siebie a krwawa, złowieszcza łuna rozlewała się nad żwirowskim dworem.
— Zdradzonym, ściganym! — wykrzyknął i jak strzała pomknął na ścierń po lewej stronie gościńca.
Dziwne obawy Kośtia i Jadwigi jak niemniej jego przeczucie własne, naprowadziły go od razu na domysł srogiego niebezpieczeństwa, toż pod wpływem pierwszego wrażenia myślał tylko co tchu ratować się ucieczką.
Zaledwie jednak nieznaczny ubiegł kawał, powstrzymał się nagle i z dzikim przestrachem wstrząsł się od stóp do głowy.
— A Jadzia! — ryknął przytłumionym głosem boleści i rozpaczy.
I nagle stanął na chwilę niepewny, wahający...
W tem głuchy po polu rozległ się tentent a z przeciwnej strony spieszył jakiś jeździec co koń wyskoczy.
Oczy maziarza łysnęły nadzieją i radością.
— To Juljusz! — mruknął — tędy przez pola krótsza z Oparek prowadzi droga!
I prędzej od lotu błyskawicy zaskoczył drogę jeźdźcowi.
— Juljusz! — krzyknął, a jeździec przystanął.
— Kto to? Co znaczy ten ogień? — zapytał zdyszany młodzieniec jednym tchem.
— Zdrada! — zawołał maziarz z febrycznym pospiechem.... — ale pędź, spiesz, ratuj Jadwigę... moją córkę!
Juljusz nie słuchał już dalej...
Wydając jakiś wykrzyk niezrozumiały spiął konia i jak szalony popędził ku dworowi.
Miejsce pożaru zaludniło się już przed chwilą. Przybył ów hufiec jeźdźców, którego tak wielce przestraszył się maziarz.
Niebył to jednak nikt inny, jak tylko nasz poczciwy Girgilewicz z atamanem, gumiennym i kilką parobkami na folwarcznych koniach, tudzież zacny mandatarjusz z swym sztabem, panem Gustawem Chochelką i policjantem przy pałaszu.
Na folwarku pierwszy spostrzegł ataman ogień w Żwirowie i dał co tchu znać ekonomowi.
Girgilewicz zerwał się jak opętany, bo trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nader skory był zawsze do ratowania w wszelkich wypadkach tego rodzaju. Nieraz o dwie mile pędził do pożaru i swym stentorowym głosem obejmował zaraz komendę nad gaszącymi.
To też i teraz w jednem mgnieniu oka zarzucił gunię bojową na siebie, nieodstępny nahaj pochwycił w rękę i dopadłszy do stajen folwarcznych, wsiadł na oślep na pierwszego lepszego konia.
— Za mną, taj tylko! — huknął na pobudzonych parobków.
I już na czele całego hufce pomknął ku Żwirowu.
Wszystkim zdawało się z początku że sam dwór się pali, na różne też wszyscy wpadli domysły.
— Może to tylko tumany puszcza nieboszczyk! — zawołał gumienny.
— Taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz i zaciął konia.
— Tuman czy nie tuman! — zawołał energiczny ataman — musimy być przy ogniu. Wszystkim razem nieboszczyk karków nie ukręci.
— Taj tylko! — potwierdził swoim trybem Girgilewicz i znowu zaciął konia.
Na zakręcie w lipową ulicę, spotkał się hufiec z mandatarjuszem, który przebudzony przez wartownika aresztu, uznał za potrzebne znajdować się w własnej urzędowej osobie na miejscu pożaru.
Dla większej jednak okazałości i większego bezpieczeństwa wziął z sobą Chochelkę i policjanta.
Biedny aktuarjusz wyrwany z ramion Orfeusza, blady jak trup, w najgrubszym negliżu jechał na starej szkapie pana sędziego, oboma rękami trzymał się grzywy, a zębami dzwonił prawdziwie jak na gwałt.
Policjant na jedno ramię wdział swój mundur, a pałasz w pospiechu na prawy przewiesił bok.
Nikt jednak nie zapomniał w popłochu, że dwór zaklęty choć opuszczony, jest pełen rozmaitych kosztownych sprzętów, z których możeby się coś dało uratować dla siebie.
Obadwa hufce pędziły razem, a dopiero w połowie lipowej ulicy przekonali się wszyscy, że dwór stoi nienaruszony.
— To Kośt’ Bulij się pali! — zawołał ataman.
Mandatarjusz skrzywił się niechętnie.
— Pal go djabli — mruknął — ja jak warjat zerwałem się ze snu!
— Dalej, taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz...
Za kilka chwil cały orszak stanął na miejscu pożaru.
Tylko nieszczęśliwy Chochelka nie mógł tak pędko przytrzymać konia, a wyprzedziwszy mimo wolnie o kilka kroków swych towarzyszy, zaczął wrzeszczeć w niebogłosy i tracąc z przestrachu równowagę, padł jak długi na ziemię.
Girgilewicz tymczasem skoczył z konia, a za jego przykładem poszli wszyscy.
Chata i stodoła Kośtia Bulija, stały już w jasnych płomieniach. W stodole paliły się ściany, u chaty dogorywał z dzikim łomotem zrąb dachu.
Na niebie krwawa wznosiła się łuna, a tuż w jej pobliżu jedna błyskawica migała po drugiej.
A dziwnie jakoś strasznym i uroczystym wydawał się w tej chwili sam dwór zaklęty.
Wysokie okna promieniały odblaskiem płomieni, szare mury wpadały w jakąś czerwonawą, krwawą barwę, a łomot trzeszczących i walących się belek i krokowi zdawał się wewnątrz głuchem odbijać echem.
Girgilewicz przeżegnał się naprzód, a potem wprawnem dokoła rzucił okiem.
— Jezus Marja! — krzyknął — drzwi i okna popodpierane!
— Ktoś musi być w środku — zawołał ataman.
— Taj tylko — potwierdził Girgilewicz, wierny swemu przysłowiu w każdej dobie życia.
Ataman poskoczył ku drzwiom i przywiezioną z z sobą siekierą rozrąbał łykowy powróz, ekonom sam poskoczył do okna, i z wielkiem natężeniem odsunął kół podpierający okiennicę.
I w tej chwili osłoniona zewnątrz wężykami płomieni ukazała się w oknie Jadwiga, podobna do Madonny w ognistej aureoli.
Wszyscy wydali jeden tylko wykrzyk przerażenia i wyciągnęli ręce naprzód.
Ale dziewczyna nie miała już siły wyskoczyć na dwór, zatoczyła się w tył i znikła w gęstwinie dymu, a za nią jak rój gadzin rozmrożonych ze wszystkich stron buchnęły przez okna płomienie.
Cały tłum, powiększony kilką nowymi przybyszami, stał jak wryty na miejscu.
Nikt nie miał odwagi rzucić się do środka.
Płomienia przedzierały się już do powały i doszły właśnie do ścian samych.
— Nie ma ratunku — poszepnął ataman i załamał ręce.
A w tej chwili głośny z tyłu rozległ się wykrzyk.
Juljusz niepostrzeżony przypadł na miejsce właśnie kiedy postać Jadwigi w tak okropnem oświetleniu zajaśniała w oknie.
Zeskoczył z okonia i z dzikim krzykiem rzucił się na oślep ku ogniowi.
— Dziedzic! — obiegło szybkim dokoła szmerem.
— Jasny pan! — poprawił Girgilewicz.
I domyślając się zaraz, że bieży rzucić się do wnętrza chaty, zaskoczył mu drogę.
— Jasny panie już przepadło, taj tylko! — zawołał, przytrzymując go na gwałt swem silnem ramieniem.
Ale Juljusz z lwią mocą pchnął go od siebie i jednym susem poskoczył ku oknu...
I już, już miał zniknąć w płomieniach, kiedy ktoś szybko jak strzała przedziera się przez tłum przerażony, pochwytuje za kołnierz młodzieńca i herkuliczną siłą ciska nim jak piłką napowrót w ręce Girgilewicza.
— Gałgany! trzymajcie tego warjata! — zagrzmiał nowy przybysz piorunującym głosem i sam w mgnieniu oka zniknął w płomieniach.
Wszyscy wydali nowy wykrzyk zgrozy i zdziwienia.
Byłto Katilina.
Nazajutrz miał już na zawsze opuścić Oparki, a w nocy jakby go jakaś tajemnicza parła siła, chciał zajrzeć jeszcze raz w pobliże zaklętego dworu, zbliżyć się jeszcze raz do swej nieznajomej wybawicielki, która jak wiemy tak silnie sprawiła na nim wrażenie.
I w sam czas jeszcze przybył, aby ją ujrzeć w oknie i szybko jak strzała pospieszyć na jej ratunek.
Juljusz na gwałt rwał się za nim.
Ale na szczęście Girgilewicz wziął słownie surowy mandat Katiliny, oboma ramionami pochwycił w pół Juljusza i przywołując sobie jeszcze gumiennego i atamana w pomoc, powtarzał raz poraź:
— Nie puszczę, taj tylko!
Za Katiliną przez nagły pociąg wichru gęstsze do wnętrza chaty buchnęły płomienie, a z przerażającym hukiem i łomem zawalił się tej samej chwili zrąb dachu.
Wszyscy przeżegnali się przerażeni.
Sam mandatarjusz zapomniał całą swą nienawiść do Katiliny i z trwogą i zwątpieniem załamał ręce.
A tuż i chmurne i zagniewane od dawna niebo miało czynnie wmieszać się w tok działania.
Dotychczas huczało tylko złowrogo ale nagle strasznem ozwało się grzmotem.
Okropna błyskawica rozdarła na dwoje czarne po za łuną sklepienie, a dwa pioruny uderzyły w pobliżu tak szybko po sobie że jeden zdawał się tylko ścigać i przygłuszać drugi.
Okropny popłoch ogarnął całe grono, zciśnione teraz w jeden gęsty kłąb nieruchomy.
A prawie jednocześnie z okropnym hukiem grzmotu jakiś dziki, nadludzki, przeraźliwy jeszcze głos ozwał się w pobliżu, a jakaś postać ludzka pojawiła się jakby z pod ziemi od strony ogrodu.
— Jezus Marja! — wrzasnął tłum w dzikiej zgrozie i jakby za jednym rozkazem padli wszyscy na kolana.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wydzwonił zębami najśmielszy ze wszystkich ataman.
— Nie... nie... boszczyk, t... t... taj tylko! — jęknął Girgilewicz i puszczając Juljusza, padł wraz z mandatarjuszem plackiem na ziemię...
Wszyscy poznali nieboszczyka starościca!...
Upiór jeszcze okropiejszy wydał wykrzyk i prędzej od błyskawicy, przemknął się jakby w powietrzu przed oczyma widzów i zniknął w. płomieniach.
A tu znowu jasna błyskawica rozdarła niebo, nowy grzmot wstrząsł powietrze, trzeci piorun głośniejszy od dwóch poprzednich uderzył w pobliżu a wraz z wielkiemi kroplami deszczu szalona zawyła burza.
Chata Kośtia Bulija wydawała się jak jedna tylko olbrzymia głownia zarząca, a nagła burza w dzikie płomienie zakręciła wir.
I była to chwila nieokreślonej okropności i Zgrozy... Samo piekło nie mogłoby się na straszniejszy zdobyć obraz!
A nie zazdrościć ludziom co byli jej świadkami!
Sam Juljusz stał na miejscu jak wryty, na pół nieprzytomny z przerażenia... nogi jakby mu przyrosły do ziemi... włosy kolcami najeżyły się na głowie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tu wicher z wściekłą wył gwałtownością i jak listkiem trząsł płomienną bryłą chaty!
I nagle ktoś jak z piekła wypadł ze środka i bez ducha legł przed tłumem...
Byłto Katilina od stóp do głowy w płomieniach.
Juljusz sam jeden miał siłę i przytomność poskoczyć ku niemu, ale na szczęście nie potrzeba było gasić jego sukien płomieniejących, bo tuż z nieba puściła się ulewa...
Opamiętując się po woli śmielsi z przytomnych podnieśli się z ziemi.
Ale w tej samej chwili napowrót z piekielną zgrozą padli na kolana.
Niebo nową rozdarło się błyskawicą, nowym na ziemię strzeliło piorunem, a burza znowu z dzikim zawyła hukiem i jak trąba zakręciła się w koło.
Nagle w całej swej posadzie zatrząsł się na pół ugaszony zrąb chaty i jakby rzucony o krok w górę z podobnym do grzmotu łomotem załamał i zapadł się cały.
— Boże miłosierdzia! — dzwonił zębami mandatarjusz i pięścią bił się w piersi.
— Boże zmiłuj się nad nami! — wtórowali inni jednem pomieszanem echem.
A Juljusz oboma pięśćmi uderzył się w czoło i okropny jęk wyrwał się z jego piersi.
— Zginęła! — krzyknął — zginęła!...
I dzika rozpacz malowała się w jego twarzy, obłąkanie patrzyło z oczu ........................
A tymczasem chmury porwane dzikim wichrem pomknęły w dal, deszcz po kilku chwilach ustał jak zaklęty, łuna rozwiała się z widnokręgu, a niebo na dalszym zachodzie zajaśniało blaskiem gwiazd i księżyca.
I tak nagle, w mgnieniu oka zmienił się cały, nieokreślonej okropności obraz, że można go było wziąść raczej za senne złudzenie, za potwórne mamidło wyobraźni, niż za jawną rzeczywistość ..........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prócz nieszczęśliwego Chochelki, który zemdlał ze strachu, opamiętali się stopniowo wszyscy przerażeni świadkowie niedawnej szalonej gry żywiołów.
Podnieśli się z ziemi i patrząc z drżeniem i zgrozą na straszne dzieło zniszczenia, szepnęli prawie wszyscy jakby za jednem natchnieniem.
— Upiór!... Zginęła!
A Juljusz tylko ostatnie powtórzył słowo, ale powtórzył z taką rozdzierającą boleścią i rozpaczą, że aż dreszcz przejmował słuchaczy ...............
Katilina tymczasem leżał bez ducha na ziemi, i ciągle jeszcze nie dawał najmniejszych oznaków życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.