<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.
Kost’ Bulij.

Nazajutrz przy zgliszczach wczorajszego pożaru, ważna i uroczysta odbywała się scena.
Pan mandatarjusz z całym swym sztabem urzędowym zjechał na miejsce układać sprawozdanie do zwierzchnej władzy, a zarazem wytoczyć śledztwo co do przyczyny pożaru.
Z ciekawości przybył jednocześnie i ważny świadek wczorajszy, nasz zacny Girgilewicz z gumiennym i atamanem.
A snąć wszyscy nie dobrze jeszcze przespali się po wczorajszym przestrachu, bo mandatarjusz wyglądał strasznie blady, oczy miał zapadłe, usta zapieczone, a nawet cokolwiek złamał się w postawie, a Girgilewicz więcej niż zazwyczaj siny wydawał się na twarzy, a oczy okrutnie wybałuszył na wierzch.
Biedny Chochelka jak z krzyża zdjęty siedzi przy przyniesionym ze wsi stole a za dyktatem mandatarjusza od godziny już spisuje szczegółowy o wydarzonym wypadku relację.
Kilku chłopów przerzuciło z największem staraniem zgliszcza całej chaty, dobyło z pod gruzów wiele sprzętów na pół przepalonych, ale z trupa ludzkiego nie znalazł się nigdzie najmniejszy ślad widoczny.
— Nieboszczyk rozwiał się z dymem — pomrukują wszyscy — ale gdzież sam Kośt’ Bulij i ta młoda dziewczyna?
W samej rzeczy wszyscy widzieli jakąś młody dziewczynę w oknie, na jej ratunek skoczył Katilina w płomienie, ku niej zdawał się biedź upiór starościca, ale mimo to pozostała nieuratowana wewnątrz chaty, kiedy skręcone wichrem ściany i zrąb dachu zapadły się w gruzy.
Gdzież się więc podziała?
Spalić się na popiół nie mogła, bo pożar przygaszony nagły ulewy nie poszedł do samego spodu.
Trup jej mniej czy więcej uszkodzony, powinien był pozostać pod zgliszczami, jak pozostało wiele sprzętów chaty.
Utrzymywał prawdzie głośno i otwarcie jeden z parobków, że kiedy nieboszczyk pojawił się nagle i wskoczył w płomienie, a wszyscy przytomni plackiem padli na ziemię, on jeden podniósł oczy i widział najwyraźniej, jak upiór śród gromów i błyskawic wzleciał z dziewczyną w górę i wraz z wichrem, który pognał dalej burzę, pomknął z dzikim świstem po pod obłoki.
Ale jakoś mało kto temu wierzył, a Girgilewicz machnął ręką i rzekł po swojemu;
— Kłamiesz durniu, taj tylko!
Zacny ekonom na inny, własny wpadł wykład.
— Starościc musiał rozlać się mazią, taj tylko — mówił z dobitnem przekonaniem, odwołując się do licznych podobnych podań ludowych.
— Ale coż się stało z dziewczyną? — zapytał mandatarjusz.
Girgilewicz uśmiechnął się z politowaniem.
— To u pana sędziego była dziewczyna! Ba i bardzo, taj tylko!
— Widzieliśmy ją przecie na własne oczy — dowodził mandatarjusz.
— Furda, taj tylko! To zły duch przybrał postać ładnej dziewczyny, aby kogoś zwabić do płomieni, taj tylko!
Chłopom ten wykład wielce przypadł do przekonania.
— Tak, tak, musiało być, wielmożny panie — popiera stary gumienny i przeżegnał się nabożnie — ja san widziałem raz djabła, wracając w nocy z karczmy, a szelma w różne przerzucał się postacie.
Mandatarjusz machnął ręką.
— Jakże tu otem wszystkiem donieść cyrkułowi — poszepnął — pan komisarz Schnoferl nie uwierzy temu i jeszcze gotów mnie wyśmiać! A tu przecie człowiek na własne oczy widział i tę dziewczynę i nieboszczyka.
— Nieboszczyk prawie o mnie otarł się ramieniem! — potwierdzał ataman i zadrżał cały.
— Ja ciągle jeszcze widzę jego oczy okropne — dorzucił ataman.
— Co tu gadać, taj tylko — zakończył Girgilewicz i w powietrzu zrobił Krzyż święty. — Wszyscy przysięglibyśmy na to jak jeden!
Mandatarjusz pokiwał głową i potarł z partesem czuprynę.
— Dotychczas wierzyłem w filozofję, mości dobrodzieju — przemówił po chwili — ale od wczoraj plunąłem na nią.
— Najlepiej pan sędzia zrobiłeś, bo to wszystko oszukaństwo, taj tylko.
— Ale gdzież się Kost’ Bulij podział? — zagadnął znowu mandatarjusz.
— Podobno wybrał się gdzieś w drogę — ozwał się wójt żwirowski — ludzie spotykali go z wozem i końmi na gościńcu.
Pan mandatarjusz znowu pokiwał głową i potarł czuprynę.
— Niech pan pisze, panie Chochelka — rzekł układając dalszy tok niemieckiej relacji.
Ale w tem przerwał mu Girgilewicz głośnym wykrzykiem tryumfu.
— Jest, jest, taj tylko! — huknął z całego gardła.
— Dziewczyna!
— At! co tana dziewczyna! Maź, taj tylko.
— Jaka maź?
— Mówiłem przecie, że starościc musiał rozlać się mazią. Otóż patrzcie, taj tylko.
Biedny ekonom nie mógł dać sobie rady i spokoju i dopóty nosem rył w zgliszczach, aż póki śród węgli i popiołów zgorzałej do szczętu stodoły, nie spostrzegł małą kałużę mazi.
Obok niej leżał spalony na węgiel koń i żelaziwa z jakiegoś wózka zgorzałego.
Czytelnicy przypomną sobie, że w stodole za sianem i snopami stał ukryty koń i wózek znanego nam maziarza.
Girgilewicz nie posiadał się z radości nad swem odkryciem.
— Nie mówiłem, taj tylko! — powtarzał raz poraź.
— Maź, sprawiedliwa maź — wtórowali chłopi z wiarą i przekonaniem.
Ale wtem wszyscy głośny wydali wykrzyk, a pan Chochelka jak oparzony porwał się od stolika i chwycił się za połę atamana.
Przed zniszczoną zagrodę zajechał nagle szalonym pędem uprzężony wóz parą czarnemi końmi, a z niego wyskoczył Kośt’ Bulij.
A strasznie jakoś zmieniony wyglądał stary kozak.
Przerażająca bladość okrywała twarz całą, oczy jakimś złowieszczym, napół obłąkanym migały ogniem, a Zsiniałe usta drgały jak w kurczach.
— Co to jest? Co się stało? — zapytał ochrypłym, urywanym głosem.
Mandatarjusz cofnął się w tył i jakieś mrowie przeszło go od stóp do głowy a pod wpływem pierwszego wrażenia nikt nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
— Cóż tu zaszło? — zasapał stary kozak.
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście — odezwał się pierwszy wójt.
— O tak wielkie nieszczęście! — powtórzyli chłopi i mimo swej obawy i odrazy z współczuciem pokiwali głowami.
Chłopek nasz żadnego ciosu losu nie pojmuje lepiej, nie czuje głębiej jak klęskę pożaru, który w jednej chwili chłonąc jego dobytek, zdaje się zarazem urągać okrutnie z jego żmudnej i ciężkiej pracy i tego znoju przelanego bezowocnie i z tych trosk, obaw i nadziei, jakim ulegał rok cały.
Kośt’ Bulij drżał na calem ciele i dzikiem dokoła powodził spojrzeniem.
— I spaliło się co? — pytał dalej prawie w obłąkaniu.
— Wszytko — odpowiedział wójt cichym głosem.
Stary kozak wstrząsł gwałtownie głową i jakby jakieś ukryte przezwyciężając wąchanie, zawołał znowu z febrycznym pospiechem.
— W chacie nie była... nie było nikogo.
Wójt wzruszył ramionami.
— Tać w chacie była jakaś dziewczyna...
— I ocalała?! — wrzasnął kozak i swą olbrzymią dłonią pochwycił za ramię mówiącego.
— Gdzietam ocalała — ozwał się ataman z boku, bo biedny wójt okropnie przestraszony dotknięciem kozaka, nie miał nawet siły odpowiedzieć.
— Zginęła,
— Zginęła! — powtórzył okropnym głosem kozak.
I puszczając wójta, pochwycił oboma rękami atamana i zatrząsł nim jak słomą w powietrzu.
— Mów jak było, co się stało, mów, mów! — wrzeszczał i trząsł swą ofiarą coraz silniej.
— Gwałtu, co chcecie, co robicie, poczekajcie!
— Cóżto, oszalałeś? — zawołał z swej strony mandatarjusz.
— Mówcie wszystko jak było? — krzyczał dalej kozak.
— Na cóż, jak było? — zawołał turmoszony niewinnie ataman wpadając w ferwor. — Przylecieliśmy wszyscy za późno, kiedy już zaczęły się palić ściany!... No... w oknie pokazała się jakaś młoda dziewczyna... no, dziedzic chciał ją ratować, ale nie puścił go komisarz:
— Nie puścił go! — zaryczał kozak przeraźliwie.
— Ta, bo sam rzucił się w płomienie... my już myśleli, że i on się spali, ale w tem no... załyskało, zagrzmiało, zaczęły bić pioruny... no... taj...
— Mówże — rozkazywał olbrzym napół szalony z samej ciekawości.
— No, taj pojawił się naraz nieboszczyk pan!
— Nieboszczyk pan!
— Aha! on sam! Zakrzyczał, że aż człowiekowi szpik zastygł w kościach i wskoczył w ogień, pan komisarz wyleciał nazad a nieboszczyk sobie tam został aż trzask, prask, rum, bum zawaliła się chata!
— Nad obojgiem?!
— Nad obojgiem.
Kośt’ Bulij jęknął, że aż zimny dreszcz przeszedł wszystkich przytomnych.
— Gdzież ich trupy! — wrzasnął i z dziką rozpaczą oboma pięściami uderzył się w czoło.
— Nie ma z nich ani śladu — ozwał się wójt.
— Zniknęły gdzieś zupełnie, taj tylko — przemówił nareszcie Girgilewicz, który przez cały ciąg tej sceny, stał niemy i nieruchomy na boku.
— Zniknęli oboje z chaty — zawołał kozak z jakimś niepodobnym do opisania wyrazem, a z oczu strzeliła mu jakaś zagadkowa błyskawica, jasny promyk nadziei.
I znowu oboma pięściami uderzył się w czoło i stanął nieruchomy na miejscu, jakby jakąś ukrytą ścigał myśl.
I nagle wstrząsł się gwałtownie i w całej swej postawie zaczął drżeć i wiać się jak listek osiki.
Obecni chłopi w milczeniu potrząsali głowami, a Girgilewicz ze znaczeniem palcem powiódł po czole i mruknął przez zęby:
— Taj tylko.
Wtem Kośt’ Bulij wyprężył się w całej postawie i tak jakimś gniewnem i groźnem powiódł po wszystkich spojrzeniem, że biedny Chochelka aż przykląkł na obadwa kolana.
— A wy tu czego chcecie? — zagrzmiał nagle dobitnym głosem. — To moja zagroda, moje obejście, kto was tu zaprosił?
Mandatarjusz mimo całej swej dumy i powagi, uznał za rzecz stósowną cofnąć się o parę kroków i tłumaczyć się otwarcie:
— Przybyliśmy wyszukać trupa dziewczyny i ułożyć relacje do cyrkułu.
Kośt’ Bulij rzucił się gwałtownie.
— Jakiej dziewczyny? tu nie było żadnej dziewczyny! — zagrzmiał piorunującym głosem, w jednej chwili zmieniony nie do poznania.
— Ależ widzieliśmy ją wszyscy — ozwał się mandatarjusz.
— Lżesz drabie! — huknął kozak, folgując zupełnie swej gwałtowności — przyszliście kraść, co mi zostało od ognia! Ale ja was tu nauczę!
— Taj tylko! — wybąknął Girgilewicz oniemiały z zdziwienia i indygnacji.
Mandatarjusz posiniał cały na tak srogą obelgę, doznaną wobec tylu świadków.
— Co mówisz? — zawołał z półgroźbą.
Ale stary kozak straszny był w swej olbrzymiej, herkulicznej postaci, z temi na pół obłąkanemi oczyma i Konwulsyjnie drgającemi usty.
— Ejże nie żartujcie ze mną! fora, won! pókiście cali! — zawołał a oczy dzikim rozgorzały mu blaskiem.
— Uciekajmy! — wrzasnął Chochelka, odzywając się z wielkim sensem po raz pierwszy w ciągu całej sceny.
— Chodźmy bo to warjat! — mruknął mandatarjusz, cofając się coprędzej.
Girgilewicz i chłopi nie tyle zlękli się warjacji, co tajemnych sił czarodziejskich olbrzyma.
Toż hurmem posunęli za panem sędzią, a w jednej chwili jakby wymiótł wypróżniła się spustoszona zagroda.
Kośt’ Bulij pozostał sam, a drżał ciągle jak listek i snąć trapiony jakimś wewnętrznym niepokojem czy jakąś niecierpliwością niepowściągnioną, rzucał i miotał sobą na wszystkie strony i biegał jak szalony po całem obejściu,
— Zniknęli! zniknęli! — powtarzał raz po raz i oddychał ciężko, a ręką tarł po czole.
I nagle przystanął i nachylił ucho, czy daleko już odbiegły głosy wypłoszonej gawiedzi.
— Jeszcze ich słychać... — mruknął.
I znowu zaczął kręcić się i biegać w koło.
— Młody dziedzic chciał skakać... ten Katilina niedopuścił go ale sam skoczył... i wszystko nic... — szeptał bez ładu jakby rozpamiętywał tylko świeżo posłyszane słowa.
— A potem... potem...
Tu wstrząsł się cały i nadstawiając pilnie ucha tu gościńcowi, rozkrzyżował naraz ręce jakby już nie chciał pasować się dłużej z samym sobą.
Poskoczył ku furtce ogrodowej i obzierając się dokoła bystrem i badawczem okiem, włożył dwa palce w gębę i świsnął głośno i w jakiś szczególny sposób.
I przystanął cicho z rozwartemi na pół usty i bacznie wychylonym uchem, cały drżący jak listek.
Krótką chwilę trwało grobowe milczenie, tylko serce starego kozaka biło jak młotem.
Nagle od strony ogrodu taki sam głośny i wyraźny ozwał się świst.
Kozak drgnął gwałtownie i padł na kolana.
Łzy jak groch spłonęły mu z oczu, pierś wydęła się wysoko, a twarz rozpromieniła dziwnem szczęściem i radością.
— Tam na wysepce! — mruknął urywanym tchem. — O dzięki, dzięki ci Boże......
Wieść o strasznych i dziwnych wypadkach w Żwirowie rozbiegła się lotem błyskawicy po całej okolicy, a zaraz rano doniosła się do uszu hrabstwa w Orkizowie.
Wszakże całe zasłyszane zdarzenie zdawało się tak dziwacznem, niepojętem, trudnem do uwierzenia, że około południa hrabia wysłał umyślnie pisarza prowentowego do Oparek, aby bliższych i pewniejszych zaczerpnąć wiadomości.
Właśnie też w tej chwili cała rodzina hrabska z wielką niecierpliwością oczekuje powrotu posłańca.
Eugenia z Arturem patrzy w okno i prawie drży cała z niecierpliwości, a sama zimna i obojętna na wszystko hrabina wydaje si§ w jakiemś nadzwyczajnym rozdrażnieniu.
Bo też niesłychane, niestworzone rzeczy rozpowiadali ludzie.
Pominąwszy wszelkie okrasy i ubarwienia samego pożaru, poświęcenia Katiliny i tragicznej śmierci dziewczyny, urosło i nagłe pojawienie się nieboszczyka w tysiączne dziwaczne przydatki i potworne rozmiary.
Śród grzmotów, piorunów i błyskawic wyskoczył, jak mówiono, starościc z pod ziemi, wzbił się w górę na czarnym koniu o czarnych błonach nietoperzych, chwilkę chwiał się i krążył nad głowami skamieniałych z przestrachu widzów, potem jak strzała spuścił się w sam środek płomieni i unosząc dziewczynę w jednem ramieniu, z dzikim poświstem wichru zniknął w bezmiernym przestworzu napowietrznym.
Inni jeszcze jaskrawszych barw dobierali do tego obrazu, a poczciwa Solczaniowa z własnej szczodrobliwości i na własną odpowiedzialność dołączyła jeszcze bezpłatnie trzęsienie ziemi i rzęsisty deszcz z samej siarki, krwi i ognistych meteorów.
Hrabiego wprowadzały zawsze w zły humor wieści o pośmiertnem pojawieniu się brata, to też chmurny i gniewny przechadzał się teraz po pokoju, a nieraz aż zanadto surowo karcił dziecinne wybryki niecierpliwości córki, która nie mogła doczekać się wyprawionego na zwiady pisarza.
Nareszcież po dobrej nowej półgodzinie miał się zjawić gorąco pożądany.
— Jedzie, jedzie! — wykrzyknął trzynastoletni Artur, a siedemnastoletnia Eugenia z dziecinną radością klasnęła w ręce i poskoczyła od okna ku kanapie, gdzie siedziała hrabina.
— Pan Barszczyk przyjechał — oznajmił tuż zaraz wchodzący lokaj.
— Niech tu przyjdzie — polecił hrabia.
Za krótką chwilę rozwarły się drzwi, a nieśmiało i niezgrabnie wśliznął się do pokoju pisarz prowentowy, pan Nycefor Barszczyk, z którego twarzą tępą i uśmiechem głupkowatym nie godziło się wcale przebiegłe spojrzenie i nos wybiegający w szpic ciekawy i dowcipny.
— Jesteś nareszcie — ozwał się hrabia. — Jakże się ma pan Juljusz?
Barszczyk oczywiście dla zasiągnienia tej jedynie wiadomości, wyprawiony był do Oparek.
Na zapytanie hrabiego pan Nicefor Barszczyk odkrząknął należycie, przełknął zawadzającą w gardle ślinę i napoły krztusząc się, napoły jąkając przystąpił do zdawania relacji.
— Pan Juljusz zdrów zupełnie, kiedym przyjechać do Oparek, miał właśnie jakąś konferencję z Kośtiem Bulijem, klucznikiem...
Hrabia prędko machnął ręką, jakby nie miłe było mu wspomnienie starego kozaka.
— A cóż się dzieje z przyjacielem dziedzica? — zapytał dalej.
— Okropnie się popiekł, jaśnie wielmożny panie, ale sprowadzonych dwóch doktorów nie tracą nadziei.
— A nie dowiedziałeś się pan czegoś bliższego o całem zdarzeniu? — wtrąciła niepowściągnioną w ciekawości hrabianka.
Pan Barszczyk zarumienił się aż powyżej uszu na zagadnienie hrabianki, znowu odkrząknął i odkaszlnął należycie i przezwyciężając mimowolnie pomieszanie ozwał się z pospiechem:
— Owszem dowiedziałem się wszystkiego jaknajdokładniej... jaśnie wielmożni państwo nieuwierzą, ile ludzie pododawali...
— A więc, opowiedz nam co wiesz tylko w krótkości — ozwał się hrabia siadając.
Pan Nicefor Barszczyk po nowych, należytych odkrząknieniach opowiedział jak mógł najwierniej i najkrócej całe zdarzenie.
Odwaga, energją i poświęcenie się Katiliny, silne na wszystkich sprawiły wrażenie.
C’est un diable incarne — poszepnęła hrabina.
C’est un heros — poprawiła córka, w której oczach postać niedawnego awanturnika zajaśniała nagle w blasku romantycznego bohaterstwa.
Niesłychanie jednak dziwny i zagadkowy wyglądał koniec opowiadania pana Barszczyku.
Nie zdawało się podlegać najmniejszej wątpliwości, że na miejscu pożaru pojawiła się nagle i niespodziewanie jak z pod ziemi, jakaś postać ludzka, którą, wszyscy wzięli za postać nieboszczyka starościca.
Domniemywany upiór rzucił się w płomienie w kilka chwil zawalił się nad nim cały płomieniejący zrąb chaty, a pod gruzami nie znaleziono najmniejszego śladu ani po nim, ani po owej tajemniczej dziewczynie.
— Gdzież się więc podzieli oboje?
Hrabia skinieniem ręki odprawił Barszczyka, a obracając się do żony i córki, ozwał się żywo:
— Przypominacie sobie, że Juljusz wspominał nam dawniej o jakiejś młodej dziewczynie, którą przypadkowo, spostrzegł w ogrodzie żwirowskiego dworu.
— To ta Najada czy Sylfida, podobna do mnie! — krzyknęła hrabianka.
Je m’en souviens — szepnęła hrabina.
— Otóż to ona zapewne znajdowała się w chacie i znikła w tak osobliwszy sposób.
— Nierozwiązana zagadka!
Mais il faul avouer, Juljusz znalazł się bardzo ładnie, dans cette affaire...
Na wspomnienie Juljusza, lekka chmura zawisła na czole hrabiego, młoda hrabianka jakieś szczególne zrobiła poruszenie.
A propos — ozwała się nagle przytłumiając jakieś skryte wąchanie i posuwając się z pochlebnem przymileniem do ojca — nie mogłabym już wiedzieć, jakie tajemnicze znaczenie miała owa szczególna ze raną rozmowa?
— Która rozmowa? — poszepnął hrabia, a na czoło nowa nabiegła mu chmura.
— Przemawiałeś do mnie ojcze, jakgdyby Juljusz miał zamiar starać się o moją rękę.
— Chciałem ci tylko dać do zrozumienia, że jeśliby mu to w samej rzeczy przyszło na myśl, z mojej strony nie potrzebowałby się obawiać żadnej przeszkody.
Eugenia z dziwnym ruchem wydęła spodnią wargę.
Hrabia ściągnął brwi i ozwał się prędko jakby kończąc rozmowę:
— Juljusz jest jednym z najszlachetniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem, a nosząc imię Żwirskich i w swem niedawnem ubóstwie nie o wiele oddalił się od nas stanowiskiem... Zresztą za kilka dni dowiesz się czegoś więcej w tej mierze.
— Za kilka dni! — powtórzyła hrabianka. — Może nowa jaka tajemnica?
Hrabia nie odpowiedział, zaczął nagle w zamyśleniu przechadzać się po pokoju, a po chwili przystanął i mruknął półgłosem jakby sam do siebie:
— Pocóż Kośt’ był dziś u Juljusza?
W tym momencie rozwarły się drzwi, a do pokoju wszedł lokaj z widocznym wyrazem pomieszania i przestrachu na twarzy.
— Jasny panie... — mruknął z zająknieniem.
— Cóż takiego?
— Ten ten... Ko... Kośt’... Bulij... klucznik zaklętego dworu...
— Kośt’ Bulij? — powtórzył hrabia mimowolnie i zadrżał zlekka.
— Kośt’ Bulij! — wykrzyknęła hrabianka a oczy jej łysnęły ciekawością.
— Przyjechał tutaj i chce się widzieć z jasnym panem.
— Ze mną?! — wykrzyknął hrabia z szczególniejszym naciskiem.
Od osiemnastu lat, od czasu śmierci nieboszczyka ojca i rozłączenia się z bratem, hrabia po raz pierwszy miał ujrzeć Kośtia. Od owego czasu nie spotkał go nigdy w swem życiu.
To też jakby nie dowierzając słowom swego lokaja, powtórzył na nowo:
— Ze mną chce się widzieć?
— Sam na sam powiada.
— Przyszlij go do mojej kancelarji.
— Cóż to może być? — wykrzyknęła ciekawie hrabianka.
Une tete-a-tete si misterieuse! — poszepnęła hrabina.
Hrabia w niezwykłem jakiemś wzburzeniu skinął głową na żonę i córkę, i nie mówiąc ani słowa wybiegł z salonu i szybko skręcił ku swej kancelarji.
Za chwilę rozwarły się drzwi, a poważnie i uroczyście wszedł Kośt’ Bulij.
Hrabiego przeszedł lekki dreszcz na widok tej olbrzymiej, ponurej i groźnej prawie postaci, która tysiączne budziła w nim wspomnienia, a bardzo silnie wryła się w jego pamięć.
Kost’ Bulij miał swój zwyczajny wyraz twarzy, tylko więcej jeszcze niż zazwyczaj uroczystości przebijało się w jego ruchach i postaci.
Ukłonił się nisko na wstępie i wyprężony po sam niemal sufit czekał spokojnie, aż go hrabia zagadnie.
Ale snąć sam jego widok jakieś przykre sprawiał na hrabiu wrażenie, bo długi czas stał milczący i nieruchomy i widocznie jakąś wewnętrzną staczał walkę.
— Chciałeś się ze mną widzieć, Kośtiu — ozwał się nareście cokolwiek zmienionym głosem.
Kost’ ukłonił się w milczeniu?
— Cóż mi tedy powiesz?
Kost’ sięgnął ręką w zanadrze.
Hrabia z ciekawością i rodzajem lekkiego niepokoju towarzyszył oczyma temu poruszeniu.
Kost’ wyjął jakiś zżółkły kawał papieru i w uroczystem milczeniu podał go hrabiemu.
Hrabia drgnął.
— Pismo Mikołaja!. — szepnął.
Oczy starego kozaka roziskrzyły się jak dwa węgle, a brwi silniej ściągnęły się pod chmurnem czołem.
Hrabia trzymał list w drżących rękach i widocznie nie miał odwagi odczytać go w pierwszej chwili.
Wypatrzył się na kozaka niespokojnemi i pytającemi oczyma i przewracał w ręku wypłowiały papier na wszystkie strony.
Kost’ Bulij jakby się radował nieświadomą, zgrozą, hrabiego, milczał jak zaklęty.
— Co znaczy to pismo? — zapytał wreszcie brat starościca chwiejnym głosem.
— List — bąknął kozak lakonicznie.
— Od Mikołaja! od mego brata?!
Kozak uroczyście skinął głową.
Hrabiego zimne mrowie przeszło po całem ciele. Odbierał list od nieboszczyka z rąk posłańca, który w całej swej postaci miał w tej chwili coś naprawdę nadziemskiego, demonicznego.
I chwilkę stał niemy i nieruchomy z rozwartemi oczyma i drżącemi usty.
— Od mego brata? — wybąknął naraz powtórnie i drgnął gwałtownie.
— Pisał go na kilka godzin przed śmiercią — wycedził kozak zwolna i uroczyście.
— I teraz mi go dopiero przynosisz?
— Teraz.
— Cóż to ma znaczyć? — pytał hrabia dalej z febrycznym pospiechem, jakby koniecznie jakąś uspokajającą chciał otrzymać wiadomość.
— Niech jasny pan czyta!
Hrabia z gwałtownym impetem rozwarł list.
Zawierał on tylko kilka wierszy.
„Bracie! Jeśli więcej może ci zależeć na błogosławieństwie brata umierającego, niż ci niegdyś zależało na uczuciach żyjącego, miej zupełne i nieograniczone zaufanie do Kośtia Bulja, a każdemu jego słowu wierz ślepo, jakbyś słuchał mej własnej spowiedzi zagrobu. Bóg z tobą! Mikołaj.
Hrabia po przeczytaniu listu stał osłupiały na miejscu i pytającemi oczyma wypatrzył się na starego kozaka.
— Cóż znaczy ten list, dlaczego mi tak późno doręczasz? — wybąknął ledwie zrozumiale.
Kośt’ Bulij chwilę trwał w swem uporczywem milczeniu, a nagle ozwał się dziwnie uroczystem głosem:
— mam jasnemu panu wyjaśnić wielkiej wagi tajemnicę...
— A ten list...
— Powinien mi zapewnić wiarę i zaufanie.
Hrabia bezwładnie rzucił się na fotel, jakby nie miał sił utrzymania się dłużej na nogach.
— Cóż mi powiesz? — zapytał.
A po gwałtownem wzdymaniu się piersi, po drżeniu ręki i trupiej bladości twarzy widać było, jak silne wstrząsało nim wzruszenie.
— To co wiem mogę tylko w jednem wyjawić miejscu — odpowiedział stary kozak z właściwym sobie naciskiem.
— I gdzie to?
— W czerwonym pokoju żwirowskiego dworu.
Hrabia drgnął gwałtownie.
Czerwony pokój zaklętego dworu z swem uroczystem a ponurem przystrojeniem, gdzie przesiadywał obłąkany ojciec, a przebywał najchętniej brat nieboszczyk, zachował jakiś dziwnie złowieszczy charakter w młodocianych wspomnieniach hrabiego.
— Czy jasny pan się boi? — zapytał Kost’ Bulij. Hrabia dumnie rzucił głową. I w takich chwilach i w obec takich ludzi nie mógł i niechciał uchodzić za tchórza.
— Boję się tylko naruszyć otwarty zakaz nieboszczyka brata.
— W tym przypadku pójdziesz jasny pan za najgorętszą wolą i tyczeniem brata.
Hrabia z impetem potarł się po czole.
— I kiedyż mam stanąć?
— Dziś!
— Zaraz?
— O północy.
— O północy, dla czegoż o północy?! — wykrzyknął hrabia, a nowy jakiś mimowolny przeszedł go dreszcz.
— Taka była wola umierającego brata. Tylko w czerwonym pokoju, i o dwunastej w nocy mogę jasnemu panu odsłonić jego tajemnicę.
Hrabia znowu gwałtownie potarł czoło.
— Dobrze — rzekł prędko — stanę dziś...
— Będę oczekiwał jaśnie pana w lipowej ulicy.
— Przybędę konno!
— Jasny pan przyrzeka mi to słowem swojem?
— Ręczę.
Kośt Bulij skłonił się nisko..
— Bogu oddaję — rzekł z swym uroczystym naciskiem, i sztywnie i poważnie wyszedł z pokoju.
Hrabia z dreszczem obejrzał się do koła, jak człowiek obudzony nagle z jakiegoś snu dziwnego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.