<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Schadzka we dworze.

Prędzej niż się może spodziewała niejedna z pięknych czytelniczek, zbliżyliśmy się do rozwinięcia wypadków i zawikłać, które posłużyły za tło naszej powieści.
Za krótką chwilę rozsnuję i wyświecę się wszystkie zagadki przed naszemi oczyma, zapowiedziana scena w czerwonym pokoju zaklętego dworu, położy kres całemu działaniu.
Na zakręcie znanej nam ulicy lipowej Kośt Buli; czeka już od półgodziny.
Po wczorajszej burzy i walce żywiołów, noc dziwnie piękna, spokojna, niebo jasne i pogodne, księżyc otoczony rojem gwiazd, dziennym prawie blaskiem opromienia ziemię, a najlżejszy wietrzyk nie porusza się w drzewach.
Stary kozak siedzi pod tą samą rozłożystą lipą, pod którą maziarz oczekiwał wczoraj Juljusza.
Srebrny blask księżyca opromienia go od stóp do głowy i nadaje olbrzymiej jego postaci cod więcej jeszcze fantastycznego, przerażającego, złowrogiego.
Gęste krzaczaste brwi głębiej zasunęły mu się na oczy, usta i zęby zacisnęły się silniej a twarz przybrała jakiś nad miarę ponury i tajemniczy wyraz.
Snąć jakieś ciężkie myśli odzywają mu się w pamięci, bo czasami wstrząsie głową śród głębokiej zadumy, a często zerknie z pod oka ku pustemu dworowi i coś niezrozumiale mruknie pod nosem.
Nagle podniósł się z ziemi i stanął oparty o lipę, a olbrzymia postać jego wydaje się niemal potworną w półmroku księżycowego oświetlenia.
— Brat z bratem — mruknął bez związku i z impetem potarł się po czole.
I zerknął znowu ku narożnym oknom zaklętego dworu, a potem pilnie nadstawił ucho.
— Jedzie — poszepnął.
— Jedzie brat niegodny! — dodał półgłosem a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Kośt’Bulij obok dawnych niechęci ku hrabiemu miał go jeszcze teraz za głównego i właściwego motora procesu przeciw testamentowi starościca.
— Skrzywdził brata za życia — mruknął dalej sam do siebie — a po śmierci targnął się na jego sławę, z chciwością chciał z niego zrobić warjata.... ale.....
Tymczasem tętent zbliżył się pod samą ulicę, a sam hrabia pojawił się na zakręcie.
Kost’ zdjął kapelusz i postąpił naprzód.
Hrabia drgnął mimowolnie. Nagły widok olbrzymiej postaci starego kozaka mógł przestraszyć nawet i takiego, co z góry przygotował się na jego spotkanie.
— Sława Bogu! — odezwał się kozak.
Hrabia kiwnął głową.
— Przyjechałem! — mruknął.
— Spieszmy jasny panie — ozwał się Kost’ skwapliwie i tak prędko puścił się zaraz w głąb ulicy, że hrabia tylko cwałem jadąc, mógł dotrzymać mu kroku.
Nareście stanęli u wielkiej bramy wjazdowej. Kost’ poskoczył spiesznie i dobywając wielki żelazny klucz zzanadrza, z głośnym trzaskiem i skrzypem rozwarł obadwa skrzydła szeroki j bramy.
Hrabia milcząc wjechał na dziedziniec.
Kost’ z takim samym trzaskiem i łoskotem zawarł drzwi napowrót.
Hrabiego przeszło czegoś mrówie od stóp do głowy. To przeraźliwe skrzypienie zadrzewiałych zawiasów bramy miało w sobie wśród głuchej grobowej ciszy nocy, coś naprawdę strasznego i złowrogiego.
A jakby przebudzone nagłym tym trzaskiem i skrzypem ozwały się w tej samej chwili dzikim krzykiem sowy i puchacze w oficynach.
Hrabia był odważny z natury a wolny od wszelkich przesądów i zabobonów z wychowania, a przecież jakiś dziwny, niepojęty ogarnął go strach i jakoś ciężko zrobiło mu się na piersiach.
Kośt’ Bulij zbliżył się do konia i z nienacka pochwycił go za uzdę.
— Cóż to znaczy?! — krzyknął hrabia.
— Jasny pan zsiądzie....
— A cóż się z moim koniem stanie?
— Odprowadzę go do oficyn...
Hrabia skoczył na ziemię i rzucił cugle Kośtiowi.
Kost’ Bulij poprowadził konia ku zawalonym napół oficynom.
Hrabia pozostał na dziedzińcu, a coraz silniej ogarniała go owa jakaś nieświadoma, nieokreślona obawa i niespokojność. Zaczął sobie już wyrzucać, że ulegając pierwszemu popędowi sam jeden o tej porze przybył na schadzkę, i radby się był z całej duszy wymknął napowrót.
Obejrzał się dokoła, i znowu zimny przejął go dreszcz.
Przed nim jeżył się stary opuszczony dwór: okrążony rojami nietoperzy, opromieniony bladawym blaskiem księżyca dziwnie jakąś straszną i fantastyczną miał w tej chwili postać.
Stada świrków darły się przeraźliwie po wszystkich stronach, sowy i puchacze wrzeszczały w przyległych oficynach, a wewnątrz dworu jakieś głuche, złowrogie rozlegało się echo.
Stare, rozłożyste lipy, modrzewia i jasiony, ciągnące się rzędem wokoło dziedzińca, rzucały przed siebie długie i potworne cienia, i jakby jakiemś kołem magicznem otoczyły cały przestronny dziedziniec.
Hrabia jakby dla nabrania otuchy i odwagi zaczął prędko przechadzać się wokoło.
— Po cóż tu właściwie przybyłem? — mruknął sam do siebie.
— Jakąż to tajemnicę ma mi zwierzyć Kośt’ Bulij
I przystanął na miejscu, a głowę w głębokiej zadumie pochylił na piersi.
Wpadł na ten sam tok myśli, jakim oddawał się przez całą drogę jadąc do Żwirowa.
Poznawał zupełnie jasno, że takzwany dwór zaklęty jakaś dziwna i głęboka osłania tajemnica.
Lecz na czemże polegała ta tajemnica?
Po wczorajszej rozmowie z starym klucznikiem rozpamiętywał pilnie, o ile tajemnica ta mogła w czemkolwiek odnosić się do niego.
Jak już poznaliśmy mniej więcej, życie hrabiego i jego rodziny płynęło tak zwykłym i powszednim trybem, że chyba jakiś przypadek nieprzewidziany mógł je z jakimkolwiek niezwyczajnym połączyć zdarzeniem.
Od pierwszego dzieciństwa nie mógł hrabia jak wiemy pogodzić się z swym bratem starszym. Główna tego wina ciężyła na jego matce nieboszczce starościnie, która nie lubiła pasierba, a wszelkie pieszczoty zlewała na własnego jedynaka.
Pierwsze powstałe ztąd zarody niechęci między oboma braćmi rozdmuchywały się coraz gorzej z wzrostem w lata.
Starościc Mikołaj stronił od matki i przyrodniego brata, a trzymał się ciągle u boku obłąkanego ojca. Przeciwnie Zygmunt rzadko kiedy widywał ojca, nieodstępował nigdy boku matki.
Sprzeczność wychowania temperamentu zrodziła w obudwu braciach rażącą sprzeczność charakterów, skłonności i wyobrażeń, a kiedy już obadwaj dojrzeli w młodzieńców, zaszła pewna gwałtowna katastrofa, która dotychczasowy niechęć dziecinny zmieniła w zawzięty nienawiść.
Katastrofę tę znamy po części z opowiadania mandatarjusza, w piewszych rozdziałach naszej po wieści.
Ona to stanowiła jedyny cień w dotychczasowem życiu hrabiego, a jej wspomnienie dziwny i w tej chwili wywoływało w nim walkę.
Niemógł zaprzeczyć, że starszy brat miał słuszny do niego żal, a przecież czuł się zupełnie niewinnym w własnem sumieniu.
— Mikołaj nie dał mi się nigdy wytłumaczyć! — szepnął w ciągu rozpamiętywań.
W samej rzeczy nieboszczyk starościc od owej katastrofy, jakby nożem przeciął wszelkie stosunki z bratem.
Na próżno nawet po kilku latach ubiegłych hrabia Zygmunt kilkakrotnie zgłaszał się do niego. Uparty i niezłomny w swych postanowieniach starościc, nie chciał ani słyszeć o żadnej ekskuzie, unikał najzawzięciej wszelkiego zetknięcia się z hrabią, a wszelkie jego listy pojednawcze, odsyłał nieodpieczętowane.
A trzeba oddać tę sprawiedliwość hrabiemu, że niezrażony tysiącznemi zawodami, a nawet nowemi urazami, starał się wszelkimi sposobami przebłagać gniew starszego brata i pragnął gorąco uniewinnić się z owego kroku, który stanowił główną przyczynę jego nieprzyjaźni i zawziętości.
Kiedy starościc po owej gwałtownej scenie z Mykitą Ołańczukiem popadł w tak ciężką chorobę, że już lekarze tracili nadzieję ocalenia go od śmierci, pospieszył hrabia Zygmunt coprędzej odwiedzić brata, ale na sam jego widok wstrząsł się chory gwałtownie i z gniewu i z wzruszenia popadł w zupełną nieprzytomność.
Po tekiem przyjęciu nie śmiał już hrabia po raz drugi pokazać się w Żwirowie, wszakże codziennie zasięgał troskliwie wiadomości o stanie chorego.
W czasie tej choroby pojawił się w Żwirowie jak wiadomo ów kwestarz tajemniczy, który tak przeważny na umysł i usposobienie starościca potrafił wywrzeć wpływ.
Nagła i uderzająca zmiana w całej naturze nieboszczyka podsuwała nadzieję, że długoletnia nienawiść braci, da się przemienić przynajmniej w powierzchowną zgodę i przyjaźń.
Hrabia i wtedy robił pierwszy krok i zdawało się nawet że tym razem pomyślnym skutkiem uwieńczy się jego usiłowanie, kiedy tuż nagle jak grom z jasnego nieba spadło owo śledztwo surowe, przed którego następnościami starościc musiał uciekać za granicę.
I od tego czasu nie było już sposobności do wzajemnego zbliżenia.
Starościc przepędził czas niejakiś w Paryżu, w jawnych stosunkach z emigracją, a wezwany dziennikami do powrotu do kraju pod utratą praw austryackiego obywatelstwa, chciał podobno wracać do ojczyzny, kiedy go w tem nagła w Dreźnie zaskoczyła śmierć.
Hrabia jako jedyny bliski krewny, objął całą spuściznę, ale powrót Kośtia Bulija z testamentem nieboszczyka, w niespodziewany sposób zmienił stan rzeczy.
Hrabia poznał ztąd najlepiej, że nieboszczyk umarł nieprzejednany, że i na łożu śmiertelnem zachował do jedynego brata żal, żywiony i podsycany za życia.
Od czasu zaś powrotu Kośtia Bulija, zaczęły rozbiegać się owe dziwne wieści o duchach i strachach zaklętego dworu, a nie mogło już podlegać najmniejszej wątpliwości, że wszystkie pogłoski tego rodzaju opierały się na jakichś tajemniczych wypadkach rzeczywistych.
Pominąwszy tysiąc innych głośnych w okolicy wieści, zachował hrabia w pamięci samo opowiadanie Juljusza i wreszcie najnowszą kilkunastu świadkami stwierdzoną scenę, przy pożarze chaty Kośtia Bulija.
Jakaż tedy tajemnica ukrywała się w murach zaklętego dworu, a w czem i o ile łączyła się z nieboszczykiem bratem?
Nad tem zapytaniem namozolił już się hrabia niejednokrotnie, a obecnie mając przed oczyma cały opisany powyżej skład rzeczy i stosunków, zachodził w głowę, w czem tajemnica ta mogła odnosić się do niego samego, i z jakich powodów, przyczyn i widoków chciał mu ją dziś wyjawić Kośt’ Bulij, o którego niechęci ku sobie najpewniejsze od dawna miał przeświadczenie?
Śród takiego rozmyślania doczekał się powrotu Kośtia Bulija.
— Pójdźmy jasny panie — ozwał się uroczystym głosem stary kozak.
Hrabia wstrząsł się z lekka, ale przytłumiając prędko jakieś mimowolne wahanie, postąpił śmiało naprzód.
— Prowadź!
Kośt’ Bulij w milczeniu skręcił wprost ku głównym drzwiom wchodowym.
Hrabia postępował za nim w głębokiem zamyśleniu.
— Przybyłem tu na zagatkowy list nieboszczyka brata — poszepnął w duchu — spełniam akt pietyzmu dla jego ostatniej woli.
Kośt’ Bulij dobył tymczasem klucz z zanadrza i z głośnym trzaskiem rozwarł drzwi na ściężaj.
— Proszę jaśnie pana — rzekł pokornym ale uroczystym głosem.
Hrabia znowu zawachał się mimowolnie.
— Idź naprzód — rzekł nareszcie i zapiał wyżej surdut na piersiach, jakgdyby się obawiał, aby nie poznać gwałtowniejszego bicia serca.
Kośt’ Bulij postąpił naprzód, a zaraz przy drzwiach schylił się i podniósł coś z ziemi.
— Co to? — zapytał hrabia prędko.
— Latarnia jasny pacie.
I jednocześnie z temi słowy błysnęła zapałka a za chwilę zatliła świeca w latarni.
Hrabia postąpił naprzód, Kośt’ Bulij cofnął się nagle w tył.
Niespodziewany ten ruch, przestraszył na prawdę hrabiego. Odskoczył na bok jak oparzony i zapytał prędko z widocznem drżeniem głosu.
— Co to jest? co to znaczy?
— Zamknę drzwi jasny panie — odparł kozak spokojnie.
I dobywszy klucz z odwrotnej strony z tym samym głośnym trzaskiem i łomotem zamknął drzwi na dwa spusty.
Hrabia znowu zadrgał gwałtownie.
Szczególna rzecz, nie lękał się żadnego wyraźnego niebezpieczeństwa dla siebie, a odważny z natury patrzałby pewno bez drżenia w rurę wymierzonej ku swym piersiom krucicy, albo na ruch zawisłej nad swą głową szabli, a przecież w tej chwili jakiś srogi, tajemny, nieokreślony przejmował go strach.
Mimo to pewnym krokiem wstąpił za klucznikiem na szorokie schody marmurowe, które urywając się co kilka stopni, prowadziły na pierwsze piętro pałacu.
Głuche, przerażające echo odzywało się za każdym krokiem nocnych wędrowców.
Hrabia drżał jak listek, ale już nie z samej tylko nieświadomej zgrozy.
Schody te wywoływały w nim liczne i rozrzewniające wspomnienia z lat dziecięcych. Ileż to razy zchodził temi schodami z matką, boną lub guwernerem, a jak często odbierał surowe upomnienia, że dwa schody przeskakiwał naraz, chcąc dorównać Mikołajowi, dla którego pięć i sześć nie było wielką przeszkodą.
Raz był upadł przy podobnej próbie i do krwi skaleczył głowę, a ileż to potrzeba było pieszczot matki, aby uśmierzyć ból nieznośny.
Przeszło ośmnaście lat nie stąpił tu nogą, bo odwiedzając brata w czasie choroby, zwiedził tylko pół pałacu.
Stary kozak jakby odgadując stan duszy hrabiego, obrócił się nagle i przyświecając latarnią dokoła, rzekł z pewnym naciskiem:
— Czy jasny pan widzi dobrze?
— Widzę. Idź tylko spieszniej!
Kost’ Bulij szybko postąpił naprzód, a niebawem stanął na górze.
Szeroki kurytarz rozbiegał się z tąd na dwie strony a wprost schodom wspaniałe znajdowały się drzwi.
Kośt’ Bulij nie dobywał już klucza, pocisnął tylko za klamkę, a drzwi rozwarły się na ściężaj.
Hrabia wzdrygnął się i odskoczył o krok.
Wiedział, że drzwi te prowadzą do czerwonego pokoju, o którym od lat dziecięcych nie mógł wspomnieć nigdy bez lekkiego drżenia.
W czerwonym pokoju uprzytomniał mu się zaraz obłąkany ojciec, jak chudy, wynędzniały cierpieniem a sztywny i nieruchomy jak mumia siedział w swem krześle poręczowem, i głuchym, grobowym jakby podziemnym głosem wołał nieustannie:
— Niepozwalam! Protestuję!
Hrabia dzieckiem bardzo rzadko i to tylko w jakiś ważnych i uroczystych chwilach odwiedzał ojca w takim stanie. Nieboszczka starościna obawiała się owych jego chwilowych wybuchów gwałtowności, kiedy to jak wiemy dobywał karabeli i jak opętany rąbał w stół dębowy, mniemając, że mści zdradę Potockiego, Ponińskiego, Branickiego..
Kośt’ Bulij zdawał się spostrzegać wzruszenie hrabiego, bo czasami zerknął z pod oka ku niemu, a lekki uśmiech złośliwy osiadł na ustach.
— Jesteśmy już na miejscu jasny panie — ozwał się nareszcie uroczystym głosem.
I przechodząc ów wielki, skórzanemi ławkami do koła otoczony przedpokój, który znamy z wyprawy Katiliny, rozwarł na ściężaj drzwi od czerwonej sali portretowej.
— Zaraz zapalę świecę, jasny panie — rzekł i latarkę postawił na ziemi, a sam postąpił ku znanemu nam machoniowemu bióru i pozapalawszy woskowe świece w obudwu dwuramiennych kandelabrach, postawił je na szerokim stole dębowym w pośrodku sali.
Blask świec nie oświetlał jasno całej przestrzeni.
Dalsze rzędy portretów rodzinnych wyglądały jak w mgłe a ustawione po kątach zbroje i trofea wojenne przybierały w cieniu jakieś potworne, fantastyczne postacie.
Hrabia czuł że mu serce bije gwałtownie, i jakieś zimne mrowie przechodziło go czasami od stóp do głowy. Znajdował się o pół nocy w opuszczonej sali swych przodków w towarzystwie człowieka, który w całej swej postaci, w każdym ruchu i spojrzeniu miał coś naprawdę przerażającego.
Kośt’ Bulij odkąd wstąpił do czerwonego pokoju, wydawał się jeszcze surowszym i uroczystszym nawet niż przed chwilą. Twarz jego przybrała jakiś dziwny, niepodobny do opisania wyraz. Stanął nagle na miejscu jak wryty i skrzyżowawszy ręce na piersiach, wlepił wzrok nieruchomy w jeden kąt sali.
Hrabia powiódł oczyma po ścianach obwieszonych portretami, a mimo tajemnej zgrozy, jaka nim wstrząsała, wyprostował się nagle w całej postawie, a nawet uśmiech szczęścia i dumy rozjaśnił mu twarz zmieszaną.
Widok tylu sławą okrytych przodków zdawał się niespodziewaną napawać go odwagą i otuchą, bo zapominając nagle o swej obawie nieświadomej, pochwycił za jeden lichtarz dwuramienny, i postępując szybko ku ścianie, zaczął roziskrzonem okiem przypatrywać się rysom i postaciom swych szczytnych antenatów.
Kośt’ Bulij stal ciągle niemy i nieruchomy na jednem miejscu i dopiero po chwili obejrzał się za swym towarzyszem i z szczególniejszym wyrazem śledził każde jego poruszenie.
Hrabia prędko przechodził od portretu do portretu. Minął już cały rząd karmazynów, wojewodów, kasztelanów, starostów, aż nagle stanął przed portretem ojca.
Na obrazie nie był to ów starzec siwowłosy z długą, siwą, w nieładzie rozwianą brodą, z owem smętnem obłąkanem okiem, wybladły i zbolały na twarzy, jak go sobie przypominał hrabia z swych lat młodocianych.
Nieszczęścia ojczyzny zamąciwszy mu rozum złamały zarazem i jego siły fizyczne.
Malarz przedstawił go na płótnie w pełni siły męzkiej, z czołem dumnem, okiem żywem i iskrzącem.
Byłto możny jeszcze starosta, zwolennik konfederacji barskiej nie rozpaczający o ocaleniu ojczyzny, niezłamany okrutnym zawodem i zwątpieniem.
Hrabia kilka chwil wpatrywał się w wydatne i szlachetne rysy ojca, a pierś wzdymała mu się coraz gwałtowniej.
Nagle postąpił o krok dalej i zatrzymał się przed wizerunkiem brata.
Wstrząsł się z lekka i z przytłumionem westchnieniem pokiwał głową.
Z oczu Kośtia Bulija strzeliła błyskawica. Wyprężył się w całej postawie, brwi zasunął głęboko na oczy, a pozostawiając jedną rękę na piersiach, drugą podniósł w górę i przemówił głuchym a uroczystym głosem:
— Przypatrzcie mu się dobrze jasny panie, bo to portret brata, którego skrzywdziliście za życia i chcecie skrzywdzić po śmierci.
Hrabia odskoczył jak opętany, a nie przygotowany na tak nagłe i osobliwsze zagadnienie, omal lichtarza nie opuścił z przestrachu.
— Co mówisz? — wykrzyknął.
Kośt’ Bulij w tej samej groźnej i uroczystej postawie postąpił o krok naprzód.
— Mówię jasny panie — ciągnął dalej z szczególnym naciskiem — że dość cierpienia sprawiliście nieboszczykowi panu mojemu za życia, i moglibyście dać mu już święty spokój po śmierci.
Hrabia rzucił się gwałtownie.
— Co to znaczy? Nie rozumiem! — zawołał i wypatrzył się na starego kozaka osłupiałemi pod pierwszem wrażeniem oczyma.
Kost’ Bulij ze złością zacisnął zęby.
— Może nie prawda? — szepnął.
Blada dotąd twarz hrabiego nabiegła nagle rumieńcem gniewu i oburzenia.
— Mój przyjacielu... — ozwał się podnosząc głos.
Kost’ Bulij zaśmiał się półgłośno.
— Nieprzyjemne wam to wspomnienie jasny panie! Wierzę.
Dotknięty w swej dumie magnat odzyskał swą zwykły pewność i groźny i surowy wyprężył się w całej postawie.
— Cóż to sobie myślisz łotrze! — krzyknął głośniej i postąpił o krok naprzód.
Stary kozak stał nieporuszony na miejscu, a oczy zamigotały mu jeszcze groźniejszym niż dotychczas blaskiem.
— Zwolna, Zwolna jasny panie — ozwał się z uroczystym naciskiem. — Powstrzymajcie wasz gniew aż na koniec, kiedy posłyszycie całą prawdę.
Hrabia drgnął gwałtownie na złowrogi wyraz jaki w tej chwili malował się w oczach i twarzy kozaka, ale prędko opamiętał się na nowo, i jeszcze o krok postąpił naprzód.
— Więc to w zasadzkę mię złapałeś stary drabie? — ozwał się prędko.
Kost’ Bulij znowu w dziwny uśmiechnął się sposób.
— Ha! — mruknął szyderczo — jasny pan stawisz zasadzki na cudze majątki, a przysłowie mówi: Kto pod kim dołki kopie, to sam w nie wpada.
To już było za wiele dla dumnego, niesłusznie dotkniętego magnata. Trupia bladość okryła twarz jego, a gniew i oburzenie wstrząsły nim całym do głębi.
— Łotrze! — krzyknął i zrobił gest, jakby chciał rzucić się na przeciwnika.
Kośt Bulij zaśmiał się z dziką złością.
— Ha nie miło wam to słuchać jasny panie a przecież to wszystko prawda, święta prawda!
— Nie ukrzywdziliście starszego brata za życia? — ciągnął dalej z coraz większy gwałtownością — a teraz nie dybiecie na majątek, który przekazał komu innemu, nie chcecież z podłej chciwości poddać go po śmierci na pośmiewisko świata, nie mienicież go wariatem i półgłówkiem?...
Hrabia trząsł się jak we febrze z gniewu, a usta drgały mu kowulsyjnie.
— Milcz! — krzyknął, jakby na pół nieprzytomny z oburzenia.
Stary kozak z szyderstwem i lekceważeniem wstrząsł głową.
— Ale pomyliliście się, pomylili jasny panie! — ozwał się na nowo, nie zmieniając tonu.
Hrabia zgrzytnął zębami i ręką sięgnął do kieszeni surduta.
Kośt’ Brnij ciągnął dalej niezrażony:
— Chcieliście podać na pośmiewisko imię swego starszego brata, a tymczasem hańba spadnie na wasze własne.
Hrabia tupnął nogą i wydając głośny wykrzyk poskoczył o dwa kroki naprzód.
Kośt, Bulij mimowolnie cofnął się w tył i wyciągając rękę, zawołał groźnie:
— Jasny panie!
W ręku hrabiego łyskała lufa pistoletu.
— Nędzniku! myślałeś że mię bezbronnego złowisz w zasadzkę! — zawołał i naprzód wyciągnął lufę pistoletu.
Kośt’ Bulij skrzyżował ręce na piersiach i w dziki wybuchł śmiech.
Hrabia cały drżący zamilkł i przystanął jak wryty na miejscu.
Śmiech ten miał w sobie coś niesłychanie przerażającego, prawie nieludzkiego.
— Żleście się zabezpieczyli jasny panie — ozwał się kozak z szyderczym naciskiem — macie kulę na żywych, ale co wam zostanie na umarłych?
To słowo umarłych wymówił stary kozak z tak dziwnym naciskiem, że wszystkie włosy najeżyły się na głowie hrabiego.
Kost’ Bulij jakby dla większego wrażenia zrobił krótką pauzę, a potem rękę podniósł do góry i cedził powoli i uroczyście:
— Jasny panie! czasami i nieboszczyki powstają z grobu!
W tej samej chwili jakby jakiś dzwon zagrobowy zaczął głucho i złowrogo bić stary zegar umieszczony w jednym kącie sali.
— Dwunasta! — mruknął stary kozak ze znaczeniem.
A tuż w temże mgnieniu oka jakiś dziwny rozległ się łoskot... z głuchym chrzęstem zatrzęsły się zbroje i trofea wojenne w jednym rogu pokoju... a nagły prąd wiatru wionął po komnacie... i gasząc trzy świece na stole, czwartym pozostałym płomykiem zachwiał na wszystkie strony...
Hrabia obrócił się mimowolnie i nagle wykrzyk piekielnej zgrozy wyrwał się z jego piersi.
Opuścił pistolet i zataczając się w tył padł bezsilnie na pobliski fotel...
Stary kozak przeraźliwym wybuchł śmiechem...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.