<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Nazajutrz o dziewiątej z rana Niko i doktór Patak czynili przygotowania do wycieczki. Zamiarem leśniczego było iść przez wąwóz Wulkan, kierując się jak najkrótszą drogą w stronę podejrzanego zamku.
Po nadzwyczajnym wypadku owego dymu, który się ukazał ponad wieżą zamkową, a mianowicie po owym tajemniczym głosie, który dał się słyszeć w karczmie Jonasza, cała ludność była nawpół nieprzytomna z trwogi. Cyganie mówili o wyniesieniu się z tych okolic. We wszystkich chatach rozmawiano o tem, ale po cichu. Któżby się ośmielił zaprzeczać, że to nie dyabeł, czort, jak go w tamtych okolicach nazywali, wymówił zdanie tak groźne dla młodego leśnika. Przecież w karczmie było z piętnaście osób, i to osób wiarogodnych, które słyszały te dziwne wyrazy. Niepodobieństwem było twierdzić, że wszyscy ulegli złudzeniu zmysłów. Nie, nie można było w to wątpić; tajemniczy głos ostrzegł Niko Decka, że przytrafi mu się nieszczęście, jeżeli trwać będzie w zamiarze udania się do zamku wśród gór.
A jednak leśniczy wybierał się tam, nie będąc do tego zmuszonym. I w istocie, chociaż wójt Koltz mógłby odnieść korzyść z wyjaśnienia tajemnicy, odnoszącej się do zamku, chociaż mieszkańcy wioski pragnęli dowiedzieć się, co się tam działo, wszyscy chcieli skłonić Nika, aby zaniechał dotrzymania danego słowa.
Miriota błagała brata ze łzami, aby się nie narażał. Groziło mu niebezpieczeństwo, zanim jeszcze się dał słyszeć ów głos tajemniczy, a po tem ostrzeżeniu iść do zamku było po prostu szaleństwem. Jak można było w ten sposób narażać swoje życie?...
Ale ani błagania przyjaciół, ani prośby Mirioty nie zdołały zachwiać postanowieniem Nika. Rzeczywiście nie zdziwiło to nikogo, gdyż wszyscy znali jego niezłomny charakter, wytrwałość, a nawet upór: Powiedział, że pójdzie do zamku, i nic go już nie zdoła odwrócić od tego zamiaru; nawet groźba, zwrócona wprost do niego. Tak, pójdzie do zamczyska, choćby miał nigdy już stamtąd nie wrócić!
Gdy nadeszła chwila odejścia, Miriota przeżegnała Nika, łącząc wielki, mały i środkowy palec, co podług zwyczajów rumuńskich jest hołdem oddanym Trójcy Świętej.
Doktór Patak napróżno usiłował się wykręcić od towarzyszenia Nikowi. Mówił, co tylko mógł na swoję obronę, wyszukiwał rozmaite urojone przeszkody. Powoływał się na groźbę wygłoszoną w karczmie Jonasza przez głos nieznany, która zabraniała udawać się do zamku...
— Ta groźba do mnie się tylko odnosiła — odpowiadał mu niezmiennie Niko Deck.
— Ale jeżeli przytrafi ci się jakie nieszczęście, panie leśniku, czy ja nic na tem nie ucierpię? — zapytał doktór.
— Albo ja wiem? — odparł Niko Deck. — Obiecałeś iść ze mną do zamku, więc musisz pójść, skoro ja pójdę.
Wszyscy przyznali słuszność leśnikowi; lepiej przecież, aby Niko Deck nie poszedł sam na tak niebezpieczną wycieczkę. To też doktór chociaż z trwogą w duszy, musiał się zgodzić na tę propozycyę, gdyż widział, że opinia jego bardzo byłaby narażona. Miał nadzieję, że jakaśkolwiek przeszkoda w drodze skłoni jego towarzysza do powrotu.
Tak więc Niko Deck i doktór Patak ruszyli w drogę, a sędzia Koltz, nauczyciel Hermod, Frik i Jonasz odprowadzili ich aż do zakrętu drogi, gdzie zatrzymali się wszyscy.
Sędzia Koltz jeszcze raz spojrzał w stronę zamku przez lunetę, którą wciąż nosił przy sobie. Z wieży zamkowej w tej chwili dym się nie wydobywał, gdyż byłoby go widać doskonale na jasnem tle nieba, podczas pogodnego wiosennego poranku. Czy należało wnosić z tego, że ci goście zwyczajni lub nadprzyrodzeni opuścili już zamek, widząc, że leśnik nie lęka się ich pogróżek?
Wielu podzielało to zdanie, co jeszcze bardziej zachęcało do wytrwałości w powziętem postanowieniu.
Wreszcie pożegnali się i Niko Deck, pociągając doktora za sobą, znikł na zakręcie drogi.
Młody leśniczy miał na sobie swój zwykły strój, w którym wychodził do lasu: długie buty, luźną kurtkę, obciśniętą rzemiennym pasem, za którym zatknięty był duży nóż myśliwski i torba z ładunkami; przez plecy miał przewieszoną fuzyą, a na głowie czapkę z szerokim daszkiem. Był on bardzo dobrym strzelcem, a że zamiast upiorów można było spotkać jakiego włóczęgę, pragnącego przedostać się przez granicę, lub też niedźwiedzia, należało być przygotowanym.
Doktór uzbroił się także w jakiś stary pistolet, który na pięć strzałów trzy razy chybiał. Niósł też małą siekierkę, którą mu dał Niko, ażeby ją miał na wypadek potrzeby torowania sobie drogi pośród gęstych krzaków. Doktór miał na sobie płaszcz podróżny, długie podkute buty i kapelusz z dużem rondem; to ciężkie ubranie nie przeszkadzałoby mu jednak uciekać, gdyby się zdarzyła sposobność po temu.
Obydwaj mieli w torbach trochę żywności, aby się mogli czemś posilić, w razie gdyby się poszukiwania trochę przeciągnęły.
Niko Deck i doktór Patak szli kilkaset kroków wzdłuż prawego brzegu rzeczki Nyad. Gdyby się byli udali drogą krążącą wśród zarośli w wąwozie, byłoby to ich zanadto oddaliło ku stronie zachodniej. Dla nich najdogodniej byłoby iść ponad strumieniem, gdyż Nyad ma źródło u góry Orgall. Scieżka z początku była dość wygodna, ale potem zmieniła się w niedostępne zarośla, najeżone skałami i przeżynane wąwozami, których nawet pieszy człowiek przebyć nie był w stanie. Musieli więc zwrócić się w lewo, a potem dopiero skierują się ku zamkowi, skoro przebędą niższą część lasów, pokrywających górę Plesa.
Była to jedyna dostępna droga do zamku. W czasach, gdy zamek był zamieszkały przez hrabiego Rudolfa de Gortz, droga wycięta umyślnie wśród zarośli prowadziła do wioski Werst przez wąwóz Wulkan i dolinę wołoskiej rzeki Syl, ale zaniedbana od lat dwudziestu okryła się bujną roślinnością; krzaki zarosły ją tak gęsto, że dziś napróżno szukaćby tu było śladów stóp ludzkich.
W chwili, gdy mieli oddalić się od łożyska rzeki Nyad, której wody z szumem staczały się w dolinę, Niko Deck zatrzymał się w celu rozejrzenia się po okolicy. Teraz zamek znikł im z przed oczu i wychyli się dopiero, gdy miną lasy, rosnące na niższym stoku góry.
W gęstym lesie trudno się zoryentować, można tylko było wnioskować, w której stronie co leży po słońcu, którego promienie oświecały w tej chwili dalekie wierzchołki w stronie południowo-wschodniej.
— Widzisz, panie leśniczy — zaczął doktór — widzisz, że niema nawet drogi... wszak to gęstwina nie do przebycia!
— Zaraz sobie utorujemy drogę — odpowiedział Niko.
— Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, Niku!
— Eh! i zrobić nietrudno, doktorze!
— Więc trwasz w swojem postanowieniu?
Leśniczy odpowiedział skinieniem głowy i zaczął się przedzierać pomiędzy drzewami.
Doktora ogarnęła nieprzeparta chęć ucieczki, ale towarzysz jego odwrócił się i spojrzał mu w oczy tak badawczo, że tchórz nie śmiał się cofnąć.
— To przynajmniej pozwól mi odpocząć! — błagał Patak.
Leśniczy nie mógł odmówić doktorowi, aby spocząć nad brzegiem strumienia, tem bardziej, że i głód dokuczać mu począł. W torbie mieli żywność i wódkę, mieli więc czem się posilić, a czysta woda ze źródła mogła ugasić ich pragnienie. Czegóż więcej można było żądać?
Usiedli więc i posilali się.
Patak posiliwszy się miał nadzieję, że Niko zabłąka się w nieznanym sobie lesie. Doktór zapomniał|Patak posiliwszy się miał nadzieję, że Niko zabłąka się w nieznanym sobie lesie. Doktór zapomniał o tej szczególnej umiejętności, o tym cudownym niemal instynkcie, którym są obdarzeni ludzie, zmuszeni do częstszego obcowania z naturą; potrafią oni się kierować podług drobnych, dla innych niedostrzegalnych prawie oznak, jakiemi są, rozwój gałęzi w pewnym kierunku, pochyłość gruntu, barwa kory, różne odcienia mchów, które zmieniają się stosownie do tego, czy są wystawione na wichry północne czy południowe. Niko był zanadto biegły w swojem rzemiośle, aby się miał zabłąkać nawet w nieznanej sobie miejscowości.

Usiedli więc i posilali się. (Str. 62).

W istocie przebycie tej gęstwiny nie było łatwem. Wiązy, buki i klony, zwane inaczej fałszywemi jaworami, oraz wspaniałe dęby, rosły tu na niższej pochyłości góry, a wyżej wznosiły się brzozy, jodły i sosny. Olbrzymie te drzewa, których wierzchołki sięgały wysoko, miały potężne pnie, a gęste ich gałęzie, okryte bujnemi liśćmi, tworzyły kopułę zieleni, przez którą nie mógł się przedostać ani jeden promyk słońca.
Wprawdzie nachylając się nieco, można było przejść pod drzewami, ale tu znowu inne napotykało się przeszkody, gdyż grunt cały porośnięty był pokrzywami i cierniami. Jakiejże więc pracy trzeba było, aby go wykarczować i uchronić się tym sposobem od mnóstwa kolców i oparzeń, na które naraża najlżejsze dotknięcie tych roślin. Niko nie zważałby był na to, cóż go to obchodziło, że trochę twarz i ręce podrapie! Tylko najgorsza rzecz, że iść trzeba było wolno, a to przeszkoda nie lada, gdyż wędrowcy nasi pragnęli najdalej po południu dostać się do zamku. Mieli zamiar zwiedzić stare ruiny w dzień, aby przed zapadnięciem nocy wrócić do wioski Werst.
Leśniczy ujął siekierę w rękę i zaczął torować sobie drogę wśród gęstwiny, najeżonej kolcami. Co chwila potykał się na nierównym gruncie, gdzie wystawały korzenie drzew i wiły się gałęzie. Niekiedy nogi mu lgnęły w wilgotnej, grubej warstwie, utworzonej z zeschłych liści, których wiatr stąd nie zmiatał. Na wszystkie strony rozpryskiwały się tysiące przeróżnych strąków, ku wielkiej trwodze doktora, który drżał za najlżejszym szelestem, oglądając się na prawo i na lewo, a gdy raz cierń zaczepił o jego ubranie, zdawało mu się, że chwytają go jakieś pazury. Ale teraz już i powracać sam nie miałby odwagi i postępował tuż za swoim towarzyszem.
Niekiedy wśród lasu spotkali małe polanki, gdzie promienie słońca olśniewały ich nagle. Spłoszone bociany zrywały się z gniazd i odlatywały szybko. Lecz przejście tych polanek bywało jeszcze trudniejsze od przedzierania się przez gąszcze. Tu bowiem leżały stosy gałęzi, które wicher oberwał z drzew, powalone kłody olbrzymich pni, spróchniałych i rozsypujących się ze starości, które nigdy nie będą obrobione na deski i spławione z nurtem rzeki Syl. Wszystko to niezmiernie utrudniało pochód; młody leśniczy, zręczny i silny, łatwiej przebywał tę kłopotliwe przejścia, ale dla otyłego doktora była to prawdziwa katusza; zadyszany i spocony nie mógł zdążyć za swym przewodnikiem. Kilka razy Niko musiał mu dążyć z pomocą, gdyż biedny doktór przewrócił się i nie mógł dźwignąć się z ziemi.
— Zobaczysz, Niku — mówił płaczliwym głosem doktór — że ja połamię nogi.
— No, to je sobie zreperujesz.
— Bądź rozsądnym, panie leśniczy; nie można przecież upierać się wobec niepodobieństwa!
Ale Niko Deck nie słuchał już jego uwag, a doktór rad nie rad musiał dążyć za nim.
Czy szli dobrze w kierunku zamku, nie umieliby na to odpowiedzieć, ale że ciągle pieli się w górę, dosięgli wreszcie brzegu lasu około godziny trzeciej po południu. Teraz już drzewa zaczynały rosnąć rzadziej, a rzeka Nyad ukazywała się znów wpośród skał, lecz Niko Deck nie wiedział czy strumień zmienił kierunek w stronę północno-zachodnią, czy oni zboczyli ku niemu. Upewniło go to jednak, że szli dobrze, gdyż Nyad wypływał z góry Orgall.
Przez cały czas wędrówki, doktór nie mógł rozmawiać z leśniczym, który szedł ciągle naprzód; gdy znowu usiedli nad brzegiem rzeki, doktór wynagrodził sobie sowicie dotychczasowe milczenie, gdyż był znakomitym gadułą, a przeciwnie Niko więcej milczącym i małomównym. Doktór więc zasypywał leśniczego pytaniami, na które Nik odpowiadał bardzo zwięźle.
— Porozmawiajmy trochę, Niku — zaczął doktór — lecz porozmawiajmy rozsądnie.
— Słucham cię! — odpowiedział Niko.
— Sądzę, jeżeliśmy się tu zatrzymali, to dlatego, aby nabrać sił...
— Ma się rozumieć.
— Bo inaczej nie moglibyśmy wrócić do Werst...
— A raczej... dostać się do zamku...
— Ależ, Niko Decku, idziemy już ze sześć godzin i zaledwie doszliśmy do pół drogi...
— To znaczy, że nie powinniśmy tracić napróżno czasu.
— Ależ noc zapadnie zanim dojdziemy do zamku, a sądzę, panie leśniczy, że nie będziesz o tyle szalony, aby wchodzić pociemku do ruin; musimy więc czekać dnia...
— No, to zaczekamy.
— Więc nie chcesz się wyrzec tego projektu, w którym nie ma za grosz zdrowego rozsądku?
— Nie.
— Jakto! Siły nasze wyczerpały się ze znużenia, potrzebujemy posiłku i wygodnego łóżka, a ty chcesz noc spędzić pod gołem niebem?...
— Naturalnie, jeżeli napotkamy jaką przeszkodę, która nam nie dozwoli dostać się do zamku.
— A jeżeli nie będzie żadnej przeszkody?...
— Prześpimy się w komnacie zamkowej.
— W komnacie zamkowej! — zawołał doktór Patak. — Czy myślisz, panie leśniczy, że zgodziłbym się na to, aby noc spędzić w tem przeklętem zamczysku.
— Nie inaczej; chyba, że wolisz spać sam na dworze?
— Sam, Niku? Ależ o tem nie było mowy... Jeżeli mamy się rozłączyć, to już wolę pożegnać tutaj i sam powrócić do wioski!
— Nie było o tem mowy, doktorze Patak, ale to było postanowione, że pójdziesz ze mną do zamczyska.
— W dzień i owszem... ale w nocy... nigdy...
— A jeśli tak, to wracaj pan do domu i staraj się nie zabłądzić w tej gęstwinie leśnej.
Uwaga ta jeszcze więcej przeraziła doktora, a nużby się zabłąkał? Nie umiał się kierować w lesie i nie znał zupełnie tych okolic, czyżby więc trafił na drogę prowadzącą do Werst?
A gdy go noc zaskoczyła w lesie, tu wpośród tych skał i wąwozów, gdzie co krok czyhają przepaście, w które mógłby się stoczyć? Mógł więc nie wejść do zamku po zachodzie słońca, ale w każdym razie wolał iść za leśniczym. Spróbował jednak po raz ostatni zatrzymać towarzysza.
— Wiesz dobrze, mój kochany Niku, że nie przystałbym nigdy na to, aby się z tobą rozłączyć — rzekł. — Ponieważ chcesz koniecznie iść do zamku, nie pozwolę ci iść samemu...
— Dobrze mówisz, doktorze, sądzę, że dotrzymasz słowa.
— No tak, ale powiem ci jeszcze słówko. Przyrzecz mi, że jeśli noc zapadnie, zanim dostaniemy się do zamczyska, nie będziesz usiłował wejść do niego...
— To tylko mogę ci obiecać, doktorze, że dołożę wszelkich starań, aby się dostać do zamku i, że się nie cofnę, dopóki się nie dowiem, co się tam dzieje.
— Co się tam dzieje? — zawołał doktór Patak, wzruszając ramionami. — Ale cóż się tam ma dziać?
— Ja nie wiem, ale ponieważ postanowiono, aby się dowiedzieć, dowiem się...
— Najpierw trzeba dojść do tego dyabelskiego zamku! — zawołał rozgniewany do najwyższego stopnia doktór. — A wnosząc z trudności jakie napotykaliśmy dotąd, i czasu którego potrzebowaliśmy do przebycia tej przestrzeni, noc zapadnie zanim dostaniemy się do ruin...
— Jestem przeciwnego zdania — odpowiedział Niko Deck. — Im wyżej pniemy się ku górze, las staje się rzadszym, jodły nie rosną tak gęsto, jak wiązy, klony i buki.
— Ale trudniej nam będzie wspinać się po stromych skałach.
— O! nie są to przecież skały niedostępne!
— Ale podobno można napotkać niedźwiedzie w pobliżu skał Orgall!
— Mam strzelbę, a ty doktorze masz pistolet do obrony.
— Ale gdy noc zapadnie, zabłąkamy się w ciemności!
— Nie, gdyż mamy teraz przewodnika, który mam nadzieję, że nas już nie opuści.
— Przewodnika! — zawołał doktór i zerwał się szybko, spoglądając dokoła niespokojnym wzrokiem.
— Tak — potwierdził Niko Deck — a ten przewodnik jest to strumień Nyad. Dość nam będzie iść jego prawym brzegiem, aby się dostać do szczytu wzgórza, w którym ma swoje źródło. To też zdaje mi się, że za dwie godziny będziemy przy bramie zamkowej, jeżeli nie zwlekając puścimy się w drogę.
— Za dwie godziny, Daj Boże, żeby nie za sześć — odpowiedział doktór.
— No, czyś już gotów?
— Już miałbym odpocząć? Ale nie posiedzieliśmy tu nawet kilku minut?
— Mylisz się doktorze, siedzimy już z pół godziny. Czy jesteś gotów do dalszej drogi?
— Tak, łatwo ci to mówić, ale mnie nogi ciążą, jak gdyby były z ołowiu. Ja nie jestem tak wytrwały, jak ty, Niku! Nogi mi popuchły i okrucieństwem jest z twojej strony zmuszać mnie, abym szedł w tej chwili.
— Ah! nudzisz mnie wreszcie, doktorze! Możesz więc iść lub wracać! Szczęśliwej podróży ci życzę!
Mówiąc to, Niko podniósł się z ziemi.
— Zaklinam cię na miłość Boską, posłuchaj mnie, leśniku! — zawołał doktór Patak.
— Nie chcę słuchać dłużej twoich niedorzeczności.
— Ponieważ jest już późno, dlaczegóż nie mamy zostać tu, w tem miejscu? Dlaczego nie spędzić nocy pod osłoną tych drzew?... Jutro, o wschodzie słońca na dalszą wyruszymy wędrówkę i więcej będziemy mieli czasu dostać się do ruin...
— Doktorze — odpowiedział Nicko Deck, powtarzam ci raz jeszcze, że moim zamiarem jest przepędzić noc w zamku.
— Nie, nie uczynisz tego, Niku! — zawołał doktór. Ja ci na to nigdy nie pozwolę!
— A to jakim sposobem?
— Przyczepię się do twego ubrania, będę się nawet bił z tobą...
Nieszczęśliwy doktór, pod wpływem trwogi, nie wiedział nawet co mówi.
Niko nic nie odpowiedział i przerzuciwszy strzelbę przez plecy, postąpił kilka kroków w stronę strumienia.
— Poczekaj! Poczekaj! — wołał miłosiernym głosem doktór. — Ah! to dyabeł nie człowiek. — Jeszcze chwilę... nogi mam zupełnie zesztywniałe... nie mogę się ruszać!...
Lecz błagania jego nie wzruszyły leśniczego i biedny doktór dobrze musiał przyśpieszyć kroku, aby podążyć za Nikiem, który nawet nie odwrócił głowy.
Była godzina czwarta po południu. Promienie słońca, muskając wierzchołki góry Plesa, za którą miały się skryć wkrótce, oświecały las sosnowy. Niko miał słuszność, że należało się spieszyć, gdyż zmrok zapadał szybko wśród lasu.

Ciekawy i dziwny zarazem widok przedstawiają lasy, rosnące na stokach gór, mianowicie na pewnej ich wyniosłości. Drzewa nie są tu jeszcze karłowate i drobne, jak wyżej wśród skał, lecz rosną proste, wyniosłe, dosięgając pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp wysokości. Pnie ich są gładkie, pozbawione sęków, a gałęzie tworzą zielone sklepienie. Traw i krzewów rośnie pod niemi niewiele, tylko po ziemi pełzają jak węże, wystające i poplątane ich korzenie. Grunt pokrywa nizki, żółtawy mech, zasypany uschłemi gałązkami i szyszkami, które trzeszczą pod nogami przechodniów. Miejscami ziemia jest twarda, a ostre odłamki skał, przecinają najgrubsze obuwie. Może ze ćwierć mili postępowali tą przykrą drogą. Aby się przedrzeć przez te odłamy skał, potrzeba było zręczności i siły, której już nie posiadał doktór Patak.
Wreszcie Niko Deck wydostał się na wzgórze, ciągnąc za sobą zasapanego doktora. (Str. 74).
Gdyby Niko Deck był sam, byłby tę przestrzeń przebył w godzinę, ale ze swoim towarzyszem stracił trzy godziny, gdyż co chwila musiał mu pomagać wdrapywać się lub schodzić ze skał. Doktór teraz lękał się tylko jednej rzeczy, a mianowicie aby nie został sam w tej pustyni.

W miarę, jak wyniosłość stawała się przykrzejszą, las przerzedzał się coraz bardziej. Teraz drzewa tworzyły już tylko grupy, porozrzucane od siebie w pewnej odległości. W przerwach pomiędzy drzewami widać było szczyty gór, wyłaniających się jeszcze zpośród wieczornego zmroku.
Strumień Nyad, którego brzegiem postępowali dotychczas, płynął coraz węższem korytem, gdyż wędrowcy nasi docierali już do jego źródła. O kilkaset kroków ponad niem, widać już było płaszczyznę Orgal i budowle zamczyska.
Wreszcie Niko Deck wydostał się na wzgórze, ciągnąc za sobą zasapanego doktora. Biedak nie miał już sił postąpić kilku kroków i upadł na wpół żywy na ziemię.
Niko nie czuł prawie żadnego znużenia. Stał milczący, ze wzrokiem utkwionym w stary zamek, którego nigdy nie widział zbliska.
Zewnętrzny mur z wieżyczkami otoczony był dokoła głębokim rowem. Most zwodzony był podniesiony i zakrywał wejście do podziemnej galeryi, opierając się na wielkich kamieniach.
Dokoła zamku panowała pustka i cisza. Przy zapadającym zmroku wieczornym stare mury przedstawiały się jeszcze groźniej i wspanialej. Nie widać było nikogo, ani na murach zewnętrznych, ani na tarasie, otaczającym wieżę. Dym również nie wydobywał się z komina, uwieńczonego dziwaczną chorągiewką, pogiętą i zardzewiałą.
— Widzisz, Niku — odezwał się doktór Patak — że niepodobieństwem jest przeskoczyć ten rów, spuścić most zwodzony, lub otworzyć wejście do galeryi podziemnej?
Niko nie nie odpowiedział, gdyż przekonał się, że trzeba się było zatrzymać przed murami zamku. Jakżeby mógł po ciemku spuszczać się do rowu, a potem wdrapywać na mur? Nie było innej rady, jak czekać wschodu słońca i dopiero przy świetle dziennem rozpocząć poszukiwania.

I tak też postanowiono uczynić ku wielkiej uciesze doktora, a niezadowoleniu leśniczego.