Zemsta za zemstę/Tom szósty/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | szósty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXVI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Schadzka naznaczona na południe... przyszedłem zbyt wcześnie... — pomyślał Leopold. — Trzeba będzie trochę poczekać...
— Czem panu można służyć? — zapytał gospodarz Czerwonego Kapelusza.
— Proszę o absynt i o przybory do pisania...
Były więzień usiadł przy stoliku stojącym w kącie.
Przyniesiono mu absynt, kałamarz, pióro i arkusz listowego papieru.
Wlał do absyntu kropla po kropli wodę, poczem umoczył pióro i aby sobie dać jakąś minę, zaczął bazgrać wyrazy bez związku.
Siedząc prawie naprzeciwko drzwi, widział wychodzących i wchodzących.
Od chwili do chwili wzrok jego zatrzymywał się znowu na tarczy zegarowej, i której skazówki nie posuwały się odpowiednio do jego życzenia.
Uczucie niepokoju którego doświadczył wracając z Paryża i nie widząc aby Ryszard wsiadał do wagonu na stacyi Negent-sur-Seine, powracało silniejsze i uporczywsze.
Nareszcie wybiła dwunasta.
Drzwi się otwarły i ukazał się Ryszard Beralle.
— Nareszcie! — mruknął Leopold.
I uśmiech tryumfu ukazał się na jego ustach, podczas gdy się przypatrywał ciekawie Ryszardowi który ze swej strony przeglądał salę pijących i patrzał na niego tak, jak i na drugich i dzięki jego przebraniu, wcale go nie poznawał.
— Co on u djabla będzie robił? — zapytał sam siebie.
Ryszard przystąpił do kantoru.
— Co pan rozkaże? — zapytał gospodarz.
— Czy można dostać śniadanie?
— Tak, jeżeli pan jesteś nie bardzo wybredny.
— Poprzestanę na byle czem, na kawałku szynki, omlecie i kawałku sera.
— W tej chwili.
— Czy masz pan gabinety?
— Tak, w głębi, w korytarzu... Siadaj pan w pierwszym... będzie panu bardzo wygodnie... jest w nim piec...
— Dobrze, idę do niego...
— Jakie pan pijesz win0.
— Butelkę zwyczajnego.
Młodzieniec przeszedł przez salę, wszedł na korytarz i otworzył drzwi do gabinetu wskazanego przez gospodarza i opisanego mu poprzednio przez Wiktora.
— Jeszcze go nie ma... — rzekł siadając przy małym żelaznym piecyku, w którym się palił węgiel kamienny. — A jednak dwunasta już wybiła...
Chłopiec przyniósł nakrycie, szynkę, chleb i butelkę wina.
Ryszard zaczął śniadanie.
Nie miał apetytu.
Wzruszenie sznurowało mu gardło i ściskało żołądek.
Prócz tego głuchy gniew przeciw sobie samemu huczał w jego pomięszanym umyśle.
Nie mógł zapomnieć owej nocy w Nogent-sur-Seine w hotelu pod Łabędziem krzyżowy gdzie jak ostatni nędznik wchodził do kobiety aby ją okraść.
Przypomnij sobie brata ukazującego mu się nagle, aby bronię Renaty, narzeczonej Pawła Lantier.
Dzięki przebaczeniu Wiktora wychodził z kałuży w którą popadł, i przyrzekał sobie straszliwy odwet na Pawle Pelissier.
Ryszard wlał odrobinę winą do ogromnej ilości wody, którą wypił, nie bez wyrazistego skrzywienia, ale przysiągł nie upijać się więcej i chciał dotrzymać słowa.
W chwili gdy stawiał szklankę na stole, drzwi zajętego przezeń gabinetu otworzyły się i Leopold Lantier ukazał się na progu.
Powiedzieliśmy, że był niepodobny do poznania.
Ryszard spojrzał na nowo przybyłego z nie jakiem zdziwieniem i chciał się zapytać kogoby szukał.
Zabrakło mu czasu do zadania tego pytania.
— Widzę że masz apetyt — odezwał się nagle Leopold, siadając przy stole robotnika — i zajęcia tej nocy dobrze go pobudziły...
Usłyszawszy mowę Leopolda, Ryszard zadrżał.
Twarzy niepoznawał, ale poznawał głos jego.
— Ty!... to ty!... — rzekł po cichu, czyniąc usiłowanie, aby ukryć uczucie grozy, które nim owładnęło.
— Tak, chłopcze... Troszkem się ubrał na dzisiejsze z tobą spotkanie.
— To jest, żeś się przebrał...
— Nie... Ja wczoraj byłem przebrany.... Ale to cię mało powinno obchodzić... Stawiasz się na schadzkę akuratnie.. Winszuję ci tego...
— Dziękuję...
— Czy wszystko poszło dobrze?
— Wszystko...
— Masz papiery?
— Mam.
— Zatem dokonamy — ułożonej zamiany...
— Jakiej zamiany? — zapytał Ryszard najzupełniej z zimną krwią.
— Jakto! jakto! jakiej zamiany?... — odpowiedział gwałtownie Leopold marszcząc brwi. — Czyś pamięć stracił?... Przecieżeś dziś nie pijany, co mnie zresztą bardzo dziwi i musisz sobie przy pominąć o zawartym pomiędzy na mi układzie.
— O jakim układzie?
— Ja mam dostać papiery, a ty trzy piękne bilety tysiąc frankowe... Ja jestem gotów do wypłaty... Pst!
Drzwi gabinetu się otworzyły.
Wszedł garson niosąc jajecznicę na słoninie, z której się wydobywał wyborny zapach.
Postawił talerz na stole i wyszedł.
Ryszard myślał:
— Trzeba przeciągać sprawę, aby dać czas Wiktorowi do nadejścia.
Poczem głośno dodał:
— No, otóż jesteśmy sami, kochany panie, i możemy pomówić swobodnie... Ja w istocie nie jestem pijany, tak jakeś to zauważył, i doskonale pamiętam o tem, o czem umówiliśmy się z sobą...
— Zatem — przerwał Leopold, który zaczynał się niecierpliwić, — zatem nie mamy co długo rozprawiać... Oto są pieniądze, oddaj mi papiery...
— Zaraz?...
— Natychmiast... Spieszy mi się...
— To mi wszystko jedno, mam z panem coś pomówić, a jestem uparty jak muł, uprzedzam pana... Zresztą jest to rzecz poważna...
— Zatem śpiesz się... — odpowiedział Leopold rozumiejąc, że musiał ustąpić i że ostatnie słowo nie do niego należeć będzie.
— Pośpieszę się... — odparł Ryszard. — Mówiłem? A! o tém... umówiliśmy się, że wejdę do pokoju młodej panienki którą ty kochasz i chcesz zaślubić i że zabiorę paczkę listów, w której znajdziesz albo dowody jej niewinności, albo zdrady, o wyjaśnienie czego ci chodziło, bo zdaje się narobiono ci o niej plotek. Wszak tak, nieprawda?
— Najzupełniej, a ponieważ jestem mocno zakochany i naturalnie bardzo zazdrosny, pilno mi dostać te listy...
— A! tak, mój kmotrze — rzekł robotnik krzyżując ręce na piersiach i zagłębiając swój wzrok w oczach Leopolda — ty, widzę, stanowczo masz mnie za głupca?...
— Co to znaczy?... — zawołał zbieg z więzienia, którego wściekłość zaczynała ogarniać.
— Nie rzucaj się i daj mi mówić... — przerwał Ryszard. — Byłem pijany... Z początku uwierzyłem twojej historyi i działałem jak głupiec, widząc tylko koniec swego nosa. Dziś jestem na czczo, zupełnie przytomny i poznaję wszystkie twoje matactwa... Tyś mnie nie dla tego użył aby sobie przywłaszczyć miłosne liściki, lecz papiery ważne, adresowane do notaryusza w Nogęnt-sur-Seine... Pakiet musi zawierać jakieś ważne dowody, odnoszące się do jakiegoś dziedzictwa... może idzie o miliony... Tyś mnie podkusił i skłonił do popełnienia kradzieży, w nocy.
Głs młodzieńca wywarł dziwny wpływ na schwytanego w sidła zbrodniarza.
Zamiast go zgnębić zupełnie, powrócił mu całkowitą zimną krew i energię.
Wyprostował się, poczem wychodząc z kąta, w który się był wcisnął, postąpił odważnie ku czterem aktorom opowiadanej przez nas sceny.
— A więc? — rzekł spoglądając im bezwstydnie kolejno w oczy. — Czy się nazywam Pelissier, Fradin, albo Leopold Lantier, to wszystko jedno i jestem zachwycony, ze mogę zawrzeć znajomość z moim młodym kuzynem.
— Milcz! — zawołał Paweł oburzony. — Zabraniam ci dawać mi to nazwisko i do rodziny swojej nie przypuszczam ani złodziei ani zbójców...
— A jednak mnie trzeba będzie przypuścić... i innych jeszcze... — rzekł szyderczo Leopold. — Teraz musimy się porozumieć... Mówmy mało, lecz mówmy dobrze... Jestem w waszej mocy... Grałem... przegrałem... Czegóż wy odemnie chcecie?
Cynizm tego łotra i jego niezwykła śmiałość, obudziły w czterech słuchaczach łatwe do odgadnienia zadziwienie.
— Czego my chcemy? — odparł Wiktor Beralle. Ależ chcemy odprowadzić cię do więzienia z któregoś uciekł...
— Bardzo dobrze!... A jak zostanę napowrót osadzony w więzieniu, co zrobicie?
— Doniesiemy o twoich zbrodniach! — zawołał Paweł.
— O jakich?
— Dowiedziemy ci, żeś chciał zabić Renatę na moście Bercy...
— Nie zaprzeczam...—
Aby usunąć w niej spakobierczynię Roberta Vallerand...
— Tak jest...
— Dowiedziemy ci, żeś kazał zabić panią Urszulę solier...
— Doskonale...
— Aby pochwycić list adresowany do pana Auguy, notaryusza w Paryżu, który w zamian za ten list, miał zwrócić opieczętowaną kopertę, którą usiłowałeś skraść zeszłej nocy w Nogent-sur-Seine...
— Mów pan dalej...
— Ukradłeś sam, albo kazałeś komuś ukraść rękopis Pamiętników hrabiego de Terrys, który został znaleziony w rękach wspólnika zamordowanego przez ciebie...
— Tak jest...
— Nareszcie w Port-Creteil dałeś się pani Izabelli napić zatrutego napoju...
— Rzeczywiście...
— I ty się pytasz czego my chcemy? Nagromadziłeś jedną zbrodnię na drugiej!... Należysz do prawa i my cię odstawimy do sędziów, którzy cię wydadzą w ręce kata...
— Ta ra ta ta!... — zawołał Leopold szyderczo. Ty mój młody kuzynku nie myślisz ani jednego słowa z tego co mówisz i zaraz ci tego dowiodę... Tak, nagromadziłem zbrodnię na zbrodni, ale ci dobrze wiadomo, że nie ja jeden jestem winnym... Mam wspólników...
— Miałeś jednego i ten umarł przy ulicy Beautreillis.
— Mam jeszcze jednego, jeżeli pozwolisz, i wyzywam cię abyś tego wydał sędziom! Czy to ja dla siebie, co prawnie nie mogłem dziedziczyć, chciałem zabić nieprawą córkę Robertą Vallerand, sprzątnąłem Urszulę Sollier i popełniłem resztę... Wiesz doskonale że nie, a ponieważ znasz moje nazwisko, to wiesz także i nazwisko człowieka, który wydawał rozporządzenia i opłacał moją pracę... Panowie, jestem gotów udać się za wami... Prowadźcie mnie do więzienia w Troyes. Paskal Lantier, mój zacny kuzyn, twój szanowny ojciec, młodzieńcze, dziś wieczorem tam znajdzie Się także!...
— Mój Boże! mój Boże! — wyjąkał Paweł załamując ręce. — Nie myliłem się... Mój ojciec był wspólnikiem tego nędznika!...
— Złożę na to dowody...
Student upadł na krzesło i zakrył twarz rękami.
Łkanie dusiło go.
— Dowody te ty zniszczysz... — rzekł Wiktor głuchym głosem.
— Możesz iść spać, mój mały! — odparł Leopold tonem łotrowskim i z gestem nie dającym się opisać.
— Nie wymienisz nazwiska Paskala Lantier... — mówił dalej podmajstrzy.
— Interes może się ułożyć... Wy mnie puścicie wolno...
— To zależy...
— Od czego?
— Od ciebie samego...
— Nie rozumiem...
— Zaraz ci się wytlómaczę... Od obecnej chwili aż do jutrzejszego wieczora zostaniesz naszym więźniem.
— Przymus samowolny, moi panowie, i z tego powodu nielegalny!... Nie macie upoważnienia aby mnie aresztować.
— Milcz, i słuchaj! Udasz się z nami, a my cię zaprowadzimy w miejsce, gdzie zostaniesz pod dobrą strażą...
— Aż do jutrzejszego wieczora?
— Tak.
— Dla czego ta zwłoka?
— Nie potrzebuję ci się tłómaczyć...
— A potem?
— Następnie, los twój zostanie postanowiony...
Paweł się podniósł.
— Zwłoka! — zawołał z gniewem. — Po co? Kogo tu chcecie oszczędzać? Sprawiedliwość ma prawo znać wspólnika tego zbrodniarza... Obowiązkiem naszym jest jego wydać... Jego wspólnik nazywa się Paskal Lantier... Cóż mi to szkodzi? Syn nędznika, przyjmuje tę hańbę na siebie...
— Panie Pawle — odpowiedział Wiktor ze stałością — ja pochwyciłem tego człowieka... On do mnie należy... Proszę abyś pan pozostał spokojnym i od tej chwili aż do jutrzejszego wieczora posunął odwagę aż do bohaterstwa... Przysięgnij, że się wstrzymasz do jutrzejszego wieczora za nim wyrzeczesz co do jego i o jego wspólników losie.. Przysięgnij mi na pamięć twojej świętej matki... na swoją miłość dla panny Renaty... Zaklinam cię, przysięgnij.
Głos podmajstrzego był poważny i prawie rozkazujący, jakkolwiek błagalny.
Wywarł on głębokie wrażenie na Pawle.
— Przyrzekam ci, mój przyjacielu — odpowiedział — zaczekam...
— Dziękuję, panie Pawle, a teraz w drogę... — rzekł Wiktor Beralle.
Poczem zwracając się. do Leopolda i pokazując mu rewolwer, dodał:
— Ty, łajdaku, nie czyń żadnego usiłowania do ucieczki, radzę ci, bo jak Bóg na niebie, nie zabiję cię, ale ci strzaskam łapę...
— Bądź spokojny, — odparł były więzień — poczekam do jutra... Nic mi nie będzie potrzeba strzaskiwać... Pójdźmy gdzie chcecie...
Ryszard, zapłacił rachunek.
Pięć osób wyszło z gabinetu, a następnie z restauracyi i udało się w stronę dworca kolejowego.
W drodze Wiktor rzekł bratu parę słów do ucha.
Ten wszedł do sklepu powroźnika, zkąd we dwie minuty wyszedł, niosąc małą paczkę zawiniętą w gruby szary papier.
Przyśpieszył kroku i połączył się z gromadką.
Wkrótce przybyli do oberży, w której z rana stanęli Wiktor i Zirza.
Wiktor kazał sobie dać numer.
Wprowadzono go na drugie piętro do pokoju dosyć obszernego, gdzie się zamknął z towarzyszami.
— Położysz się do łóżka... — rzekł do Leopolda.
— Ależ...
— Nie ma się co spierać... — przerwał podmajstrzy. — Trzeba być posłusznym... Pan Paweł i mój brat będą nad tobą czuwać... za pięć minut powrócę. Pani Izabello, bądź łaskawa pójść ze mną...
Zirza usłuchała.
— Gdzie pani pokój?
— Na dolnem piętrze...
— Zaprowadź mnie pani do niego...
— Pójdź.
Gdy stanęli w pokoju, młoda kobieta rzekła:
— Czego ode mnie żądasz, mój przyjacielu?
— Poświęcenia...
— Wszak wiesz, że je posiadam...
— Ja go nie dla siebie potrzebuję...
— A dla kogo?
— Dla pana Pawła.
Zirza westchnęła.
— Biedy chłopiec... — szepnęła — on myśli sobie życie odebrać... Wyczytałam to postanowienie w jego oczach.