Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia |
Wydawca | Rój |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz z rana kończono właśnie składanie ciała Franusi do trumny, stojącej w pośrodku izby na dwóch krzesłach, kiedy Jan drgnął nagle ze zdziwienia i oburzenia na widok wchodzących, jedno za drugiem, Lizy i Kozła. Pierwszym jego odruchem było wypędzenie ich, tych krewnych bez serca, którzy nie przyszli pożegnać konającej i którzy zjawili się teraz, jak tylko przykryto ją wiekiem trumny, jak gdyby wyzwoleni z obawy znalezienia się oko w oko z nią. Ale obecni przy tem członkowie rodziny: Fanny i Starsza, powstrzymali go: nieszczęście przynosi kłótnia przy trupie; a zresztą, nie ma się prawa zabronić Lizie odkupienia jej winy, skoro zdecydowała się czuwać przy ciele zmarłej siostry.
I Kozłowie, którzy liczyli właśnie na, szacunek, jaki się jest winnym zmarłemu, zainstalowali się na dobre. Nie powiedzieli wprost, że obejmują ponownie dom w posiadanie, robili to wszakże w sposób tak naturalny, jak gdyby rozumiało się to samo przez się, teraz, kiedy niema już Franusi. To, co z niej pozostawało jeszcze, gotowe do odejścia w wieczność, nie stało już na przeszkodzie, niby sprzęt martwy. Liza, posiedziawszy czas jakiś, pozwoliła sobie pootwierać szafy, aby się przekonać, czy nic nie zostało wyniesione przez czas jej nieobecności. Kozioł obchodził już stajnię i oborę, jako gospodarz mający do tego prawo, dający pilne na wszystko baczenie. Wieczorem i on i Liza roztasowali się na dobre, i teraz przeszkadzała im tylko jeszcze ustawiona na środku izby trumna. Ale to jedna już tylko noc: nazajutrz, z samego rana, nic nie będzie tamowało im swobodnego przejścia.
Jan krążył pośród rodziny, osłupiały, nie wiedząc, co począć z samym sobą... Z początku miał jeszcze wrażenie, że dom, sprzęty i ciało Franusi należą do niego. W miarę wszelako, jak mijały godziny, wszystko to odrywało się coraz bardziej od jego osoby, zdawając się przechodzić do tamtych. Z nastaniem nocy nikt już nie zwracał się do niego; pętał się jeszcze tylko tutaj jako tolerowany intruz. Nigdy dotychczas nie doznawał w tym stopniu bolesnego uczucia, że jest obcy, że nie ma nikogo ze swoich pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, związanymi wzajem z sobą, zgodnie zrzeszonymi, o ile szło o wyrugowanie go. Przestawała do niego należeć nawet biedna zmarła jego żona, tak że Fanny na jego oświadczenie, że będzie czuwał przy zwłokach, próbowała go wyekspedjować pod pozorem, że jest ich i tak zadużo. Uparł się jednak, chciał nawet wziąć pieniądze z komody, sto dwadzieścia siedem franków, aby mieć pewność, że się nie ulotnią. Liza, otworzywszy szufladę wkrótce po przyjściu, musiała je dostrzec, tak samo jak arkusz stemplowego papieru, żywo bowiem zaczęła szeptać coś ze Starszą, i od tej chwili poczuła się zupełną panią w tym domu, upewniona, że nie istnieje żaden testament. Do pieniędzy nie będzie miała jednak prawa. W obawie o jutro mówił sobie Jan, że to przynajmniej mu się dostanie. Noc całą spędził na krześle.
Nazajutrz odbył się pogrzeb bardzo wcześnie, o dziewiątej z rana, i ksiądz Madeline, który wyjechać miał tego samego jeszcze wieczora, mógł odprawić mszę i odprowadzić ciało do grobu. Zemdlał jednak na cmentarzu, tak, że musiano go odwieźć. Na pogrzeb przybyli oboje państwo Karolostwo, Delhomme i Nénesse. Pogrzeb był przyzwoity, ale nie nad miarę wystawny. Jan płakał, Kozioł ocierał łzy. W ostatniej chwili oświadczyła Liza, że nogi się pod nią uginają, że nie starczy jej siły na odprowadzenie zwłok biednej siostry. Pozostała więc sama w domu, a za trumną poszły tylko: Fanny, Starsza, matka Frimat, stara Bécu i kilka sąsiadek. Po powrocie z cmentarza zatrzymali się wszyscy umyślnie na placu Kościelnym, chcąc asystować przy przewidzianej z góry i ciekawie wyczekiwanej od wczoraj już scenie.
Do tej chwili obaj mężczyźni, Kozioł i Jan, unikali patrzenia na siebie wzajem z obawy, aby nie wybuchła pomiędzy niemi bójka wobec zaledwie ostygłego trupa Franusi. Teraz obaj skierowali się ku domowi stanowczym krokiem, rzucając na siebie wzajem złe spojrzenia zukosa. Jan odrazu zrozumiał, dlaczego Liza nie poszła za konduktem. Chciała pozostać sama, aby wprowadzić się, zgrubsza tymczasem. Wystarczyła jej godzina na przerzucenie większych tłomoków wprost przez mur posesji Frimatowej i przewiezienie na taczkach tego, co mogłoby ulec potłuczeniu. Obdzieliwszy wreszcie jednym policzkiem Julisia i Lorkę, wciągnęła ich na powórze, gdzie już zdążyli się pobić, podczas kiedy ojciec Fouan, wepchnięty również przez nią, dyszał na ławce. Dom był odzyskany.
— Dokąd idziesz? — zapytał nagle Kozioł, zatrzymując Jana na progu domu.
— Wracam do domu?!...
— A gdzież to ten twój dom?!... Tutaj jest nasz dom.
W tej samej chwili przybiegła Liza i, ująwszy się pod boki, wrzeszczała, bardziej jeszcze zacietrzewiona i miotająca gorsze jeszcze obelgi niż jej mąż.
— Co? co takiego? czego on tu chce, ten zgniłek?... Oddawna już zatruwał moją biedną siostrę, najlepszy dowód, że nie byłaby umarła z tego wypadku i że wyraźny dała dowód swojej woli, bo nie pozostawiła mu nic z całego swojego mienia. Zdziel go, jak się patrzy, Koźle! Niech nie waży się wchodzić do domu, wniósłby nam tylko chorobę!
Jan, wzburzony brutalną tą napaścią, probował jeszcze perswazji.
— Wiem, że dom i grunt przechodzą do was. Ale do mnie należy połowa sprzętów i inwentarza...
— Połowa?!.. Masz czelność! — wrzasnęła Liza, przerywając mu. — Ty, śmierdzielu, ośmieliłbyś się wziąć połowę czegokolwiek, ty, co nie przyniosłeś tu z sobą grzebienia nawet i wszedłeś w jednej koszuli na grzbiecie. Ładny sobie obrałeś zawód: być na utrzymaniu kobiet!
Kozioł podtrzymywał ją i, odpychając Jana szorstkim gestem, krzyczał:
— Ma rację! Wynoś się!... Przyszedłeś tutaj w spodniach i kamizeli, nikt ci ich nie odbiera.
Cała familja, kobiety zwłaszcza, Fanny i Starsza, które trzymały się o jakie trzydzieści metrów dalej, zdawały się przyznawać Kozłom słuszność samem milczeniem swojem. Wówczas Jan, tracąc panowanie nad sobą pod wpływem ostatniej obelgi, zraniony w samo serce potwornie obrachowanem oskarżeniem, wpadł z kolei we wściekły gniew, starając się przekrzyczeć tamtych.
— Aha! to tak! Chcecie awantury?... To będziecie ją mieli. Wejdę przedewszystkiem! Jestem u siebie, dopóki nie nastąpi podział. A potem pójdę do pana Bailllehache’a, który nałoży pieczęcie i zamianuje mnie na razie opiekunem... Jestem u siebie, a wy wynoście się stąd!
Zbliżył się taki groźny, że Liza odstąpiła od drzwi. Ale Kozioł rzucił się na niego, zawiązała się straszna walka i obaj mężczyźni, skłębieni w zapasach, wpadli na sam środek kuchni. Bój toczył się w dalszym ciągu wewnątrz domu, i teraz szło tylko o to, kto kogo wyrzuci za drzwi.
— Pokażcie mi papier, który daje wam prawo gospodarzyć tutaj!
— Papier?! Potrzebny jest tylko do podcierania się! Wystarcza, że mamy prawo.
— Macie prawo?! To przyjdźcie z komornikiem, z żandarmami, jak myśmy zrobili.
— Mam ich gdzieś tych twoich żandarmów i komornika! Tylko niedołęgom potrzebni oni. Kto ma za sobą uczciwość, sam załatwia swoje porachunki.
Jan zabarykadował się za stołem, chcąc za wszelką cenę być górą, postanawiając nie opuszczać tego domu, w którym tylko co żona jego wyzionęła ducha, tego miejsca, gdzie, jak mu się zdawało, tkwiło szczęście całego jego życia. Kozioł, niemniej rozwścieczony zawzięciem się niewypuszczenia z rąk odzyskanego mienia, zdawał sobie sprawę, że w tym momencie musi rozstrzygnąć się wszystko. Skoczył, jak rozjuszony zwierz, po przez stół i rzucił się na Jana. Ten jednak chwycił krzesło i, machnąwszy niem Kozła po nogach, przewrócił go na ziemię, a sam skoczył do sąsiedniej izby, aby się w niej zabarykadowąć, kiedy, nagle, Liza przypomniała sobie o pieniądzach, o owych stu dwudziestu siedmiu frankach, dostrzeżonych w szufladzie komody. Pewna, że Jan wbiegł do sąsiedniej izby, żeby je zabrać, ryknęła rozpaczliwie:
— Pieniądze! Ten łajdak ukradł pieniądze tej nocy!
Z tą chwilą Jan był stracony, musiał bowiem bronić kieszeni swojej w dodatku. Krzyczał, że pieniądze są jego własnością, że gotów jest się z nimi porachować, i że napewno pokaże się, jako oni winni są jeszcze jemu. Ale mąż i żona nie słuchali go, kobieta rzuciła się na pomoc swojemu chłopu i waliła okrutniej jeszcze niż on. Szalonem natarciem udało im się wytaszczyć Jana z powrotem do kuchni, po której tarzali się teraz wszystko troje, spleceni w jedną masę bezkształtną, obijającą się o kanty sprzętów. Kopaniem nogami uwolnił się Jan od Lizy, wróciła wnet jednak, wpijając mu paznokcie w mięśnie karku, a Kozioł, waląc w niego z całych sił głową, niby taranem, wyrzucił go za drzwi, gdzie Jan rozciągnął się jak długi.
Oboje Kozłowie zatarasowali teraz ciałami swojemi wejście do mieszkania, wrzeszcząc na cały głos:
— Złodziej! Ukradł nasze pieniądze!.. Złodziej! złodziej! złodziej!
Jan, zwlókłszy się z ziemi, z bólu i złości ledwie zdołał wybełkotać:
— Dobrze, pójdę do sędziego, do Chateaudun; pomoże mi on wrócić do mojego domu! Wytoczę wam jeszcze proces o wynagrodzenie mi za szkody i straty... Zobaczymy się jeszcze!...
Pogroziwszy im pięścią, znikł w kierunku równiny. Cała rodzina, na widok bójki przezornie czmychnęła w obawie możliwych procesów sądowych.
Kozłowie po odejściu Jana wydali dziki okrzyk tryumfu. Nareszcie wygnali go na ulicę, obcego tego przybłędę! Wrócili więc jednak do swojego domu! Mówili zawsze, że wrócą! Dom! Dom! Na myśl, że są w nim napowrót, w starym domu praojcowym, zbudowanym ongi przez dalekiego przodka, ogarnął ich istny szał radości, biegali po wszystkich kątach, z izby do izby, rozkoszując się możnością wrzeszczenia na własnych śmieciach. Dzieci, Juliś i Lorka, przybiegły, bębniąc palcami po starym piecu. I tylko ojciec Fouan pozostał na kamiennej ławie i patrzył ponuro na snujących się po obejściu Kozłach.
Nagle Kozioł stanął stropiony.
— Do cholery! A toć on umknął na górę. Byle nie zrobił czegoś złego polom! — krzyknął.
Było to niedorzeczne, ale ten krzyk serca wzburzył go do głębi. Myśl o ziemi zmąciła mu nagłą nutą radosnego niepokoju tryumfalny nastrój. O, ta ziemia, przykuwała ona do siebie całą jego istotę mocniejszemi jeszcze węzłami, aniżeli dom! ów kawałek ziemi tam na górze, zapełniający przerwę pomiędzy dwiema jego działkami, uzupełniający jego ucząstek trzyhektarowy, taki piękny, że sam Delhomme nie posiadał podobnego! Całe ciało jego zaczęło drgać z radości, jak gdyby wobec powrotu upragnionej kobiety, którą uważał już za straconą. Żądza natychmiastowego oglądania jej pod wpływem szalonego niepokoju, że tamten może mu ją zabrać, zakołowała w jego głowie. Pobiegł pędem, pomrukując, że zanadto cierpieć będzie, jeśli się sam naocznie nie przekona.
Jan w istocie skierował się w górę ku równinie, aby ominąć wieś. Z przyzwyczajenia poszedł drogą na Borderie. W chwili, kiedy Kozioł dostrzegł go zdaleka, mijał właśnie pole Cornailles; nie zatrzymał się wszelako, rzucił na ten kawałek ziemi, tak zajadle wywalczony, spojrzenie pełne nieufności i smutku, jak gdyby oskarżał go, że sprowadził na niego nieszczęście. W tej samej bowiem chwili oczy zaszły mu łzami na wspomnienie owego dnia, kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Franusią. Wszakże to na polu Cornailles Jałosia ciągnęła ją po lucerniku, jako małą dziewczynkę jeszcze! Poszedł dalej powolnym krokiem, z opuszczoną ku ziemi głową, tak że Kozioł, śledzący go podejrzliwie, niespokojny, posądzający go, że obmyśla brzydki jakiś kawał, mógł wreszcie zbliżyć się do swojego pola. Stanął, wpatrując się w nie długo: pozostało na miejscu, nie wyglądało źle, nikt nie wyrządził mu żadnej krzywdy. Serce jego wezbrało miłością ku niemu, rosło na myśl, że teraz posiadł je już nadobre. Przysiadł do ziemi, wziął w obie ręce grudę jej, roztarł między dłońmi, powąchał jej zapach i przesypał między palcami, żeby poczuć jej dotyk. Była to teraz już nazawsze jego ziemia, wrócił do siebie, przyśpiewując, jak gdyby upojony jej tchnieniem.
Jan tymczasem szedł dalej, nie patrząc dokoła, nie wiedząc, dokąd niosą go własne jego nogi. Zrazu chciał biec do Cloyes, do pana Baillehache‘a, aby dopomógł mu on do odzyskania domu. Potem jednak gniew jego złagodniał. Jeżeli nawet dzisiaj wróci doń, jutro musiałby wyjść z powrotem. Czy nie lepiej więc przełknąć odrazu ciężkie to zmartwienie, skoro rzecz stała się już? Zresztą łotry te mają rację: wszedł do domu jako biedak i wyjdzie jako biedak. Nadewszystko jednak rozrywała mu serce i zniewalała do zrezygnowania myśl, że wolą umierającej Franusi musiało być, aby tak się stało, skoro nie zapisała mu swojego mienia. Wyrzekł się więc chęci działania natychmiast, a kiedy rytm marszu rozpalił w nim nanowo zarzewie gniewu, poprzysiągł sobie już tylko, że zaskarży Kozła do sądu, aby odzyskać część, przypadającą mu z wspólności majątkowej. Przekonają się, czy pozwoli obedrzeć się ze skóry, jak tchórz jaki!
Podniósłszy przypadkiem oczy, zdumiony był, że znajduje się przed folwarkiem Borderie. Nieświadome, czy podświadome rozumowanie wewnętrzne, sprowadziło go na folwark, jako do jedynego teraz schronienia. I w istocie, jeżeli nie chciał opuścić wsi, gdzie, o ile nie tutaj, zyska możność umieszczenia się, znajdzie utrzymanie i pracę? Hourdequin zawsze go cenił, nie wątpił też, że odrazu zostanie przyjęty.
Zdaleka już jednak przeraził go widok Jakóbki, przebiegającej podwórze w dziwnem pomieszaniu. Biła jedenasta; wpadł na straszliwą katastrofę. Z rana dnia tego młoda kobieta, zszedłszy do piwnicy przed służącemi jeszcze, znalazła przy wejściu na schody podniesioną deskę spustu, owego spustu, umieszczonego tak fatalnie. W głębi piwnicy leżał Hourdequin martwy, z przetrąconym o kant stopnia kręgosłupem. Wrzasnęła, zbiegli się ludzie, przerażenie i zgroza ogarnęły wszystkich na folwarku. Teraz już ciało właściciela leżało na materacu w sali jadalnej, a w kuchni rozpaczała Jakóbka, ze zmienioną okrutnie twarzą, nie uroniwszy jednej łzy nawet.
Na widok wchodzącego Jana zaczęła odrazu opowiadać głosem zdławionym, przynosząc tem sobie widoczną ulgę.
— A mówiłam, wciąż upominałam, żeby na innem miejscu zrobić spust?... Ale kto mógł zostawić go otworem? Mogłabym głowę dać, że wczoraj wieczorem, jakem poszła spać, był spuszczony... Od rana łamię sobie nad tem głowę.
— Czy pan Hourdequin schodził dziś do piwnicy pierwszy? — zapytał Jan, którego wypadek ten wprawił w najwyższe osłupienie.
— Tak, ledwie świtało... Spałam. Zdawało mu się, że ktoś wołał go z dołu. Często zrywał się w taki sposób, schodził zawsze bez światła, żeby złapać parobków przy wstawaniu z łóżek... Nie zauważył widać otwartej dziury i wpadł. Ale kto, kto, u licha, mógł zostawić spust otwarty? Ach, muszę się dowiedzieć! Umrę, jeżeli się nie dowiem!
Jan, w którego głowie błysnęło zrazu podejrzenie, nie dopuścił jednak do niego i wnet zaprzeczył samemu sobie. Nie miała żadnego interesu w tej śmierci, jej rozpacz była szczera.
— To wielkie nieszczęście! — szepnął.
— O tak, wielkie nieszczęście!... bardzo wielkie nieszczęście dla mnie!
Opadła na krzesło, zdruzgotana, jak gdyby mury waliły się nad i nią. Pan, za którego miała nadzieję wydać się wreszcie zamąż! Pan, który przysięgał, że wszystko zapisze jej w testamencie! A teraz umarł, zanim jeszcze zdążył podpisać papier! Nie dostanie nawet zasług; syn przyjedzie, wypędzi ją napewno kopnięciem w zad, jak obiecywał!... Nic! kilka błyskotek, i trochę bielizny, to, co ma na ciele!... Nieszczęście! Koniec wszystkiego!...
Jakóbka nie wspominała, zapomniawszy może, o tym szczególe, o odprawieniu owczarza Soulasa, które udało jej się wreszcie przeprowadzić poprzedniego dnia. Zarzucała mu, że jest już za stary, że nie może już sobie poradzić, w rzeczywistości zaś wściekła była, że łazi jej wciąż po piętach, że ją szpieguje. Hourdequin, mimo że odmiennego zdania, musiał ustąpić wreszcie, tak dalece ulegał jej ostatnio, całkiem opanowany przez nią, jej niewolnik, okupujący wszelkiego rodzaju ustępstwami każdą noc miłosną.
Soulas, któremu wymówił służbę w sposób bardzo oględny, z rozmaitemi obietnicami i dobremi słowami, spojrzał wnikliwie na gospodarza blademi swojemi oczami. Potem powolnym głosem zaczął wyładowywać cały swój zapas skarg na tę łajdaczkę, którą była przyczyną jego nieszczęścia: ugania się za wszystkimi chłopami, teraz, po tylu innych, za Tronem, bezwstydnie zadają się z sobą na oczach wszystkich, o czem cała wieś mówi, jako pan lubi widać parobkowe resztki. Daremnie stropiony gospodarz usiłował przerwać mu, nie chciał bowiem wiedzieć, wolał mieć zamknięte oczy, żeby nie być zmuszonym wygnać ją precz. Ale stary wyładował wszystko, co wiedział, co miał na sercu, nie opuściwszy ani jednego razu, ilekroć ją schwytał na gorącym uczynku; mówił spokojnie, metodycznie, przynosząc tem mówieniem ulgę swojemu sercu, z którego wylał cały, nagromadzony przez tak długi czas zapas żalów.
Jakóbka nie wiedziała nic o tem delatorstwie, bowiem Hourdequin, po wysłuchaniu wszystkiego, uciekł w pole, bojąc się, że gotów byłby ją zadusić, gdyby nawinęła mu się bezpośrednio na oczy. Potem, po powrocie z pola, zadowolnił się wypędzeniem ze służby Trona pod pozorem, że zaniedbuje w okropny sposób podwórze, pozostawiając je w stanie nieprawdopodobnego niechlujstwa. Wydało jej się to podejrzane, nie odważyła się jednak bronić parobka i tyle tylko wymogła na Hourdequinie, że pozwolił mu przenocować na folwarku jeszcze przez tę noc tylko. W głębi duszy liczyła że uda się jej nazajutrz ułagodzić gospodarza i tak urządzić, żeby zatrzymał chłopaka. Wszystko to jednak plątało jej się teraz niewyraźnie po głowie pod wrażeniem ciosu, jaki spadł na nią tak nagle, niwecząc za jednym zamachem dziesięć lat mozolnych starań i rachub.
Jan był sam z nią w kuchni, kiedy wszedł Tron. Nie widziała go od poprzedniego dnia, reszta służby snuła się po folwarku bezczynnie, w pełnem niepokoju wyczekiwaniu. Ujrzawszy wielkiego rudego chłopa, tego wielkoluda o białem ciele dziecka, odrazu, po jego wślizgnięciu się bokiem do izby, zrozumiała wszystko, krzyknęła bowiem dzikim głosem:
— To ty otworzyłeś spust!
Nie odpowiedział ani słowa, stał blady jak papier, z wytrzeszczonemi gałami oczu, z drżącemi wargami.
— To ty otworzyłeś spust i zawołałeś go, umyślnie, żeby wpadł w otwór po ciemku!
Przerażony tą sceną, Jan cofnął się mimowoli. Ani jedno zresztą, ani drugie nie zdawało się spostrzegać jego obecności, w takim byli oboje zapamiętaniu.
Tron głucho, ze spuszczoną głową, przyznał się do wszystkiego.
— Tak, to ja... Wypędził mnie... nie byłbym cię więcej widywał!... nie mogło tak być!... Myślałem sobie już dawno, że jakby jego nie było, bylibyśmy wolni i moglibyśmy zawsze być razem.
Słuchała go, zesztywniała, w napięciu wszystkich nerwów, dochodzącem do najwyższego podniecenia... On, z pomrukiem tryumfu, wyrzucał z siebie myśli, które kotłowały się oddawna pod twardą jego czaszką: pokorną, i razem zażartą zazdrość sługi o pana, którego musiał słuchać, podstępny plan zbrodni, aby zapewnić sobie wyłączne posiadanie tej kobiety, którą chciał mieć jedynie dla siebie, dla nikogo więcej!
— Myślałem, jak to się już stało, że będziesz rada... Umyślnie nic ci nie mówiłem naprzód, bo się bałem, że ci będzie markotno... Ale teraz, kiedy już go niema, przyszedłem po ciebie, pójdziemy razem i pobierzemy się.
Jakóbka, nie krępując się, wybuchła z całą brutalnością.
— Co?... Wyjść za ciebie! Ależ ja ciebie nie kocham, nie chcę ciebie! A!... zabiłeś go, żeby mnie mieć! Widać głupszy jeszcze jesteś, niżem myślała. Żeby zrobić coś podobnego, zanim zdążył ożenić się ze mną i przepisać na mnie cały majątek!... Zniszczyłeś mnie! Pozbawiłeś mnie chleba!... Mnie zabiłeś, idjoto, mnie pogruchotałeś kości, rozumiesz to, bałwanie jeden?!... Wyobrażasz sobie, że pójdę za tobą? Kpisz ze mnie, czy co? Przypatrz mi się dobrze, powiedz!
Teraz on zkolei słuchał jej z szeroko rozwartą gębą, skamieniały niespodzianą tą napaścią.
— Dlatego, że bawiłam się z tobą, że używaliśmy razem, wyobrażasz sobie, że zgodzę się zostać z tobą nazawsze!... Mielibyśmy się pobrać! A, to paradne!... Wybrałabym już sobie kogoś mądrzejszego od ciebie, żeby tak koniecznie potrzeba mi było chłopa!... Precz, wynoś się!... Nie mogę patrzeć na ciebie! Mierzisz mnie... Nie kocham cię, nie chcę cię widzieć! Wynoś się!
Chłopak uniósł się straszliwym gniewem.
— Jakto? Więc nadaremnie zabił go?!... Nie, to nie może być!... Jakóbka należy do niego, porwie ją i zabierze z sobą!
— Takaś dumna! — mruknął. — Ale i tak pójdziesz ze mną. Bo jak nie, to się porachuję z tobą, tak samo jak z nim!
Jakóbka przyskoczyła do niego z zaciśniętemi pięściami.
— Popróbuj tylko!
Był silny i wielki, a ona słaba, ze szczupłą swoją figurką ładnej, młodej dziewczyny. Mimo to, on pierwszy cofnął się, tak mu się wydała groźna, zęby jej tak błyszczały, gotowe do kąsania, a oczy, świdrujące jak noże, zdawały się wrzynać w niego ostrem swojem spojrzeniem.
— Wszystko między nami skończone, wynoś się!.. Wolałabym nigdy nie oglądać na oczy mężczyzny, niż pójść z tobą! Wynoś się!... Precz!... Precz!...
Tron poszedł, cofając się chyłkiem, jak stropiona bestja drapieżna, tchórząca pod wpływem strachu, odkładająca podstępnie na później myśl zemsty. Spojrzał na nią i rzucił jej raz jeszcze:
— O, żywą czy martwą, będę cię miał!
Jakóbka po jego odejściu odetchnęła z ulgą. Potem, obejrzawszy się, cała dygocąca jeszcze, nie spłoszyła się, dostrzegłszy Jana, i tylko z zupełną szczerością zawołała:
— A, ten łotr, dałabym chętnie znać żandarmom, żeby włożyli mu kajdanki na ręce, gdybym się nie bała, że i ja wpadnę przy nim!
Jan zdrętwiał. I młoda kobieta zresztą uległa zrozumiałej reakcji nerwowej. Dusząc się prawie i łkając, padła mu w objęcia, powtarzając jedno tylko, że jest nieszczęśliwa, ach, taka nieszczęśliwa! taka strasznie nieszczęśliwa! Łzy jej ciekły bez przerwy, czuła potrzebę zbudzenia w nim litości, ciepłego uczucia, garnęła się do niego, jak gdyby chciała, żeby zabrał ją i zatrzymał przy sobie. Zaczęło mu to mocno ciążyć, kiedy nagle zrobił się rumot na podwórzu: szwagier Hourdequina, notarjusz Baillehache, któremu jeden z parobków dał znać o katastrofie, zajechał właśnie przed dom swoim kabrjoletem. Jakóbka porwała się odrazu i wybiegła naprzeciw, żeby opowiedzieć mu o całem nieszczęściu.
Jan, wymknąwszy się z kuchni, znalazł się znów na dworze pod zadeszczonem niebem marcowem. Nie widział jednak nic, wzburzony całą tą historją, której groza potęgowała jeszcze własną jego klęskę. Dość mu już było ciosów, spadających na jego głowę; powodowany naturalnym egoizmem, przyśpieszył kroku, bez względu na szczere przejęcie się losem dawnego swojego pana. Nie jego jest rzeczą wydawać Jakóbkę i jej gacha, sądy mogą same mieć oczy otwarte na wszystko. Dwa razy obejrzał się za siebie w obawie, czy go nie wołają, jak gdyby sam czuł się współwinny. Odetchnął dopiero z ulgą, znalazłszy się w pobliżu pierwszych domów Rognes. Mówił sobie teraz, że Hourdequina zabiła własna jego grzeszna namiętność; przyszła mu też na myśl odwieczna prawda, że, gdyby nie kobiety, mężczyźni byliby daleko szczęśliwsi. Przypomniała mu się znów Franusia, silne wzruszenie zaparło mu oddech nieledwie.
Na widok pierwszych domów wiejskich przypomniał sobie, że poszedł na folwark starać się o pracę. Zaniepokoił się, zaczął szukać myślą, do których drzwi mógłby zapukać, i, nagle, przypomniał sobie, że państwo Karolostwo są od kilku dni w poszukiwaniu ogrodnika. Dlaczegożby nie miał iść zaproponować im swoich usług? Należy przecież trochę do rodziny, może posłuży mu to za rekomendację. Nie namyślając się dłużej, skierował kroki swoje ku ich posiadłości.
Była pierwsza po południu, zastał ich, kończących śniadanie w jadalni, do której wprowadziła go służąca. Elogja rozlewała właśnie kawę i pan Karol, prosząc kuzyna, żeby usiadł, kazał podać mu filiżankę. Jan chętnie przyjął, mimo że nic nie jadł od dnia poprzedniego: miał żołądek zbyt zaciśnięty, kawa spłucze mu go trochę. Znalazłszy się jednak przy stole z tymi burżujami, nie miał odwagi prosić ich o pracę. Odłożył to na później, jak znajdzie dogodną chwilę. Pani Karolowa zaczęła wyrażać mu swoje współczucie, opłakiwać śmierć biednej Franusi, czem rozczuliła Jana na dobre. Prawdopodobnie myśleli państwo Karolostwo, że przychodzi pożegnać się z niemi.
Służąca weszła, oznajmiając odwiedziny Delhomme’ów, ojca i syna. Jan został rychło zapomniany.
— Poproś tu tych panów i przynieś jeszcze dwie filiżanki!
Była to dla państwa Karolostwa bardzo poważna sprawa, którą żyli dzisiaj od samego rana. Przy wyjściu z cmentarza towarzyszył im Nénesse aż do ich domu, a kiedy pani Karolowa i Elodja weszły do pokoju, zatrzymał pana Karola i wręcz zaproponował mu nabycie Nr. 19, o ile dojdą do porozumienia. Podług niego Vaucogne żąda za dom sumy śmiesznej wręcz, wszystko tak jest zapuszczone, że nikt nie da za to i pięciu tysięcy franków. Wypadnie zmienić każdy szczegół do gruntu. Umeblowanie wymaga dokładnego odświeżenia, personel wybrany bez gustu, tak wybrakowany, że żołnierze nawet chodzą gdzieindziej. Przez dwadzieścia minut z górą obdzierał w ten sposób zakład z wszelkiej wartości, oszałamiając zupełnie wuja swoją znajomością sprawy, umiejętnością targowania się i nadzwyczajnemi swojemi zaletami kupieckiemi, jak na tak młody wiek. — To zuch! ten potrafiłby mieć na wszystko oko i utrzymać cały zakład w garści! Nénesse zapowiedział swoją wizytę za kilka godzin, wraz z ojcem, żeby pomówić o sprawie na serjo.
Po przyjściu do domu pan Karol opowiedział o tem żonie, która niemniej od męża zachwycona była niezwykłym zmysłem kupieckim u tak młodego chłopca. Gdybyż to ich zięć, Vaucogne, miał choćby połowę jego sprytu! Trzeba było dobrze się mieć na baczności, żeby nie dać się wywieść w pole przez tego młokosa. Muszą przecież uratować z tej klęski posag Elodji! Na dnie ich obaw taiła się wszakże nieprzeparta sympatja, pragnienie oddania ukochanego Nr. 19, bodaj ze stratą nawet, w sprawne i dzielne ręce gospodarza, który mógłby przywrócić mu dawną świetność. Dlatego też przyjęli obu Delhomme‘ów, ojca i syna, w sposób bardzo serdeczny.
— Napijecie się kawy, co?... Elodjo, podaj cukierniczkę.
Jan odsunął swoje krzesło, aby wszyscy mogli zmieścić się przy stole. Delhomme, świeżo ogolony, z twarzą ogorzałą i nieporuszoną, nie mówił ani słowa, zachowując dyplomatyczną rezerwę. Nénesse, natomiast, starannie ubrany, w czarnych, wyszuwaksowanych bucikach, w kamizelce w złote palmy, w liljowym krawacie, był bardzo swobodny, uśmiechnięty, uprzejmy, czarujący. Kiedy Elodja, piekąc raka, podała mu cukierniczkę, spojrzał na nią i starał się zdobyć na żartobliwą, uprzejmą uwagę.
— Bardzo duże są te twoje kawałki cukru, kuzyneczko.
Elodja sponsowiała jeszcze bardziej i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, tak dalece zwykłe, uprzejme słówko młodego człowieka burzyło cały spokój jej niewinności.
Rano, przy wyjściu z cmentarza, spryciarz Nénesse poruszył połowę tylko sprawy. Od chwili pogrzebu, kiedy zobaczył Elodję po raz pierwszy, plan jego rozszerzył się nagle: nietylko postanowił zdobyć dom ale i młodą dziewczynę zarazem. Interes był bardzo prosty. Przedewszystkiem nie będzie musiał wyłożyć ani grosza, weźmie ją z domem w posagu. Nadto, o ile na razie posag ten przedstawiał się dość skromnie ze względu na zmniejszoną istotnie wartość zakładu, odziedziczy on jednak w przyszłości cały majątek po dziadkach, majątek wcale nie do pogardzenia. Dlatego właśnie sprowadził ojca, zdecydowany oświadczyć się odrazu o rękę panny.
Przez chwilę mówiono o pogodzie, wyjątkowo łagodnej na tę porę. Grusze dobrze kwitły, czy jednak kwiat utrzyma się? Kończono kawę, tempo rozmowy osłabło.
— Mogłabyś, kochanko, przejść się trochę po ogrodzie — zwrócił się nagle pan Karol do wnuczki.
Wysłał ją, bo śpieszno mu było przystąpić do sprawy z Delhomme’ami.
— Przepraszam wuja — przerwał Nénesse — ale prosiłbym bardzo, aby kuzyneczka zechciała zostać z nami... Pragnąłbym pomówić z państwem o sprawie, która i jej dotyczy, a lepiej odrazu, za jednym zamachem, załatwić całą rzecz, aniżeli odkładać na później.
Podniósłszy się z krzesła, jak człowiek dobrze wychowany, przystąpił z miejsca do formalnych oświadczyn.
— Chciałem właśnie powiedzieć państwu, że byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł poślubić kuzyneczkę, to znaczy, gdyby państwo dali mi na to swoje zezwolenie i gdyby ona sama zgodziła się.
Niespodzianka była nadzwyczajna. Najbardziej zwłaszcza poruszona była nią Elodja, do tego stopnia, że, zerwawszy się z krzesła, rzuciła się na szyję pani Karolowej, spłoszona w panieńskim swoim wstydzie, który oblał purpurą uszy jej i policzki. Babka usiłowała uspokoić ją pieszczotą.
— Ależ, uspokój się, aniołku, przesadzasz, bądźże rozsądna!... Nikt przecież nie czyha na twoją zgubę dlatego, że oświadcza się o twoją rękę... Twój kuzyn nie powiedział nic złego, przyjrzyj mu się, nie bądź głuptaskiem!...
Nie było jednak mocy, która zmusiłaby ją, prośbą czy groźbą, do oderwania twarzy od łona babki.
— Mój Boże! — oświadczył wreszcie pan Karol — nie spodziewałem się tych oświadczyn, mój chłopcze. Może lepiej zrobiłbyś, gdybyś nasampierw pomówił o tem ze mną, bo widzisz przecież, jaka nasza pieszczotka jest wrażliwa i wstydliwa... Cokolwiek jednak się stanie, wiedz, że wielce cię cenię, bo wydajesz mi się porządnym chłopcem, pracowitym i dzielnym.
Delhomme, którego ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy, przez cały czas rzucił dwa tylko słowa:
— To napewno!
Jan, zdając sobie sprawę, że wypada mu dorzucić także miłe słówko, rzekł:
— O, tak, rozumie się.
Pan Karol zdążył tymczasem przyjść do równowagi i przełożyć sobie, że Nénesse nie jest złą partją, że jest młody, dzielny, jedyny syn bogatych wieśniaków. Elodja nie mogłaby znaleźć lepszego. To też, porozumiawszy się wzrokiem z panią Karolową, dodał:
— Zależy to od woli naszej wnuczki. To jej przecież dotyczy. Nie będziemy nigdy sprzeciwiali się jej życzeniu. Uczyni, jak zechce.
Wówczas Nénesse bardzo rycersko ponowił swoje oświadczyny.
— Kuzyneczko, jeżeli kuzyneczka zechce zrobić mi ten zaszczyt i przyjemność.
Elodja, wciąż jeszcze z twarzą ukrytą na łonie babki, nie dała mu dokończyć i przyjęła jego oświadczyny, kiwnąwszy trzykrotnie dość energicznie głową, równocześnie jednak wtulając ją bardziej jeszcze. Takie zasłanianie sobie oczu dodawać jej musiało widocznie odwagi. Całe towarzystwo oniemiało wobec zgody tej, danej tak pośpiesznie. Czyżby kochać miała chłopca, którego tak rzadko miała okazję widywać? A może czekała tylko na konkurenta, pierwszego lepszego, byleby był młody i ładny?
Pani Karolowa pocałowała ją w głowę, uśmiechając się i powtarzając:
— Moje drogie biedactwo! moje drogie biedactwo!
— A zatem, skoro jej to dogadza, dogadza też i nam — oświadczył uroczyście pan Karol.
Ale myśl jakaś zasępiła wnet jego czoło. Ciężkie powieki opadły mu ponownie, zrobił gest pełen utajonego żalu.
— Oczywiście, mój chłopcze, zaniechać musimy teraz tamtej sprawy, którą proponowałeś mi dzisiaj rano.
Nénesse zdziwił się.
— A to dlaczego?
— Jakto, dlaczego? No, bo... widzisz... rozumiesz przecie... Nie pozostawiliśmy jej przecież do dwudziestego roku życia u Sióstr Wizytek, żeby... no, oczywiście, to... zupełnie niemożliwe!...
Mrużył oczy, wykręcał usta, chcąc, żeby Nénesse zrozumiał go z gestów i bojąc się powiedzieć zbyt wiele. Elodja, tam, na ulicy Żydowskiej! Panna, edukowana tak starannie! Nieskazitelna taka czystość i niewinność, wychowana w zupełnej nieświadomości wszystkiego!
— O, przepraszam — oświadczył Nénesse bez ogródek — to mi wcale nie dogadza... Żenię się, żeby założyć interes, chcę mieć kuzyneczkę za żonę i zakład wraz z nią.
— Cukiernię! — poprawiła pani Karolowa.
I potoczyła się dyskusja dokoła rzuconej przez nią nazwy, którą ona i mąż powtarzali dziesięciokrotnie. Cukiernia? Cóż znowu! Do czego byłoby to podobne! Młody człowiek i ojciec jego upierali się przy otrzymaniu jej przez Elodję w posagu, utrzymując, że niewolno wypuszczać z ręki takiego interesu, że to prawdziwe złote jabłko, które zapewni majątek przyszłej pani Nénessowej; brali przytem na świadka Jana, który potwierdził skinieniem głowy słuszność ich słów. Wreszcie, zaczęli wszyscy naraz krzyczeć, zapominając się, wymieniając nieosłonięte niczem szczegóły, dyskutując nad niemi, kiedy, nagle, niespodziany zupełnie fakt zamknął im wszystkim usta.
Elodja wyłoniła powoli głowę z głębin babcinego łona i wyprostowała całą wiotką swoją postać, niby wyrosła w cieniu lilijka z bladą twarzą chlorotyczki, z bezbarwnemi oczami i z włosami bez połysku. Obrzuciła wszystkich zdziwionem spojrzeniem i odezwała się spokojnie:
— Kuzyn ma zupełną rację, nie można wypuszczać tego z rąk.
Pani Karolowa, skamieniała z przerażenia, zaledwie zdolna była wybełkotać:
— Ależ, moje maleństwo, gdybyś wiedziała...
— Wiem... Oddawna już powiedziała mi o wszystkiem Wiktoryna, służąca, którą wydalono z powodu mężczyzn... Wiem o wszystkiem, myślałam o tem i przysięgam wam, że nie należy tego wypuszczać z rąk.
Oboje państwo Karolostwo oniemieli ze zdumienia. Oczy omal nie wyszły im na wierzch, patrzyli na nią, jak na dziwowisko, ogłupieli do cna. Jakto! wiedziała o Nr. 19, poinformowana jest o tem, co się tam robi, ile się z tego ma, zna cały proceder, i mówi o nim z takim niezmąconym spokojem!... O, tak, niewinność, potrafi dotykać wszystkiego bez zarumienienia się!
— Tak, nie można wypuszczać tego z rąk — powtórzyła Elodja. — To zbyt dobry interes, zbyt wielkie daje dochody... A zresztą, zakład, stworzony przez was, dom, w który tyle włożyliście pracy!... Czy coś podobnego powinno wyjść z rodziny?
Pan Karol był zbulwersowany. Osłupienie jego w pierwszej chwili ustąpiło teraz miejsce głębokiemu wzruszeniu, idącemu wprost z serca i chwytającemu za gardło. Wstał i, chwiejąc się na nogach, oparł się o panią Karolowę, która podniosła się także z krzesła, cała drżąca i zadyszana. Oboje widzieli w tem akt poświęcenia ze strony wnuczki i protestowali głosem niepewnym:
— Ależ, dziecinko, dziecinko!... Nie, nie, to niemożliwe!
Oczy Elodji zaszły łzami, schyliła głowę i pocałowała starą ślubną obrączkę matki, noszoną przez nią stale na palcu, tę obrączkę, startą przy ciężkiej pracy w domu przy ulicy Żydowskiej.
— Tak, tak, pozwólcie mi wypowiedzieć, co o tem myślę... Chcę być taką samą jak mamusia. Mogę robić to samo, co ona robiła. Niema w tem nic ubliżającego, skoro i wy robiliście to samo... Bardzo uśmiecha mi się ta myśl, zapewniam was. Zobaczycie, jak potrafię dzielnie dopomagać kuzynowi, o ile uda się nam obojgu doprowadzić prędko dom do dawnego stanu. Wszystko będzie musiało iść jak z płatka, nie znacie mnie jeszcze!
Opozycja złamana była doszczętnie. Państwo Karolostwo zalewali się łzami. Ogarnęło ich najgłębsze rozczulenie, łkali jak małe dzieci. Oczywiście nie wychowywali jej w tym duchu; cóż jednak poradzić wobec odzywającego się głosu krwi? Znać było wyraźnie, że to powołanie małej. Zupełnie to samo było z Estellą: i ją także zamknęli u Sióstr Wizytek, wychowywali w nieświadomości, wpajali w nią zasady najsurowszej cnoty! Ale wszystko to nie przeszkodziło jej stać się pierwszorzędną gospodynią wzorowego zakładu! Sposób wychowania i wykształcenia w odmiennym zupełnie kierunku nie ma żadnego znaczenia, rozsądek decyduje o wszystkiem. Najbardziej wszakże wzruszała i pobudzała ich do wylewania niepowstrzymywanych łez cudowna myśl, że Nr. 19, ich dzieło, ich ciało i krew, uratowane zostanie z ruiny. Elodja i Nénesse z pięknym zapałem młodości będą kontynuowali ich pracę. I oczami duszy oglądali już zakład odrestaurowany, cieszący się znów względami i uznaniem publiczności, błyszczący elegancją i czystością, taki słowem, jaki uświetniał Chartres za najlepszych dni własnego ich panowania.
Kiedy wreszcie pan Karol odzyskał możność mówienia, przygarnął młodą dziewczynę w swoje objęcia.
— Ojciec twój przyczynił nam dużo troski, ale ty starczysz nam za pociechę za wszystko, mój aniele!
Pani Karolowa uściskała ją również, skupili się wszyscy w jedną grupę, łączącą w jeden strumień łzy swoje.
— Zatem rzecz postanowiona? — zapytał Nénesse, pragnąc mieć formalne zobowiązanie.
Delhomme promieniał, jako ojciec, szczęśliwy z ustalenia losu syna w sposób tak zgoła nieoczekiwany. Przezorny zazwyczaj, zapalił się jednak tym razem i wyraził swój pogląd.
— A, do licha! jeżeli wy nie pożałujecie nigdy tego, to i my nie pożałujemy także!... Niema chyba potrzeby życzyć powodzenia dzieciom. Jak się zarabia, to zawsze idzie dobrze.
Po ostatecznej tej konkluzji usiedli znów wszyscy, aby omówić spokojnie szczegóły.
Jan zrozumiał, że ich krępuje. On sam wpośród wszystkich tych wynurzeń czuł się nieswojo, byłby też wymknął się wcześniej, gdyby wiedział, jak ma wyjść. Wziął wreszcie na bok pana Karola, aby go zapytać o owo miejsce ogrodnika. Godne oblicze obszarnika spochmurniało: miejsce oficjalisty u niego dla krewniaka... O, za nic w świecie! Nie można nic wymagać od krewnych, nie można nukać ich do roboty. Zresztą, miejsce zajęte już jest od wczoraj. I Jan poszedł, słysząc jeszcze, jak Elodja bezbarwnym swoim głosem dziewiczym zapewniła, że jeżeli ojciec jej będzie w dalszym ciągu tak źle postępował, w takim razie ona już weźmie na siebie przemówienie mu do rozumu.
Znalazłszy się na drodze, zwolnił Jan kroku, nie wiedząc, do kogo się zwrócić o znalezienie pracy. Ze stu dwudziestu siedmiu franków opłacił już koszt pogrzebu żony, krzyż i okratowanie grobu. Zaledwie zostawała mu połowa tej sumy; wystarczy mu tego na jakie trzy tygodnie, a potem, zobaczy się, co dalej będzie. Bieda nie przestraszała go, jedyną jego troską była możność nieopuszczania Rognes z powodu procesu. Wybiła trzecia, potem czwarta i piąta. Długo chodził po polach, snując mętne jakieś marzenia, powracając myślą do Borderie, potem do państwa Karolostwa. Wszędzie ta sama historja: kobieta — samica i pieniądze! żyło się tem i umierało od tego. Cóż dziwnego, że i całe własne jego nieszczęście z tego samego płynie źródła? Osłabienie wlazło mu w nogi, które załamywały się pod nim. Przyszło mu na myśl, że nie jadł nic jeszcze, zawrócił więc w stronę wsi, postanawiając ulokować się u Lengaigne‘a, który odnajmował pokoje. Kiedy jednak znalazł się na placu Kościelnym, widok domu, z którego został wygnany, rozpalił w nim nanowo krew. Dlaczego miałby zostawić tym łajdakom swoje dwie pary spodni i surdut? Należą do niego, musi je odebrać, chociażby przyszło znów stoczyć o nie walkę.
Zapadała już noc i Jan z trudnością rozpoznał ojca Fouana, siedzącego na kamiennej przyzbie przed domem. Zbliżył się do drzwi kuchni, oświetlonej palącą się świecą. Kozioł poznał nagle byłego szwagra. Rzucił się, aby zastąpić mu drogę.
— Cóż u djabła! Znów jesteś?... Czego chcesz?
— Oddaj mi moje dwie pary spodni i mój surdut.
Wybuchła zażarta walka. Jan upierał się, żądał możności przejrzenia szafy, ale Kozioł, schwyciwszy sierp, zagroził, że mu rozwali grdykę, jeżeli poważy się przestąpić próg. Rozległ się wreszcie głos Lizy z głębi izby.
— Daj spokój, oddaj mu jego łachmany!... Nie włożyłbyś ich i tak, zaraziłbyś się jeszcze!...
Obaj mężczyźni umilkli. Jan czekał. Tuż za jego plecami, na kamiennej ławie, ojciec Fouan mamrotał coś przygłuszonym swoim głosem, nawpół przytomnie, jak gdyby tonąc w dalekiem jakiemś widzeniu:
— Uciekaj stąd! Wytoczą z ciebie krew, jak wytoczyli z małej!
Był to dla Jana nagły błysk olśnienia. Zrozumiał wszystko: i śmierć Franusi, i jej niemy upór. Miał odrazu podejrzenie, teraz nie wątpił już, że chciała ocalić swoją rodzinę od stryczka. Zdjął go strach śmiertelny, nie mógł ani krzyknąć, ani poruszyć się, kiedy upadły mu prosto w twarz spodnie i surdut, ciśnięte przez Lizę.
— Masz, trzymaj sobie twoje śmierdziele!... Tak od nich cuchnie, że złapalibyśmy jeszcze zarazę!...
Podniósł je i poszedł. I na drodze dopiero, kiedy wyszedł już po za obejście, pogroził domowi pięścią, wykrzykując jedno tylko słowo, przecinające ciszę:
— Zbrodniarze!
Potem znikł w głębi czarnej nocy.
Kozioł był jak porażony, dosłyszał bowiem słowa, wymamrotane przez starego Fouana jak gdyby we śnie, i dlatego słowo, rzucone przez Jana, raziło go prosto w serce, niby kula trafnie wymierzona. Jakto? miałożby im teraz jeszcze zagrażać niebezpieczeństwo ze strony żandarmów? Teraz jeszcze, kiedy pewni byli, że cała sprawa pogrzebana już jest raz nazawsze wraz z Franusią? Odetchnął nareszcie z ulgą dzisiaj rano, kiedy złożono ją do ziemi, i oto, okazuje się, że stary wie o wszystkiem? Udawał zatem głupiego, żeby ich śledzić! Zaniepokoiło to strasznie Kozła, odbierając mu cały apetyt do jadła. Pozostawił prawie pół miski zupy. Liza, której zwierzył się z swojego niepokoju, zatrzęsła się jak galareta i także nic jeść nie mogła.
Oboje chcieli urządzić sobie święto z tej pierwszej nocy, spędzonej w odzyskanym nanowo domu. Okazała się jednak straszną ta noc nieszczęśliwa! Ułożyli dzieci na sienniku przed komodą, tymczasowo, zanim nie urządzą dla nich wygodniejszego posłania. Dzieci nie mogły jednak zasnąć i nie spały jeszcze, kiedy oni oboje położyli się do łóżek i zgasili świecę. Niepodobieństwem było dla nich jednak zmrużyć oczy, przewracali się jak na rozpalonym ruszcie i w końcu zaczęli rozmawiać półgłosem. — Ach, ten ojciec, jak on im zawadza, odkąd wpadł w zupełnie zdziecinnienie! Okropny ciężar, niepodobna go dźwigać, tyle ich kosztuje! Niemożna wyobrazić sobie, ile pochłania chleba, jaki jest żarłoczny, łapie mięso całą garścią, rozlewa sobie wino po brodzie, a taki jest przytem niechlujny, że mdłości człowieka chwytają na sam jego widok! W dodatku pozwala sobie od pewnego czasu chodzić w rozpiętych spodniach, złapano go nawet na umyślnem odkrywaniu się wobec małych dziewczynek: manja starego, zgłupiałego doreszty idjoty, starość, obmierzła dla człowieka, który nie był przecież w swoim czasie większą świnią od innych. Doprawdy! Należałoby skończyć już z nim raz jednem rąbnięciem motyką, skoro nie może zdecydować się skończyć sam!
— A zdawałoby się, że dosyć chuchnąć na niego, żeby się przewrócił! — mruknął Kozioł. — Tymczasem, ani myśli umierać, nic go to nie obchodzi, że nam z nim tak ciężko! Szelmy te stare dziady! Im mniej to warte, im mniej pracuje i zarabia, tem mocniej trzyma się życia!... Czy nigdy nie wyzionie ducha, u djabła?
Liza, rozciągnięta na plecach, dodała z kolei:
— Źle się stało, że wrócił tu razem z nami... Zadobrze mu tu będzie, zadługo jeszcze pociągnie... Gdybym miała o co prosić Pana Boga, to o to chyba, żeby nie pozwolił mu przespać ani jednej nocy pod tym dachem.
Ani żona, ani mąż nie dotykali w rozmowie właściwego powodu ich niepokoju: myśli, że ojciec wie wszystko i że może ich wydać, niechcący chociażby. To było najstraszliwsze. Mniejsza o to, że dużo kosztuje, że im przeszkadza, że nie pozwala im korzystać dowoli ze skradzionych mu papierów procentowych. Znosili to wszystko tak długo, znieśliby i nadal. Ale myśl, że jedno słowo z jego ust może ich kosztować głowy, była już zupełnie nie do zniesienia! Trzeba koniecznie zrobić z tem jakiś porządek!
— Pójdę, zobaczę, czy śpi — rzekła nagle Liza.
Zapaliła świecę, upewniła się, czy Juliś i Lorka śpią dość mocno, potem pobiegła w koszuli do komórki na buraki, gdzie ustawiono, jak dawniej, żelazne łóżko starego. Powróciwszy, wsunęła się cała drżąca pod kołdrę, nogi miała zlodowaciałe od stąpania bosą nogą po podłodze, przytuliła się więc do męża, który wziął ją w objęcia, żeby ją rozgrzać.
— I cóż?
— Co ma być? Śpi, ma usta otwarte jak karp, ledwie dyszy.
Zapadło milczenie, pomimo jednak, że nic nie mówili, przytuleni wzajem mocno do siebie, wyczuwali poprzez skórę myśli swoje, od których tętniły im pulsa. Ledwie dyszący starzec mógłby tak łatwo być dokonany. Byle co wetkane mu do gardła — chustka, palce poprostu, i możnaby uwolnić się od niego. Byłoby to właściwie oddaniem mu prawdziwej przysługi jeno. Bo czyż nie lepiej byłoby dla niego spać cicho na cmentarzu, aniżeli być ciężarem sobie i innym?
Kozioł tulił w dalszym ciągu Lizę w ramionach. Teraz oboje już płonęli, jak gdyby pod wpływem nagłej żądzy, rozpalającej krew w ich żyłach. Odepchnął ją nagle od siebie i wyskoczył, i on także, bosemi nogami na ziemię. Ze świecą w ręku znikł, ona zaś, powstrzymując dech w piersi, słuchała, wpatrzona wielkiemi oczami w przestrzeń. Ale minuty upływały, żaden odgłos nie dochodził z komory starego. Po długiem wreszcie wyczekiwaniu usłyszała go, wracającego już bez światła, miękko stąpającego bosemi nogami, i tak ciężko dyszącego, że nie mógł powstrzymać chrapliwego swego oddechu. Zbliżył się do łóżka, namacał żonę rękami i szepnął jej do ucha.
— Chodź, nie mam odwagi sam!
Liza poszła za mężem, wyciągnąwszy przed siebie ręce z obawy stuknięcia się o ścianę po drodze. Oboje nie czuli zimna, koszule ich nawet przeszkadzały im. Świeca stała na ziemi, w kącie izdebki starego, dostatecznie jednak rzucała światło aby rozeznać go, leżącego na płask na plecach z głową, zsuniętą z poduszki. Był taki sztywny, taki wyschnięty, że można było wziąć go za nieżywego, gdyby nie rzężenie, wydobywające mu się z trudnością przez szerokie usta. Zębów brak mu było zupełnie; zamiast nich była czarna jama, która, zdawało się, wchłonęła w siebie wargi i nad którą pochylili się teraz oboje Kozłowie, jak gdyby chcieli przekonać się, ile pozostało jeszcze w jej głębi życia. Odeszli, potem wrócili raz jeszcze. Język tak przysechł każdemu z nich do podniebienia, że nie mogli wymówić słowa, porozumiewali się oczami tylko. Pokazała mu spojrzeniem poduszkę: — No, dalej! czego czeka. — On wszelako łypał powiekami, pchał ją na swoje miejsce. Nagle Liza, nie mogąc wytrzymać dłużej, chwyciła w garść poduszkę i wcisnęła ją staremu na twarz.
— Przeklęty tchórz! Zawsze musi robić to za niego baba!
Wówczas Kozioł rzucił się, naparł na ofiarę całym ciężarem własnego ciała, podczas kiedy Liza, siadłszy na łóżku, wdrążała w poduszkę swoje nagie udo rozrosłej klaczy. Oboje, rozjuszeni, napierali z całych sił pięściami, ramionami, udami. Stary sprężył się gwałtownie, nogi wyciągnęły mu się z chrzęstem łamanej stali. Zdawało się, jak gdyby podskakiwał do góry, niczem ryba, wyrzucona na trawę. Nie trwało to jednak długo. Trzymali go zbyt silnie, czuli, jak ciało jego rozpłaszcza się pod niemi, jak opróżnia się ze swojej treści. Jedno długie wzdrygnięcie się, ostatni dreszcz, a potem nic, cisza, i tylko coś ochlapłego jak szmata.
— Zdaje mi się, że już — burknął zadyszany Kozioł.
Liza, siedząc wciąż ukucnięta na łóżku, nie skakała już, nadsłuchując, czy nie daje się czuć pod nią żaden znak życia.
— Już, ani drgnie!...
Ześlizgnęła się na ziemię w koszuli podwiniętej pod uda, i podniosła poduszkę.
— Do wszystkich djabłów! Cały siny, przepadliśmy!...
Niepodobna byłoby w samej rzeczy wmówić komukolwiek, że stary sam doprowadził się do takiego stanu. We wściekłem swojem napieraniu wcisnęli mu nos w usta; był fjoletowy, niczem murzyn. Przez chwilę wydało im się, że ziemia rozstępuje się pod ich stopami: słyszeli galopowanie żandarmów, brzęk łańcuchów więziennych, chrzęst spadającego noża gilotyny. Ta źle dokonana robota budziła w nich przerażenie i wściekłość. Jak naprawić ją teraz? Nie pomoże żadne obmywanie skóry mydłem, nigdy już nie odzyska ona naturalnej bladości. Ale samo to przerażenie właśnie na widok twarzy starego koloru sadzy, natchnęło ich zbawczą myślą.
— A gdyby go spalić? — szepnęła Liza.
Kozioł odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
— Tak, tak, powiemy, że się sam spalił!...
W tej samej chwili przyszły mu na myśl papiery procentowe, klasnął więc w ręce, a całą twarz opromienił mu uśmiech tryumfu.
— A, do licha! pyszna myśl! Powie się im, że spalił razem z sobą i papiery. Nie będzie potrzeba zdawać z nich rachunków!
Pobiegł wnet po świecę. Liza wszakże, obawiając się zaprószenia ognia, nie chciała zrazu, żeby zbliżył się do łóżka. W jednym rogu komórki leżały pęki słomy za kupą liści buraczanych. Wzięła jeden z nich, zapaliła i zaczęła od podsmolenia włosów i brody starego, bardzo długiej i zupełnie białej. Rozeszła się odrazu woń przypalonego tłuszczu, który skwierczał, płonąc małemi, żółtemi płomykami. Nagle, rzucili się w tył, zdjęci grozą najpotworniejszą, jak gdyby pociągnęła ich za włosy ręka trupa. W przeraźliwem cierpieniu palenia się ojciec, niezupełnie snadź uduszony, otworzył oczy i tą swoją maską najsroższą, czarną, z wielkim, przełamanym nosem i spaloną brodą, patrzał wprost na nich. Twarz starego miała upiorny wyraz bólu i nienawiści. Potem stężone rysy rozprężyły się i starzec umarł.
Zdjęty nieopisaną grozą Kozioł wydał ryk wściekłości, usłyszawszy nagle łkania za drzwiami. To były dzieci, Juliś i Lorka, w koszulkach, zbudzone hałasem, zwabione niezwykłą jasnością w otwartej komórce dziadka. Widziały i ryczały z przestrachu.
— Psiakrew, cholery! — wrzasnął Kozioł, rzucając się na dzieci, — jeżeli puścicie parę z ust, poduszę was!... Macie tymczasem na zadatek i pamiątkę!
Parą potężnych policzków przewrócił oboje na ziemię. Podniosły się, nie uroniwszy ani jednej łzy i pobiegły skulić się na sienniku, gdzie już ani się poruszyły więcej.
Teraz musiał wreszcie skończyć z tem, podpalił też odrazu siennik pomimo obaw żony. Na szczęście, komórka taka była wilgotna, że słoma paliła się wolno. Utworzyły się tak gęste kłęby dymu, że nawpół już uduszeni, otworzyli okrągłe małe okienko. Płomienie strzelały w górę, coraz wyżej, sięgając aż do pułapu. Ciało starego trzeszczało w nich i nieznośny już i tak odór spotęgowała woń palącego się mięsa. Cały stary dom spłonąłby niczem stóg siana, gdyby słoma nie zaczęła znów parować pod piekącem się ciałem. Na prętach łóżka pozostał już tylko nawpół zwęglony trup, zmieniony nie do poznania. Jeden koniec siennika był nietknięty, zwisał też jeszcze kawałek prześcieradła.
— Wyjdźmy! — szepnęła Liza, dygocąca z zimna pomimo rozprażonego powietrza.
— Czekaj, trzeba urządzić wszystko — odparł Kozioł.
Postawił przy głowach łóżka stołek, z którego przewrócił świecę starego ażeby ludzie mogli myśleć, że upadła na siennik. Tak był nawet złośliwie przezorny, że spalił kawałki papieru leżące na ziemi. Znajdą popiół, a on będzie opowiadał, że dnia poprzedniego stary znalazł swoją rentę i zabrał ją do siebie.
— No, skończone! połóżmy się!
Oboje pobiegli szybko, popychając się wzajem i powskakiwali pod kołdrę. Ale pościel zdążyła zlodowacieć, rzucili się więc sobie wzajem z wściekłym porywem w objęcia, aby się ogrzać. Budził się świt, a oni wciąż jeszcze nie spali. Nie mówili nic do siebie, dygotali tylko i słyszeli, jak serce w ich piersi tłucze i kurczy się gwałtownie. Przeszkadzały im otwarte drzwi sąsiedniej izby, ale myśl o ich zamknięciu budziła w nich większy jeszcze niepokój. W końcu jednak zdrzemnęli się, wciąż jeszcze przytuleni wzajem do siebie.
Zrana na przeraźliwe krzyki i wołania Kozła zbiegli się sąsiedzi. Matka Frimat i inne kobiety stwierdziły, że świeca przewróciła się, że siennik jest nawpół zwęglony, papiery zupełnie spopielone. Wszystkie wołały, że musiało się tak kiedyś skończyć, że przepowiadały to tysiące razy. Tak, tak, nie mogło stać się inaczej ze starym, który wpadł w zupełne zdziecinnienie. Szczęście jeszcze, że cały dom nie poszedł z dymem razem z nim!