<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean La Brète
Tytuł Zwyciężony
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści"
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Wierusz-Kowalska
Tytuł orygin. Un vaincu
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Piękna i malownicza siedziba, zbudowana na wzgórzu, zkąd roztaczał się widok na Loarę i Viennę, oparła się wpływom czasu i upodobaniom ludzkim, dążącym zawsze do zmiany.
Dom, o którym mowa, przebudowany był najpierw z ruin starego zamczyska; potem co lat kilkadziesiąt robiono w nim rozmaite zmiany, a chociaż budowa stała się przez to nieregularną, zyskała jednak pewien wdzięk poetyczny i oryginalny.
Wysokie, stare wieżyczki otaczały aż do szczytu obfite zwoje bluszczu, który podnosił dachówki, równał szpiczaste dachy, festonami zieleni okrywał kominy, a nikt nie pomyślał o tem, aby powstrzymać bujny jego rozrost. Druga część zamku, zbudowana w zeszłem stuleciu, miała od frontu taras, podtrzymywany i okolony starożytnym murem ze słupów, okrytych także najrozmaitszego rodzaju zielenią, która, niedozorowana zręczną ręką ogrodnika, bujała tu z całą swobodą.
Po obu stronach ganku, z którego szerokie schody kamienne prowadziły do wnętrza, jakiś dawny właściciel kazał postawić dwa lwy, wyrzeźbione z krajowego kamienia. Zczasem posągi poczerniały i pokryły się mchem, spoglądając obojętnie na przesuwające się pokolenia, na ich bóle i rozkosze.
W parku również mnóstwo było sprzeczności, taksamo jak w budowie zamku. Część zasadzona wiązami, jaworami i figami miała ujmujący powab natury, pozostawionej samej sobie. Ale wpobliżu zamku większa część drzew i krzewów nie była zostawiona dowolnie wybrykom niepodległości; ogrodnicy nadawali im najdziwaczniejsze kształty, lecz cięte cisy i bukszpany i stare grabowe szpalery, zaniedbane teraz zupełnie, nabrały tego szczególnego wdzięku, którym czas przyodziewa, jak najpiękniejszym strojem, nawet najbardziej dziwne objawy gustu ludzkiego.
Obecny właściciel zamku nie dopatrzył w nim pewno nigdy artystycznej piękności. Kupił zamek dlatego, że był to dobry interes dla jego kieszeni, a zarazem pochlebiał jego próżności. Podziw ludzi znających się na zabytkach sztuki podnosił w jego oczach wartość starożytnej budowy. Pan Jeuffroy posiadał zmysł praktyczny do interesów i szczęście sprzyjało mu dosyć, a że przy tem był niesłychanie skąpy, dorobił się więc znacznego majątku. Lecz poza obrębem swoich interesów nie wiedział o niczem więcej.
Ożenił się w podeszłym już wieku z panną pochodzącą z rodziny szlacheckiej, młodą i piękną, ale zupełnie ubogą. To małżeństwo wprowadziło go w stosunki pokrewieństwa z wyższą sferą i podnosiło go bardzo w oczach opinii publicznej.
Życie pani Jeuffroy nie upływało zbyt rozkosznie; umarła biedna prawie nagle, z boleścią spoglądając na jedyną córkę. Mąż umieścił natychmiast dziecko w klasztorze arystokratycznym, pomimo próśb siostry swej Konstancyi, starej panny, która koniecznie chciała zatrzymać w domu siostrzenicę. Ojciec nie miał chęci zabierać jej nawet na wakacye do domu, gdyż musiałby zmienić tryb życia i odstępować od nawyknień sknerstwa, które spotęgowało się jeszcze po śmierci żony, ale obawiał się gadaniny ludzkiej i przywoził raz na rok córkę do siebie.
Pan Jeuffroy i dla siostry nie był zbyt uprzejmym w obejściu, bo choć była ona dla niego pożyteczną, ale osoba jej i obejście nie pochlebiały jego próżności. Stara panna mimo to kochała go miłością ślepą, która oddaje wszystko, nic nie żądając wzamian.
Panna Konstancya była szczupła i nizka. Okrągłe oczy, duże o wązkich wargach usta, nos długi, szpiczasty i nieregularne rysy twarzy, w połączeniu z dziwacznym i odwiecznym strojem czyniły ją podobną do karykatury. Włosy, które niegdyś stanowiły jedyną jej ozdobę, dziś były nieokreślonego koloru, stosownie do ilości farby, jakiej użyła. Zprzodu układała je w papiloty, które trzęsły się i poruszały, gdyż panna Konstancya żyła w nieustannym ruchu.
Poglądy jej na życie i świat były niezmiernie ciasne i zacofane; nic dziwnego, żyła bowiem w otoczeniu umysłów pospolitych i niewykształconych. Gdyby była bardzo pobożną, pojęcia religijne byłyby może podniosły jej umysł, ale panna Konstancya nie miała nic wspólnego z bigoteryą.
Całe życie ubolewając nad własną brzydotą, uwielbiała piękność innych, a nadewszystko własnej siostrzenicy, i żałowała gorzko że minęły czasy, w których książęta żenili się z pasterkami.
— Taką piękną, jaką ty jesteś, Zuzanno — mawiała — uwielbiać powinni wszyscy; mogłabyś zasiąść nawet na tronie. A ja, ukryta w jakim kąciku, przypatrywałabym ci się zdaleka i cieszyłabym się, że blaskiem swej urody przewyższasz wszystkie damy dworskie. Ale mogłabyś być spokojna, nie przyznałabym się nikomu że jestem twoją ciotką, z obawy, aby ci nie zrobić przykrości.
Miłość dla siostrzenicy i cześć dla piękna wprowadzały pannę Konstancyą na manowce błędnych pojęć i mogły nawet skrzywić zdrowy sąd Zuzanny, gdyby zostawała pod wyłącznym kierunkiem ciotki.
Konstancya uwielbiała również brata dlatego, że potrafił dorobić się majątku, i była niezmiernie pobłażliwa na wszystkie jego błędy, jednak brała mu za złe, że nie starał się zadowolnić wszelkich żądań córki. Rozumiała, że młodość ma swoje prawa i, chcąc wynagrodzić Zuzannie skąpstwo ojca, wszystkie swoje oszczędności przeznaczała na jej przyjemności i chętnie skazałaby się na największą przykrość dla zadowolnienia choćby chwilowego kaprysu siostrzenicy. Dla tych, których kochała, Konstancya uczyniłaby wszystko i to właśnie stanowiło kontrast z pospolitością jej umysłu i charakteru.
Wpobliżu posiadłości pana Jeuffroy, Konstancya nabyła tanio jakieś dziwaczne domostwo. Dom ten był zbudowany z kamienia, jak chaty wieśniacze, lecz nieco wyższy i składał się z sześciu pokoi połączonych sienią, prowadzącą na mały ganek, otoczony także zwojami roślin. Drzewa i krzaki otaczały dom dokoła. Ogród podzielony był na równe kwatery, w których rosły jarzyny i drzewa owocowe, i dosięgał aż do muru, otaczającego tę małą posiadłość. Powyżej na wzgórzu znajdowała się mała winnica, która dostarczała ze trzydzieści beczułek niezłego wina, naturalnie podczas lat urodzajnych.
Przyzwyczajona do oszczędności, panna Konstancya żyła z dochodów, jakie jej przynosiła ta mała posiadłość, odkładając procent od swego kapitału wcelu powiększenia majątku.
Miała ona skłonność do skąpstwa; zimą nie opalała wcale mieszkania, utrzymując, że jest dosyć ciepło; a gdy zjawił się gość jaki i Fanszetka, służąca, miała rozpalić ogień w salonie na kominku, to, stosując się do tajemnych rozkazów pani, czyniła to w ten sposób, że ogień nigdy rozpalić się nie chciał. Ma się rozumieć, że zapasy drzewa były niewyczerpane.
Jarzyny, mleko i owoce stanowiły główne pożywienie Konstancyi; sałatę jadała tylko z octem, gdyż oliwa była zbyt kosztowną przyprawą i pojawiała się tylko wtedy na stole, gdy Zuzanna była na śniadaniu lub na obiedzie u ciotki. Wtedy wszystko wydawało się zamało dobrem dla panny Konstancyi, a Fanszetka musiała wysilać swą kucharską umiejętność.
Fanszetka była siostrą mleczną panny Konstancyi; należała ona do stowarzyszenia tercyarek i wszyscy w okolicy nazywali ją siostrą. Fanszetka miała to przekonanie, że do piekła dostać się można bardzo łatwo i dlatego też ciągle myślała o zbawieniu dusz ludzkich.
Wysoka i tęga, Fanszetka pracowała szczerze i nie była również wybredna pod względem jadła; trochę zupy i kawałek chleba wystarczały jej najzupełniej. W chwilach wolnych od pracy czytywała chciwie dzienniki.
Pomimo wielkiego przywiązania, pani i służąca sprzeczały się nieraz o kwestye religijne; o ile bowiem Fanszetka była nabożna, o tyle panna Konstancya obojętna i niedbała w praktykach religijnych. Fanszetce zdawało się, że powinna nawrócić swą panią, i nieraz długie w tej kwestyi prowadziła rozmowy.
— Dlaczego pani nie chodzi do spowiedzi? — zapytała pewnego dnia. — Przecież to chyba nic trudnego do spełnienia.
— Ale na cóż mi się to przyda, moja Fanszetko?
— Jakto, na nic się to pani nie przyda, aby się pani pojednała z Bogiem? Niech się pani strzeże, bo przyjdzie dzień, że i On panią odepchnie i powie, aby pani poszła do piekła!
— Nie nudź mnie — odparła panna Konstancya, wzruszając ramionami. — Wszak ci już powiedziałam, że wyspowiadam się, gdy będę na śmiertelnem łożu.
— A czy pani wie, że umrze w swojem łóżku? — odparła Fanszetka. — Gniew Boski może spaść nagle i już po wszystkiem.
A po chwili dodała:
— Nasz proboszcz jest taki łagodny i pobłażliwy.
— Wiesz, że ja nie lubię księży, ani zakonnic — odparła pogardliwym tonem panna Konstancya — mój ojciec mawiał, że to są próżniacy.
— Doprawdy! — zawołała z oburzeniem Fanszetka. — A ojciec pani to nie był próżniak? Przecież on także nic nie robił i nawet stracił znaczną część majątku!
Kończąc te słowa, które dowodziły braku poszanowania, Fanszetka pobiegła czemprędzej do ogrodu, aby pracą przygłuszyć wzburzenie. W duchu zaś modliła się o nawrócenie panny Konstancyi.
Ale lata mijały, a Fanszetka z rozpaczą powtarzała sobie, że panna Konstancya nie postąpiła ani kroku na drodze zbawienia.
Pewnego popołudnia znajdowały się obiedwie w ogrodzie. Panna Konstancya zawinęła starannie suknię i osłonięta dużym kapeluszem, przypominającym odwieczną modę, podlewała kwiaty, znajdujące się koło warzyw.
Ale ponieważ polewaczka zepsuła się i panna Konstancya powiedziała, że wtedy dopiero sprawi nową, jeśli zbiór wina okaże się pomyślny, polewała zatem zapomocą starego półmiska, roztłuczonego na duże części, czerpiąc wodę z małego wodozbioru.
Fanszetka chodziła za nią z pończochą w ręku i prawiła kazanie. Mówiła, że nocy dzisiejszej miała sen straszliwy: oto widziała swą panią w otoczeniu złych duchów. Czyż sen taki nie był przepowiednią?
Panna Konstancya słuchała jej z roztargnieniem i dopiero uwagę jej zwróciły następujące słowa Fanszetki:
— Niech pani mówi co chce, ale ja wiem, że dla panny Zuzanny nie jest to wcale przyjemną rzeczą mieć ciotkę, która jej niemal zastępuje matkę, a która nie chodzi do spowiedzi. Gdy panienka przyjeżdża do ojca, zostaje wtedy pod opieką ciotki i stosuje się do jej rad; a ładne to rady, skoro ludzie wyobrażają sobie, że pani nie wierzy w Boga; bo wszakże nie ma pani wypisanego na twarzy, że się pani chce spowiadać przed śmiercią. Niejeden może myśleć, że panna Zuzanna ma takiesame przekonania, a gdybym ja była mężczyzną, nie ożeniłabym się nigdy z panną, która nie ma zasad religii.
Panna Konstancya upuściła w wodę półmisek i, zwracając się do Fanszetki, rzekła zmienionym głosem:
— Co ty mówisz?
— Szczerą prawdę, wszak pani sama wie o tem dobrze.
Rozumowanie Fanszetki wywarło nadzwyczajny wpływ na starą pannę, która zawsze więcej troszczyła się o drugich, aniżeli o siebie.
Przerażona myślą, że może zaszkodzić swej siostrzenicy, panna Konstancya całą noc nie zamknęła oka. Nazajutrz wstała o świcie i pobiegła natychmiast do kościoła.
Gdy powróciła do domu, Fanszetka niespokojna czekała na nią na progu, zasłaniając dłonią oczy od blasku promieni słonecznych.
— Nie wiedziałam co się z panią stało! — zawołała, spostrzegłszy pannę Konstancyą — bo chociaż pani wstaje rano, ale wiem, że pani na mszy nie bywa.
Panna Konstancya nic nie odrzekła. Weszła do kuchni, zdjęła czarny jedwabny płaszczyk, mający już lat dwadzieścia kilka, i rozwiązała szarfy kapelusza, który ubierała sama, łącząc najdziwaczniejsze mody ze sobą.
— Zamiast mówić tak wiele, mogłabyś się zapytać, dokąd chodziłam — odezwała się panna Jeuffroy. — Wracam ze mszy i muszę ci oznajmić ważną wiadomość: jestem nawrócona!:
— Jak pani może żartować z tak poważnych rzeczy! — zawołała z żywością Fanszetka.
— To bynajmniej nie żarty! — odparła z tryumfującą miną panna Konstancya. — Byłam u spowiedzi!
Fanszetka zaczerwieniła się z radości i z wielkiego wzruszenia upuściła na ziemię filiżankę kawy ze śmietanką, którą nalała przed chwilą.
— Przepadło śniadanie — rzekła, — ale doprawdy byłam tak zdziwiona! A właśnie wczoraj zapaliłam świecę przed obrazem patronki pani... I jak prędko mnie wysłuchała!
— No, teraz nikt już nie powie, że ja przeszkadzam Zuzannie do zamążpójścia, ja jej nie odstraszę konkurenta!— zawołała wesoło panna Konstancya. — Wiem ja o takich, którzy nie będą długo zwlekali z oświadczynami, to też mam nadzieję, że Zuzia pójdzie zamąż świetnie, gdyż jest piękna jak anioł!
Fanszetka wysłuchała tych słów z oburzeniem.
— O! jeśli dlatego chodziła pani do spowiedzi, to piękne nawrócenie, niema o czem mówić!
— Jakto? jeszcze nie jesteś zadowolona! — zawołała z podziwieniem panna Konstancya. Czegóż ty chcesz więcej odemnie? Czyżbyś była surowszą od naszego proboszcza, który obiecał mi rozgrzeszenie, jeśli będę i nadal przychodzić do spowiedzi?
Fanszetka zamyśliła się, a po chwili rzekła:
— Zresztą Bóg wie, co robi?
Poczem zabrała się do sprzątnięcia śladów wylanej kawy, odmawiając pocichu nowennę na intencyą zbawienia swej pani.
Panna Konstancya niezdolna była do zbyt głębokich badań. Czuła się zadowoloną i spokojną w swojem sumieniu i myślała teraz już tylko o szczęściu i przyszłości swej siostrzenicy.
Ojciec tymczasem myślał naseryo o przyszłości córki, gdyż nieraz mówił o tem, że nie należy do liczby tych egoistów, którzy dzieci kochają dla siebie i chcą, aby więdły pod rodzicielskim dachem. Rzeczywiście pragnął szczerze jaknajprędzej wydać córkę zamąż, gdyż uważał ją jako drogocenny przedmiot, który, pochlebiając jego próżności, przysparzał mu jednak w domu niemało kłopotu. Jeżeli kochał Zuzannę, to kochał ją na swój odrębny sposób, tak że trudno się było tego domyśleć; nie umiał odgadnąć sercem tego, czego nie pojmował rozumem, i nie potrafił uczynić najmniejszej ofiary dla uprzyjemnienia jej życia.
Lękał się, aby w czemkolwiek nie był zmuszony zmienić zwykłego, trybu życia. Raziły go pojęcia córki, zupełnie odrębne od jego własnych pojęć, i nieraz zdawało mu się, że jest w położeniu kury, która wyhodowała kaczę.
Pan Jeuffroy uchodził za człowieka bardzo bogatego, chociaż więc obiecywał za córką niewielki posag, konkurentów zjawiło się kilku. Ale panna Zuzanna odprawiła ich z kwitkiem, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca, który przekonał się, że stanowczy charakter córki niepodda się jego wpływowi.
Lecz okoliczności zdawały się sprzyjać zamiarom ojca, gdyż jeden z młodych ludzi podobał się Zuzannie, która wyszła z klasztoru już jako narzeczona.
Nie było to złudzeniem, wywołanem przez miłość, że panna Konstancya uważała swą siostrzenicę za istotę zachwycającą; Zuzanna bowiem odziedziczyła po matce piękność, łączącą w sobie wdzięk i siłę i pociągającą każdego nieprzepartym urokiem. Wychowana w gronie dziewic rozumnych i dystyngowanych i niepodlegająca nigdy wpływom otoczenia rodzicielskiego domu, Zuzanna rozwinęła przymioty, jakiemi ją hojnie uposażyła natura. Delikatny owal jej twarzy, kształtna i wysmukła postać, wytworne ruchy i nieco dumny wyraz oczu czyniły ją podobną do wspaniałej i rzadkiej rośliny, która wypadkiem zabłąkała się na grunt niewłaściwy. Gdy postępowała pomiędzy ojcem a ciotką, niktby nie powiedział, że te trzy osoby złączone były ze sobą tak blizkiemi węzłami pokrewieństwa.
Tylko stary zamek i zaniedbany park stanowiły tło odpowiednie do wdzięcznej postaci dziewczęcia i harmonizowały z jej pięknością. Gdy przesuwała się w cieniu starych drzew, przycinanych podług odwiecznej mody, zdawało się, że drzewa i krzewy odmładzają się na widok tej świeżości i uroku, który owiewał postać młodej dziewczyny, budząc w nich wiele wspomnień, a w jej duszy nadzieję.
Zuzanna długi czas zapatrywała się na przywiązanie ojca i cały system urządzenia domu przez pryzmat szczęśliwego usposobienia lat dziecinnych i młodzieńczych, a chociaż nieraz raził ją chłód pana Jeuffroy, nie zwracała jednak na to zbyt wielkiej uwagi.
Lecz zwolna postępowanie ojca chłodziło porywy jej tkliwych uczuć. Nieraz podczas wakacyj, gdy złudzenia młodzieńczej wyobraźni rozwiały się nieco, Zuzanna czuła się dotkniętą w swych uczuciach i pojęciach o tem, co wzniosłe i szlachetne; a na co zapatrywała się z żywością umysłu, który jeszcze wcale nie znał świata.
Na dwa dni przed podpisaniem konktraktu ślubnego, Zuzanna spędziła cały piękny dzień letni w Angers, w towarzystwie ciotki i narzeczonego, a wróciwszy do domu, była tak wesoła i swobodna, że nawet pan Jeuffroy rozweselił się widokiem tej szczęśliwej i promiennej młodości. Ale tę harmonią pomiędzy nim a córką psuł zwykle szybko jakiś nieprzewidziany dysonans.
— Na co ty czekasz? — zapytał Zuzanny, która wzięła na talerz kawałek wołowiny, lecz nie jadła i siedziała zamyślona.
— No... na obiad — odparła z odcieniem żartobliwej złośliwości. — Dlatego, że dziś nie ma pana Véland, nie wiem dlaczego kucharka miałaby tak szczególną myśl...
— Kucharka dobrze uczyniła — przerwał jej z uniesieniem pan Jeuffroy. — Właśnie dlatego że muszę często przyjmować twego narzeczonego, powinniśmy robić oszczędności, gdy jesteśmy sami.
— Jeśli tak, mój drogi ojcze — odezwała się wesoło Zuzanna, — to gdybym nie wychodziła zamąż, powierzyłbyś mi zarząd domu, a zobaczyłbyś, jak wiele mogłabym dokazać zapomocą małych środków.
— Nigdybym tego nie uczynił — odparł z żywością pan Jeuffroy, — chyba dlatego, abyś wydawała cztery razy więcej, niż potrzeba. Tegoby tylko brakowało! Rozumiesz chyba, że w moim wieku nie zmieniłbym dla ciebie trybu swego życia.
— Ależ mój ojcze, jabym tego nigdy nie żądała — odparła żywo Zuzanna. — Mówiłam ot tak sobie, aby coś powiedzieć, ale nie zastanawiałam się bynajmniej nad swojemi słowami.
Pomięszana i niezadowolona, Zuzanna zjadła kilka migdałów, podczas gdy ciotka, zmartwiona chmurką smutku, jaka pojawiła się na ślicznem czole siostrzenicy, i sądząc, że niezadowolenie dziewczyny wypływało z tego, że zjadła niedobry obiad, przypominała sobie, jakie jeszcze stare przysmaki posiada w swojej szafie, aby niemi osłodzić dolę dziewczęcia.
— Doprawdy, to dziwna rzecz — odezwała się nagle po długiej chwili milczenia Zuzanna, — że Marek nie powinszował mi dotychczas ustnie mego zamąźpójścia.
— Wszak wiesz, że niebyło go w domu, moje drogie dziecię — odpowiedziała panna Konstancya.
— Tak, ale wiem, że już powrócił. Pani de Preymont byłaby mnie uścisnąć, a przecież i on mógł o mnie pamiętać, jako mój krewny.
— Wiesz przecie jaki on jest zajęty — podjęła znowu panna Konstancya. — Buduje szpital dla chorych robotników, szkółkę dla dzieci i nie wiem już co tam więcej. Wszyscy w okolicy tylko o tem mówią... dość, że o nim zawsze mówią, czy z tego, czy z owego powodu! Jakie on ma dziwne pojęcia!
— Zdaje mi się, moja ciotko, że to nie jest nic dziwnego chcieć dobrze czynić ludziom — odpowiedziała z żywością Zuzanna.
Pan Jeuffroy zaczął szybko liczyć.
— Wyrzuci ze sto trzydzieści tysięcy franków — rzekł, wzruszając ramionami — nie licząc tego co utrzymanie takich zakładów rocznie go kosztować będzie. Doprawdy, napróżno łamię sobie głowę, aby dojść w jakim celu ponosi on takie dziwaczne wydatki? Jakie może mieć w tem wyrachowanie?
— W jakim celu? Jakie może mieć wyrachowanie? — zawołała Zuzanna z zapałem. — Zdaje mi się, że on nie ma w tem żadnego wyrachowania, mój ojcze! Był zawsze szlachetnym i wspaniałomyślnym człowiekiem i teraz więc daje tego dowody. Cóżby uczynił ze swoim majątkiem, gdyby nie starał się zadowolnić szlachetnych popędów swego serca? Podług mnie, słusznie czyni, postępując w ten sposób, i jestem pewna, że pan Véland byłby tego samego zdania!
Pan Jeuffroy otworzył szeroko oczy; ale zanim odpowiedział, panna Konstancya odparła:
— Wszak wiadomo, że chce zostać deputowanym i aby osiągnąć ten zaszczyt pragnie być popularnym.
— Ale czyżby on mógł czynić to z wyrachowania! — zawołała z urazą Zuzanna. — Nie sądzę, aby myślał o urzędzie deputowanego. Kalectwo oddalało go zawsze od ludzi i świata; wiem dobrze, że nie lubi ukazywać się publicznie.
— No, to widocznie zmienił zdanie — dodał pan Jeuffroy, wstając, — bo przecież nikt nie wyrzucałby na darmo tak wiele pieniędzy.
Zuzanna, zdziwiona do najwyższego stopnia, nie odpowiedziała nic i wyszła do ogrodu, myśląc z westchnieniem ulgi o tem, że nazajutrz jej narzeczony, którego zdobiła we własne przymioty, spędzi z nią dzień cały.
— Moje drogie dziecię, moja kochana Zuziu — zaczęła ciotka, biorąc ją za rękę, — doznałaś przykrości i to zpowodu nieuwagi swego ojca. Wiesz, że w sobotę podają zwykle tylko rosół i mięso, lecz ojciec zapomniał, że po dniu, w którym się utrudziłaś, powinien kazać przyrządzić dla ciebie lepszy obiad. Chodź do mnie, mam tam jeszcze ciasteczka, które ci tak smakowały przed trzema tygodniami.
— Miałabym być niezadowolona dlatego, że zjadłam gorszy obiad? — odpowiedziała, śmiejąc się, Zuzanna. — Czy uważasz mnie za dziecko, moja ciotko? Ale jeśli sobie życzysz, pójdę do ciebie na te świeże ciasteczka i zarazem przywitam się z Fanszetką.
Fanszetka zajęta była kopaniem w ogrodzie.
— Dlaczegóż przyglądasz mi się z taką nieufnością? — zapytała wesoło Zuzanna.
— O, panienko, dyabeł jest taki przebiegły, że ja się zawsze trochę lękam o panienkę.
— Dlaczego?... doprawdy nie rozumiem cię...
— No, ale ja wiem co myślę! — odpowiedziała Fanszetka, zabierając się znów do pracy.
— Czy mówisz tak zagadkowo dlatego, że lękasz się grzechu?
— Widzi panienka, cieszę się, że panienka wychodzi zamąż, gdyż twarz i postać panienki są jakby stworzone na to, aby zgubić jej duszę.
— A to piękne masz pojęcie o mojej duszy, dziękuję ci za to — odpowiedziała ze śmiechem młoda dziewczyna. — Czy wyjdę zamąż, lub nie, nie sądzę abym łatwo mogła zatracić duszę.
— Za łaską Boga można uniknąć wad próżności — odpowiedziała Fanszetka. — Ale ktoś idzie do panienki w odwiedziny i to ktoś taki, którego piękność panienki nie uczyni dumnym.
Zuzanna odwróciła się i wydała okrzyk zadowolenia, wyciągając do nowoprzybyłego obie ręce.
— Jesteś przecie, mój kochany Marku! — zawołała. — Powinnam ci czynić wyrzuty, ale jestem tak zadowolona że cię widzę, że już nie chcę powiedzieć ci nic nieprzyjemnego.
Mężczyzna, którego Zuzanna przyjęła z oznakami takiej przyjaźni, był nizkiego wzrostu i ułomny, ale twarz miał miłą i pociągającą.
Nie nosił zarostu, a wyraziste jego rysy i czarne oczy, w których malowały się rozum i szlachetność, pociągały ku niemu każdego; lecz skład ust wyrażał walkę i cierpienie. Marek był dalekim krewnym matki Zuzanny, to też utrzymywał stosunki przyjacielskie z panem Jeuffroy, choć w głębi duszy nie lubił go wcale.
— Nie mogłem przybyć wcześniej, kochana kuzynko, musiałem więc poprzestać na przesłaniu ci swych życzeń listownie. Wiedziałaś, że wyjeżdżałem, a wróciwszy, miałem nawał zajęć. Ale jakże ty ślicznie wyglądasz! Szczęście dodało ci uroku, Zuzanno!
— Co do mnie, nie mogę ci się odpłacić tym samym komplimentem — odpowiedziała Zuzanna, spoglądając na niego z zajęciem. — Wyglądasz mizernie, mój drogi Marku!
— Zadużo pracowałem w tym czasie i miałem wiele kłopotów handlowych. Ale teraz już to przeszło, odpocznę więc sobie trochę.
— Tak, odpocznij — rzekła z uczuciem, — zmartwiłabym się, gdybym cię ujrzała chorym.
Na lica pana de Preymont wystąpił lekki rumieniec.
— Bądź spokojna — rzekł, — mam dość siły, abym mógł znieść trochę więcej pracy.
— Teraz, gdy widzę, że twoja przędzalnia rozwija się tak pomyślnie, rozumiem dlaczego zadałeś sobie tyle trudu. Właśnie o tem rozmawialiśmy wczoraj z panem Véland.
— Jak to pięknie z waszej strony — odparł pan de Preymont z lekkim odcieniem ironii; — lecz powiem ci otwarcie, że praca jest dla mnie tak potrzebna, jak powietrze, którem oddycham.
— Czy wiesz, co ludzie mówią? Oto twierdzą, że starasz się być popularnym, aby zostać deputowanym. Lecz ja powiedziałam, że w to nie wierzę.
— I masz słuszność. Ja nie myślę o niczem, tylko pragnę być ciągle zajęty pracą. Ale wiem — dodał z pogardliwym spokojem — że ludzie szukają koniecznie tajemnych powodów mojego postępowania i sądzą ciągle moje czyny podług swgo własnego zapatrywania.
— O! ja wiem, że ty masz umysł niepodległy i stały charakter i winszuję ci tego — odpowiedziała gorąco młoda dziewczyna.
— Dziękuję ci za te słowa, które mi dają wysokie wyobrażenie o trafności twego sądu — odpowiedział pan de Preymont nawpół z ironią, a nawpół poważnie. — Ale za trzy miesiące, jestem pewny, że zmienisz zdanie.
— Podobne mniemanie nie jest dla mnie zbyt uprzejme! — zawołała z niechęcią Zuzanna. — Czy ja nie mogę także mieć stałego charakteru i utrwalonego zdania?
— Zaczekaj aż poznasz świat, a dopiero będziesz wygłaszała zdania.
— A ty postaraj się mnie poznać, zanim wygłosisz sąd o mnie!
Poznać ją! Gdyby Zuzanna umiała czytać w myśli Marka, zobaczyłaby tam swój obraz odbity w barwach tak ponętnych, że nawet jej wady wydawały się przymiotami.
Marek odwrócił oczy, lękając się, aby się nie stały zbyt wymownemi, i po krótkiej chwili milczenia rzekł serdecznie:
— Znowu posprzeczaliśmy się ze sobą, jak to nieraz zdarza się pomiędzy dawnymi znajomymi. Lepiej mówmy o twojem małżeństwie, Zuzanno; nie mogę oswoić się z tą myślą, że wychodzisz zamąż, zdaje mi się, że wczoraj byłaś jeszcze dzieckiem i płatałaś figielki w salonie mojej matki.
— To jednak nie zasada, żebyś miał znać dokładnie mój charakter — odpowiedziała, śmiejąc się, Zuzanna. — Rozumiesz chyba, że ja się zmieniłam... Ale dlaczego, Marku, nie mówisz ze mną nic o panu Véland?
— Nie uczyniłem tego bynajmniej w złej myśli — rzekł z uśmiechem pan de Preymont. — Nie jestem biegły w prawieniu komplimentów i mogę ci tylko powiedzieć Zuzanno, że gdybym uważał, że uczyniłaś zły wybór, byłbym się starał wyperswadować ci ten związek.
— Zrobiłeś mi tem powiedzeniem wielką przyjemność — odpowiedziała Zuzanna a piękna jej twarz okryła się rumieńcem zadowolenia, — zależy mi bowiem bardzo na twojem zdaniu; ja mam do ciebie tyle zaufania i przyjaźni, mój kochany Marku — dodała z serdeczną czułością.
— Zaufanie i przyjaźń! Tak, to godło przyjęte pomiędzy nami — odparł tonem, który niemile uraził młodą dziewczynę. — Ja urodziłem się na powiernika, tak jak inni rodzą się poetami lub cieślami! Do widzenia, Zuzanno; zobaczymy się dopiero pojutrze, przy podpisie kontraktu w merostwie.
Marek zwrócił się szybko w stronę parku pana Jeuffroy; żelazna krata oddzielała park od ogrodu panny Konstancyi; Zuzanna szła za nim.
— Niedługo pozostawałaś pod rodzinnym dachem, moja droga Zuzanno — odezwał cię Marek, widząc, że Zuzanna szła za nim zwolna.
— A tak — odparła z roztargnieniem. — Ale dlaczego idziesz tak prędko, Marku?
— Ja ci to przepowiedziałem — odparł wymijająco pan de Preymont. — Gdy w zeszłym roku mówiłaś mi o swoich odrzuconych konkurentach, powiedziałem ci: „wszystko to dobrze, ale pewnego pięknego dnia, i to niezadługo, Psyche nie zapali swej lampy i wesoło puści się na fale życia.” Wtedy oburzyłaś się na mnie i zapewniałaś mnie, że chcesz się nacieszyć swobodą swego dziewiczego życia. A widzisz teraz, że miałem słuszność!
— Z wyjątkiem pod jednym względem — odpowiedziała z uśmiechem Zuzanna, — bo nie jestem Psyche, moja lampa pali się jasno, a to, co ona oświetla, podoba mi się bardzo.
Lekki uśmiech przemknął po ustach pana de Preymont.
— Tem lepiej — odpowiedział, — bo nie masz przyjaciela, któryby szczerzej odemnie pragnął twego szczęścia.
Słowa te wymówił z akcentem tak gorącego i szczerego przywiązania, że Zuzanna wzruszona nie umiała na nie odpowiedzieć.
— Otóż i twoja ciotka, a ja muszę odejść. Proszę cię, wytłumacz mnie przed nią.
Panna Konstancya dążyła właśnie ku nim z talerzem ciastek w ręku, podczas gdy Fanszetka, wsparta na łopacie, przypatrywała jej się z uwagą Sybilli, rozwiązującej najważniejsze zagadnienie życia.
Preymont ujął rękę panny Jeuffroy i, zatrzymując ją przez chwilę w swoich dłoniach, rzekł wzruszonym głosem:
— Do widzenia, kochana Zuzanno, pozwól mi jeszcze dziś nazwać się tem poufałem imieniem; nie czynię tego po raz pierwszy, ale zapewne po raz ostatni.
— Dlaczego? — zapytała dziewczyna, której oczy przysłoniła mgła wilgotna.
— A dlaczegóż dziecko zamienia się w kobietę? — odparł, śmiejąc się, Marek.
I oddalił się, obejmując długiem spojrzeniem wdzięczną postać Zuzanny, jakgdyby chciał unieść z sobą jej obraz.
Idąc samotną ścieżyną parku, powiedział sobie, że stare grabowe szpalery, okryte świeżą zielenią, cieszą się zapewnie, iż swoim cieniem osłaniają raz jeszcze młodość i miłość, jak w dawno minionej przeszłości, gdy pod ich konarami przechadzały się upudrowane postacie pań i panów, które nieraz ukradkiem obdarzały się całusem, lub szeptały sobie do ucha wyrazy miłości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean La Brète i tłumacza: Bronisława Wierusz-Kowalska.