Zwyciężony/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zwyciężony | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści" | |
Data wyd. | 1894 | |
Druk | Emil Skiwski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Bronisława Wierusz-Kowalska | |
Tytuł orygin. | Un vaincu | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
Dodatek do N-ru 10 „Tygodnika Mód i Powieści”
ZWYCIĘŻONY.
POWIEŚĆ
Jana de la Brète.
Przekład
Bronisławy Kowalskiej.
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi „Tygodnika Mód i Powieści.”
Chmielna № 26.
—
1894. Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Февраля 1894 года.
Warszawa. Drukiem Emila Skiwskiego.
|
Piękna i malownicza siedziba, zbudowana na wzgórzu, zkąd roztaczał się widok na Loarę i Viennę, oparła się wpływom czasu i upodobaniom ludzkim, dążącym zawsze do zmiany.
Dom, o którym mowa, przebudowany był najpierw z ruin starego zamczyska; potem co lat kilkadziesiąt robiono w nim rozmaite zmiany, a chociaż budowa stała się przez to nieregularną, zyskała jednak pewien wdzięk poetyczny i oryginalny.
Wysokie, stare wieżyczki otaczały aż do szczytu obfite zwoje bluszczu, który podnosił dachówki, równał szpiczaste dachy, festonami zieleni okrywał kominy, a nikt nie pomyślał o tem, aby powstrzymać bujny jego rozrost. Druga część zamku, zbudowana w zeszłem stuleciu, miała od frontu taras, podtrzymywany i okolony starożytnym murem ze słupów, okrytych także najrozmaitszego rodzaju zielenią, która, niedozorowana zręczną ręką ogrodnika, bujała tu z całą swobodą.
Po obu stronach ganku, z którego szerokie schody kamienne prowadziły do wnętrza, jakiś dawny właściciel kazał postawić dwa lwy, wyrzeźbione z krajowego kamienia. Zczasem posągi poczerniały i pokryły się mchem, spoglądając obojętnie na przesuwające się pokolenia, na ich bóle i rozkosze.
W parku również mnóstwo było sprzeczności, taksamo jak w budowie zamku. Część zasadzona wiązami, jaworami i figami miała ujmujący powab natury, pozostawionej samej sobie. Ale wpobliżu zamku większa część drzew i krzewów nie była zostawiona dowolnie wybrykom niepodległości; ogrodnicy nadawali im najdziwaczniejsze kształty, lecz cięte cisy i bukszpany i stare grabowe szpalery, zaniedbane teraz zupełnie, nabrały tego szczególnego wdzięku, którym czas przyodziewa, jak najpiękniejszym strojem, nawet najbardziej dziwne objawy gustu ludzkiego.
Obecny właściciel zamku nie dopatrzył w nim pewno nigdy artystycznej piękności. Kupił zamek dlatego, że był to dobry interes dla jego kieszeni, a zarazem pochlebiał jego próżności. Podziw ludzi znających się na zabytkach sztuki podnosił w jego oczach wartość starożytnej budowy. Pan Jeuffroy posiadał zmysł praktyczny do interesów i szczęście sprzyjało mu dosyć, a że przy tem był niesłychanie skąpy, dorobił się więc znacznego majątku. Lecz poza obrębem swoich interesów nie wiedział o niczem więcej.
Ożenił się w podeszłym już wieku z panną pochodzącą z rodziny szlacheckiej, młodą i piękną, ale zupełnie ubogą. To małżeństwo wprowadziło go w stosunki pokrewieństwa z wyższą sferą i podnosiło go bardzo w oczach opinii publicznej.
Życie pani Jeuffroy nie upływało zbyt rozkosznie; umarła biedna prawie nagle, z boleścią spoglądając na jedyną córkę. Mąż umieścił natychmiast dziecko w klasztorze arystokratycznym, pomimo próśb siostry swej Konstancyi, starej panny, która koniecznie chciała zatrzymać w domu siostrzenicę. Ojciec nie miał chęci zabierać jej nawet na wakacye do domu, gdyż musiałby zmienić tryb życia i odstępować od nawyknień sknerstwa, które spotęgowało się jeszcze po śmierci żony, ale obawiał się gadaniny ludzkiej i przywoził raz na rok córkę do siebie.
Pan Jeuffroy i dla siostry nie był zbyt uprzejmym w obejściu, bo choć była ona dla niego pożyteczną, ale osoba jej i obejście nie pochlebiały jego próżności. Stara panna mimo to kochała go miłością ślepą, która oddaje wszystko, nic nie żądając wzamian.
Panna Konstancya była szczupła i nizka. Okrągłe oczy, duże o wązkich wargach usta, nos długi, szpiczasty i nieregularne rysy twarzy, w połączeniu z dziwacznym i odwiecznym strojem czyniły ją podobną do karykatury. Włosy, które niegdyś stanowiły jedyną jej ozdobę, dziś były nieokreślonego koloru, stosownie do ilości farby, jakiej użyła. Zprzodu układała je w papiloty, które trzęsły się i poruszały, gdyż panna Konstancya żyła w nieustannym ruchu.
Poglądy jej na życie i świat były niezmiernie ciasne i zacofane; nic dziwnego, żyła bowiem w otoczeniu umysłów pospolitych i niewykształconych. Gdyby była bardzo pobożną, pojęcia religijne byłyby może podniosły jej umysł, ale panna Konstancya nie miała nic wspólnego z bigoteryą.
Całe życie ubolewając nad własną brzydotą, uwielbiała piękność innych, a nadewszystko własnej siostrzenicy, i żałowała gorzko że minęły czasy, w których książęta żenili się z pasterkami.
— Taką piękną, jaką ty jesteś, Zuzanno — mawiała — uwielbiać powinni wszyscy; mogłabyś zasiąść nawet na tronie. A ja, ukryta w jakim kąciku, przypatrywałabym ci się zdaleka i cieszyłabym się, że blaskiem swej urody przewyższasz wszystkie damy dworskie. Ale mogłabyś być spokojna, nie przyznałabym się nikomu że jestem twoją ciotką, z obawy, aby ci nie zrobić przykrości.
Miłość dla siostrzenicy i cześć dla piękna wprowadzały pannę Konstancyą na manowce błędnych pojęć i mogły nawet skrzywić zdrowy sąd Zuzanny, gdyby zostawała pod wyłącznym kierunkiem ciotki.
Konstancya uwielbiała również brata dlatego, że potrafił dorobić się majątku, i była niezmiernie pobłażliwa na wszystkie jego błędy, jednak brała mu za złe, że nie starał się zadowolnić wszelkich żądań córki. Rozumiała, że młodość ma swoje prawa i, chcąc wynagrodzić Zuzannie skąpstwo ojca, wszystkie swoje oszczędności przeznaczała na jej przyjemności i chętnie skazałaby się na największą przykrość dla zadowolnienia choćby chwilowego kaprysu siostrzenicy. Dla tych, których kochała, Konstancya uczyniłaby wszystko i to właśnie stanowiło kontrast z pospolitością jej umysłu i charakteru.
Wpobliżu posiadłości pana Jeuffroy, Konstancya nabyła tanio jakieś dziwaczne domostwo. Dom ten był zbudowany z kamienia, jak chaty wieśniacze, lecz nieco wyższy i składał się z sześciu pokoi połączonych sienią, prowadzącą na mały ganek, otoczony także zwojami roślin. Drzewa i krzaki otaczały dom dokoła. Ogród podzielony był na równe kwatery, w których rosły jarzyny i drzewa owocowe, i dosięgał aż do muru, otaczającego tę małą posiadłość. Powyżej na wzgórzu znajdowała się mała winnica, która dostarczała ze trzydzieści beczułek niezłego wina, naturalnie podczas lat urodzajnych.
Przyzwyczajona do oszczędności, panna Konstancya żyła z dochodów, jakie jej przynosiła ta mała posiadłość, odkładając procent od swego kapitału wcelu powiększenia majątku.
Miała ona skłonność do skąpstwa; zimą nie opalała wcale mieszkania, utrzymując, że jest dosyć ciepło; a gdy zjawił się gość jaki i Fanszetka, służąca, miała rozpalić ogień w salonie na kominku, to, stosując się do tajemnych rozkazów pani, czyniła to w ten sposób, że ogień nigdy rozpalić się nie chciał. Ma się rozumieć, że zapasy drzewa były niewyczerpane.
Jarzyny, mleko i owoce stanowiły główne pożywienie Konstancyi; sałatę jadała tylko z octem, gdyż oliwa była zbyt kosztowną przyprawą i pojawiała się tylko wtedy na stole, gdy Zuzanna była na śniadaniu lub na obiedzie u ciotki. Wtedy wszystko wydawało się zamało dobrem dla panny Konstancyi, a Fanszetka musiała wysilać swą kucharską umiejętność.
Fanszetka była siostrą mleczną panny Konstancyi; należała ona do stowarzyszenia tercyarek i wszyscy w okolicy nazywali ją siostrą. Fanszetka miała to przekonanie, że do piekła dostać się można bardzo łatwo i dlatego też ciągle myślała o zbawieniu dusz ludzkich.
Wysoka i tęga, Fanszetka pracowała szczerze i nie była również wybredna pod względem jadła; trochę zupy i kawałek chleba wystarczały jej najzupełniej. W chwilach wolnych od pracy czytywała chciwie dzienniki.
Pomimo wielkiego przywiązania, pani i służąca sprzeczały się nieraz o kwestye religijne; o ile bowiem Fanszetka była nabożna, o tyle panna Konstancya obojętna i niedbała w praktykach religijnych. Fanszetce zdawało się, że powinna nawrócić swą panią, i nieraz długie w tej kwestyi prowadziła rozmowy.
— Dlaczego pani nie chodzi do spowiedzi? — zapytała pewnego dnia. — Przecież to chyba nic trudnego do spełnienia.
— Ale na cóż mi się to przyda, moja Fanszetko?
— Jakto, na nic się to pani nie przyda, aby się pani pojednała z Bogiem? Niech się pani strzeże, bo przyjdzie dzień, że i On panią odepchnie i powie, aby pani poszła do piekła!
— Nie nudź mnie — odparła panna Konstancya, wzruszając ramionami. — Wszak ci już powiedziałam, że wyspowiadam się, gdy będę na śmiertelnem łożu.
— A czy pani wie, że umrze w swojem łóżku? — odparła Fanszetka. — Gniew Boski może spaść nagle i już po wszystkiem.
A po chwili dodała:
— Nasz proboszcz jest taki łagodny i pobłażliwy.
— Wiesz, że ja nie lubię księży, ani zakonnic — odparła pogardliwym tonem panna Konstancya — mój ojciec mawiał, że to są próżniacy.
— Doprawdy! — zawołała z oburzeniem Fanszetka. — A ojciec pani to nie był próżniak? Przecież on także nic nie robił i nawet stracił znaczną część majątku!
Kończąc te słowa, które dowodziły braku poszanowania, Fanszetka pobiegła czemprędzej do ogrodu, aby pracą przygłuszyć wzburzenie. W duchu zaś modliła się o nawrócenie panny Konstancyi.
Ale lata mijały, a Fanszetka z rozpaczą powtarzała sobie, że panna Konstancya nie postąpiła ani kroku na drodze zbawienia.
Pewnego popołudnia znajdowały się obiedwie w ogrodzie. Panna Konstancya zawinęła starannie suknię i osłonięta dużym kapeluszem, przypominającym odwieczną modę, podlewała kwiaty, znajdujące się koło warzyw.
Ale ponieważ polewaczka zepsuła się i panna Konstancya powiedziała, że wtedy dopiero sprawi nową, jeśli zbiór wina okaże się pomyślny, polewała zatem zapomocą starego półmiska, roztłuczonego na duże części, czerpiąc wodę z małego wodozbioru.
Fanszetka chodziła za nią z pończochą w ręku i prawiła kazanie. Mówiła, że nocy dzisiejszej miała sen straszliwy: oto widziała swą panią w otoczeniu złych duchów. Czyż sen taki nie był przepowiednią?
Panna Konstancya słuchała jej z roztargnieniem i dopiero uwagę jej zwróciły następujące słowa Fanszetki:
— Niech pani mówi co chce, ale ja wiem, że dla panny Zuzanny nie jest to wcale przyjemną rzeczą mieć ciotkę, która jej niemal zastępuje matkę, a która nie chodzi do spowiedzi. Gdy panienka przyjeżdża do ojca, zostaje wtedy pod opieką ciotki i stosuje się do jej rad; a ładne to rady, skoro ludzie wyobrażają sobie, że pani nie wierzy w Boga; bo wszakże nie ma pani wypisanego na twarzy, że się pani chce spowiadać przed śmiercią. Niejeden może myśleć, że panna Zuzanna ma takiesame przekonania, a gdybym ja była mężczyzną, nie ożeniłabym się nigdy z panną, która nie ma zasad religii.
Panna Konstancya upuściła w wodę półmisek i, zwracając się do Fanszetki, rzekła zmienionym głosem:
— Co ty mówisz?
— Szczerą prawdę, wszak pani sama wie o tem dobrze.
Rozumowanie Fanszetki wywarło nadzwyczajny wpływ na starą pannę, która zawsze więcej troszczyła się o drugich, aniżeli o siebie.
Przerażona myślą, że może zaszkodzić swej siostrzenicy, panna Konstancya całą noc nie zamknęła oka. Nazajutrz wstała o świcie i pobiegła natychmiast do kościoła.
Gdy powróciła do domu, Fanszetka niespokojna czekała na nią na progu, zasłaniając dłonią oczy od blasku promieni słonecznych.
— Nie wiedziałam co się z panią stało! — zawołała, spostrzegłszy pannę Konstancyą — bo chociaż pani wstaje rano, ale wiem, że pani na mszy nie bywa.
Panna Konstancya nic nie odrzekła. Weszła do kuchni, zdjęła czarny jedwabny płaszczyk, mający już lat dwadzieścia kilka, i rozwiązała szarfy kapelusza, który ubierała sama, łącząc najdziwaczniejsze mody ze sobą.
— Zamiast mówić tak wiele, mogłabyś się zapytać, dokąd chodziłam — odezwała się panna Jeuffroy. — Wracam ze mszy i muszę ci oznajmić ważną wiadomość:
jestem nawrócona!:
— Jak pani może żartować z tak poważnych rzeczy! — zawołała z żywością Fanszetka.
— To bynajmniej nie żarty! — odparła z tryumfującą miną panna Konstancya. — Byłam u spowiedzi!
Fanszetka zaczerwieniła się z radości i z wielkiego wzruszenia upuściła na ziemię filiżankę kawy ze śmietanką, którą nalała przed chwilą.
— Przepadło śniadanie — rzekła, — ale doprawdy byłam tak zdziwiona! A właśnie wczoraj zapaliłam świecę przed obrazem patronki pani... I jak prędko mnie wysłuchała!
— No, teraz nikt już nie powie, że ja przeszkadzam Zuzannie do zamążpójścia, ja jej nie odstraszę konkurenta!— zawołała wesoło panna Konstancya. — Wiem ja o takich, którzy nie będą długo zwlekali z oświadczynami, to też mam nadzieję, że Zuzia pójdzie zamąż świetnie, gdyż jest piękna jak anioł!
Fanszetka wysłuchała tych słów z oburzeniem.
— O! jeśli dlatego chodziła pani do spowiedzi, to piękne nawrócenie, niema o czem mówić!
— Jakto? jeszcze nie jesteś zadowolona! — zawołała z podziwieniem panna Konstancya. Czegóż ty chcesz więcej odemnie? Czyżbyś była surowszą od naszego proboszcza, który obiecał mi rozgrzeszenie, jeśli będę i nadal przychodzić do spowiedzi?
Fanszetka zamyśliła się, a po chwili rzekła:
— Zresztą Bóg wie, co robi?
Poczem zabrała się do sprzątnięcia śladów wylanej kawy, odmawiając pocichu nowennę na intencyą zbawienia swej pani.
Panna Konstancya niezdolna była do zbyt głębokich badań. Czuła się zadowoloną i spokojną w swojem sumieniu i myślała teraz już tylko o szczęściu i przyszłości swej siostrzenicy.
Ojciec tymczasem myślał naseryo o przyszłości córki, gdyż nieraz mówił o tem, że nie należy do liczby tych egoistów, którzy dzieci kochają dla siebie i chcą, aby więdły pod rodzicielskim dachem. Rzeczywiście pragnął szczerze jaknajprędzej wydać córkę zamąż, gdyż uważał ją jako drogocenny przedmiot, który, pochlebiając jego próżności, przysparzał mu jednak w domu niemało kłopotu. Jeżeli kochał Zuzannę, to kochał ją na swój odrębny sposób, tak że trudno się było tego domyśleć; nie umiał odgadnąć sercem tego, czego nie pojmował rozumem, i nie potrafił uczynić najmniejszej ofiary dla uprzyjemnienia jej życia.
Lękał się, aby w czemkolwiek nie był zmuszony zmienić zwykłego, trybu życia. Raziły go pojęcia córki, zupełnie odrębne od jego własnych pojęć, i nieraz zdawało mu się, że jest w położeniu kury, która wyhodowała kaczę.
Pan Jeuffroy uchodził za człowieka bardzo bogatego, chociaż więc obiecywał za córką niewielki posag, konkurentów zjawiło się kilku. Ale panna Zuzanna odprawiła ich z kwitkiem, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca, który przekonał się, że stanowczy charakter córki niepodda się jego wpływowi.
Lecz okoliczności zdawały się sprzyjać zamiarom ojca, gdyż jeden z młodych ludzi podobał się Zuzannie, która wyszła z klasztoru już jako narzeczona.
Nie było to złudzeniem, wywołanem przez miłość, że panna Konstancya uważała swą siostrzenicę za istotę zachwycającą; Zuzanna bowiem odziedziczyła po matce piękność, łączącą w sobie wdzięk i siłę i pociągającą każdego nieprzepartym urokiem. Wychowana w gronie dziewic rozumnych i dystyngowanych i niepodlegająca nigdy wpływom otoczenia rodzicielskiego domu, Zuzanna rozwinęła przymioty, jakiemi ją hojnie uposażyła natura. Delikatny owal jej twarzy, kształtna i wysmukła postać, wytworne ruchy i nieco dumny wyraz oczu czyniły ją podobną do wspaniałej i rzadkiej rośliny, która wypadkiem zabłąkała się na grunt niewłaściwy. Gdy postępowała pomiędzy ojcem a ciotką, niktby nie powiedział, że te trzy osoby złączone były ze sobą tak blizkiemi węzłami pokrewieństwa.
Tylko stary zamek i zaniedbany park stanowiły tło odpowiednie do wdzięcznej postaci dziewczęcia i harmonizowały z jej pięknością. Gdy przesuwała się w cieniu starych drzew, przycinanych podług odwiecznej mody, zdawało się, że drzewa i krzewy odmładzają się na widok tej świeżości i uroku, który owiewał postać młodej dziewczyny, budząc w nich wiele wspomnień, a w jej duszy nadzieję.
Zuzanna długi czas zapatrywała się na przywiązanie ojca i cały system urządzenia domu przez pryzmat szczęśliwego usposobienia lat dziecinnych i młodzieńczych, a chociaż nieraz raził ją chłód pana Jeuffroy, nie zwracała jednak na to zbyt wielkiej uwagi.
Lecz zwolna postępowanie ojca chłodziło porywy jej tkliwych uczuć. Nieraz podczas wakacyj, gdy złudzenia młodzieńczej wyobraźni rozwiały się nieco, Zuzanna czuła się dotkniętą w swych uczuciach i pojęciach o tem, co wzniosłe i szlachetne; a na co zapatrywała się z żywością umysłu, który jeszcze wcale nie znał świata.
Na dwa dni przed podpisaniem konktraktu ślubnego, Zuzanna spędziła cały piękny dzień letni w Angers, w towarzystwie ciotki i narzeczonego, a wróciwszy do domu, była tak wesoła i swobodna, że nawet pan Jeuffroy rozweselił się widokiem tej szczęśliwej i promiennej młodości. Ale tę harmonią pomiędzy nim a córką psuł zwykle szybko jakiś nieprzewidziany dysonans.
— Na co ty czekasz? — zapytał Zuzanny, która wzięła na talerz kawałek wołowiny, lecz nie jadła i siedziała zamyślona.
— No... na obiad — odparła z odcieniem żartobliwej złośliwości. — Dlatego, że dziś nie ma pana Véland, nie wiem dlaczego kucharka miałaby tak szczególną myśl...
— Kucharka dobrze uczyniła — przerwał jej z uniesieniem pan Jeuffroy. — Właśnie dlatego że muszę często przyjmować twego narzeczonego, powinniśmy robić oszczędności, gdy jesteśmy sami.
— Jeśli tak, mój drogi ojcze — odezwała się wesoło Zuzanna, — to gdybym nie wychodziła zamąż, powierzyłbyś mi zarząd domu, a zobaczyłbyś, jak wiele mogłabym dokazać zapomocą małych środków.
— Nigdybym tego nie uczynił — odparł z żywością pan Jeuffroy, — chyba dlatego, abyś wydawała cztery razy więcej, niż potrzeba. Tegoby tylko brakowało! Rozumiesz chyba, że w moim wieku nie zmieniłbym dla ciebie trybu swego życia.
— Ależ mój ojcze, jabym tego nigdy nie żądała — odparła żywo Zuzanna. — Mówiłam ot tak sobie, aby coś powiedzieć, ale nie zastanawiałam się bynajmniej nad swojemi słowami.
Pomięszana i niezadowolona, Zuzanna zjadła kilka migdałów, podczas gdy ciotka, zmartwiona chmurką smutku, jaka pojawiła się na ślicznem czole siostrzenicy, i sądząc, że niezadowolenie dziewczyny wypływało z tego, że zjadła niedobry obiad, przypominała sobie, jakie jeszcze stare przysmaki posiada w swojej szafie, aby niemi osłodzić dolę dziewczęcia.
— Doprawdy, to dziwna rzecz — odezwała się nagle po długiej chwili milczenia Zuzanna, — że Marek nie powinszował mi dotychczas ustnie mego zamąźpójścia.
— Wszak wiesz, że niebyło go w domu, moje drogie dziecię — odpowiedziała panna Konstancya.
— Tak, ale wiem, że już powrócił. Pani de Preymont byłaby mnie uścisnąć, a przecież i on mógł o mnie pamiętać, jako mój krewny.
— Wiesz przecie jaki on jest zajęty — podjęła znowu panna Konstancya. — Buduje szpital dla chorych robotników, szkółkę dla dzieci i nie wiem już co tam więcej. Wszyscy w okolicy tylko o tem mówią... dość, że o nim zawsze mówią, czy z tego, czy z owego powodu! Jakie on ma dziwne pojęcia!
— Zdaje mi się, moja ciotko, że to nie jest nic dziwnego chcieć dobrze czynić ludziom — odpowiedziała z żywością Zuzanna.
Pan Jeuffroy zaczął szybko liczyć.
— Wyrzuci ze sto trzydzieści tysięcy franków — rzekł, wzruszając ramionami — nie licząc tego co utrzymanie takich zakładów rocznie go kosztować będzie. Doprawdy, napróżno łamię sobie głowę, aby dojść w jakim celu ponosi on takie dziwaczne wydatki? Jakie może mieć w tem wyrachowanie?
— W jakim celu? Jakie może mieć wyrachowanie? — zawołała Zuzanna z zapałem. — Zdaje mi się, że on nie ma w tem żadnego wyrachowania, mój ojcze! Był zawsze szlachetnym i wspaniałomyślnym człowiekiem i teraz więc daje tego dowody. Cóżby uczynił ze swoim majątkiem, gdyby nie starał się zadowolnić szlachetnych popędów swego serca? Podług mnie, słusznie czyni, postępując w ten sposób, i jestem pewna, że pan Véland byłby tego samego zdania!
Pan Jeuffroy otworzył szeroko oczy; ale zanim odpowiedział, panna Konstancya odparła:
— Wszak wiadomo, że chce zostać deputowanym i aby osiągnąć ten zaszczyt pragnie być popularnym.
— Ale czyżby on mógł czynić to z wyrachowania! — zawołała z urazą Zuzanna. — Nie sądzę, aby myślał o urzędzie deputowanego. Kalectwo oddalało go zawsze od ludzi i świata; wiem dobrze, że nie lubi ukazywać się publicznie.
— No, to widocznie zmienił zdanie — dodał pan Jeuffroy, wstając, — bo przecież nikt nie wyrzucałby na darmo tak wiele pieniędzy.
Zuzanna, zdziwiona do najwyższego stopnia, nie odpowiedziała nic i wyszła do ogrodu, myśląc z westchnieniem ulgi o tem, że nazajutrz jej narzeczony, którego zdobiła we własne przymioty, spędzi z nią dzień cały.
— Moje drogie dziecię, moja kochana Zuziu — zaczęła ciotka, biorąc ją za rękę, — doznałaś przykrości i to zpowodu nieuwagi swego ojca. Wiesz, że w sobotę podają zwykle tylko rosół i mięso, lecz ojciec zapomniał, że po dniu, w którym się utrudziłaś, powinien kazać przyrządzić dla ciebie lepszy obiad. Chodź do mnie, mam tam jeszcze ciasteczka, które ci tak smakowały przed trzema tygodniami.
— Miałabym być niezadowolona dlatego, że zjadłam gorszy obiad? — odpowiedziała, śmiejąc się, Zuzanna. — Czy uważasz mnie za dziecko, moja ciotko? Ale jeśli sobie życzysz, pójdę do ciebie na te świeże ciasteczka i zarazem przywitam się z Fanszetką.
Fanszetka zajęta była kopaniem w ogrodzie.
— Dlaczegóż przyglądasz mi się z taką nieufnością? — zapytała wesoło Zuzanna.
— O, panienko, dyabeł jest taki przebiegły, że ja się zawsze trochę lękam o panienkę.
— Dlaczego?... doprawdy nie rozumiem cię...
— No, ale ja wiem co myślę! — odpowiedziała Fanszetka, zabierając się znów do pracy.
— Czy mówisz tak zagadkowo dlatego, że lękasz się grzechu?
— Widzi panienka, cieszę się, że panienka wychodzi zamąż, gdyż twarz i postać panienki są jakby stworzone na to, aby zgubić jej duszę.
— A to piękne masz pojęcie o mojej duszy, dziękuję ci za to — odpowiedziała ze śmiechem młoda dziewczyna. — Czy wyjdę zamąż, lub nie, nie sądzę abym łatwo mogła zatracić duszę.
— Za łaską Boga można uniknąć wad próżności — odpowiedziała Fanszetka. — Ale ktoś idzie do panienki w odwiedziny i to ktoś taki, którego piękność panienki nie uczyni dumnym.
Zuzanna odwróciła się i wydała okrzyk zadowolenia, wyciągając do nowoprzybyłego obie ręce.
— Jesteś przecie, mój kochany Marku! — zawołała. — Powinnam ci czynić wyrzuty, ale jestem tak zadowolona że cię widzę, że już nie chcę powiedzieć ci nic nieprzyjemnego.
Mężczyzna, którego Zuzanna przyjęła z oznakami takiej przyjaźni, był nizkiego wzrostu i ułomny, ale twarz miał miłą i pociągającą.
Nie nosił zarostu, a wyraziste jego rysy i czarne oczy, w których malowały się rozum i szlachetność, pociągały ku niemu każdego; lecz skład ust wyrażał walkę i cierpienie. Marek był dalekim krewnym matki Zuzanny, to też utrzymywał stosunki przyjacielskie z panem Jeuffroy, choć w głębi duszy nie lubił go wcale.
— Nie mogłem przybyć wcześniej, kochana kuzynko, musiałem więc poprzestać na przesłaniu ci swych życzeń listownie. Wiedziałaś, że wyjeżdżałem, a wróciwszy, miałem nawał zajęć. Ale jakże ty ślicznie wyglądasz! Szczęście dodało ci uroku, Zuzanno!
— Co do mnie, nie mogę ci się odpłacić tym samym komplimentem — odpowiedziała Zuzanna, spoglądając na niego z zajęciem. — Wyglądasz mizernie, mój drogi Marku!
— Zadużo pracowałem w tym czasie i miałem wiele kłopotów handlowych. Ale teraz już to przeszło, odpocznę więc sobie trochę.
— Tak, odpocznij — rzekła z uczuciem, — zmartwiłabym się, gdybym cię ujrzała chorym.
Na lica pana de Preymont wystąpił lekki rumieniec.
— Bądź spokojna — rzekł, — mam dość siły, abym mógł znieść trochę więcej pracy.
— Teraz, gdy widzę, że twoja przędzalnia rozwija się tak pomyślnie, rozumiem dlaczego zadałeś sobie tyle trudu. Właśnie o tem rozmawialiśmy wczoraj z panem Véland.
— Jak to pięknie z waszej strony — odparł pan de Preymont z lekkim odcieniem ironii; — lecz powiem ci otwarcie, że praca jest dla mnie tak potrzebna, jak powietrze, którem oddycham.
— Czy wiesz, co ludzie mówią? Oto twierdzą, że starasz się być popularnym, aby zostać deputowanym. Lecz ja powiedziałam, że w to nie wierzę.
— I masz słuszność. Ja nie myślę o niczem, tylko pragnę być ciągle zajęty pracą. Ale wiem — dodał z pogardliwym spokojem — że ludzie szukają koniecznie tajemnych powodów mojego postępowania i sądzą ciągle moje czyny podług swgo własnego zapatrywania.
— O! ja wiem, że ty masz umysł niepodległy i stały charakter i winszuję ci tego — odpowiedziała gorąco młoda dziewczyna.
— Dziękuję ci za te słowa, które mi dają wysokie wyobrażenie o trafności twego sądu — odpowiedział pan de Preymont nawpół z ironią, a nawpół poważnie. — Ale za trzy miesiące, jestem pewny, że zmienisz zdanie.
— Podobne mniemanie nie jest dla mnie zbyt uprzejme! — zawołała z niechęcią Zuzanna. — Czy ja nie mogę także mieć stałego charakteru i utrwalonego zdania?
— Zaczekaj aż poznasz świat, a dopiero będziesz wygłaszała zdania.
— A ty postaraj się mnie poznać, zanim wygłosisz sąd o mnie!
Poznać ją! Gdyby Zuzanna umiała czytać w myśli Marka, zobaczyłaby tam swój obraz odbity w barwach tak ponętnych, że nawet jej wady wydawały się przymiotami.
Marek odwrócił oczy, lękając się, aby się nie stały zbyt wymownemi, i po krótkiej chwili milczenia rzekł serdecznie:
— Znowu posprzeczaliśmy się ze sobą, jak to nieraz zdarza się pomiędzy dawnymi znajomymi. Lepiej mówmy o twojem małżeństwie, Zuzanno; nie mogę oswoić się z tą myślą, że wychodzisz zamąż, zdaje mi się, że wczoraj byłaś jeszcze dzieckiem i płatałaś figielki w salonie mojej matki.
— To jednak nie zasada, żebyś miał znać dokładnie mój charakter — odpowiedziała, śmiejąc się, Zuzanna. — Rozumiesz chyba, że ja się zmieniłam... Ale dlaczego, Marku, nie mówisz ze mną nic o panu Véland?
— Nie uczyniłem tego bynajmniej w złej myśli — rzekł z uśmiechem pan de Preymont. — Nie jestem biegły w prawieniu komplimentów i mogę ci tylko powiedzieć Zuzanno, że gdybym uważał, że uczyniłaś zły wybór, byłbym się starał wyperswadować ci ten związek.
— Zrobiłeś mi tem powiedzeniem wielką przyjemność — odpowiedziała Zuzanna a piękna jej twarz okryła się rumieńcem zadowolenia, — zależy mi bowiem bardzo na twojem zdaniu; ja mam do ciebie tyle zaufania i przyjaźni, mój kochany Marku — dodała z serdeczną czułością.
— Zaufanie i przyjaźń! Tak, to godło przyjęte pomiędzy nami — odparł tonem, który niemile uraził młodą dziewczynę. — Ja urodziłem się na powiernika, tak jak inni rodzą się poetami lub cieślami! Do widzenia, Zuzanno; zobaczymy się dopiero pojutrze, przy podpisie kontraktu w merostwie.
Marek zwrócił się szybko w stronę parku pana Jeuffroy; żelazna krata oddzielała park od ogrodu panny Konstancyi; Zuzanna szła za nim.
— Niedługo pozostawałaś pod rodzinnym dachem, moja droga Zuzanno — odezwał cię Marek, widząc, że Zuzanna szła za nim zwolna.
— A tak — odparła z roztargnieniem. — Ale dlaczego idziesz tak prędko, Marku?
— Ja ci to przepowiedziałem — odparł wymijająco pan de Preymont. — Gdy w zeszłym roku mówiłaś mi o swoich odrzuconych konkurentach, powiedziałem ci: „wszystko to dobrze, ale pewnego pięknego dnia, i to niezadługo, Psyche nie zapali swej lampy i wesoło puści się na fale życia.” Wtedy oburzyłaś się na mnie i zapewniałaś mnie, że chcesz się nacieszyć swobodą swego dziewiczego życia. A widzisz teraz, że miałem słuszność!
— Z wyjątkiem pod jednym względem — odpowiedziała z uśmiechem Zuzanna, — bo nie jestem Psyche, moja lampa pali się jasno, a to, co ona oświetla, podoba mi się bardzo.
Lekki uśmiech przemknął po ustach pana de Preymont.
— Tem lepiej — odpowiedział, — bo nie masz przyjaciela, któryby szczerzej odemnie pragnął twego szczęścia.
Słowa te wymówił z akcentem tak gorącego i szczerego przywiązania, że Zuzanna wzruszona nie umiała na nie odpowiedzieć.
— Otóż i twoja ciotka, a ja muszę odejść. Proszę cię, wytłumacz mnie przed nią.
Panna Konstancya dążyła właśnie ku nim z talerzem ciastek w ręku, podczas gdy Fanszetka, wsparta na łopacie, przypatrywała jej się z uwagą Sybilli, rozwiązującej najważniejsze zagadnienie życia.
Preymont ujął rękę panny Jeuffroy i, zatrzymując ją przez chwilę w swoich dłoniach, rzekł wzruszonym głosem:
— Do widzenia, kochana Zuzanno, pozwól mi jeszcze dziś nazwać się tem poufałem imieniem; nie czynię tego po raz pierwszy, ale zapewne po raz ostatni.
— Dlaczego? — zapytała dziewczyna, której oczy przysłoniła mgła wilgotna.
— A dlaczegóż dziecko zamienia się w kobietę? — odparł, śmiejąc się, Marek.
I oddalił się, obejmując długiem spojrzeniem wdzięczną postać Zuzanny, jakgdyby chciał unieść z sobą jej obraz.
Idąc samotną ścieżyną parku, powiedział sobie, że stare grabowe szpalery, okryte świeżą zielenią, cieszą się zapewnie, iż swoim cieniem osłaniają raz jeszcze młodość i miłość, jak w dawno minionej przeszłości, gdy pod ich konarami przechadzały się upudrowane postacie pań i panów, które nieraz ukradkiem obdarzały się całusem, lub szeptały sobie do ucha wyrazy miłości.
— Powiernikiem i przyjacielem — powtarzał sobie Marek, idąc szybko.
Zmrok wieczorny zapadał zwolna, ale i w duszy Marka także panowała ciemność.
Przez chwilę zatrzymał się na wybrzeżu Vienny, przysłuchując się świergotaniu ptaka, który dążył na noc do gniazda, a myśl, że człowiek będący w wesołem usposobieniu moralnem połączyłby ten śpiew ze swojem zadowolnieniem wewnętrznem, wywołała na jego usta pogardliwy uśmiech.
— Szalone marzenia! — mówił sobie, idąc dalej; — któż mnie od nich uwolnić zdoła? Kłamliwa wyobraźni, ileż razy mnie już zawiodłaś!... Miałżebym cię jeszcze raz słuchać?
Wzruszył ramionami, przejęty litością dla swojej słabości, i chciał zwrócić myśl swą na inne tory; ale myśl ta nieposłuszna nie chciała się nagiąć do rozkazów woli, gdyż piękna twarzyczka dziewczęcia zjawiała się przed oczyma wyobraźni, przygniatając serce ciężarem niespełnionego marzenia.
Pan de Preymont miał trzydzieści sześć lat; jeszcze w dzieciństwie spotkał go nieszczęśliwy przypadek: wypadł z powozu i przeleżał w łóżku wiele miesięcy, a pomimo starań najlepszych chirurgów i najdoskonalszych przyrządów, powstał z choroby ze skrzywioną postacią. Był jedynakiem, a rodzice chlubili się dotychczas zarówno jego pięknością, jak wyjątkowemi zdolnościami umysłu.
Ojciec odumarł go w młodym wieku i uniknął boleści patrzenia na moralne cierpienie syna, którego życie rozwijało się w sposób nieprawidłowy, wpływając temsamem na jego usposobienie. Z żywego i śmiałego dziecięcia zamienił się w młodzieńca pochmurnego i zamkniętego w sobie. W wieku, w którym nikt nie zna jeszcze troski, ani zmartwienia, on stracił wiarę w przyszłość, i ufność, właściwą młodzieńczemu wiekowi.
Na szczęście dla siebie, posiadał niesłychane zamiłowanie pracy, a zachęcony przez matkę, oddał się naukom, zadawalniając tym sposobem młodzieńcze pragnienia umysłu, rwącego się do czynu i życia.
Lecz przebudzenie się z tego chwilowego spokoju było straszne. Gdy, ukończywszy świetnie nauki, przekonał się, że jego kalectwo oddalało go od zawodów, do których miał pociąg, przeszedł przez straszną kryzys moralną. Niedoświadczony i zawiedziony w nadziejach, mniemał że w żadnym kierunku nie zużytkuje zalet swego umysłu. Cierpiał tak żywo, jak tylko młodzi cierpieć potrafią, i znienawidził świat, ludzi i życie. Oburzał się na srogość przeznaczenia i cierpiał okrutnie.
Ale miał przy sobie serce, które pojmowało jego udręczenia całą potęgą macierzyńskiej tkliwości i cierpiało z nim razem.
Pani de Preymont, chcąc zająć jego umysł jakąś pracą pożyteczną, nabyła przędzalnię, znajdującą się w sąsiedztwie. Prawda że ryzykowała na to przedsiębiorstwo większą część swoich kapitałów, ale wytworzyła dla syna cel użytecznej pracy. Ocaliła go, wiedziona poczuciem matki.
Preymont miał wtedy dwadzieścia dwa lata; matka poświęceniem swojem zatrzymała go nad brzegiem przepaści.
Energia jego i rozum szukały tylko odpowiedniego pola do działania, z zapałem też zabrał się do pracy, wymagającej wielkiej wytrwałości.
Lecz zanim zaczął ciągnąć zyski, wiele lat musiał pracować i walczyć, a ta walka zagłuszała w nim poczucie bólu, wywołanego przeświadczeniem o swem upośledzeniu.
Pomimo braku sympatyi, jaki zwykle bywa udziałem kalek, pana de Preymont szanowano w okolicy za jego rozum i szlachetne dążności. Przewaga umysłowa jednała mu wprawdzie także i nieprzyjaciół, ale tych było niewielu. Byli jednak i tacy, którzy niekorzystnie wyrażali się o jego charakterze, mówiąc, że rozum przeważa u niego nad sercem, które jest chłodne i samolubne, Nawet wspaniałomyślność jego tłumaczono sobie wyrachowaniem wcelu uzyskania godności deputowanego, chociaż nigdy pod tym względem nie objawił swoich pragnień.
Lecz Marek nic sobie nie robił z podobnych zarzutów i to jeszcze bardziej drażniło opinią publiczną. Wogóle jednak ludzie cenili go, choć był skryty i nieufny.
W rzeczywistości pan de Preymont miał szerokie na świat poglądy i rządził się własnem zdaniem, które niezawsze się zgadzało z utartemi w świecie formami, dlatego bywał nieraz niezrozumiany. Przez czytanie poważnych dzieł naukowych i długie podróże nabył pod wieloma względami wielkiej tolerancyi, która w oczach niektórych ludzi uchodzić może za brak zasad, a wistocie jest tylko dowodem dojrzałości umysłu, wykształconego w szkole życia.
Wróciwszy do domu, Marek udał się do swego pokoju i, zasiadając przy biurku zarzuconem papierami, powiedział sobie, że musi uciec przed własnemi myślami i zająć się pracą. Ale praca nie szła mu także, wziął zatem do dokończenia listu, który rozpoczął jeszcze przed południem.
„Zresztą, kochany przyjacielu — pisał, — nic się tu w naszej okolicy nie zmieniło od czasu ostatniego twego pobytu, chociaż to już jest bardzo dawno. Zdaje mi się, że byłeś u mnie przed siedmiu laty, a od roku przeszło nie widziałem cię wcale. Może u mnie spostrzeżesz już siwiejące włosy i zmarszczki na twarzy, ale te oznaki starości zjawiają się niepostrzeżenie u człowieka, który nigdy nie miał prawa być młodym, Pokój, który niegdyś zajmowałeś, oczekuje na ciebie; mam nadzieję, Że zabawisz u nas kilka miesięcy. Upodobania twoje w zupełności będą zadowolnione, gdyż tego roku, pomimo przedłużającej się zimy, roślinność na wzgórzach jest tak bujna, jak bujnemi są twoje marzenia. Rzeki i strumienie szemrzą łagodnie, odgłos dzwonów starego kościółka dochodzi aż tutaj; raz dzwoni on radośnie, aby oznajmić ludziom wesołą nowinę, że narodził się człowiek poto, aby cierpieć, to znów ogłasza że ktoś opuścił tę ziemską siedzibę i podążył do nieznanej krainy. I to się nazywa szczęściem życia; ach! jakież to szyderstwo! Jedyną pociechą jest to, że bawimy się w piękne słówka i wytworne zdania. Mówię to o sobie, bo ty, który możesz wierzyć w szczęśliwą rzeczywistość, inne masz myśli i pojęcia niż ja, chociaż i mnie zdarza się nieraz marzyć i marzyć, jak jakiemu zwykłemu śmiertelnikowi. Natura i usposobienie wrodzone zawsze się odzywają w człowieku, to też i ja, marzyciel, który się zamienił w przemysłowca, poddaję się nieraz marzeniom i słucham głosów, które śpiewają dokoła mnie, podziwiając ich potęgę. Są chwile, że biedny szaleniec zapominam, iż głosy te nie dla mnie śpiewają i że nędzny żebrak w łachmanach, który wyciąga rękę przy drodze, ma więcej prawa do słuchania ich harmonii. Co za nieszczęście posiadać takie nieposłuszne serce i...”
Tu pan de Preymont przerwał nagle pisanie i, odrzucając z niecierpliwością pióro, podarł list na drobne kawałki i wyrzucił je przez okno. Patrzył jak papier fruwał w powietrzu i opadał zwolna na ziemię.
— Doprawdy — rzekł do siebie z szyderczym uśmiechem, — jestem szalony, że piszę w ten sposób do tego szczęśliwego człowieka, do tego wesołego towarzysza, który się nazywa Jerzy Saverne; a jeszcze większe popełniam szaleństwo, że nie mogę zwalczyć swoich marzeń i zapanować nad swojemi uczuciami!
Na wyrazistej jego twarzy odmalował się gniew, a potem smutek. Długo stał oparty o ramę okna, roztargniony i zamyślony.
Wtem ktoś zlekka dotknął jego ramienia; obejrzał się: była to jego matka.
Nizka i drobna postać pani de Preymont odznaczała się tą wytworną elegancyą, właściwą starannie wychowanym kobietom, której lata nie niweczą nigdy. Rysy jej twarzy były regularne, błękitne oczy miały blask łagodny i rozumny zarazem. Gęste, siwiejące włosy otaczały czoło nizkie i kształtne, czyniąc ją podobną do portretu z wieku XVIII.
— O czem myślałeś, Marku? — zapytała z uśmiechem. — Musiałam cię trącić, aby cię ściągnąć na ziemię.
— A jednak ziemia zajmowała mnie w tej chwili, kochana mateczko — odparł wesoło. — Myślałem o Jerzym Saverne potem o wzorach nowej maszyny, która wydaje mi się bardzo dobrą, a być może, że ją sprowadzę.
Wypowiedział to wszystko tonem swobodnym i naturalnym, ale czuł w głębi duszy, że matki nie oszuka pozorami spokoju, łączyła ich bowiem miłość oparta na zaufaniu i czci zobopólnej. Było to przywiązanie głębokie, chociaż nieobjawiające się na zewnątrz. Nieraz różnili się w poglądach, ale to nie psuło nigdy harmonii, istniejącej pomiędzy nimi.
Pani de Preymont była bardzo nabożna i pragnęła wiarę swą przelać na syna, ale niepodległy jego umysł i skłonność do mizantropii sprzeciwiły się temu. Marek nie był sceptykiem, ale filozofem i pesymistą. Uwielbiał jednak pogodny charakter i cnoty matki i wiedział, że wszystko zawdzięczała głębokiemu poczuciu wiary. Dzięki jej wpływowi, Marek miał dokładne pojęcie dobrego i złego.
Pani de Preymont słuchała go z niedowierzaniem i rzekła wreszcie:
— Dziś dopiero, Marku, zdobyłeś się na odwagę odwiedzenia Zuzanny.
Słowa matki nie podobały się Markowi, który zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Jeśli cierpisz, wyznaj mi to szczerze — dodała z żywością pani de Preymont. — Przecież na mnie możesz się wesprzyć z ufnością.
Mówiła to z pośpiechem i stanowczością, chcąc go skłonić do wyznania, do którego Marek nie bardzo był łatwy. Milcząc, cofnął się we framugę okna i oparł się o ramę.
— Nie mam nic do wyznania — rzekł spokojnie. — Tak, widziałem się dziś z Zuzanną. Zdaje mi się, że jest szczęśliwa i zadowolona i jakżeż mogłoby być inaczej? A jednak ja jestem niespokojny.
— Dlaczego? — spytała pani de Preymont. — Czy się lękasz, że ojciec wpłynął na jej postanowienie? Ależ gdyby pan Véland nie podobał jej się, odrzuciłaby go z pewnością.
— Nie posądzam jej, żeby miała postąpić w inny sposób — odparł żywo Marek — Véland wydaje się przyzwoitym człowiekiem, ale ona stoi od niego wyżej pod względem umysłowym. Prawda że się tego nie domyśla, a zresztą nie umiałaby wydać sądu, nie mając z kim porównać swego narzeczonego.
— Nie podzielam twojego niepokoju, a raczej uprzedzeń — odpowiedziała pani de Preymont. — Zuzanna wychodzi zamąż za przyzwoitego człowieka, który ją kocha, a chociaż to małżeństwo nie jest jeszcze takiem, jakiego dla niej pragnęłam, jest nadzieja, że zdoła zapewnić jej szczęście.
— Bezwątpienia! Gdyby były jakiekolwiek pod tym względem obawy, bylibyśmy się wdali przecież w tę sprawę. Ale nie możesz zaprzeczyć tego, moja matko — dodał z rozdrażnieniem, — że przez ten związek Zuzanna nie wyjdzie z otoczenia, które poniekąd nie jest dla niej odpowiednie zpowodu wykształcenia, jakie rozwinęło jej wrodzone zdolności. Nie znam osobiście pana Véland, ale się obawiam, czy nić jest trochę szorstki i czy nie zapatruje się na ten związek, jak na dobry interes pieniężny. Jednakże jeśli ją kocha prawdziwie, a jakżeby miał jej nie kochać? wiele czasu upłynie, zanim Zuzanna dostrzeże smutną prawdę, a wtedy będą już dzieci, które jej wynagrodzą doznane rozczarowanie. Zresztą charakter jej nie rozwinie się tak, jak mógłby się rozwinąć w odpowiednich warunkach bytu, gdyż jest zbyt młoda, aby nie miała ulegać wpływom otoczenia. Nie wiem, czy Véland zna dobrze jej usposobienie, ale ona jest czarująca, gdy potęguje jego przymioty, a czyni to z zapałem i wdziękiem nieporównanym.
Preymont zapomniał o obecności matki i mówił jakby sam do siebie. Matka słuchała go ze ściśniętem sercem. Gdy chodziło o jej syna, nie umiała wydać bezstronnego sądu, zdawało jej się bowiem, że jego rozum i energia powinny zacierać niedostatki powierzchowności i pozwolić mu pić z czary rozkoszy, do której każdy w młodości spragnione wyciąga usta.
— Ach, Marku, gdybyś był jej dał do zrozumienia! — zaczęła.
— Ależ co takiego, moja biedna matko? — przerwał jej z żywością. — Ja mogłem być dla niej tylko przyjacielem, starym towarzyszem, który ją kołysał na kolanach, gdy była małem dziecięciem. Wierz mi, matko — dodał z goryczą — że ja w jej oczach nie jestem mężczyzną, ale jakiemś wyjątkowem stworzeniem. Wszystkie jej słowa i zwierzenia aż nadto jawnym były tego dowodem.
— Jedno słowo mogło zmienić to wszystko...
— Zmienić... tak, masz słuszność, matko. Nasza przyjaźń rozchwiałaby się zupełnie, a w jej wspomnieniach ukazywałbym się zawsze, jako istota śmieszna.
— Ty, z twojemi przymiotami, miałbyś być śmieszny!
Marek zaczął się śmiać.
— Matki są zawsze niepoprawne — rzekł, podnosząc do ust rękę pani de Preymont, — one marżą nawet wtedy, gdy marzenia powinny być grzebane. Wierzaj mi, matko, że co do mnie, wyrzekłem się już wszelkich złudzeń.
Tak, mówił prawdę, pogrzebał je już w głębi serca i postanowił nigdy o nich nie myśleć, lecz myśl nieposłuszna zrywała krępujące ją więzy i nieraz udręczała jego duszę.
— Aby raz skończyć rozmowę w tym przedmiocie — odezwał się po krótkiej chwili milczenia, — powiem ci, matko, że gdybym się znalazł w zwykłych warunkach życia, życzenia twoje zeszłyby się z pewnością z mojemi pragnieniami. Ale dziś nie może być o tem mowy. Los Zuzanny jest już ustalony, a mój również oddawna. Jestem skazany na samotność, ale umiloną, wielu przyjemnościami. Bo czyż jestem godnym pożałowania, skoro żyję obok ciebie, matko? — dodał z uśmiechem, który rozjaśnił jego twarz, zazwyczaj poważną. — Wielu ludzi dobrowolnie wybiera sobie los taki. Tobie, matko, zawdzięczam wszystko:; wychowanie, wykształcenie umysłowe i radości domowego ogniska.
— Tak, wszystko — odparła w zamyśleniu pani de Preymont, — oprócz tej kropli szczęścia, której każdy pożąda w życiu.
Marek przygryzł usta i milczał. Nie lubił tych poufnych zwierzeń, które go zawsze rozdrażniały. Matka wiedziała o tem i żałowała słów niebacznie wyrzeczonych.
Tymczasem Marek starał się zapanować nad burzą, która zrywała się w jego duszy. Od wielu miesięcy walczył napróżno ze swemi uczuciami; zdawało mu się, że spada w przepaść i duma tylko podtrzymywała go w tej walce.
W tej chwili psy zaszczekały głośno i Marek ocknął się z zamyślenia. Wtem do uszu jego doszedł dźwięczny głos męzki.
— Czegóż mi się przypatrujesz z takiem zdumieniem? Czy wyglądam na upiora? Wprawdzie jestem zgłodniały; ośm godzin nic nie jadłem, a w dodatku woźnica omało mnie ze trzy razy w rów nie wywrócił.
Gdy zszedł na dziedziniec, nowoprzybyły trzymał woźnicę za kark i potrząsał nim z całej siły. Ukazanie się pana de Preymont nie uśmierzyło jego gniewu.
— Przywitam się z tobą za chwilę, Marku — zawołał, — tylko pierwej muszę się rozprawić z tym łotrem, który żąda dwudziestu franków, kiedy ja mu obiecałem tylko piętnaście. O! wołałbym się utopić, niż ustąpić jego żądaniom!
Tu puścił woźnicę, który, czerwony, zasapany i gniewny, nie wiedział czy się ma rzucić na pana Saverne, czy też uciekać. Ale atletyczna postawa młodego człowieka i gwałtowne objawy jego gniewu poradziły mu ucieczkę. Wziął pieniądze i umknął.
— Bardzo dobrze — rzekł Saverne z zadowoleniem — zwycięztwo pozostaje przy mnie.
— Ależ niepotrzeba było na to zużywać tak wiele energii — odpowiedział, śmiejąc się, Marek.
— Być może, lecz musiałbym go przekonywać dłużej, a nie lubię takich półśrodków. Poco to zwierzę nudziło mnie swojemi argumentami!
Saverne przywitał się z panią de Preymont która z uśmiechem przypatrywała się zakończeniu tej sceny.
— Zdaje mi się, że spadam tu niespodziewanie — mówił dalej Jerzy, — a tymczasem donosiłem o swoim przyjeździe.
— Listu nie otrzymaliśmy — odparła pani de Preymont, — ale wiesz, że ciebie zawsze z upragnieniem wyglądamy.
— Na pocztę nigdy liczyć nie można! — zawołał Saverne z oburzeniem. — Jeszcze dziś wieczorem napiszę artykuł, który ich doprowadzi do złości.
— A może list masz w kieszeni? — odezwała się pani de Preymont.
— Gdzieżtam... sam wrzuciłem go do skrzynki! Pomimo tego zapewnienia, Saverne zaczął szukać po kieszeniach.
— Doprawdy, mam go przy sobie! — zawołał swobodnie. — No! Marek może teraz śmiało mówić, że jestem roztargniony.
— Wszystko mi jedno jakim jesteś, ale zawsze jesteś dla mnie pożądanym gościem — odpowiedział serdecznie pan de Preymont.
Przyjaźń ich zawiązała się jeszcze w kolegium. Gdy dziecię nieśmiałe i ułomne nie mogło się bronić prześladowaniu towarzyszów, Saverne, chociaż młodszy od niego, wziął go w swoję opiekę. Bronił go zawsze i pocieszał serdecznemi słowy; to też Preymont przywiązał się do niego szczerze.
Później przyjaciele zamienili role, gdyż Saverne, skoro tylko stał się panem swej woli, roztrwonił swój mająteczek. Preymont upominał go nieraz, a nie mogąc wiele poradzić, dopomagał mu swemi funduszami. Saverne słuchał jego rad, przyznawał mu zupełną słuszność, ale robił swoje, gdyż wrażliwy i miękki charakter jego podlegał z łatwością wszelkim wpływom i kierował się kaprysami. Lecz Saverne był tak miły i ujmujący, że umiał podobać się każdemu; nawet najpoważniejsi ludzie przebaczali mu wady dla jednostajnego i wesołego humoru i szczerości, z jaką się przyznawał do swoich błędów.
Pani de Preymont uważała go jak drugiego syna i miała dla niego niewyczerpaną pobłażliwość, a Saverne, niemający blizkiej rodziny, uważał jej dom za swój własny. Był człowiekiem utalentowanym i utrzymanie miał dobre. Obdarzony talentem karykaturzysty i werwą żartobliwego pisarza, rysował i pisał naprzemian.
— Opowiedz nam teraz — zaczęła pani de Preymont, gdy Saverne posilił się nieco, — jakie głupstwa popełniłeś od czasu, gdyśmy cię nie widzieli?
Saverne, zajadający w tej chwili poziomki, zatrzymał się i zawołał z podziwieniem:
— Żadnego, łaskawa pani. Doprawdy, ja sam jestem tem zdziwiony!
— Zatem możemy ci powinszować poprawy. Cóż, nie myślisz o małżeństwie?
Saverne westchnął i spojrzał na Marka.
— Nie mówmy o tem lepiej — rzekł z powagą, niezwykłą u niego.
Pani de Preymont spojrzała nań pytająco, ale Saverne siedział zamyślony, odłożyła więc badanie na później.
— Chciałabym wyszukać dla ciebie rozsądnej żony — odezwała się wreszcie.
— Och! aby nie zanadto poważnej — odpowiedział, odzyskując swobodę.
— Nie lękaj się, dziś cnoty nie przybierają tak surowych pozorów.
— Nie mogę o tem myśleć naseryo; jestem związany, droga pani.
— A nic nam o tem nie wspominałeś.
— E! nie wiem, doprawdy, jak się to stało; związałem się słowem, choć osoba jest dla mnie obojętna.
— Jakże można było popełnić takie szaleństwo?
Saverne westchnął i zamyślił się znowu, a Marek, chcąc przerwać niemiłą rozmowę, zaprowadził przyjaciela do przeznaczonego dlań pokoju.
— Takie kobiety, jak twoja matka, są istotami godnemi uwielbienia — rzekł Jerzy, robiąc w jednej chwili nieład w pokoju, — ale ani trochę nie znają życia i nie domyślają się nieraz, jakie więzy krępować mogą człowieka. Ty najlepiej wiesz, Marku, czy mogę myśleć o ożenieniu się.
— Matka moja nie ma pojęcia o tego rodzaju kłopotach i nawet nie wiem, czyby miała dla ciebie współczucie, choćby wiedziała całą prawdę.
— A widzisz! — przerwał Jerzy. — Twoja matka mniema, że człowiek powinien żyć jak mnich... Ale i ja mam nadzieję, że zerwać potrafię więzy.
Mówiąc to, Jerzy szukał klucza od walizki i wreszcie, zniecierpliwiony, oderwał zamek i rozrzucał rzeczy na wszystkie strony.
— A przecie się dostałem do walizy! — rzekł z zadowoleniem. — Nie będę nic układał, jutro twój lokaj zrobi tu porządek; ja nie mam do tego cierpliwości.
— Skoro się ożenisz, walizka twoja nie będzie podobna do śmietnika — śmiejąc się, odpowiedział Marek. — Dobranoc ci!
Gdy już był na progu, odwrócił się i rzekł z wysiłkiem:
— Ale skoro mowa o małżeństwie, muszę ci powiedzieć, że będziesz zapewne obecny na ślubie mojej kuzynki, która w tym czasie wychodzi zamąż.
— Czy ta mała Zuzanna, którą tu widywałem dawniej?
— Tak, panna de Jeuffroy.
— Było to ładne dziecko. Czy wyrosła na piękną kobietę?
— Zobaczysz ją pojutrze, przy podpisaniu kontraktu ślubnego. Powiem, aby cię zaprosili na ślub.
— Doskonale! Przypatrzę się jak powinien wyglądać pan młody, a oprócz tego spotkam jakie postacie godne ołówka.
Preymont, zmuszony cały dzień panować nad sobą, pragnął teraz spokoju i samotności. Wyszedł teraz na drogę i na łąki ciągnące się nad brzegiem Loary.
Nieraz szukał tu zapomnienia i spokoju i dziś myślał, że widok pogodnej nocy wpłynie kojąco na jego rozdrażnione nerwy.
— Kocham — powtarzał w duchu, — choć wiem, że sama myśl o tem okrywa mnie śmiesznością.
Ogarnęły go gniew i zniechęcenie, których nawet duma zwalczyć nie mogła.
Zdawało mu się, że jest wolny od miłości własnej i od namiętności i że bezstronnie zapatruje się na świat, dziś jednak nie potrafił znaleźć równowagi pomiędzy swemi uczuciami i rozumem.
Widok spokojnej, uśpionej natury nie zabliźnił rany jego serca i Marek powrócił do domu niemniej smutny, niż wyszedł na przechadzkę.
Nazajutrz napisał do pana Jeuffroy, aby go zapytać, czy może przedstawić mu pana Saverne przy podpisaniu kontraktu ślubnego, wiedział bowiem, że pan Véland, będący w żałobie po rodzicach, życzył sobie, aby uroczystość zaślubin odbyła się w jaknajmniejszem kółku. Teść był z tego bardzo zadowolony, gdyż koszta przyjęcia zmniejszały się co najmniej o połowę.
— Saverne! Saverne! — powtórzył pan Jeuffroy, czytając bilecik siostrze. — Nazwisko to nie jest mi obce... Wiem że on tu już był dawniej. Ach, przypominam sobie! To rysownik i literat zarazem. Nie wiem co on tam pisuje, ale wiem, że jest znany.
Panna Konstancya nie czytywała nigdy książek i uważała każdego autora za fenomen, który, dzięki Bogu, rzadko widujemy na świecie.
— Człowiek, który pisuje książki! — zawołała z podziwieniem i przestrachem zarazem, i pani de Preymont ma go w swoim domu! Biedna kobieta, co ona mu da jeść!
— Hm, mówiąc prawdę, nie lubię tych ludzi — podjął pan Jeuffroy, na którego twarzy odmalowało się jednak zadowolenie. — To wszystko letkiewicze.
— Cóż zrobisz teraz, mój bracie?
— Odpiszę Markowi, żeby go przyprowadził; przecież pan de Véland nie będzie temu przeciwny. Zresztą przyjemnie jest mieć u siebie człowieka, którego nazwisko wymieniają często w dziennikach.
Pan de Preymont, przyzwyczajony do ukrywania swych uczuć, spokojny napozór, wybrał się z matką i przyjacielem, aby służyć jako świadek przy podpisaniu kontraktu ślubnego.
Gdy weszli do salonu, Zuzanna, której piękność podwyższała jeszcze toaleta wykwintna, ofiarowana jej przez Konstancyą, rozmawiała ze swoim narzeczonym, bardzo przystojnym chłopcem. Saverne, olśniony pięknością panny Jeuffroy, osądził że narzeczony niewart ucałować nawet końca jej paluszków.
Panna Konstancya siedziała wyprostowana na fotelu; zpod czarnego koronkowego jej czepka wymykały się starannie ułożone papiloty. Czarna jedwabna suknia, pamiętająca jeszcze wesele brata, odświeżona i wyprasowana, okrywała szczupłą jej postać. Na ustach osiadł uśmiech zadowolenia. Patrząc na nią, można ją było wziąć za jakieś odwieczne zjawisko. Jeżeli marzyła nieraz, że siostrzenica mogłaby wyjść za księcia, musiała przyznać teraz w duchu, że woli iż wychodzi za zwykłego śmiertelnika, gdyż milej jest, gdy można nie kryć swej miłości dla osób ukochanych.
Gdy notaryusz rozpoczął czytanie kontraktu, Zuzanna, tłumiąc westchnienia wywołane znudzeniem, zwróciła się w stronę ogrodu i puściła wolny bieg myślom, które dziś były bezwątpienia rozkoszne.
Tego roku ciepła nastały późno, lecz uderzyły tak gwałtownie, że roślinność rozwijała się niesłychanie szybko. Wszystko zdawało się poruszać i oddychać, dążąc do jakiegoś tajemniczego celu. Listki drżały z upojenia pod wonnym, pieszczotliwym wiatru powiewem; delikatny puszek, spadający z topoli, unosił się kapryśnie w powietrzu i zasypywał ścieżki ogrodowe niby śniegiem powiewnym. Płatki kwiatowe wpadały nawet przez okno do pokoju, muskając twarz młodej dziewczyny, chociaż nie zdołały wyrwać jej z zamyślenia.
Preymont, stojąc o kilka kroków od niej, podziwiał także piękność przyrody, która wdziękiem swoim przyodziewała nawet stare cisy, ale podziwiał z uczuciem zupełnie odrębnem. W duszy jego budził się gniew przeciwko temu, co się nazywa życiem i radością. Wiedział, że w innych okolicznościach mógłby być kochany przez tę czarującą kobietę i złożyć w jej dłonie skarby serca, spragnionego miłości.
Ale być u wrót raju i nie módz się dostać do niego, to męczarnia nie do opisania!
Pogrążony w głębokiem zamyśleniu, Marek nie uważał na to, co działo się obok niego, zadrżał też, gdy Saverne, dotychczas zajęty podziwianiem Zuzanny, szepnął mu do ucha:
— Jaka zachwycająca istota! Nie rozumiem, dlaczego wychodzi zamąż za człowieka tak pospolitego.
— Ona się inaczej zapatruje na to — odpowiedział Preymont; — pan Véland ma opinią zacnego człowieka.
— Przypuszczam że nie wydaliby ją za kogoś karanego sądownie — odparł z oburzeniem Saverne. — Śliczny doprawdy argument, skoro mowa o pannie, która mogłaby wszystkim mężczyznom pozawracać głowy.
Powaga przy odczytywaniu kontraktu ślubnego zmusiła go do milczenia. Zuzanna, nie słysząc jednostajnego głosu notaryusza, odwróciła głowę i dostrzegła, że pan Véland rozmawia przyciszonym głosem z notaryuszem.
— Sądzę, panie, że to pomyłka — mówił narzeczony.
— Niema żadnej pomyłki. Pan Jeuffroy wynotował mi tytuły cyfr, tak że je tylko przepisałem dokładnie.
— W takim razie pan Jeuffroy uczynił to przez roztargnienie, co łatwo da się naprawić — dodał pan Véland.
Notaryusz zakaszlał w sposób znaczący i rzekł cicho i pośpiesznie:
— Daruj pani Mój klient nie ma zwyczaju mylić się, gdy idzie o cyfry.
— Przecież powinniśmy się porozumieć, wszak mogę żądać wyjaśnienia — odpowiedział pań Véland.
Tu zwrócił się do pana Jeuffroy, który oczekiwał spokojnie końca tej sprzeczki.
— Mówiłem właśnie temu panu, że zachodzi tu pewna pomyłka — zaczął Véland. — Może pan zechce sprawdzić ze mną punkta umowy.
— Pomyłka? Co za pomyłka? — zapytał, powstając, pan Jeuffroy.
— Może pójdziemy do gabinetu pana, gdzie będziemy mogli swobodniej się porozumieć i nikogo nie będziemy nudzili takiemi drobiazgami.
Zuzanna, zdziwiona tą przerwą, spojrzała pytająco na pana de Preymont, który rzekł swobodnie:
— Jakieś małe nieporozumienie, które się wyjaśni w kilku słowach.
— Zapewne z winy notaryusza — dodała panna Konstancya, trochę zaniepokojona. — Być może, że źle zrozumiał intencye mojego brata.
Ale wyjaśnienie trwało długo i zamieniło się w żywą sprzeczkę. Pan Véland podniósł głos i zawołał gniewnie:
— To oszustwo, panie! sądziłeś pan, że nie znam się na interesach i że tego nie spostrzegę, ale omyliłeś się pan. Ja chciałem wziąć żonę, któraby mi wniosła gotówką sto tysięcy franków posagu, a pan urządziłeś się w ten sposób, że posag zmniejsza się do sześćdziesięciu lub siedmdziesięciu tysięcy franków. Ja nie podpiszę kontraktu, jeśli pan tego nie poprawisz.
Zuzanna nie dosłyszała odpowiedzi ojca; podniosła się blada ze wzruszenia i z błyskiem oburzenia w oczach.
Panna Konstancya weszła szybko do gabinetu pana Jeuffroy.
— Co się stało? Dlaczego się sprzeczacie? — spytała głosem stłumionym przez niepokój.
— Pan Jeuffroy obiecał mi sto tysięcy franków posagu — zaczął pan Véland z rozdrażnieniem, — ale czwartą część tej sumy wykazał w papierach wartościowych prawie fikcyjnych, gdyż wie, że one w krótkim czasie nie będą miały kursu i że wartość ich jest złudzeniem. Może miał nadzieję, że oszustwo przejdzie niepostrzeżenie, albo że tak blizko ślubu nie będę śmiał mu zaprzeczyć.
— Mógłbyś pan trochę uważać na swoje wyrażenia! — zawołał z gniewem pan Jeuffroy. — Ojcu wolno dać córce posag, jaki mu się podoba, i taki postępek nie zasługuje na nazwę oszustwa.
— Z pewnością że panu wszystko wolno, ale i mnie wolno się cofnąć, skoro mnie pan doprowadzisz do ostateczności.
Notaryusz milczał, widząc że sprzeczka była zbyt drażliwą, aby mógł ją załagodzić. Studyował tylko bacznie grę fizyognomii obydwóch mężczyzn.
Panna Konstancya, przestraszona, odciągnęła brata na bok, i szepnęła mu zcicha:
— Powinieneś ustąpić, mój bracie. Zerwane małżeństwo szkodzi zawsze młodej dziewczynie. Zresztą trzeba przedewszystkiem myśleć o Zuzannie i o zmartwieniu, jakiego doznałaby z tego powodu, Zmień prędko cyfry.
— Nic nie zmienię — odpowiedział pan Jeuffroy, tupiąc nogą. — Nie wiem dlaczego moja córka i mój zięć nie mogliby mieć również, jak ja niektórych papierów procentowych, które mają mniejszą wartość, Véland kocha Zuzannę, albo jej nie kocha, mała więc sumka nie powinna tu wchodzić w rachubę.
— Ależ on może ją kochać i dbać o posag — odpowiedziała z rozpaczą panna Konstancya. — Mój bracie, pomyśl o Zuzannie i zrób już tę ofiarę.
— Ofiirę, ofiarę? babskie gadanie! — odparł pan Jeuffroy, którego małe oczy zabłysły gniewem. — Czy sam mam zostać na barłogu dlatego, że Zuzanna jest moją córką? Nie, nie zmienię w niczem raz powziętego postanowienia.
Skąpstwo w tej chwili zwyciężyło nawet próżność i wiele innych względów, które go nakłaniały do prędkiego wydania córki zamąż. Niemałą rolę odgrywały także upór i nadzieja, że siostra wspaniałomyślnie załagodzi sprawę, dodając żądaną przez pana młodego sumę z własnych swoich funduszów.
Wistocie panna Konstancya nie namyślała się długo. Suma, która stała się powodem sprzeczki, stanowiła połowę kapitału starej panny, który corok powiększała z oszczędności, ale nie wahała się poświęcić pieniędzy, gdy szło o szczęście Zuzanny.
— Ja dodam tę sumkę — rzekła pośpiesznie do brata; — ja nie potrzebuję wiele, obie z Fanszetką potrafimy obywać się byle czem.
— Jeśli masz ochotę zrobić podarunek swej siostrzenicy, to wolno ci postąpić, jak ci się podoba — rzekł z udaną niechęcią. — Co do mnie, nie mogę zrobić żadnego ustępstwa.
Panna Konstancya podbiegła do pana Vélaad, mówiąc:
— Wszystko jest już ułożone, kochany panie. Ja biorę dla siebie te papiery wartościowe, które się panu nie podobają, a daję wzamian część swoich. Wszak one i tak należą do Zuzanny, gdyż cały mój majątek przejdzie kiedyś na nią.
Véland odetchnął swobodniej; lękał się czy się nie posunął zadaleko i nie wywołał zerwania, kochał bowiem szczerze Zuzannę, ale należał do liczby tych ludzi, którzy, raz obliczywszy korzyści, nie chcą się ich zrzec dobrowolnie. Jednakże, wałując się nieco, odpowiedział pannie Konscancyi:
— Ale proszę pani, to sprawa do załatwienia pomiędzy mną, a panem Jeuffroy. Ja nie prosiłem pani o nic i nie wiem nawet, czy mi wypada przyjąć ten dar.
— A dlaczegóż nie miałbyś pan przyjąć, skoro ja przyjmuję?
Véland odwrócił się z żywością i ujrzał przed sobą Zuzannę, której wielkie błękitne oczy płonęły blaskiem gniewu. Stał więc pomięszany i zjęty niemiłem przeczuciem, zapytując się w dachu, czy słyszała słowa, które wypowiedział w uniesieniu? Postanowił jednak obrócić w żart całe zajście.
— Najdroższa — rzekł z uśmiechem, — cóż cię mogą obchodzić kwestye pieniężne? Czego chcesz i dlaczego przyszłaś aż tutaj?
— Dlatego, iż uważałam, że tak mi postąpić wypada — odparła Zuzanna pogardliwym tonem.
— Odpowiadasz mi niezbyt uprzejmie, kochana Zuzanno. Proszę cię, wróć do salonu, za chwilę załatwimy interes i powrócimy do was.
— Interes, jak pan nazywasz tę kwestyą, jest już zupełnie skończony — odpowiedziała Zuzanna. — Moja droga, kochana ciotko przyjmuję twoję jałmużnę.
— Pani! — zawołał Véland, a na jego lica wystąpił rumieniec gniewu.
— Co?... czyżby ten wyraz nie podobał się panu? Zatem niech będzie dar i skończmy raz tę kwestyą.
Młoda dziewczyna, blada i wzruszona, była w tej chwili tak czarująco piękna, że notaryusz pomimo siwych włosów omało się w niej nie zakochał.
Zuzanna przemawiała tonem tak stanowczym, że pan Jeuffroy spoglądał na nią ze zdumieniem, Véland z jakiemś przykrem uczuciem, bo dotychczas miał to przekonanie, że dziewiętnastoletnia dziewczyna jest istotą bezwłasnowolną jak dziecko i giętką jak wosk.
— Zuzanno, moja droga Zuzanno — zaczął, pociągając ją prawie gwałtem we framugę okna — bardzo mi przykro, że doszło do tej niemiłej sceny; wierz mi, że gorzko tego żałuję. Dlaczego masz taką zagniewaną minę? Jakie przypuszczenia zbudziły się w twojej głowie? Nie wyobrażajże sobie, że cię nie kocham dlatego, że nie pozwoliłem się oszukać.
— Czy mój ojciec byłby zdolny oszukać kogokolwiek, mój panie? — odpowiedziała z uniesieniem Zuzanna.
Véland, gniewny na samego siebie, odparł jednak z pozornym spokojem:
— Patrząc na twoje niezadowolenie, Zuzanno, jestem zbyt wzruszony, abym mógł dobierać kwiecistych wyrażeń. Jeżeli cię obraziłem jakiem słowem, szczerze tego żałuję; usprawiedliwić mnie tylko może chwilowe rozdrażnienie. Ale to już przeszło, nie gniewasz się, wszak prawda, Zuzanno?
— Naturalnie, że nie istnieje już żadne nieporozumienie — odpowiedziała głośno Zuzanna. — Moja ciotka usunęła wszystkie przeszkody; chciałeś pan stu tysięcy franków, będziesz je miał... i jak pan sam to powiedziałeś, nie mówmy o tem więcej.
Po chwili milczenia dodała ciszej z szyderczym akcentem:
— Co zaś do pańskiej miłości, nie mam żadnego powodu wątpić o niej... Wierzę w nią, o! wierzę bardzo mocno.
Nieszczęśliwy Véland stał jak na mękach, czując że odgrywa rolę godną politowania, że Zuzanna trzyma go w swej mocy i że wobec gniewu obrażonej kobiety, najrozsądniej jest nie odzywać się wcale.
Panna Konstancya, która tymczasem kazała poprawić kontrakt ślubny, zbliżyła się do nich, mówiąc:
— Wszystko już teraz w porządku, moje kochane dzieci, kończmy zatem prędzej. Cóż tam sobie myślą państwo Preymont i świadkowie!
— Moja ciotka ma słuszność, to niemiłe zajście wistocie trwało zadługo — podjęła znowu Zuzanna. — Przez wzgląd na mnie, nie przedłużaj pan tej kwestyi.
Gdy Zuzanna, wbrew woli pana de Preymont, który chciał ją zatrzymać w salonie, weszła do gabinetu ojca, zamknęła drzwi za sobą i goście, pozostawieni samym sobie, czynili najrozmaitsze wnioski i przypuszczenia.
— Zdaje mi się, że ten jegomość się targuje! — zawołał Saverne z oburzeniem. — To wstrętne.
— Wyrażenie jest cokolwiek zasurowe, panie — odezwał się jeden ze świadków pana Véland. — Czy to jest co wstrętnego myśleć o swoich interesach i nie dać się złapać na plewy? — Złapać, piękny wyraz! — podjął z żywością Saverne. — Złapać! ależ ten pan powinien na kolanach żebrać o rękę panny Zuzanny; powinien uznać swoję niższość wobec tylu wdzięków i tak niepospolitej piękności... O cóż mu idzie? o trzydzieści tysięcy franków? Gdybym był na miejscu panny Jeuffroy, wyrzuciłbym pańskiego przyjaciela za drzwi!
— Dajże pokój — szepnęła mu zcicha pani de Preymont, kładąc mu dłoń na ramieniu, aby uspokoić jego wzburzenie. — Dlaczego mięszasz się w nieswoje rzeczy?
Pan de Preymont słuchał tych rozpraw w milczeniu. Kochając wielką i beznadziejną miłością pannę Jeuffroy, zapytywał się z trwogą, czem będzie dla niej życie wspólne z człowiekiem, który na samym wstępie zranił tak boleśnie jej dumę.
W tej chwili Zuzanna ukazała się w salonie. Marek spojrzał na nią uważnie, na jej twarzy malowało się głębokie wzruszenie. W milczeniu usiadła na zajmowanem poprzednio miejscu.
— O czem ona myśli? — pytał się w duchu Marek, widząc, że Zuzanna rumieni się i blednie pod wpływem sprzecznych wrażeń, miotających jej duszą.
— Było tu małe nieporozumienie, ale kwestya wyjaśniła się już — odezwał się notaryusz. — Sądzę że możemy przystąpić do podpisów. Panno Zuzanno, racz pani podpisać.
Ale choć powtórzył te słowa dwa razy, Zuzanna nie dosłyszała nawet dźwięku jego głosu.
— Moja droga Zuzanno — zaczął Marek, ujmując jej rękę — proszą cię, abyś podpisała kontrakt.
Zuzanna podniosła się z krzesła i przystąpiła do stołu, mówiąc:
— Czy pan Véland już podpisał?
— Pani wpierw powinna podpisać — objaśnił ją notaryusz. — Jest to zwyczaj grzeczności, że paniom ustępuje się pierwszeństwa.
— Nie, ja podpiszę po panu Véland. Proszę, niech pan pisze!
Nakazujący dźwięk głosu młodej dziewczyny omało co nie wywołał wybuchu gniewu w panu Véland. Ale na szczęście zdołał się powstrzymać i, podpisawszy, pośpiesznie podał pióro narzeczonej. Lecz Zuzanna cisnęła pióro na stół, ujęła kontrakt i podarła go w kawałki.
Panna Konstancya krzyknęła przerażona; pan Jeuffroy, rozgniewany do najwyższego stopnia, przysunął się do córki i rzekł:
— Czy oszalałaś?... Co to znaczy?
Pan Véland spoglądał na nią, niezdolny słowa wymówić.
— Panie — zaczęła Zuzanna, siłą woli odzyskując pozorny spokój, — za nic w świecie nie wyszłabym zamąż za człowieka, który targował się o mój posag. Oddaję panu zaręczynowy pierścionek, resztę podarunków odeślę dziś jeszcze.
— Jakiem prawem pozwalasz sobie? — zaczął pan Jeuffroy.
Ale pan Véland przerwał mu ruchem ręki i, drżąc z gniewu, zawołał:
— Jakto? zpowodu błahej sprzeczki o pieniądze nie chcesz pani poślubić mnie? A jednak zdaje mi się, że gdybyś była osobą szlachetną, kochałabyś mnie, oddając mi swą rękę.
— Czy ośmieliłbyś się pan zapewnić mnie, że gdyby ciotka moja nie była tak wspaniałomyślną i nie oddała prawie całego swego mienia, aby powiększyć mój posag, nie byłbyś pan zerwał tego małżeństwa? — zawołała Zuzanna z uniesieniem. — Wątpisz pan o szlachetności moich uczuć — dodała z oczyma błyszczącemi od gniewu — a gdzież się podziała pańska miłość, o której zapewniałeś mnie tyle razy? Czy objawem jej miała być obraza uczyniona narzeczonej, lub też zniewaga wyrządzona jej ojcu?
— Wiem że przedstawiłem się źle w oczach pani — odpowiedział pan Véland — i wiem, że trudno jest porozumieć się z kobietą, która się gniewa, ale jeślibyś pani kochała mnie szczerze, przebaczyłabyś mi kilka słów nieoględnych.
— Chodziło tu o coś więcej, niż o nieoględne słowa — odparła drżącym głosem Zuzanna, — sympatya znika wobec objawów niektórych; ja miłość swoję ofiarowałem komuś innemu, nie panu. Nie znam pana...
Kończąc te słowa, odwróciła się i wyszła z salonu.
Po jej odejściu głębokie milczenie zaległo. Saverne w przystępie uwielbienia byłby z ochotą wyrzucił przez okno ojca i narzeczonego, potem chciałby był podążyć za młodą dziewczyną i wyrazić jej swoję cześć i podziw, a następnie miłość.
Preymont, pomięszany i blady jak widmo, pochylił się do matki i rzekł:
— Ty jedna, matko, zdolna jesteś powiedzieć jakieś słówko pociechy Zuzannie. Idź za nią, proszę cię.
Potem starał się uspokoić wzburzone zmysły.
Zamieniwszy kilka słów niezbyt uprzejmych z panem Jeuffroy, pan Véland oddalił się, a za nim de Preymont i jeszcze kilka zaproszonych osób.
Wszystko to stało się tak nagle, że pan Jeuffroy, pozostawszy sam, zapytywał się, czy to wszystko prawda? Gniew i zmartwienie wyrażały się u niego mniej więcej w ten sposób:
— Szalona ta Zuzanna!... Po kim ona odziedziczyła podobny charakter? Zobaczymy, czy nie potrafię przezwyciężyć jej oporu. Zapłaci mi za ten skandal!
Przed podpisaniem kontraktu ślubnego powiedział sobie, że człowiek zakochany nie zwróci uwagi na wyliczanie cyfr, albo że jeśli spostrzeże omyłkę, odstąpi z łatwością od swoich wymagań. Teraz przekonał się, że Véland należał do rzędu ludzi wyrachowanych i, pomimo gniewu, wydał o nim sąd dosyć pochlebny.
Ale nie umiał znaleźć żadnej okoliczności, któraby w łagodzącem świetle ukazała postępowanie córki, nie brał bowiem w rachubę jej obrażonej dumy i godności; miał przytem urazę i do panny Konstacyi.
— Także nierozsądna istota — rzekł sobie, — jeśli chciała zrobić taki dar dla siostrzenicy, mogła mi o tem wcześniej powiedzieć. I jeszcze mówiła o poświęceniu. Ładnie nas ustroiła, niema co mówić!
Pod wpływem gniewu chciał iść do córki i wypowiedzieć jej swoje oburzenie, ale po namyśle uznał, że trzeba się zająć niektóremi interesami, wyszedł więc i nie wrócił, aż na obiad.
Tymczasem Zuzanna, zostająca dotychczas pod wpływem nerwowego rozdrażnienia, nie okazywała żadnej słabości i starała się pocieszyć zrozpaczoną pannę Konstancyą.
— Czego plączesz, ciociu? — powtarzała z ożywieniem. — Czy mój narzeczony zasługuje na to, aby go żałowano? Wszak słyszałaś, że chciał się cofnąć. Powinnaś bardziej cenić moję osobę, kochana ciotko. Ty, co jesteś tak wspaniałomyślna, powinnaś nim pogardzać.
— Mój Boże! mój Boże! cóż to za nieszczęście — powtarzała stara panna. — Moja droga, cóż to złego, gdy ktoś myśli o swoich interesach? Ale ty jesteś jeszcze dziecko i nie znasz wcale życia; każdy potrzebuje pieniędzy. Taka dobra partya!
— Jeszcze ciocia nazywa to dobrą partyą choć się ciocia przekonała czem był tęn człowiek! — zawołała młoda dziewczyna.
Widząc, że nie przekona ciotki, zamilkła i pogrążyła się w myślach, podczas, gdy panna Konstancya poszła się rozebrać i opowiedzieć Fanszetce szczegóły dzisiejszego zdarzenia.
Zuzanna zapytywała się jednak samej siebie z niepokojem:
— Co myśli mój ojciec? Dlaczego nie pokazał się do tej pory?
Niechętnie i ociągając się zeszła na obiad; mniemała jednak, że pozorny jej spokój pocieszy pana Jeuffroy, gdyż będzie dowodem, że rana jej zagoi się łatwo.
Pan Jeuffroy wszedł do jadalni prawie równocześnie z Zuzanną. Dziewczyna postąpiła kilka kroków naprzód, mniemając że przygarnie ją w objęcia jak kochający ojciec, ale cofnęła się wobec zachmurzonego oblicza pana Jeuffroy, który zasiadł do stołu, nie powiedziawszy ani słowa. Przerwał wreszcie milczenia, skarżąc się na bezużyteczne wydatki, na koszt, na jaki naraził go obiad zadysponowany na piętnaście osób.
Potem zawołał kucharki i wydał jej szczegółowe polecenia, w jaki sposób ma przechować jaknajdłużej niektóre potrawy.
— Za to, co wydałem na dzisiejszy obiad, moglibyśmy żyć co najmniej tydzień — rzekł; — nie dam na dom ani grosza przez cały ten tydzień.
Rozdrażnienie Zuzanny chłodło zwolna, jakby pod działaniem przenikliwego lecz drobnego deszczu. W tej chwili uczuła się znękaną i zmartwioną. Do tej pory podtrzymywał ją gniew przeciwko panu Véland i nie dozwalał jej się zastanowić nad postępowaniem jej ojca; ale nagle wątpliwość, którą wyrzucała sobie jak błąd niezmierny, zaczęła szarpać jej sercem.
Po obiedzie ojciec surowym tonem rozkazał jej, aby przeszła z nim do salonu.
— Jeszcze nie wypowiedziałem ci swego zdania co do tego, jak się zapatruję na twoje postępowanie, moja panno — zaczął. — Chciałbym wiedzieć, w jakim romansie wyczytałaś zdanie, że młoda dziewczyna ma prawo wyrzucić za drzwi uczciwego konkurenta, którego wybrał jej ojciec?
— Uczciwego? — zawołała Zuzanna. — Mój ojcze, czy uważasz to za postępek uczciwy, jeśli on chciał opuścić mnie dla kwestyi pieniężnej?
— O, tylko nie baw się w szumne frazesy! Opuścić cię! Przecież o tem niebyło mowy! Co tobie do interesów? Czy ludzie nie sprzeczają się nieraz przy zawieraniu jakiegokolwiek kontraktu? Postępek twój był śmieszny i naganny!
Zuzanna miała zdrowy pogląd na rzeczy i charakter bardzo stanowczy, który nie pozwolił czynić sobie niesprawiedliwych wymówek lub narzucić pojęć niezgodnych z jej pojęciami o tem co jest prawe i szlachetne.
— Gdyby nawet ten wypadek można było załagodzić w inny sposób — odparła, — to chociaż z przykrością, muszę ci jednak oświadczyć, ojcze, że nie postąpiłabym inaczej.
— Doprawdy! — zawołał z uniesieniem. — A zastanawiałaś się nad tem, na jakie przykrości i straty naraża mnie twój kaprys? Czy obliczyłaś, jakie z tego powodu krążyć będą plotki w mieście i okolicy? Ręczę że już krążą! Ludzie gotowi mnie potępić, chociaż słuszność jest po mojej stronie.
— Jeżeli uważasz, mój ojcze, że miałeś słuszność, dlaczegóż potępiasz mnie, że zerwałam z człowiekiem, który cię posądzał o czyn nieszlachetny?
Pan Jeuffroy wobec logicznego dowodzenia córki nie mógł znaleźć naprędce żadnego zbijającego argumentu, rzekł więc z gniewem:
— Cicho bądź... pleciesz same głupstwa. Jaki ja jestem nieszczęśliwy człowiek! Wyszukałem dla ciebie odpowiednią partyą, chciałem abyś wyszła zamąż za miłego i ładnego chłopca i cieszyłem się myślą o twojem szczęściu, a ty przez kaprys niweczysz wszystkie moje zamiary. Oprócz tego narażasz mnie na niechęć i obmowę, wywołujesz śmieszną scenę i szkodzisz tym sposobem samej sobie.
Tu obrócił się do panny Konstancy i, która usiłowała go uspokoić i usprawiedliwić Zuzannę.
— Ty zaś postąpiłaś jak niedołęga — rzekł. — Jeśli chciałaś zrobić podarunek, mogłaś to uczynić odrazu; nie byłoby wtedy doszło do skandalu, na jaki mnie naraziła moja córka.
Zuzanna przysunęła się do ciotki i rzekła głosem przerywanym od wzruszenia:
— Jestem ci nieskończenie wdzięczna za to, co uczyniłaś dla mnie, moja ciotko. Postąpiłaś szlachetnie, nie zapomnę tego nigdy; moje przywiązanie dla ciebie jest jeszcze silniejszem niż poprzednio, chociaż zdaje mi się, że to niepodobieństwo.
— Drogie moje dziecię, oddałabym była wszystko, aby tylko odwrócić to nieszczęście! Nie miej żalu do ojca — dodała cicho, — jest tak zmartwiony, że sam nie wie co mówi.
Potem dodała głośno z odcieniem nadziei w głosie:
— Zresztą może pan Véland powróci i pogodzicie się z sobą.
Zuzanna cofnęła się trochę i rzekła z niechęcią:
— Podobny postępek nie przywróciłby mu mojego szacunku.
— To upór niesłychany! — zawołał z rozpaczą pan Jeuffroy. — Widzę, że w twoim charakterze przeważa tylko egoizm; chyba wytłumaczyłem ci dokładnie, na jakie przykrości mnie naraziłaś. Jeżeli po tej śmiesznej scenie pan Véland zrobiłby ci zaszczyt, że powróciłby do ciebie, powinnabyś się nazwać bardzo szczęśliwą Młoda dziewczyna zaczęła płakać rzewnemi łzami. Doznawała w tej chwili wrażenia, jakiego doznaje znużony wędrowiec, gdy z pięknej okolicy przejdzie odrazu do pustej, której nie widzi końca. Czuła że przepaść rozdziela ją od ojca i doznawała zawrotu głowy wobec tego podwójnego rozczarowania. Lecz przykrość, jakiej doznała zpowodu ojca, była jeszcze dokuczliwszą niż chciwość, którą okazał narzeczony. Chociaż związki krwi są silne i potężne, jednak niezdolni jesteśmy kochać gorąco tych, którzy nie odczuwają naszego przywiązania, to też tkliwość Zuzanny ©chłodła wobec niezadowolenia i obojętności ojca.
Dotychczas pomimo wstrętu, jakim ją przejmowały skąpstwo i ciasne pojęcia ojca, nigdy ufności jej nie zachwiało nawet najlżejsze podejrzenie co do uczciwości pana Jeuffroy. Teraz miotały nią trwoga i niepewność, to też przysunęła się do ojca i rzekła błagającym tonem:
— Mój ojcze, powiedz roi, że pan Véland cię... Proszę cię, powiedz, że...
Ale powstrzymywana przez szacunek, przerażona myślą, która ją trapiła jak wyrzut sumienia, nie dokończyła zaczętego zdania i uciekła.
— Co jej się stało? — zawołał z najwyższem zdumieniem pan Jeuffroy. — Co ona chciała powiedzieć, moja siostro?
— Nie wiem tego, ale to wiem, mój bracie — odpowiedziała z energią stara panna, — że okazałeś się zbyt surowym dla niej, że przez ciebie Zuzanna płakała, a ja tego nie chcę!
I nie czekając odpowiedzi, pana Jeuffroy, oddaliła się, pozostawiając mu do odgadnięcia zadanie zbyt trudne dla jego umysłu.
Gniew, jaki córka okazała panu Veland, upewnił go, że Zuzanna nie domyślała się ojcowskiego wyrachowania.
Po nocy spędzonej bezsennie Preymont otworzył okno i odetchnął wonnem powietrzem poranku z rozkoszą istoty, która cudem odzyskała prawo do życia.
Kończył się właśnie ubierać, gdy Saverne wszedł do pokoju.
— Wyobraź sobie, mój drogi — rzekł — że eksnarzeczony jest na dole i pragnie się z tobą widzieć.
— Spodziewałem się tego — odparł z niechęcią Preymont.
— Czy zgadzasz się przyjąć tego łotra?
— Nie mogę się od tego uchylić, a przytem zdaje mi się, że twoje wyrażenie jest nieco przesadzone.
— Ty bo jesteś taki pobłażliwy! — zawołał Jerzy. — Mam nadzieję jednakże, że nie przyłożysz ręki do pojednania zwaśnionych. Ona byłaby nieszczęśliwa z takim bałwanem! Całą noc myślałem o tej prześlicznej dziewczynie. Ach, mój drogi, co to za kobieta! On chciał ją porzucić, a ona wypędziła go jak lokaja; trzeba przyznać, że postąpiła z rzadką przytomnością umysłu. Jaka ona była piękna z gniewnym błyskiem w oczach i wyrazem oburzenia na twarzy! Doprawdy trudno pojąć, że jest córką tego pospolitego człowieka z twarzą czerwoną i obrzękłą.
— No, przestań już i pozwól mi zejść — odpowiedział de Preymont, usiłując się uśmiechnąć i tym uśmiechem pokryć wzruszenie, wywołane zapałem Jerzego.
— Czy sądzisz, że ona pogodzi się z tym bałwanem, który na ciebie czeka?
— Wszystko to możliwe w tej rodzinie — odpowiedział chłodno de Preymont.
Spokojnie i nieco pogardliwie wysłuchał długiego usprawiedliwienia się pana Véland, który opowiedział mu swoje wrażenia ze wszystkiemi szczegółami.
— Pozwól mi pan zadać sobie jedno pytanie — odezwał się wreszcie de Preymont. — Czy pan nie czytałeś kontraktu?
— Owszem, czytałem, ale w notatce, którą przeglądałem, była tylko wzmianka o wysokości cyfry posagowej, ale nie było żadnych szczegółów. Pod tym względem ufałem przecież panu Jeuffroy. Z tego powodu uniosłem się gniewem i bardzo słusznym, musi mi pan to przyznać.
— Jednem słowem czy nie czytałeś pan aktu zredagowanego formalnie? — nalegał de Preymont.
— Nie i ubolewam dzisiaj nad swojem niedbalstwem! Ale mam nadzieję, że zdołam przebłagać pannę Zuzannę. Czy mogę się spodziewać, że pan zechcesz mi służyć za pośrednika? Przyjaźń jaka pana łączy z tym domem, oraz zaufanie, jakiem cię zaszczyca panna Zuzanna, nadają panu wpływ wielki nad nią. Powtórz jej pan, proszę, wyrazy szczerego mojego żalu i gorącej prośby, aby odwołała swe postanowienie. Niepodobna żeby pozostała obojętna na mój postępek, który jest dowodem serdecznego przywiązania. Wszak widzi, że składam u jej nóg dumę i słuszną swoję urazę.
Preymont nie miał chęci przychylić się do żądania swego gościa. Był niewymownie znużony ciągłą walką moralną i strwożony myślą o przyszłości, ciążyła mu przytem rola, jaką świat kazał mu odgrywać w obecności ukochanej kobiety. Oburzył się też w tej chwili na obowiązki, które mu gwałtem narzucano.
Ale los przyzwyczaił go do uległości i do panowania nad sobą. To też, pomimo niechęci, widział że mu nie wypada odmówić panu Véland.
— Spełnię pańską prośbę — odpowiedział chłodno — i powtórzę wiernie pańskie słowa swojej kuzynce.
— Ale czy pan nie dodasz jakiego słówka na moję korzyść?
Preymont zawahał się, a po chwili rzekł otwarcie:
— Nie... gdyż jestem przekonany, że to małżeństwo nie zapewniłoby jej szczęścia.
— Czy mogę zatem mieć chociaż tę nadzieję, że pan pozostaniesz neutralnym i nie będziesz się starał źle usposobić przeciwko mnie panny Zuzanny? — podjął z niecierpliwością Véland.
— Jeżeli podejmuję się spełnienia polecenia, jakiem mnie pan zaszczycasz, to nie czynię tego chyba w chęci szkodzenia panu — odpowiedział szyderczo Preymont. — Powtórzę kuzynce słowa pana, ale dalsze moje zachowanie zależeć będzie od jej odpowiedzi.
— Mowa pana daje mi — wiele do myślenia — odpowiedział Véland z rozdrażnieniem.
— Prosił mnie pan o przysługę — odparł chłodno de Preymont, — powiedziałem, że się od niej nie uchylam, ale nie obiecywałem nic więcej.
Pan Véland omało co nie uniósł się znowu gniewem, ale wiedząc, że pośrednictwo pana de Preymont może szczęśliwie oddziałać na Zuzannę, zapanował nad sobą i rzekł już spokojniej:
— Nie mogę wymagać od pana więcej uprzejmości. Kiedy pan raczy rozmówić się z panną, Zuzanną?
— Idę do niej natychmiast — odparł pan de Preymont.
Wyszli więc razem i na dziedzińcu spotkali Jerzego Saverne, który miał ochotę okazać się niegrzecznym względem pana Véland. Lecz przyszła mu do głowy myśl inna, gdyż wziął nabok Marka i rzekł:
— Czy ty idziesz, jako poseł do panny Jeuffroy?
— Tak.
— Może jabym poszedł z tobą?
— Doprawdy — przerwał mu Preymont z niecierpliwością, — w zapale swoim tracisz poczucie przyzwoitości. Czy to dzień i godzina odpowiednia do złożenia jej wizyty?
Ale Saverne chciał koniecznie widzieć młodą dziewczynę dziś jeszcze, to też choć przyznał, że Preymont ma słuszność, szedł za nim zdaleka przez miasteczko, na końcu którego znajdowała się posiadłość pana Jeuffroy.
Preymont sądził, że zastanie Zuzannę w grabowym szpalerze, ale, dochodząc do parku, spostrzegł ją wychodzącą przez furtkę na drogę. Zuzanna minęła gościniec i skierowała się na łąkę, należącą do pana Jeuffroy. Tu zatrzymała się w cieniu drzew nad rzeczką.
Spokojnie powitała Marka, chociaż na jej pobladłej i znużonej twarzy widoczne były ślady łez.
— Jakim sposobem znalazłeś mnie tutaj, Marku? — zapytała.
— Widziałem się wychodzącą z parku w chwili, gdy miałem iść do was. Jestem zadowolony, że spotykani cię samę, Zuzanno; pan Véland był u mnie niedawno...
Ona wzruszyła obojętnie ramionami.
— Prosił mnie, abym był jego posłem do ciebie, i...
— Czegóż on więcej żąda? — przerwała mu Zuzanna szyderczym tonem. — Czy brak czego w odesłanych mu przezemnie podarunkach? Dziwi mnie to, gdyż sama byłam przy pakowaniu i jestem pewna, że nie brakuje ani jednego strzępka, ani jednego klejnotu.
— Nie poniżaj go w ten sposób — odpowiedział Preymont łagodnie; — on myśli tylko o straconej twojej miłości i prosił mnie, abym ci powtórzył wyrazy jego żalu i nadziei, że mu przebaczysz.
Zuzanna spojrzała ze zdziwieniem na pana de Preymont i zawołała:
— Czy wistocie, Marku, podjąłeś się tego posłannictwa? Czy naprawdę wierzysz w jego miłość?
— Są rozmaite rodzaje miłości — odparł wymijająco pan de Preymont.
— A zatem jego miłość nie podoba mi się stanowczo — odpowiedziała spokojnie Zuzanna. — Co do mojej odpowiedzi... wszak usłyszał ją już wczoraj; do dziś moje zdanie w niczem się nie zmieniło. Próżnem jest naleganie z jego strony.
Szalona radość zbudziła się w duszy pana de Preymont, gdyż widział, że pomimo bolesnego zawodu, Zuzanna nie kochała swego narzeczonego bezgraniczną miłością. Spoglądał na nią z niemem uwielbieniem i teraz, gdy wspierała się niedbale na poręczy ławki, wydawała mu się piękniejszą niż przed chwilą, gdy zostawała pod wpływem gniewnego uniesienia.
Wyniosłe topole słały dokoła miły chłód, a przez ich gałęzie przedzierały się promienie słońca, odznaczając się na trawie jasnemi plamami. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi z szelestem. Rzeczka Vienne szemrała cicho w swem łożysku; wilgi śpiewały zawzięcie, a kwiaty, jakiemi lipy były okryte, napełniały powietrze miłą wonią. Ale młoda dziewczyna nie zachwycała się w tej chwili pięknością przyrody; zamyślona, trzymała wzrok utkwiony w falach rzeczki.
— Czy pamiętasz, Marku, o tem, o czem mówiliśmy przed trzema dniami? — zapytała ze smutkiem. — Musiałeś mnie uważać za istotę bardzo naiwną, gdy ci powiedziałam, że lampa mego życia płonie jasno. Zaledwie płomień zabłysnął, miłość odleciała daleko.
— Nie była to miłość prawdziwa... Dzięki Bogu, nie kochałaś go miłością prawdziwą! — odparł gorąco pan de Preymont.
— Nie wiem co chcesz przez to powiedzieć — odpowiedziała drżącym głosem Zuzanna. — Czy to nie nazywa się kochać, gdy się z radością myśli o tem, że oddajemy życie wybranemu przez nas człowiekowi, że z zaufaniem wspierać się będziemy na jego ramieniu, że przykrości i doświadczenia, jakie będą spadały na nas, utrwalą jeszcze wzajemne nasze przywiązanie? Jeżeli to nie jest miłością, czemże więc jest miłość? Sądziłam że miłość opiera się na szacunku i zaufaniu, gdy bowiem zaufanie zniknęło, i miłość się rozwiała.
Krew gorącą falą uderzyła do głowy pana de Preymont.
— Miłość przebacza — odpowiedział tonem cichym, który zadrgał wkrótce tłumioną namiętnością. — Miłość przygarnia w objęcia winowajcę tuli go jak ukochanego chorego i okazuje mu takie pobłażanie, że rana goi się prędko. Miłość nie wierzy nawet w możliwość winy, gdyż widzi samego siebie w osobie winowajcy, którego kocha tysiąc razy bardziej za to, iż jak mniema, obwiniają go niesłusznie. Miłość zwycięża wszystkie przeszkody, jakie jej stają na zawadzie; ona nie zna przeszkód, zwalcza wszystko i z upojeniem wznosi swój lot wysoko nad ziemią. Ten, co kocha, łączy swego ducha z duchem ukochanej istoty i nie dotyka jej najlżejszem podejrzeniem. Kocha... kocha wszystkiemi siłami swej duszy, z całym zapałem i energią, kocha do tego stopnia, że zapomina o wszystkiem, że oddaje się bezpodzielnie i uwielbia z taką potęgą, iż wtedy świat cały znika mu z przed oczu...
Preymont, raz straciwszy siłę panowanie nad sobą, mówił z tak namiętnem uniesieniem, że zadziwił niewymownie młodą dziewczynę i kazał jej zapomnieć na chwilę o zmartwieniach. Spoglądała na niego zdumiona tem odkryciem, że pozorna maska spokoju i chłodu ukrywała u niego głębokie uczucia. Nigdy nie słyszała od niego słów tak gorących, a chociaż nie domyśliła się jeszcze prawdy, ogarnęło ją dziwne pomięszanie. Trwało to jednak przelotną chwilę i nie dozwoliło jej analizować natury tego uczucia. Na nieszczęście Zuzanna, miotana najrozmaitszemi wrażeniami, z których nie zdawała sobie sprawy, gdyż następowały zbyt szybko po sobie, zawołała nieoględnie:
— Jak ty to mówisz, Marku! Jakże ty byłbyś kochał, gdybyś był mógł... gdybyś był chciał się ożenić!
Zająknęła się i zmieniła czemprędzej rozpoczęte zdanie, oblewając się purpurowym rumieńcem zpowodu swej niezręczności. Ale Preymont zrozumiał ukryte znaczenie tych słów i gwałtowna boleść przeniknęła jego duszę.
Nastała przykra chwila milczenia, wreszcie Marek odezwał się chłodno:
— Dajmy pokój tej kwestyi... nie przyszedłem tu poto, aby mówić o sobie. Czy nieodwołalnie, Zuzanno, nie chcesz cofnąć swego postanowienia? Czy nie lękasz się tego, że twoje niedoświadczenie wywołało w tobie sąd zbyt pośpieszny?
— Co nazywasz w tym razie mojem niedoświadczeniem? — zawołała znowu z akcentem gniewu. — Czy jestem lub nie jestem kochana? Ty, który utrzymujesz, że znasz mnie dobrze, czy nie stawiasz mnie wyżej od człowieka, który, cokolwiek mogłabym powiedzieć teraz na jego usprawiedliwienie, chciał mnie poświęcić dla interesu? Mówisz o mojem niedoświadczeniu? Winszuję sobie, że stało się ono dla mnie gwiazdą przewodnią, gdyż pokazało mi we właściwem świetle to, co doświadczenie światowe ubrałoby w przyzwoite szaty. Nie jestem dzieckiem, Marku, wierzaj mi; takie okoliczności życia szybko uczą zastanawiania się nad sobą, a ja czuję, że moje wrodzone poczucie prawości nie zawiodło mnie w tym razie. Ale... czy ty ganisz, mój postępek? — dodała tonem nagle wahającym i nieśmiałym, który uczynił ją tak powabną, że pan de Preymont postąpił kilka kroków naprzód, aby ukryć swoje wzruszenie.
— Ja miałbym cię ganić? — odparł z serdecznym uśmiechem; — nie przypuszczasz tego chyba. Powinienem był przemawiać do ciebie w ten sposób, ale teraz mogę ci otwarcie powiedzieć, że postąpiłaś słusznie i sprawiedliwie.
— Nareszcie usłyszałam jakieś słówko zachęty i uznania! Żebyś ty wiedział, jaką ja noc spędziłam dzisiaj, jaki niepokój i niepewność miotały moją duszą! Nie może być chyba nic straszniejszego!...
Przestraszona tem, co chciała powiedzieć, przerwała nagle rozpoczęte zdanie i odwróciła śliczną twarzyczkę, oblaną rumieńcem wstydu.
Preymont spędził także noc bezsenną i długo zastanawiał się nad uczuciami, które dla młodej dziewczyny stawały się jeszcze gorszem cierpieniem. Widząc, że sprawa pana Véland jest stanowczo stracona, nie wahał się potępić go jeszcze bardziej, aby zupełnie uspokoić Zuzannę.
Chcąc się wyrazić w sposób bardziej delikatny, wybrał trochę krętą ścieżkę i ujmując ręce kuzynki, rzekł spokojnie:
— Zdaje mi się, kochana Zuzanno, że przesadzasz doniosłość próby, na jaką byłaś wystawiona. Nie uważaj wszystkiego za stracone, gdyż to, co fale zabierają w przejściu, natura przywraca nam znowu po jakimś czasie. Obawiam się, że posuwasz swoje uczucia do ostateczności, jak to, zazwyczaj czynią młodzi, gdy spotka ich pierwszy zawód. Nie powinnaś czuć wstrętu do wszystkich ludzi za to, że jeden zdradził twoje zaufanie. Bezwątpienia Véland postąpił nieoględnie, gdyż powinien był przeczytać kontrakt ślubny wcześniej i poczynić uwagi panu Jeuffroy, który przecież nie chciał podejść go zdradą. Tym sposobem byłby uniknął nieporozumienia, które wszystkich zaprowadziło zadaleko.
Marek dostrzegł, że Zuzanna słuchała go z taką uwagą, iż niemal powstrzymywała oddech żeby nie stracić ani jednego słówka. Wreszcie westchnienie ulgi wyrwało jej się z piersi, gdyż słuchając mowy kuzyna, doszła do przekonania, że Marek nie wierzył w winę pana Jeuffroy.
Preymont widział, że osiągnął cel upragniony i że zdołał oswobodzić ją od dręczącej myśli, od której wszystkie inne wydadzą jej się lżejszemi do zniesienia.
— Śmiałaś się, gdy cię upewniałem, że cię znam dobrze — podjął z uśmiechem Marek, — a jednak sądzę, że będziesz odważna nawet wtedy, gdy minie podniecenie, w jakiem się obecnie znajdujesz.
— Że będę odważna! — podchwyciła z żywością. — Ach, zapewniam cię, że już nie potrzebuję odwagi, skoro chodzi o pana Véland; ja już zapomniałam o nim...
Mówiąc to, Zuzanna wyprostowała się, a na jej twarzy odmalowało się męztwo. Wreszcie wstała i zaczęła iść z panem de Preymont w stronę parku.
— Jakże się tam miewa twoja ciotka? — zapytał Marek. — Czy trochę ochłodła z doznanych wrażeń?
— Nie sądzę... nie zapatrujemy się jednakowo na tę kwestyą. Ale, Marku — dodała tak odrębnym dźwiękiem głosu, że Marek spojrzał na nią zdziwiony, — trzeba żeby mój ojciec wiedział jaknajprędzej o twojem poselstwie i o mojej odpowiedzi. Może zechcesz zaraz się z nim rozmówić; ja pójdę z tobą.
Preymont zgodził się na jej żądanie, mówiąc sobie w duchu, że domyśla się, jakiego rodzaju scena odbyła się wczoraj pomiędzy ojcem a córką.
Wyszedłszy na drogę, spotkali pana Saverne. Wczoraj Zuzanna przypatrywała mu się przez chwilę z uwagą i ciekawością zarazem. Przypominała sobie, że go już niegdyś widziała; nie było jej również obcem nazwisko, które często wspominał de Preymont, a pan Jeuffroy, dowiedziawszy się, że Saverne ma duże dochody, wyrażał się z przesadzonemu pochwałami o jego talencie. Powierzchowność młodego człowieka nie mogła zmniejszyć dodatniego wrażenia, to też Zuzanna, przywodząc sobie na pamięć dzieje smutnego dnia, przypominała sobie z przyjemnością, właściwą każdej kobiecie, spojrzenia pełne szacunku i uwielbienia, jakiemi ją Jerzy obdarzał.
Preymont przedstawił go po raz drugi.
— Zaledwie mogę sobie pochlebiać, że nie jestem dla pani zupełnie nieznajomym człowiekiem — zaczął z zapałem Jerzy, — lecz pozwól mi powiedzieć sobie, że okoliczności postawiły mnie już w rzędzie twoich przyjaciół i najgorętszych wielbicieli.
Wiedziona poczuciem skromności, a potrosze i dumą, więcej niż znajomością świata, w którym nie bywała jeszcze prawie wcale, panna Jeuffroy nie lubiła, aby jej ktoś zbyt nagle okazywał przyjaźń, lub prawił komplimenta. Ale dziś była w wyjątkowem usposobieniu umysłu i nie zważała tak bardzo na formy towarzyskie. Słowa Jerzego sprawiły jej zatem nietylko przyjemność, ale przyniosły jej ulgę w smutku.
Mówiąc z nim chwil kilka, zwróciła uwagę na wyraziste rysy jego twarzy, na ożywiony i wesoły blask jego szarych oczu, które spoglądały na nią śmiało. Saverne odrazu pozyskał sympatyą młodej dziewczyny, a Preymont, spoglądając na piękne ich postacie, powiedział sobie, że to, co uważał dla siebie jako zmartwychwstanie, było tylko urojoniem jego wyobraźni.
Podczas gdy Jerzy przechadzał się w ogrodzie, Zuzanna i Marek udali się do gabinetu pana Jeuffroy. W obecności ojca wyraz twarzy młodej dziewczyny zmienił się zupełnie. Znać było na niej przymus i trwogę, które napróżno starała się ukryć.
Pan Jeuffroy po długim namyśle przebaczył już siostrze to, co nazywał jej winą, i przestał ją oskarżać, że z jej to powodu zerwało się małżeństwo. Rozmawiał z nią właśnie o możliwości naprawienia tego faktu, gdy ukazanie się pana de Preymont potwierdziło jeszcze jego nadzieje.
Wysłuchawszy Marka z uwagą, pan Jeuffroy spojrzał zukosa na córkę i zapytał:
— Czy Zuzanna wie już o tem?
— Tak — odpowiedział pan de Preymont; — idąc tu, spotkałem kuzynkę i powiedziałem jej, jaki był cel moich odwiedzin.
— Ja zaś, ma się rozumieć, dałem taką samę odpowiedź, jak wczoraj — rzekła Zuzanna przyciszonym głosem.
Pan Jeuffroy podniósł się nagle i zaczął szybko chodzić po pokoju. Twarz jego zasępiła się widocznie.
— O! wiem dobrze, że ciebie nie obchodzi to wcale, czy się sprzeciwisz mojej woli lub nie; nawet nie zasięgniesz przedtem mego zdania, nie zapytasz o radę. Smutna rzecz mieć córkę z takiem jak ty usposobieniem, dumną i samowolną!
— Jest to smutek, którego wielu ludzi mogłoby panu pozazdrościć — odpowiedział de Preymont głosem, który zawsze wywierał wpływ na pana Jeuffroy, doprowadzając go zarazem do gniewu.
Niezadowolony z siebie, że okazał wobec Marka zły humor, odpowiedział skarżącym tonem:
— Przecież ja nie to chciałam wyrazić i nie przeczę, że pan masz słuszność. Ale cóż w tem dziwnego, gdy ojciec straci głowę wobec takiego uporu?...
— Zresztą nie ma się pan czego obawiać — przerwał mu de Preymont, — gdyż całe miasto przyznaje, że Zuzanna miała słuszność...
— Doprawdy? — zapytał z zajęciem pan Jeuffroy.
— Przykro mi, że nie stało się zadość woli pana i że zamiast z panem, rozmówiłem się pierwej z kuzynką; ale zdaje mi się, że państwo zgadzacie się co do udzielenia odpowiedzi, na którą oczekuje pan Véland. Wszyscy mówią, że nie powinieneś pan przyjąć za zięcia człowieka, który pana znieważył, chociażby on żałował swego postępku i prosił o przebaczenie.
Pan Jeuffroy przyparty, jak to mówią, do muru, mrugał oczami i sam nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wreszcie rzekł:
— Zapewne że byłbym go nie przyjął!... Ale kto to panu mówił?
— Jest to głos opinii publicznej.
— Wistocie inaczej postąpić mi nie wypada. Do licha, nigdybym nie przypuścił, że Véland jest człowiekiem tak wyrachowanym! Powiedz mu pan, że się niczego nie może spodziewać. Powtórz mu pan moje słowa.
— Pamiętaj, Marku, o zachowaniu naszej godności — dodała porywczo Zuzanna.
Preymont uspokoił ją spojrzeniem i wyszedł w towarzystwie pana Jeuffroy i panny Konstancyi. W parku spotkali Jerzego Saverne, który doznawał niemiłego rozczarowania, nie widząc Zuzanny, jednak jako dobry taktyk, starał się pozyskać względy pana Jeuffroy.
Uczynił delikatną wzmiankę o wczorajszych zdarzeniach, chwaląc zarazem z umiarkowaniem piękność i charakter panny Zuzanny; potem nagle zmienił przedmiot rozmowy i zaczął się unosić nad oryginalnym wdziękiem starej siedziby i zaniedbanych ogrodów.
— Posiadłość pana, to prawdziwy skarb dla artysty.
— Tak, dom wygląda nieźle — odparł z odcieniem udanego lekceważenia pan Jeuffroy. — Ale ja go nie kupiłem dlatego, lecz że ta posiadłość przynosiła mi niezły dochód.
— Naturalnie, to rzecz najważniejsza! — odpowiedział Saverne, rozweselony odpowiedzią gospodarza. — Ale jakże musi być przyjemnie żyć tutaj! Chciałbym nawet pana prosić, abyś mi pozwolił przenieść na papier szkic starego domu.
Pan Jeuffroy, któremu pochlebiały powyższe wyrazy, poprosił Jerzego nazajutrz na obiad, mówiąc sobie w duchu, że przyjęcie gościa nie narazi go na wielkie koszta, gdyż w spiżarni są jeszcze zapasy weselne.
Panna Konstancya, wróciwszy do domu, zaczęła wzdychając opowiadać Fanszetce, że niema już żadnej nadziei pogodzenia się z panem Véland, ale zarazem chwaliła bardzo Jerzego Saverne.
— Ma wzrost śliczny i bardzo miły wyraz twarzy — mówiła, — a w rozmowie jest nadzwyczaj przyjemny i swobodny. Doprawdy, nie przypuszczałabym nigdy, że człowiek, który pisze książki, może być tak miłym.
— A cóż on pisze? — zapytała szorstko Fanszetka; — zapewne takie rzeczy, które wiodą do zatraty duszy. Oj! jeśli ja zobaczę tego pana, wypowiem mu zaraz słowa prawdy!
Ażeby przyjść do siebie po silnem wstrząśnieniu moralnem, na jakie ją naraziło zerwanie małżeństwa, Zuzanna prosiła ojca, by jej pozwolił spędzić czas jakiś w klasztorze, w którym się wychowała i którego przełożona kochała ją serdecznie.
Nieobecność jej trwała kilka tygodni, a przez ten przeciąg czasu Saverne starał się pozyskać względy mieszkańców starego zamku. Postanowił sobie, bądżcobądź, podobać się Zuzannie, nie myśląc o tem, że nie jest zupełnie wolny.
W pierwszych chwilach po przyjeździe nie taił swego uwielbienia dla panny Jeuffroy, potem, jak dobry taktyk, nie wspominał o niej wcale. Wreszcie jednego dnia, siadając obok pani de Preymont, w te odezwał się słowa:
— Jakoś pani nie wspomina mi teraz nic o małżeństwie, a jednak pragnęła pani wyszukać mi żony!
— Zbyt trudne to zadanie skrępować wolność człowieka, lubiącego do tego stopnia swobodę, co ty, Jerzy.
— Jak to źle wyrobić sobie opinią człowieka lekkomyślnego! — zaśmiał się Jerzy. — Ale ja się poprawiłem — dodał z udaną powagą, — gotów nawet jestem zostać pustelnikiem... gdybym miał za żonę kobietę, go, na przykład taką, jakiej sam wyszukałem, pannę Zuzannę.
— Nie tak to łatwo pozyskać jej rękę — odpowiedziała pani de Preymont, blednąc. — Ojciec jej przywiązuje wielką wagę do pieniędzy.
— Co do pieniędzy, to zdaje mi się, że zarabiam tyle, iż mogę zapewnić żonie przyzwoite utrzymanie. O ile mogłem poznać pannę Zuzannę, sądzę że to nie jest lalka uganiająca się tylko za strojem; posiada ona charakter szlachetny, zarówno jak piękną powierzchowność.
Marek przechadzał się w milczeniu, nie mięszając się wcale do rozmowy.
— Jakiegoż zdania jest nasz filozof? — zapytał Saverne. — Czy byłby zadowolony, gdybym został jego krewnym?
— Ma się rozumieć — odparł krótko Preymont, — ale radzę ci, nie ufaj bardzo pozorom; każda kobieta jest potrosze lalką, a każdy mężczyzna poliszynelem.
— Dziwne wyznanie wiary, jak na filantropa — odpowiedział, śmiejąc się, Saverne, — bo taki tytuł nadają ci tu w okolicy, oskarżając cię zarazem, że zachęcasz niektórych ludzi do występku przez swoję wspaniałomyślność. Dobrze jeszcze, że nie mówią iż sam posiadasz te wady i występki.
— Zdaje mi się, że człowiek oddaje hołd złym skłonnościom natury ludzkiej, gdy czynami walczy przeciwko ciasnocie pojęć i uczuć.
Saverne, jakkolwiek bystry spostrzegacz śmiesznych stron natury ludzkiej, nie był bynajmniej psychologiem. Chociaż szczerze kochał Marka, nigdy jednak nie zastanawiał się nad jego charakterem; nieprzyzwyczajony do objawów mizantropii u swego przyjaciela, spoglądał na niego w tej chwili z najwyższem zdumieniem. Preymont od dziecka umiał panować nad sobą, aby się nie narażać na pośmiewisko lub litość.
Dzięki zacnemu wpływowi matki, wyrobił w sobie wielką pobłażliwość; był miłosierny i wspaniałomyślny, lecz wspomagał biednych nietyle przez miłość, ile przez litość, widząc że nic nie znaczą na świecie. Kierował się w tym razie uczuciem odpowiadającem prawom natury, która wszystkim bez wyjątku sypie hojną dłonią światło i kwiaty, a piękności swoje roztacza zarówno przed okiem nędzarza, jak bogacza.
— Powiedziałem, że twoja kuzynka nie jest i nie będzie nigdy lalką, a dodam jeszcze, że w przyszłości musi być moją żoną — odezwał się po chwili Saverne.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zawołał z żywością:
— Podczas jej nieobecności starałem się pozyskać względy jej nieprzystępnych opiekunów. Zdobyłem serce ojca, którego próżności pochlebia to, że przyjmuje w swoim domu człowieka o którego sławie wiedzą trochę ludzie, serce ciotki, która podziwia moję powierzchowność, a nawet Fanszetki głównie z tego względu, że ma nadzieję nawrócenia takiego jak ja grzesznika.
Tu zaczął się śmiać wesoło, a szukając kapelusza, który podług zwyczaju cisnął gdzieś niedbale, mówił jeszcze:
— Co to za typowa postać tego pana Jeuffroy, możnaby go umieścić pod kloszem, gdyby nie zasługiwał na powieszenie. To jednak nie przeszkadza, że pójdę teraz rysować jego dom, aby mu się przypodobać. Być może, że zobaczę dzisiaj pannę Zuzannę, gdyż w przeszły Poniedziałek była o tem mowa, że zapewne wróci do domu w tym tygodniu. Co ona mogła robić w klasztorze? Bo przecież nie sądzę, aby opłakiwała pana Véland.
I nie czekając odpowiedzi, Saverne wybiegł szybko, zostawiając matkę z synem pod bardzo przykrem wrażeniem.
Pani de Preymont, machinalnie zajęta robotą, spoglądała zukosa na syna, który stał nieruchomy przy oknie, pogrążony w ponurej zadumie. Po zerwaniu małżeństwa Zuzanny w macierzyńskiem sercu zbudziła się nadzieja. Pomimo skrytości Marka, matka domyślała się namiętnej, beznadziejnej miłości syna.
— Gdy Zuzanna porówna go z człowiekiem, który ją obraził — mówiła sobie w duchu — kto wie czy nie pokocha go w przyszłości. O ileż wyżej ponad jej otoczenie stawiają Marka przymioty jego charakteru!
Szukała w myśli i we wspomnieniach życia przykładów, któreby mogły potwierdzić jej nadzieje. Ale obecność i zamiary Jerzego Saverne niweczyły te marzenia. Biedna kobieta powiedziała sobie, że należało uleczyć Marka z tych chwilowych złudzeń.
Położyła robotę na stole i zbliżyła się do syna, który przypatrywał się Jerzemu, rozmawiającemu na dziedzińcu z ogrodnikiem.
— Marku — szepnęła — czy pozwolisz mi wypowiedzieć myśl moją?
Marek spojrzał na nią z takim smutkiem, że aż łzy błysnęły w jej oczach, i odpowiedział również cicho:
— Spójrz, matko, na niego i na mnie...
Poczem wyszedł z pokoju i udał się do fabryki.
Była to właśnie godzina, w której robotnicy schodzili się do pracy. Wszędzie więc spotykał gromadki ludzi witających go z szacunkiem i życzliwością zarazem. Fabryka rozwijała się szybko i Marek mógł sobie powinszować, że przez pracę i wytrwałość doszedł d świetnych rezultatów.
Lecz raz osiągnąwszy cel trudny, znów poczuł się bezużytecznym i nieszczęśliwym. Mówił sobie, że teraz i bez jego kierownictwa fabryka iść będzie dobrze, i nieraz ogarniała go chęć samolubna porzucenia wszystkiego na wolę losu i odbywania dalekich bezcelowych podróży.
Jak mógł walczył ze zniechęceniem i goryczą, nie potrafił jednak odnaleźć prędko równowagi moralnej. I dziś, zwiedziwszy fabrykę, wyszedł na drogę i szedł zwolna nie zważając nawet, jaką ścieżkę wybrał. Postanowił całemi siłami swej duszy walczyć i stłumić buntownicze porywy serca, które słusznie nazywał szaleństwem.
Sam się nie spostrzegł, że wybrał drogę wiodącą do starego domostwa, i wkrótce znalazł się pod cienistemi drzewami parku pana Jeuffroy.
O kilkadziesiąt kroków dalej spostrzegł Jerzego obok Zuzanny, która widać tylko co przyjechała. Jerzy pokazywał jej szkic pałacu i opowiadał coś z zajęciem. Pan Jeuffroy słuchał z rękami ukrytemi w kieszeniach, a panna Konstancya kręciła się przy nich, ubrana w dziwaczny kostium podróżny.
— Dobrze, bardzo dobrze — wygłosił — wreszcie swoje zdanie pan Jeuffroy — doprawdy nie mogę sobie wytłumaczyć jak kilkoma pociągnięciami ołówka można uchwycić takie podobieństwo. Dom narysowany doskonale, tylko nie zapomnij pan o bluszczu, który się pnie po murach i który wszyscy podziwiają.
Preymont był zadowolony, że kuzynka tak dobrze wygląda, jednak jako bystry spostrzegacz dostrzegł zaraz poważniejszy wyraz, który się malował na jej tak swobodnej poprzednio twarzyczce.
— Pannie Jeuffroy miał szczęście podobać się ten rysunek — rzekł wesoło Jerzy — w nagrodę więc za to chciałbym uzyskać przed wyjazdem pozwolenie na zrobienie portretu panny Zuzanny, ale w rodzaju tym, do jakiego mam zdolność, to jest w karykaturze.
— Ciekawa jestem zobaczyć coś podobnego — odpowiedziała, śmiejąc, się Zuzanna.
— Czy pan już wyjeżdża? — zapytał pan Jeuffroy.
— Sam nie wiem kiedy wyjadę — odpowiedział niedbale Jerzy, chowając rysunek do teczki. — Czy można wiedzieć, dokąd pociągnie nas kaprys lub chwilowa fantazya?
— Mój kochany panie, zanim pan odjedzie, niech pan narysuje i mój dom, zrobi mi to wielką przyjemność — odezwała się panna Konstancya.
— O z miłą chęcią — odparł swobodnie Jerzy. — Zacznę zaraz od jutra rana.
Gdyby Zuzanna była trochę bardziej światową, byłaby dostrzegła w spojrzeniu Jerzego coś, coby jej kazało się domyślać, dlaczego z taką chęcią zgodził się na prośbę panny Konstancyi. Ale uwaga Zuzanny zwrócona była na Marka.
Wiele razy zastanawiała się nad rozmową, jaką prowadziła z krewnym nad brzegiem rzeczki Vienne, a wykrzyknik Marka: „Dzięki Bogu, nie kochałaś go!” budził nieraz w jej duszy dziwny niepokój. Dlaczego Marek ucieszył się z tego? Jaki mógł być powód jego zadowolenia? Dlaczego taki zapał dźwięczał w jego słowach? kochał. Czyżby ją biedny człowiek?
Dziś więc uważnie śledziła wyraz twarzy pana de Preymont, lecz Marek był chłodny i spokojny jak zawsze, a gdy przez chwilę znalazł się z nią samnasam zapewnił ją o swej przyjaźni w sposób tak swobodny, że żaden wyraz a nawet dźwięk głosu nie potwierdził jej podejrzeń. Uspokojona odetchnęła swobodniej i rzekła wesoło:
— Myśl o moim powrocie do domu niepokoiła mnie trochę, to też nie umiem wypowiedzieć jak mi jest miło, że zaraz na wstępie spotkałam wesołe przyjęcie ze strony twego przyjaciela a objawy życzliwości i przywiązania z twojej strony, Marku.
— O! przywiązaniu mojemu możesz zaufać, jest ono trwałe jak mówią na życie i śmierć — rzekł Marek tym szczególnym tonem, który zawsze dawał jej dużo do myślenia. — Są rośliny, których korzenie tak głęboko rozgałęziają się w ziemi, że końca ich znaleźć niepodobna, otóż zdaje mi się, że nasza przyjaźń da się porównać z takiemi roślinami.
— I ja wierzę w to również — odpowiedziała Zuzanna podając mu rękę.
Nazajutrz rano Jerzy Saverne udał się do dziwacznego domku panny Konstancyi. Pod wpływem ciepłych promieni słońca kwiaty roztwierały swe wonne kielichy, a resztki mgły rozpraszały się w powietrzu. Jerzy, chociaż nie był poetą musiał przyznać w duchu, że ten śliczny poranek był tłem zupełnie odpowiedniem do idylli, w której pragnął być bohaterem.
Przyszedł do domku nie zachowując się zbyt cicho, a Fanszetka zwabiona hałasem wybiegła rozgniewana do ogrodu.
— Panie! — zawołała — gdyby moja pani spała, byłby pan ją obudził a w jej wieku...
— Nie przeczę, ale czy pani śpi jeszcze?
— O! nie! poszła już do swej siostrzenicy.
— No to nie gniewaj się Fanszetko i przynieś mi dwa krzesła abym mógł umieścić się wygodnie i wyrysować arcydzieło.
Fanszetka, pomimo że wogóle niecierpiała autorów, cz
uła jednak jakąś tajemną sympatyę do Jerzego, któremu prawiła nauki ze swobodą i szczerością, jakiej nie wyrzekała się dla nikogo.
— Zgadnij Fanszetko jak przepędziłem noc dzisiejszą — zaczął Jerzy.
— Miałabym też nad czem łamać sobie głowę — odparła z oburzeniem. — Z panem trzeba być zawsze ostrożną!
— Nawet tak skromna jak ty osoba może z całą swobodą wysłuchać mojego opowiadania — odpowiedział wesoło Jerzy. — Zacząłem pisać piękną powieść, którą wkrótce będą drukować.
— Ciekawam o czem tam jest mowa w tej pańskiej powieści? — zapytała z żywością Fanszetka. — Czy napisał pan w niej coś o dobroci Boga?
— Ma się rozumieć chwalę Go w Jego dziełach, wychwalając jednę młodą i piękną pannę, której serce zdobywa również młody i ładny chłopiec pomimo oporu jej ojca.
Fanszetka ujęła się pod boki i zawołała z uniesieniem:
— Niech mi pan powie na co to się zda pisać takie rzeczy? Jeżeli historya, którą pan napisał wpadnie w ręce osób młodych, przewróci im w głowie z pewnością, a lepiej żeby myślały o czem innem. Ja także mam siostrzenicę tak samo jak moja pani, a wie pan co jabym uczyniła, gdybym widziała, że czyta pańską historyę?
— Zapaliłabyś zapewne gromnicę w kościele, Fanszetko.
— Obdarzyłabym ją kilkoma kułakami, proszę pana.
— Daję słowo, to jest argument nadzwyczaj przekonywający — potwierdził z niewzruszonym spokojem Jerzy.
— Wszystkie te pisma powinni zebrać na stos i spalić — dodała z energią Fanszetka. — Widzi pan, panu dyabeł podsuwa z pewnością te wszystkie pomysły.
— Dyabeł?... biedny dyabeł — odpowiedział z głębokiem współczuciem Jerzy — tyle win składają na jego barki, że doprawdy Fanszetko ja mam dla niego trochę sympatyi.
Fanszetka spojrzała na niego z niepokojem, pytając się w duchu, czy on mówi na seryo czy żartem, ale ponieważ w tej chwili właśnie nadeszła panna Konstancya z Zuzanną, Fanszetka nie zdążyła wyrazić swego oburzenia.
Jerzy z wdziękiem i dowcipem rozpoczął wstęp do idylli, o której marzył. Wdzięk ten czynił go bardzo powabnym. Rozmowa jego była tak lekka i ruchliwa jak jego umysł i swobodnie przerzucała się z jednego przedmiotu na drugi, nie zgłębiając go i nie zastanawiając się nad nim długo.
W oczach Zuzanny usposobienie Jerzego miało nietylko urok młodości, ale zarazem powab rzeczy nieznanej. Przejęta jeszcze smutkiem Zuzanna rozpogadzała się stopniowo pod wpływem swobodnej wesołości Jerzego, która udzielała jej się mimowoli.
Wkrótce nadszedł i pan Jeuffroy i zaczął się przyglądać pracy Jerzego.
— Wiem, że talent pański przynosi panu dobre dochody — rzekł do Saverne’a.
— Tak niezłe — odparł tenże niedbale.
— To wielkie szczęście dla pana! — odezwała się panna Konstancya — przynajmniej możesz pan robić oszczędności.
— Oszczędności! — podchwycił Saverne. — Cóż znowu! Na cóż zdałyby się pieniądze, gdyby nie można rozrzucać ich na wszystkie strony?
Panna Konstancya spojrzała z pomięszaniem na brata a potem na siostrzenicę, jakgdyby chciała ją bronić przed nowem niebezpieczeństwem. Pan Jeuffroy nie zrozumiał ile było przesady w słowach Jerzego, rzekł więc z politowaniem:
— Dziwne zasady wpojono w pana!
— Nie ja sam wyrobiłem je w sobie i twierdzę, że one są jaknajlepsze. Nie zważać na nic zadawalniać swoje fantazye kapryśne, jak te ładne małe i błękitne muszki, które unoszą się koło nas w powietrzu; wydawać bez liczenia, nieraz budzić się ubogim jak Hiob, to znów dążyć do bankiera, aby napełnić swój worek i znów wydawać pieniądze, jednem słowem wieść życie wesołe i niekłopotliwe, oto co nazywa się szczęściem! Ale pieniądze są szkaradnym tyranem jeżeli trzeba je składać do kasy oszczędności. Czy panna Jeuffroy nie podziela mojego zdania? — dodał tonem pełnym szacunku, w którym brzmiał odcień delikatnego podchlebstwa, na który młoda dziewczyna nie mogła pozostać obojętną.
— Tak, do pewnego stopnia — odpowiedziała pośpiesznie, spoglądając z niepokojem na ojca.
W duchu zaś powiedziała sobie, że Saverne nie domyślał się skąpstwa, jakiem odznaczał się pan Jeuffroy, gdyż nie byłby wypowiedział swego zdania z taką szczerością.
Pan Jeuffroy zaś pomyślał, że zbyt nieoględnie zaprosił do swego domu człowieka z takiemi zasadami, gdyż wpływ podobnych przekonań mógł oddziałać zgubnie na jego córkę. Powiedział więc sobie, że nie będzie teraz zachęcał Jerzego Saverne do zbyt częstych wizyt, ale to postanowienie było już nieco spóźnione, gdyż młody człowiek uważał się prawie za domownika, a rysunki, które poprawiał do nieskończoności były tylko pozorem usprawiedliwiającym tak częste wizyty.
Rozmowa jego była prawdziwym wypoczynkiem dla Zuzanny, która w domu słyszała tylko rozprawy o oszczędności i plotkach. Była to dla niej przyjemność równająca się tej, jakiej doznawała, gdy poszła do pani de Preymont.
Wymówki, jakie pan Jeuffroy czynił jej z powodu zerwanego małżeństwa, zatruwały jej życie. Lecz była zbyt dumna, aby miała się skarżyć a nadewszystko chciała pokazać, że rana zadana przez pana Véland zabliźniła się zupełnie w jej sercu.
Pan de Preymont obdarzony w wysokim stopniu darem spostrzegawczym, właściwym ludziom, którzy wiele cierpieli, odgadywał smutek i przykrości na jakie Zuzanna bywała narażona i starał się oddziaływać na nią w sposób łagodny i kojący.
Chcąc pocieszyć pannę Jeuffroy Marek pozbył się zwykłej swej obojętności, starał się zbijać powierzchowny sąd Jerzego. Śmiałe poglądy Marka podobały się Zuzannie, której bystry umysł obejmował dalekie horyzonty.
Ale pomimo przyjaźni i wzrastającego zaufania, jakiem obdarzała pana de Preymont, Zuzanna ani razu nie potępiła Jerzego. Przyznawała otwarcie sama przed sobą, że słuszność i wyższość umysłowa były zawsze po stronie jej kuzyna, ale porywczy sąd zmienność zdania a nawet wady Jerzego wydawały jej się zachwycającemu.
— Wiesz mój drogi, że trzeba przyjechać aż tu, aby nauczyć się myśleć logicznie — rzekł raz Jerzy śmiejąc się. Niech mnie porwie dyabeł, o którym tak często wspomina Fanszetka, jeżeli ja cię nie podziwiam; byłby z ciebie wspaniały mówca! Doprawdy, szkoda, że żyjesz na takim partykularzu, dla ciebie potrzebaby szerszej areny działania.
Preymont wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
— Pająk dumnym jest z tego, że chwycił w sieć swoją muchę, jeden zadawalnia się, gdy upoluje zająca, drugi niedźwiedzia a trzeci skoro zwycięży groźnego nieprzyjaciela..
— Jakież górnolotne porównanie — odezwała się z uśmiechem Zuzanna. — Pan Saverne ma jednak słuszność bo i ja nieraz to sobie powtarzałam, że ty jesteś stworzony do świetniejszego losu.
Po ustach Marka przemknął zagadkowy uśmiech, którym starał się pokryć boleść szarpiącą jego duszę. Niedyskretną dłonią potrącona struna zadrgała teraz smutnie, nie było tu w tej chwili wzmianki o miłości, ale o ambicyi, która gdyby nie obawa narażenia się na śmieszność, mogła go powołać do szlachetnych i wzniosłych celów. Skromny zakres jego działań nieraz przejmował go niechęcią i goryczą, lecz i to uczucie potrafił zwalczyć i powściągnąć, uważając człowieka jako mały pyłek w ogromie stworzenia.
Zuzanna broniła go nieraz, gdy pan Jeuffroy potępiał go za jego zasady, chociaż przed ludźmi chlubił się pokrewieństwem i przyjaźnią Marka, który miał w okolicy wielkie poważanie.
— Ten Preymont doprowadza mnie do rozpaczy! — powtarzał nieraz pan Jeuffroy, niby to mówi mało a zawsze mi się zdaje, że chce wszystkim dawać nauki.
— Matka wychowała go na dziwaka — odpowiadała zazwyczaj panna Konstancya, która nie lubiła pani de Preymont. — Gdy jej kto czynił uwagę, że źle wychowuje syna, odpowiadała: „Chcę z niego przedewszystkiem uczynić człowieka!” Doprawdy co to miało znaczyć? — dodawała stara panna wzruszając ramionami. — Jak ona mnie tem śmieszyła; wszak najpierwszym obowiązkiem matki jest dbać o zdrowie swych dzieci!
Zuzanna chciała bronić Marka, ale było to tylko próżnem z jej strony usiłowaniem, zmuszała się więc do milczenia powtarzając sobie w duchu, że i jej niewola musi z czasem skończyć. Obdarzona umysłem więcej pozytywnym niż marzycielskim, młoda dziewczyna usiłowała nie poddawać się zniechęceniu i tylko, gdy była samą, w wyobraźni jej zjawiała się postać Jerzego.
Pani de Preymont z trwogą śledziła uczucia miotające duszą jej syna i razem z nim cieszyła się nadzieją lub drżała z obawy, ale obawa zwyciężała i tłumiła nadzieję jak zmrok zwycięża światło.
Była chwila, że chciała Jerzemu powiedzieć o miłości Marka, lecz cofnęła się już prawie w chwili wyznania gdyż wiedziała, że mężczyźni w kwestyi namiętnych uczuć nie są skłonni do ofiar i poświęceń. Wiedziała również, że gdy szło o kobietę, Jerzy drwił sobie, ze wszystkich przeszkód.
Tydzień upływał za tygodniem a Preymont oczekiwał z niecierpliwością albo odjazdu przyjaciela albo wyjaśnienia kwestyi, o której samo przypuszczenie przejmowało go rozpaczą. Z każdym dniem coraz mniej lubił Jerzego, potęgował jego wady i nazywał go lekkomyślnym. Zazdrość czyniła go niesprawiedliwym, miał za złe Jerzemu, że okazywał uczucie pannie Jeuffroy nie będąc zupełnie wolnym. Robił nawet z tego powodu wyrzuty Jerzemu, ale Jerzy wykręcił się żartem.
Niezdolny zapatrywać się na nic poważnie Saverne, spojrzawszy jednego dnia na pożółkłe liście w ogrodzie, powiedział sobie nagle, że od trzech miesięcy nadużywa gościnności swych przyjaciół.
— Muszę raz powziąć jakieś postanowienie — rzekł sobie. — Zdaje mi się, że pocieszyłem nieco pannę Zuzannę w jej smutku, przypuszczam również, że poznała mnie o tyle, iż wie czy chce lub nie chce mnie poślubić. Zresztą obawiam się być natrętnym w tym domu, Marek jest chmurny jak noc grudniowa.
Nie zwlekając ani chwili Jerzy pobiegł poszukać Marka, który był już zajęty w fabryce. Na widok Jerzego nie mógł zapanować nad sobą, aby nie okazać swego niezadowolenia, gdyż nie lubił, aby mu przerywano w pracy.
— Przeszkodziłem ci — zaczął swobodnie Jerzy — ale nie gniewaj się na odźwiernego bo naprawdę nie chciał mnie wpuścić, lecz ja rozśmiałem się z zakazu. Poczekam, aż ukończysz pilne zajęcia.
Preymont przedłużał umyślnie naradę z nadzorcą fabryki, aby oddalić chwilę rozmowy z przyjacielem, ponieważ domyślał się jaka będzie treść tej rozmowy.
Gdy pozostał wreszcie sam z Jerzym, rzekł z wysiłkiem:
— Słucham cię.
Jerzy cisnął na biurko książkę, którą trzymał w ręku i pochylając głowę odpowiedział:
— Nie będę cię długo nudził i powiem ci krótko węzłowato, że przyszedłem cię prosić abyś w mojem imieniu poprosił dla mnie o rękę twej kuzynki.
— Nie otrzymasz jej! — odpowiedział Preymont podnosząc się, aby ukryć zmięszanie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że pan Jeuffroy nie odda nigdy córki swej człowiekowi, dla którego jedynym zarobkiem jest pióro i ołówek.
— Może się będzie wzdragał — odparł Saverne — ale zdarzenie z panem Véland bądźcobądź zaszkodziło mu nieco w opinii publicznej, a przytem powinien myśleć także, aby ludzkie gadaniny nie dotknęły panny Zuzanny.
— Czy jesteś kochany? — zapytał Preymont.
— Nie mogę tego powiedzieć na pewno, ale zdaje mi się, że tak jest — odpowiedział z niejakiem wahaniem Jerzy. — No, Marku, powiedz mi otwarcie wszak i ty mniemasz, że podobałem się pannie?
Marek nie zdolny wymówić słowa, skinął głową i zaczął szybko chodzić po pokoju.
— Chcesz abym prosił o rękę panny Zuzanny, a czy zerwałeś już twe więzy? Cóż powie tamta kobieta? — zagadnął Marek zatrzymując się przed nim.
— Niezupełnie — odparł z pomięszaniem Saverne — ale zerwę, zerwę z pewnością, tylko chciałbym wiedzieć co odpowie pan Jeuffroy.
— I sądzisz, że ja zgodzę się na podobne kombinacye? — zawołał z uniesieniem Marek.
— Cóż ci się dzisiaj stało? Dlaczego się unosisz? — odpowiedział z podziwieniem Saverne. — Wiesz, że oddawna pragnę zerwać nieoględnie, uczynione zobowiązanie, wiesz, że się chcę ożenić i że kocham szczerze twą kuzynkę. Znasz mnie chyba o tyle, że nie przypuszczasz abym mógł popełnić czyn nieszlachetny?
— Ja nic nie przypuszczam, ale widzę fakta — zawołał z gniewem Marek. — Jak ty mogłeś posunąć się tak daleko? To szkaradnie, nieszlachetnie!...
— Słuchaj, gdyby mi to powiedział kto inny, nie pozwoliłbym mu dokończyć zaczętego zdania — rzekł z gniewem Jerzy.
— Mało mnie obchodzą twoje groźby — odpowiedział Preymont wzruszając ramionami. Odmawiam stanowczo mego pośrednictwa w tej sprawie.
Podejrzenia, które kilka razy budziły się już w umyśle Jerzego, zamieniły się teraz w pewność.
— Do licha! — zawołał.
Dwaj mężczyźni spoglądali na siebie w milczeniu; Preymont usiłował odzyskać zimną krew i zaprzeczyć oczywistości, Jerzy zaś którego szczery charakter zwyciężył urazę, chwycił dłoń Marka i uścisnął ją gorąco; wspomnienia dawnej przyjaźni wzruszyły go głęboko.
— Ach! biedny stary przyjacielu, czy to być może? — ozwał się wreszcie z uczuciem. — Więc i ty kochasz ją także?
Te słowa wypowiedziane nagle i gorąco oprzytomniły nieco Marka. Poczuł w tej chwili jak niesprawiedliwym był dla Jerzego.
— Szalony jesteś — rzekł też głosem, w którym czuć było jeszcze lekkie drżenie. — Czyż ja jestem stworzony do miłości? Już dawno wyrzekłem się tego złudzenia. Lecz przyjaźń moja dla niej jest tak żywa, że wyznaję, iż mam ci za złe, że postępujesz tak nieoględnie, gdy chodzi o kobietę zasługującą na szacunek.
Saverne, który chodzi! po pokoju, zawołał:
— Mówisz o szacunku! Ależ ja ją szanuję a zarówno jak kocham. Mój drogi, postaw się na mojem miejscu. Od pierwszego wejrzenia pokochałem tę młodą dziewczynę, która jest najpiękniejszą kobietą jaką kiedykolwiek znałem. Bawiąc tu kilka miesięcy starałem się o jej względy i chciałem ją pocieszyć po doznanem rozczarowaniu, cóż w tem nadzwyczajnego, ale powiedz mi, czy ci przypadkiem nie wszedłem w drogę?
— Czy ja mówię kiedy nieprawdę? — odparł chłodno Marek.
Saverne nie nalegał dłużej i poprzestał na tem zapewnieniu.
— Nie mówmy więc o tem — zaczął. — Jadę do Paryża, dla ukończenia niemiłej sprawy, która mnie krępuje i wracam jaknajprędzej, aby się oświadczyć. Zdaje mi się, że państwo Jeuffroy są dziś u was na śniadaniu?
— Tak.
— Bardzo dobrze; oznajmię im, że wyjeżdżam jutro.
Preymont pozostawszy sam zabrał się gorliwie do pracy, chcąc tym sposobem zagłuszyć i odurzyć swe serce. Zwiedził całą fabrykę i zdjęty litością dla istot cierpiących, darował jednemu z robotników dość ważne przewinienie, które kiedyindziej byłby ukarał z pewnością.
Wychodząc z fabryki powtarzał sobie, że dość już tych mrzonek i zdawało mu się, że ma przecie tyle siły, aby zapanować nad sobą i nie okazać ludziom swoich cierpień.
Przy śniadaniu słuchał z uśmiechem utyskiwań patia Jeuffroy, ubolewającego nad Markiem z powodu, wypadku, który takie oburzenie wywołał w miasteczku. Chodziło tu o człowieka, wspomaganego do śmierci przez pana de Preymont, który umierając żądał, aby mu wyprawiono pogrzeb cywilny.
— Powtarzałem wszędzie, mój kuzynie, — mówił pan Jeuffroy — że była to wielka dla ciebie przykrość. Któżby pomyślał, że łożyłeś pieniądze na wspieranie złego człowieka. Gdybym był na twojem miejscu, nie darowałbym sobie tego nigdy. Odrzucać pogrzeb religijny! Cóż to za skandal!
— Niesłusznie się ludzie nademną użalają — odpowiedział spokojnie Marek — ja nie wyrzucani sobie bynajmniej życzliwości jaką dla niego miałem.
— No, ale gdybyś był wiedział o jego przewrotnych zasadach, nie byłbyś mu dawał pieniędzy?
— Owszem byłbym go tak samo wspomagał; nie wspierałem przekonań, ale człowieka nieszczęśliwego. Uważam to za rzecz niewłaściwą, jeśli ktoś zanim poda kawałek chleba, pyta wpierw o przekonania jakiemi rządzi się biedak. Wszak prawda Zuzanno, że mam słuszność? — dodał zwracając się do kuzynki.
Ale panna Jeuffroy, której Saverne oznajmił o swym blizkim odjeździe, nie słyszała powyższej rozmowy. Usiłowała wytłumaczyć sobie i zapanować nad przykrem wrażeniem, które opanowało jej serce. Lekka chmurka smutku zjawiła się na jej wyrazistej twarzy a Marek odgadł z łatwością powód tego zasępienia.
— Nie uważałam o czem mówiłeś, Marku — rzekła.
— Nie była to znów tak bardzo ważna kwestya — odparł Marek. — Ja i twój ojciec nie zgadzaliśmy się co do pewnego wypadku, który wywołał wrażenie w miasteczku; zapewne słyszałaś o tem. Ludzie są zazwyczaj figurkami, które porusza próżność i samolubstwo; wszystko zaś co nie wypływa z dumy, egoizmu i zarozumiałości, uchodzi w ich oczach za śmieszne albo głupie. No i mają słuszność; człowiek powinien myśleć tylko o sobie i deptać innych, aby dojść do zamierzonego celu.
Pani de Preymont spojrzała na syna z niepokojem, gdyż ten wstęp pozwalał jej się domyślać burzy szalejącej w jego sercu.
Towarzystwo przeszło na werendę przed domem, gdzie podano czarną kawę. Zuzanna ujęła ramię pana de Preymont i odeszła z nim kilka kroków.
— Zasługujesz na połajanie, mój kuzynie. Sądzę, że nie wierzysz ani w jedno słowo z tej pięknej tyrady, którą wypowiedziałeś. Co ci jest od jakiegoś czasu?
— Zabawna rzecz zadawać takie pytanie człowiekowi, który... — zaczął Marek z goryczą, lecz przerwał sobie nagle przygryzając usta.
— Co chciałeś powiedzieć mój kochany Marku? — podjęła Zuzanna z akcentem szczerej przyjaźni i serdecznego nalegania, którego nieoględności nie rozumiała bynajmniej. — Ty żądasz odemnie szczerości, ale dlaczego sam nie bywasz nigdy szczerym ze mną? Widzę, że od jakiegoś czasu jesteś rozdrażniony i nieszczęśliwy, nieprawdaż?
Marek nic nie odpowiedział, ale Zuzannie zdawało się, że w jego spojrzeniu dostrzegła wyrzut; przypomniała sobie w tej chwili co Marek mówił nad brzegiem strumienia:
— Miłość zapomina o wszystkiem i widzi tylko siebie!
Myśl, że jest kochaną zjawiła się znowu umyśle Zuzanny i wywołała w niej pomięszanie, które nie ukryło się przed bystrym wzrokiem pana de Preymont. Przypuszczenie to rozdrażniło go, odparł więc z ironią:
— Nudna to rzecz być za bardzo szczerym, nieprawdaż Zuzanno? Ale uspokój się, ja nigdy nie mam zwyczaju nudzić drugich nierozsądnemi zwierzeniami, dotyczącemi mojej osoby. Dlaczegóż miałbym być nieszczęśliwy? Co za dziwne myśli budzą się w głowach młodych dziewcząt! Wszak wiesz, że mnie wszystko się w życiu wiodło?
Zuzanna niezadowolona odpowiedziała z żywością:
— Przemawiasz nieznośnym tonem, Marku! Gdy ci ktoś objawia zajęcie i przywiązanie mógłbyś być bardziej uprzejmym, a ty nadużywasz zaufania dla...
— Dlatego zapewne, że pozwalam sobie mieć także nerwy? — przerwał szyderczo Marek. — Przecież i mnie wolno być takim jak inni ludzie.
Zuzanna pomięszana nie umiała wynaleźć słów odpowiedzi, gdy Saverne wybawił ją z kłopotu przerywając swobodnie samnasam, niecierpliwiące go już potrosze.
— Cóż tam spiskujecie? — zapytał wesoło. — Jakiż dziwny wyraz twarzy u obojga! Zdaje mi się, że patrzę na dwie głowy Meduzy, które skamieniały z przestrachu!
— Kłóciliśmy się — odpowiedziała z niechęcią Zuzanna. — Bywają dni, w których Marek ma humor nieznośny.
— Doprawdy? Tem lepiej! — odpowiedział swobodnie Saverne. — Jeżeli filozofowie mogą być nerwowi, to tem więcej wolno ulegać takiej słabości ludziom, którzy umysłem nie wznoszą się tak wysoko... Ale dla wypełnienia dzisiejszego dnia podaje projekt, abyśmy poszli zwiedzić fabrykę. Panna Jeuffroy mówiła kiedyś, że nigdy nie była w przędzalni.
— Bardzo chętnie — odpowiedział pan de Preymont głosem, który dźwięczał tak smutnie, że Zuzanny serce ścisnęło się boleśnie. W tej chwili przebaczyła mu przykrość jaką jej wyrządził.
Jerzy nieodstępował Zuzanny a obecność jego nie doprowadzała teraz Marka do rozpaczy, lecz do zupełnej apatyi, z którą nie usiłował już nawet Walczyć.
Pragnąc korzystać z ostatniego dnia pobytu obok Zuzanny, okazywał, się Jerzy tak wesołym, miłym i uprzedzającym, że urokowi jego obejścia niktby się oprzeć nie zdołał. Robotnicy Uśmiechali się do niego, spoglądali przychylnie na piękną pannę, której twarz promieniała wewnętrzną radością. Preymont widział to wszystko, nie uszło również jego uwagi wrażenie, jakie młodość i piękność wywarła na robotnikach.
Tymczasem Zuzanna śledziła pilnie ruchy Jerzego, który krążył wpośród maszyn ze swobodą człowieka, przechadzającego się po parku. Była chwila, że przeraziła się tak dalece, iż chwyciła go za rękę i pociągnęła gwałtownie w tył. Preymont dostrzegł w tej chwili radosny wyraz twarzy Jerzego, który pochylił nieco swą wyniosłą postać, aby lepiej zobaczyć wyraz przestrachu i niemej prośby, malujący się na twarzy Zuzanny.
— Umieram z trwogi tutaj — szepnęła cofając szybko rękę. — Wyjdźmy już, dobrze?
— Niech pani się wesprze na mojem ramieniu — odpowiedział Jerzy, któremu krew uderzyła do głowy, gdy Zuzanna mimowoli objawiała o niego trwogę. Przeprowadzę panią bezpiecznie wpośród tych maszyn, które panią tak przerażają.
Preymont stał nieruchomy z rozpaczą w sercu. Nagle zwrócił się do maszyny tylko co ustawionej i zaczął jej się przypatrywać dla ukrycia swego wzruszenia.
Patrząc na koła, szprychy i sztaby doznawał dziwnego zawrotu głowy i zaczęła go ogarniać chęć nieprzeparta zakończenia nara zwszystkich cierpień. Wszak dość było jednego nieoględnego kroku, aby kres położyć nędznemu życiu.
Pani de Preymont stała obok niego, widziała jego zrozpaczone spojrzenie i odgadła jego myśli. Marek zadrżał, gdy nagle chwyciła jego rękę i rzekła strwożonym głosem:
— Chodźmy ztąd... tu okropnie!
Matka i syn spojrzeli na siebie w milczeniu i zrozumieli się wzajemnie.
— Biedna matko! — szepnął Marek, wyprowadzając panią de Preymont na świeże powietrze. — Upewniam cię, że była to tylko chwila rozpaczy — zła myśl, która już nie wróci więcej.
Obawy pani de Preymont uspokoiły się nieco, lecz Zuzanna wyszedłszy z fabryki dostrzegła jej bladość i rozdrażnienie. — Czy pani jesteś cierpiącą? — zapytała podchodząc ku niej z żywością.
— Hałas i gorąco odurzyły mnie — odparła; — wracam do domu, Marku zechciej wytłumaczyć mnie przed gośćmi.
— Nieszczególna myśl przyszła mi do głowy, gdy zaproponowałem państwu abyśmy poszli do fabryki! — zawołał Saverne na którego twarzy wbrew wypowiedzianym wyrazom malowało się zadowolenie. Panno Zuzanno, jutro zanim odjadę pożegnam panią po raz ostatni.
Zuzanna skłoniła się zlekka i odeszła z ojcem. Pomimo widocznych hołdów Jerzego dzień dzisiejszy przykre wywarł na niej wrażenie. Szła smutna i zniechęcona obok pana Jeuffroy, który krytykował postępki pana de Preymont.
— Co on wygaduje! Nie słyszałaś Zuzanno, jakie zdania wygłaszał podczas śniadania? Doprawdy to skandaliczne! Wiemy dobrze w jakim celu okazuje się tak miłosiernym, wszak wybory zbliżają się. Zbyt pochlebnie ocenili jego rozum. Dawno już nie byłem w przędzalni, ale widziałem tam dziś rzeczy, które mi się niepodobały: na przykład po co sprowadził tak wiele i tak kosztownych maszyn? Przez próżność, aby fabryka zyskała rozgłos.
Nieraz, słyszała panna Jeuffroy z ust ojca wyrazy podobne tym z jakimi odezwał się dzisiaj, a mimo to nie zniechęcało jej to do życia i nie zachwiało wiary w to, co na świecie jest dobrem i szlachetnem. W innych okolicznościach byłaby broniła swego kuzyna ponieważ zawsze odzywała się w obronie prawych, słabszych albo nieobecnych, ale dziś była dziwnie pomięszana; zarówno uczuciami, które odgadywała w sercu Marka, jak i samym odjazdem Jerzego.
Ojciec odprowadził ją do drzwi parku i Zuzanna wolnym krokiem skierowała się ku siedzibie ciotki. Zeschłe gałązki i pożółkłe liście budziły jeszcze głębszy smutek w jej duszy. Po chwili otrząsała się jednak z tego wrażenia i powtarzała sobie:
— Jeszcze nie wszystkie nadzieje stracone!
Ciotka ujrzawszy ją pobiegła naprzeciw siostrzenicy i powitała ją z taką radością, jakgdyby Zuzanna powracała z dalekiej podróży.
— Czy się dobrze bawiłaś, Zuzanno? — zapytała. — Jakaś ty blada! Czy śniadanie nie było dobre? Cóż wam tam dali jeść? O czem mówiliście?
Zuzanna usiadła na ławce przed domem, gdzie panna Konstancya zwykła była długie rozmowy prowadzić z Fanszetką.
— Moja ciotko — zaczęła Zuzanna — chciałabym pomówić z tobą, ale tylko z tobą.
Fanszetka, która nadbiegła z motkiem wełny nawpół zwiniętej w ręku i okularami na nosie — zawołała obrażona:
— No, jeśli przeszkadzam to sobie odchodzę! Ale panienka wie, że gdy trzeba potrafię trzymać język za zębami!
Panna Konstancya zachwycona dowodem zaufania ze strony siostrzenicy, przysunęła się do niej z rozpromienioną twarzą.
— Czy sądzisz ciotko — zaczęła Zuzanna zmierzając prosto do celu — że ojciec mówi mi o tych wszystkich, którzy proszą o moją rękę?
— Nie wiem tego moja droga, ale mnie mówi o wszystkich, a ja przyrzekam nic nie ukrywać przed tobą jeśli sobie tego życzysz.
— A... w ostatnich czasach... czy nikt się o mnie nie oświadczał?
— Nie... byłabym przecież o tem wiedziała. Te młode dziewczęta, jakie to podstępne istoty!... Znasz więc kogoś kto cię kocha?
— O! tego nie powiedziałam! — zawołała rumieniąc się Zuzanna. — Ale zdawało mi się, że pan Saverne...
— On? — przerwała z obawą panna Konstancya, — Zkądżeż ci to przyszło do głowy! Choćby nawet prosił o twoją rękę, nie mogłabyś wyjść za niego, przecie! Ci wszyscy literaci moja droga to wielcy nic dobrego! Oni nie myśląc o małżeństwie nadskakują każdej kobiecie, a przytem żaden z nich niema złamanego szeląga.
— To kwestya bardzo dla mnie podrzędna, gdyż nie widzę, aby pieniądze mogły zapewnić szczęście — odpowiedziała Zuzanna, spoglądając ze smutkiem w stronę starego zamku.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała panna Konstancya, ujmując ręce swej siostrzenicy — ale ty go przecież nie kochasz moja duszko? bo gdyby tak było, zmieniłoby to zupełnie postać rzeczy i w takim razie ja popierałabym twoją sprawę nie chcę bowiem abyś była nieszczęśliwa! Zresztą przyznałabym, że pomyliłam się zupełnie w sądzie o nim.
A jednak pomimo żebym z serca pragnęła abyś ty była bogata! pojmuję, że można wyjść zamąż za człowieka bez majątku, jeśli go pokochamy.
— Ja miałabym kochać człowieka, który o mnie nie myśli, czyż to możliwe? — odpowiedziała Zuzanna z dumą podnosząc głowę do góry. Starałam się tylko dowiedzieć niektórych szczegółów, oto wszystko.
— Widzę jednak, że jesteś smutna od jakiegoś czasu. Czy ci już nie żal pana Véland? nie?... no, nie gniewaj się, że ci zadałam to pytanie. Zresztą on się już żeni, zapewne przez złość, aby ci dokuczyć; to się rozumie! Niech mi tylko nikt nie chwali jego przyszłej żony, musi ona być brzydka w porównaniu z tobą... Ale może cię znudziłam moją gadaniną... jeżeli pragniesz czego, powiedz mi; ja stara panna nie potrzebuję niczego, co innego ty taka młoda i ładna dziewczyna. Widzisz moja duszko pogardzać pieniędzmi nie trzeba, bo one mają wielkie w życiu znaczenie! Za pieniądze mogłabyś kupić tę piękną materyę, którą wczoraj podziwiałaś w Saumur i miałaś na nią ochotę, jestem tego pewna.
Zuzanna słuchała z roztargnieniem i przecząco potrząsnęła głową, ale panna Konstancya tak mówiła dalej:
— Nie zaprzeczaj mi; wiem co myślisz... Czy ja to nie znam młodych dziewcząt! Gdy byłam młodą Zuzanno i spoglądałam na moje towarzyszki piękniej wystrojone odemnie, zazdrościłam im nieraz. Jak to przykro być brzydką. Ale pomimo, że byłam brzydką chciałabym się była także stroić, a cóż dopiero być musi, gdy się jest tak ładną jak ty? Jak wiesz jestem starsza od twego ojca, a wtedy on był ubogi i cieszył się, gdy mu oddałam jaki grosz zaoszczędzony. Biedny chłopiec, nie miał nigdy pieniędzy na własne przyjemności, to też rada byłam, gdy mogłam napełnić i go woreczek, i oszczędzałam, chociaż brat broń Boże nie żądał tego. Teraz on jest bogatszy odemnie, bo co też to za głowa! Jak on się zna na interesach! Ale i on nie rozumie dobrze usposobienia młodych dziewcząt; mężczyźni nie mają czasu zastanawiać się nad drobnostkami. Jeśli więc pragniesz czego powinnąś powiedzieć o tem ciotce.
Zuzanna otoczyła ramieniem szyję ciotki i ucałowała ją serdecznie, ku wielkiemu zdziwieniu starej panny, której twarz rozpromieniła się radością. Bynajmniej nie samolubna panna Konstancya cieszyła się każdym objawem przywiązania, jaki jej okazywała siostrzenica.
Zuzanna oddaliła się szybko, aby ukryć wzruszenie w cieniu grabowego szpaleru. Przez rozchylające się gałęzie drzew widziała jak lekkie chmurki mknęły po niebie, niekiedy spadały z nich krople deszczu, które promień słońca przemieniał w brylanty. Na drutach telegraficznych ciągnących się wzdłuż drogi, odpoczywały jaskółki, zbierające się do odlotu. Smutek i tęsknota wiały z całego otoczenia zwiastując zbliżanie się zimy a i w myślach Zuzanny również zapanował smutek i tęsknota.
W nocy myślała teraz Zuzanna o swoich troskach i kłopotach. Niepokój, wywołany usposobieniem kuzyna, odsunął się na drugi plan, a całą jej istotą zawładnęła i dziwna mięszanina uczuć, która budziła się w jej duszy ilekroć wspomniała o odjeździe Jerzego, chociaż duma nie pozwalała jej się przyznać do tego wrażenia.
— Co on mnie może obchodzić! — powtarzała sobie w duchu. — To przechodzeń na drodze mego życia! Oddala się nie powiedziawszy mi ani słowa, oczywiście więc pomyliłam się! A jednak!...
Ubolewała bardzo nad tem, że nie doświadczenie zaślepiło ją do tego stopnia, iż nie poznała się na prawdziwości jego uczuć. Gniewała się na siebie, że tak nieoględnie okazała mu trwożliwą sympatyę chwytając go za rękę w fabryce, a przypominając sobie rozpromieniony wyraz twarzy Jerzego, rumieniła się z gniewu podczas, gdy na jej lica spływały gorące łzy, które przypisywała rozdrażnieniu wynikłemu z poniżenia godności osobistej.
Brzask dnia ułagodził nieco jej troskę. Chcąc oderwać się od dręczących myśli, wzięła książkę i wyszła na taras. Ale czytała nic nie rozumiejąc, gdyż ogarnęła ją niewymowna trwoga na przypuszczenie samo, że nie zobaczy już Jerzego przed odjazdem i nie zdoła zatrzeć w jego umyśle obojętnem zachowaniem swojem przypuszczeń do których go jej trwoga i pomięszanie upoważnić mogły.
Pomimo dość późnej jesieni dzień był gorący i zdawał się zapowiadać burzę; niebo okryte ciężkiemi chmurami przyczyniało się jeszcze do spotęgowania smutku Zuzanny. Siedząc na pniu drzewa cisowego wygiętego sztucznie w kształcie fotela, z głową ukrytą wpośród ciemnych liści, zapadała w marzenie do półsnu podobne, gdy rozbudził ją nagle głos ciotki.
Panna Konstancya, z głową osłoniętą dziwacznym kapeluszem i twarzą zaczerwienioną od szybkiego biegu i gorąca, dążyła ku niej i położyła na jej kolanach sporą paczkę.
— Moja droga Zuzanno, — zaczęła pośpiesznie — wyobraź sobie, że to dzisiaj moje imieniny. Obudziwszy się pomyślałam: „Nikt zapewne nie będzie mi składał życzeń, bo nikt o tem nie myśli, cóż więc mogłabym uczynić abym sobie sprawić prawdziwą przyjemność?” I prędko doszłam do tego przekonania, że największą dla mnie przyjemnością będzie ofiarować ci suknię, której pragnęłaś. Poszłam więc rano do Saumur z Fanszetką i oto jestem wraz z podarunkiem.
— Droga, kochana cioteczko! Pieszo byłaś w Saumur? — zawołała Zuzanna, ściskając i całując ciotkę, której serce wezbrało radosnem uniesieniem.
— W tamtą stronę pojechałyśmy, bo nam się trafił jakiś powóz, ale z powrotem przyszłyśmy pieszo. Myślałam najpierw, aby cię zabrać ze sobą, do Saumur i chciałam nawet wynająć powóz, ale potem powiedziałam sobie, że wolę ci zrobić niespodziankę. Wracając byłam bardzo zadowolona z mojego postanowienia, gdyż upał był nieznośny, a ty byłabyś się zmęczyła nawet jadąc powozem.
— Ależ ty cioteczko, zmęczyłaś się idąc pieszo trzy mile! bo też to szaleństwo w twoim wieku prawdziwe, poświęcać się do tego stopnia dla zadowolenia czyjegoś kaprysu!
— No, no, nie łaj mnie — odpowiedziała z zadowoleniem stara panna. — A teraz rozwiń paczkę i przypatrz się materyi.
Panna Konstancy a zaczerwieniona i oblana potem, spoglądała z radością na Zuzannę.
W tej chwili Fanszetka odezwała się karcąco:
— Wszystko to próżność, panno Zuzanno! Próżność i to bardzo naganna!
— Tak mówisz, a wiem, że będziesz zachwycona skoro mnie zobaczysz pięknie ubraną — odpowiedziała młoda dziewczyna siląc się na to, aby się okazać wesołą.
— Co za myśl przyszła panience do głowy — odparła Fanszetka, która nie przyznawała się do tego, że lubi podziwiać piękność i wdzięk Zuzanny. — Mnie już takie płoche myśli nie przychodzą do głowy. Kto się poświęcił na służbę Bożą nie dba o próżność tego świata.
— Czy mówisz szczerą prawdę? — przerwała jej ze śmiechem Zuzanna.
Ukazanie się Jerzego z panem Jeuffroy przerwało dalszą rozmowę. Zuzanna pobladła od gwałtownego wzruszenia i zapytała pośpiesznie jak się miewa pani de Preymont.
— Wydaje się nieco znużoną — odparł Jerzy — ale i na pani znać zmęczenie — dodał spoglądając na nią z zajęciem.
— Co? ja wyglądam na osobę zmęczoną? — rzekła Zuzanna, śmiejąc się. — Dziwi mnie to gdyż nie czuję najmniejsze o znużenia.
Rozmawiając przysunęli się do balustrady tarasu, podczas, gdy pan Jeuffroy z zadowoleniem przypatrywał się podarunkowi panny Konstancyi.
Jerzy gdyby był bogaty, oddałby w tej chwili cały majątek, aby tylko mógł zostać sam na sam z Zuzanną. Wtedy żadna siła nie zmusiłoby go do milczenia, gdyż gorące słowa wyznania cisnęły mu się same na usta.
— Żeby pani wiedziała jak jestem pani wdzięczny za to, że pani lękała się o mnie wczoraj! — zaczął przyciszonym głosem.
— Wdzięczny? O! doprawdy nie ma za co! — odpowiedziała Zuzanna z odcieniem lekkiego szyderstwa w głosie. — Zdaje mi się, że ja najbardziej lękałam się o siebie; pierwszy raz znalazłam się wśród takiego chaosu i byłam jak odurzona. Nic więc dziwnego, że nieostrożność pana przestraszyła mnie — dodała ze śmiechem. — Marek często wspomina o pańskiem roztargnieniu i gdyby był widział wczoraj nieoględność pana, utwierdziłby się w swojem przekonaniu z pewnością.
Wyrazy te wypowiedziane swobodnie a nawet wesoło zbity zupełnie z tropu Jerzego, który miał nadzieję dostrzedz na twarzy młodej dziewczyny ślady pomięszania lub rumieńca.
— Jaka ona zimna! — myślał teraz. — Myliłem się snując nadzieje oparte na jej błagalnem spojrzeniu i bezwiednem prawie uchwyceniu mej ręki.
— Nadzwyczaj polubiłem tę miejscowość — odezwał się znowu półgłosem — te stare mury wyglądające tak malowniczo wpośród zwojów bujnej roślinności. Widok tego zamczyska zachwycał mnie nieraz i unoszę ztąd rozkoszne wspomnienia.
— Wspomnienia, które się rychło rozwieją wśród wiru paryzkiego życia — odpowiedziała z uśmiechem Zuzanna.
— Nigdy! — zawołał z zapałem Jerzy obejmując tkliwem i śmiałem zarazem spojrzeniem postać młodej dziewczyny, która mięszać się i płonić poczynała.
Stary zamek, w którym pędziła tak smutne życie, wydawał jej się w tej chwili prześlicznym gmachem z temi wieżyczkami oplecionemi bluszczem i kamiennemi lwami, strzegącemi wejścia. Nie czuła teraz ani przykrej duszności powietrza, która poprzedza zazwyczaj burzę, ani smutku, który tak nieznośnie przygniatał jej serce, a widok, który roztaczał się przed jej oczami wydawał jej się zachwycającym, i tak nowym jakgdyby go dziś po raz pierwszy ujrzała.
Z pozoru jednak wydawała się spokojną zupełnie i zaczęła żegnać się z Jerzym z tą chłodną uprzejmością, jaką okazujemy ludziom sympatycznym lecz obojętnym, z którymi czas jakiś łączyły nas towarzyskie stosunki.
— Może pan kiedy jeszcze powróci tu do Anjou — rzekła podając mu rękę.
— Czy powrócę? — odpowiedział żywo, podnosząc do ust rękę, którą trzymał w swoich. — Rozumie się i to wkrótce.
Zuzanna nie mogła się pomylić ani na dźwięku głosu ani na spojrzeniu Jerzego. Wyrażały one uczucie tak szczere, jakgdyby je był wypowiedział w najgorętszych słowach. Teraz pragnął już odjechać jaknajprędzej. Młoda dziewczyna ścigała wzrokiem zręczną jego postać, dopóki ta nie zniknęła na zakręcie kamienistej ścieżki.
— Jakiś powód o którym dowiem się później nie pozwala mu jeszcze mówić, ale wkrótce powróci — jestem tego pewna! — powiedziała sobie w duchu.
Z twarzą rozpromienioną zwróciła się do ciotki i z żywością właściwą jej wiekowi, przerzucając się nagle ze smutku w wesołość, zaczęła ściskać pannę Konstancyę, którą zadziwił szczerze ten nagły wybuch radości.
— Jaki dziś śliczny dzień! jakie życie piękne i jak ja cię kocham moja ciotko! — zawołała z zapałem.
Stara panna nie była zbyt przenikliwa nie dziw przeto, że sobie wesołości siostrzenicy jak należy wy tłumaczyć nie umiała, ale że postanowiła wybadać, co należy rozumieć o zamysłach Jerzego, udała się po południu do pani de Preymont.
Marek siedział niedaleko matki i spoglądał na nią zafrasowany; nie mówili z sobą wcale o wypadkach dnia wczorajszego. Pani de Preymont przeczuwała, że jej syn gniewał się na samego siebie za tę chwilę słabości i dlatego ani słówkiem nie zaczepiła drażliwego przedmiotu.
— Całą prawie noc spędziła na modlitwie, prosząc Boga, aby wziął jej życie w zamian za odrobinę szczęścia, którego tak pragnęła dla swego dziecka. Nie pierwszy to raz płynęła z jej serca podobna prośba, która jej samej największą przynosiła ulgę.
Panna Konstancya odrazu przystąpiła do rzeczy, bo choć nieraz krytykowała panią de Preymont, pokładała jednak zaufanie w jej charakterze i trafnym sądzie o wielu rzeczach.
— Przyjaciel pana odjechał — zaczęła panna Konstancya, zwracając się do Marka — to wielkie szczęście! Wyobraź pan sobie, że ludzie zaczęli już mówić, iż wydajemy za niego Zuzannę, jakgdyby dla niej trudno było o lepszą partyą niż taki pan Jerzy o którym da się przedewszystkiem powiedzieć, że nie ma złamanego szeląga. Czy pani co słyszała o tej gadaninie? — zagadnęła panią de Preymont.
— Słyszałam wistocie — odpowiedziała zapytana — ale nie sądzę, aby Jerzy był niegodny Zuzanny.
— Niegodny! — powtórzyła panna Koustancya — ależ ja tego nie powiedziałam. Pan Saverne jest bardzo miły, a zdanie moje podziela i Zuzanna, ale, jak mówi mój brat, który ma przecież wiele rozsądku, niepodobna z tym jednym tylko przymiotem zdobyć na świecie byt niezależny. Zresztą odjechał nic nie powiedziawszy; widać, że nie myśli o niczem poważniejszem... Chociaż kto wie? może on jeszcze napisze. Jak się pani zdaje?
Marek Preymont, rozdrażniony do najwyższego stopnia, nie dozwolił odpowiedzieć matce i zawołał z uniesieniem:
— Jerzy nie napisze!... on jest związany słowem gdzieindziej, a takich węzłów zerwać nie łatwo.
— Doprawdy! — wykrzyknęła z oburzeniem panna Konstancya. — A ja mówiłam to wczoraj Zuzannie; mówiłam jej, że tacy ludzie nadskakują kobietom tylko dlatego, aby się zabawić, ale wogóle są zbyt wielkimi nicponiami, aby myśleć o małżeństwie...
— Jakto! — przerwał gwałtownie de Preymont — czyżby Zuzanna...
Zatrzymał się jednak nagle, zrozumiawszy, że posunął się zadaleko i że nie powinien był zadawać podobnego pytania...
Panna Konstancya z podziwieniem spojrzała na niego, lecz następujące jej słowa wybawiły Marka z kłopotu.
— Ponieważ jesteście państwo jej krewnymi i przyjaciółmi — zaczęła — mogę więc wam powiedzieć, że Zuzanna wyobrażała sobie, iż pan Saverne oświadczy się o jej rękę, mówiła nawet ze mną w tej kwestyi, ale na szczęście nie przywiązuje widać do tego wielkiej wagi, bo dziś rano, gdy żegnała się z Jerzym była tak spokojna i wesoła jak zwykle. Co do mnie bardzo jestem zadowolona, że pan Saverne nie myśli o Zuzannie — dodała stara panna powstając z krzesła — bo gdyby ona mu się podobała, mogłoby ją to znowu narazić na przykrość. Nie wiadomo przecież, czy brat mój zgodziłby się na małżeństwo, tak wiele pozostawiające do życzenia pod względem finansowym.
Odprowadziwszy pannę Konstancyę, Marek wrócił do salonu i zaczął chodzić po nim wzdłuż i wszerz. Na twarzy jego malowało się niezadowolenie; kilkakrotnie spoglądał na matkę i zdawało mu się, że czyta w jej oczach naganę. Wistocie pani Preymont była zdziwiona, że syn jej był zdolny popełnić czyn nieszlachetny, gdyż inaczej nazwać nie można było oskarżenia przyjaciela, którego się dopuścił z rozmysłem, dla zaszkodzenia Jerzemu w opinii Zuzanny.
— Matko, czy bardzo mnie potępiasz? — zapytał wreszcie zatrzymując się przed nią.
— Wistocie nie dobrze postąpiłeś — odparła z prostotą.
— W każdym razie powiedziałem przecież tylko prawdę — zauważył.
— Można ją było pominąć milczeniem.
Marek długo stał milczący i zadumany, wsparłszy się o ramę okna, wreszcie jakgdyby odpowiadając własnym swoim myślom, zawołał:
— Czy postąpiłem źle lub dobrze — nie wiem, to wiem jednak, że drugi raz postąpiłbym tak samo... Jeśli panna Konstancya powtórzy to Zuzannie, tem lepiej; złe należy niszczyć zawsze doszczętnie.
Pani de Preymont nic nie odrzekła, przysunęła się tylko do syna i spojrzała mu w oczy z taką bezgraniczną miłością, jakgdyby bronić go chciała przed najgorszym jego nieprzyjacielem — przed namiętnością, która nim owładnęła.
Burza, która przeszła rano oczyściła powietrze; pogoda była prześliczna, drzewa i krzaki odbijały ciemnymi zarysami na tle nieba oblanego purpurą zachodzących promieni słonecznych. Wietrzyk, który w ciągu dnia muskał powierzchnię rzeki, uspokoił się teraz i tafla wód przedstawiała się prawie nieruchoma, jakby zasypiająca razem ze zmrokiem. Taki spokój i harmonia panowały w całej naturze, że pani de Preymont podniosła wzrok na syna, aby się przekonać czy nie ulega i on wpływowi tego kojącego wrażenia.
Marek zrozumiał jej myśl i rzekł cicho:
— Biedna matko!
— Marku — odrzekła z przejęciem — nie mogę uczynić tego abyś czerpał odwagę w moich przekonaniach, ale bądź mężnym i dobrym.
— Dobrym... a na co się to zdało? — zawołał Marek, lecz w tej chwili pożałował swego uniesienia.
Ujął rękę matki i poniósł ją do ust ze czcią, gdyż umiał ocenić jej moralną wyższość. Jemu namiętność i boleść odbierała zwykle siły, gdy tymczasem matka nie upadała nigdy pod ciężarem cierpienia.
— Masz słuszność matko — zaczął upokorzony — nie jestem mężczyzną; nigdy pociskom losu oprzeć się nie mogę.
— Dobrze, że się przyznajesz do tego, potrafisz zapewne z czasem zapanować nad sobą i nie będziesz dotknięty przeciwnością, rozmyślał o śmierci — odpowiedziała pani de Preymont z akcentem tak przejmującego smutku, że Markowi ścisnęło serce; nie dodał ani słowa, ale gorąco uścisnął matkę w objęciach.
Wpośród sprzecznych uczuć jakie szarpały jego duszą, przeważała chęć przekonania się, czy Zuzanna jest nieszczęśliwa. Nie zdobył się jednak jeszcze na postanowienie usprawiedliwienia Jerzego w jej oczach. Wyszedł z domu i błądził czas jakiś w pobliżu starego zamku pana Jeuffroy nie mając odwagi wejść do wnętrza, wreszcie idąc bez celu drogą, spostrzegł swą kuzynkę, która przysunęła się do balustrady otaczającej taras. Obok niej stała panna Konstancya, która mówiła z takiem ożywieniem i głosem tak donośnym, że niektóre wyrazy dochodziły do uszu pana de Preymont.
— Mówiłam ci moje drogie dziecię, że oni wszyscy są jednakowi!
Kończąc te słowa nie domyślała się panna Konstancya na jakie cierpienia skazała młodą dziewczynę; ucałowała Zuzannę i znikła wkrótce na ścieżce wiodącej do jej domu.
Panna Jeuffroy stała wsparta o balustradę; elegancka jej postać rysowała się dokładnie na tle zapadającego zmroku, na twarzy, zwróconej w inną stronę, malował się wyraz gniewu i pogardy. Spoglądała w niebo jakgdyby je chciała wziąć na świadka niegodziwości ludzkiej. Stała tak długo nieruchoma jakby skamieniała; potem zaczęła się przechadzać podnosząc często chusteczkę do oczu, wreszcie uspokoiła się i zawróciła do domu.
Pan Jeuffroy był tego wieczora w niesłychanie pochmurnem usposobieniu; gniewało go wszystko. W duchu rad był z tego, że odmówił ręki Zuzanny Jerzemu, ale gdy w ciągu dnia panna Konstancya wspomniała coś o tem małżeństwie, odpowiedział wymijająco:
— Ja pragnę tylko szczęścia mojej córki. Ponieważ zawiodłem się już raz, muszę być teraz bardzo ostrożnym i przyznaję otwarcie, że nie miałbym ochoty wydać Zuzanny za tego człowieka. Każdy literat to blagier, umieją oni wszyscy mydlić ludziom oczy, ale kto zblizka wejrzy, w ich życie, może się doprawdy pięknych rzeczy napatrzeć.
Gdy panna Konstancya napomknęła coś o zobowiązaniach krępujących Jerzego, pan Jeuffroy rozgniewał się na dobre i biedna Zuzanna musiała przy obiedzie wysłuchać różnych przymówek ojca, który nie rachował się nawet z tem, że może obrazić delikatność młodej dziewczyny. To też wkrótce rozdrażniona do najwyższego stopnia, pod pozorem silnego bólu głowy wysunęła się do swego pokoju.
Wspomnienie uczuć Jerzego, upokarzało ją teraz do najwyższego stopnia potęgując jeszcze ciężkie strapienie.
— Trzeba z tem raz skończyć — myślała; — rumienię się doprawdy sama przed sobą za moją łatwowierność. Nie darowałabym sobie tego nigdy, gdybym myślała o nim jeszcze teraz, wiedząc, że należy do innej. Ale jaki z niego doskonały aktor, wybornie odgrywał swoją rolę... Jeszcze dziś rano dawał mi do zrozumienia, że mnie kocha... wierzyłam mu!
Tu ogarnęła ją obawa, że zdradziła się wobec Jerzego ze swemi uczuciami; zaczęła więc przypominać sobie szczegółowo każdy wyraz jaki wypowiedziała i rozważała z trwogą, czy aby okazała się tak chłodną i obojętną, jak należało.
Po długim namyśle doszła do przekonania, iż Jerzy z postępowania jej nie mógł wnioskować; że jest kochany.
Uspokoiła się więc cokolwiek i nazajutrz rano napisała list do przełożonej klasztoru w którym się wychowała, zwierzając się jej ze wszystkich wrażeń i obaw, gdyż przyzwyczaiła się odkrywać przed nią tajniki swej duszy.
Odetchnęła swobodniej po napisaniu tego listu, a potem długo jeszcze siedziała w otwartem oknie, gdzie powiew porannego wietrzyka chłodził jej rozpaloną głowę. Zwolna z chaosu panującego w myślach zaczęło się wysnuwać jedno przypuszczenie, a mianowicie, że nie serce miała zranione, ale raczej miłość własną, że jeśli cierpiała to dlatego głównie rozczarowania, jakiego doznała zaufawszy szlachetności ludzkiej, bo przecież zaledwo kilka miesięcy upłynęło od chwili, gdy wierzyła, iż droga życia bywa gładka i równa, że na niej można spotkać prawość i uczciwość, że kłamstwo należy do rzadkich wyjątków i uważane jest powszechnie za rzecz wstrętną i zasługującą na pogardę.
Zuzanna nie była tak słabego charakteru, aby miała długo płakać nad sobą; wrodzony rozsądek powstrzymywał u niej wybuchy nadmiernej tkliwości, a zatem powiedziawszy sobie nauczkę, tak jakgdyby to właśnie w jej postępowaniu było co nagannego, zamknęła okno powtarzając sobie raz jeszcze:
— Nie kocham go, gdyż przestałam go szanować, a cóż warta miłość bez szacunku? Płaczę zaś tylko dlatego, że on mnie oszukał, a ja ponad wszystko brzydzę się kłamstwem.
W kilka dni później Marek otrzymał następujący list od Jerzego:
„Stary mój przyjacielu! Jeśli mówią, że ludzie są głupi, to ja jestem chyba z pomiędzy nich najgłupszy. Łatwo to powiedzieć: zerwę, ale nie łatwo wykonać!... Nie dla mnie marzenia o szczęściu i małżeństwie! To tylko mogę ci powiedzieć, że po raz pierwszy w życiu czuję się prawdziwie nieszczęśliwym.
Chociaż najgorętszem pragnieniem panny Jeuffroy było przekonać samą siebie, że tylko chwilowe upodobanie pociągało ją do Jerzego i że godność osobista nakazywała jej zapomnieć o nim, walczyła jednak kilka miesięcy, zanim zdołała, przezwyciężyć zniechęcenie, które ją czyniło obojętną na wszystko. Gdy jej się zdawało, że jest już wyleczona, przekonała się, że pozostała w niej wielka nieufność względem mężczyzn wogóle, a w szczególności względem tych, którzy ubiegali się o jej rękę.
Ojciec przez próżność i chęć wydania jej zamąż, zaczął ją wprowadzać w świat, ale zadziwiała i odstręczała najgorętszych swoich wielbicieli chłodnem lub szyderczem obejściem. Nie posiadając ani odrobiny zalotności, gdyż utrzymywała, że zalotność ubliża szacunkowi jaki kobieta winna jest samej sobie, cieszyła się powodzeniem, które jej zapewniała piękność, ale nie usiłowała się podobać nikomu.
Pan Jeuffroy czynił jej często wymówki z tego powodu, że nie stara się znaleźć męża, ale wyrzuty tego rodzaju czyniły ją jeszcze chłodniejszą i bardziej zamkniętą w sobie, niwecząc zarazem i tę odrobinę przyjemności, jaką czerpała w stosunkach towarzyskich. Widząc to wpadał ojciec w okropny gniew, a tymczasem na wszystkie jego uwagi Zuzanna odpowiadała spokojnie:
— Nie mam bynajmniej chęci wyjść zamąż... nie wiem nawet czy wyjdę kiedykolwiek.
Panna Konstancya starała się nieraz przemówić, do jej rozsądku, ale ciasne koło jej pojęć nie dozwalało jej wywierać wielkiego wpływu na młodą dziewczynę. Na jej dowodzenia Zuzanna odpowiadała stanowczo:
— Jeżeli spotkam na drodze mego życia człowieka, o którego miłości i szlachetnych uczuciach nie będę mogła powątpiewać, wtedy rozważę stanowczo, jak mi zrobić wypadnie. Ale to niepodobieństwo chyba!
— Niepodobieństwo! — powtarzała z pomięszaniem panna Konstancya. — Ależ moje dziecko spojrzyj na siebie w lustrze! Jak możesz przypuszczać, że ty nie będziesz kochana?
— Ciotka wie dobrze, że ludzie jeszcze lepiej kochają mój posag — odpowiedziała z goryczą Zuzanna.
— Ale ty nie masz znów tak wielkiego posagu, moja droga.
— No... to ludzie liczą zapewne, że w przyszłości mieć go będę.
Postępowanie Marka z początku zaniepokoiło Zuzannę, potem chłód jego i powściągliwość zdziwiła ją niezmiernie. Przeczuciem odgadywała powody tego postępowania i szczerze żałowała kuzyna, a nawet można było sądzić, że nieco przychylniejszą skłonność powzięłaby dla niego. Ale nie dowierzała już teraz własnej przenikliwości, gdyż zdawało jej się, że źle tłumaczy sobie uczucia, które wznieca w drugich i w sumie wziąwszy obejście Marka podrażniło ją bardzo.
— Zkąd mogło mi przyjść do głowy, że on się we mnie kocha — myślała — chyba dlatego, że całe moje życie składa się z pomyłek — powtarzała sobie. — Marek nie różni się widać usposobieniem od innych mężczyzn i cała atmosfera uczuć, która mnie otacza, nie jest szczera; nie mogę zatem wierzyć i nie wierzę — ani w przyjaźń ani w miłość.
Nie wiedziała o tem, że Marek czytał dokładnie w głębi jej myśli, i że jeżeli udawał, że jest zajęty pracą i rzadko przychodził do starego zamku, czynił to z obawy, aby nie zdradzić się ze swojem cierpieniem. Na wiosnę otrzymał znowu list od Jerzego, który mu donosił, że w życiu jego żadna nie zaszła zmiana i że wybiera się obecnie w daleką podróż. Miał zatem Marek zupełnie wolne pole działania, ale nie chciał słuchać rad matki, która go nakłaniała, aby się odważył na krok stanowczy.
— Jestem pewny — powtarzał, — że Jerzy podobał się bardzo Zuzannie.
— Tak, ale to wrażenie zatrze się z czasem — odpowiadała pani de Preymont — a może już się zatarło, bo kobieta z jej usposobieniem stara się z pewnością usunąć z pamięci wspomnienie, które uważa za ujmę dla swej godności. Smutek jej niepokoił mnie czas jakiś, ale od kilku miesięcy widzę, że jest o wiele spokojniejsza. Nowy cel w jej życiu uleczyłby ją w zupełności.
— Wiem o tem. Ale wszak mówiłem ci to już matko, że jestem najmocniej przekonany, iż skoro jej wyznam moją miłość, nasza przyjaźń rozchwiać się musi, a ja chcę zachować sobie prawo widzenia jej i podtrzymywania w trudnych walkach życia, bo widzę przecież, że choć się nie skarży, nie jest szczęśliwa pod opieką ojca.
Wistocie życia młodej dziewczyny nie można było nazwać zbyt miłem. Pan Jeuffroy uważał to za wielkie upokorzenie, że nie mógł wydać córki zamąż bardzo młodo, nie mógł jej przebaczyć, że dobrowolnie zerwała małżeństwo i że wymownem milczeniem okazywała nieraz niezadowolenie wobec objawów jego skąpstwa i ciasnych pojęć, jakie wygłaszał.
— Moja córka jest zbłąkaną księżniczką — odzywał się często z niechęcią. — Dość spojrzeć na wyraz jej twarzy, aby się przekonać, że jest niezadowolona ze wszystkiego co ją otacza.
— Przecież ja się nigdy nie skarżę, mój ojcze — odpowiadała ze smutkiem Zuzanna.
— Jeszczeby tego brakowało!... Miałabyś się skarżyć, a to z jakiej racyi? Na czemże ci tu zbywa u mnie? Brak ci tylko męża, ale czyj aż w tem wina?... Chyba nie moja.
O ile jednak mógł pan Jeuffroy, powstrzymywał się od czynienia córce wyrzutów w obecności siostry, którą przywiązanie do brata zaślepiało, gdy chodziło o nią samą, ale której oczy otwierały się, gdy szło o Zuzannę. Nieraz panna Konstancya oburzała się na brata, a raz pogniewała się na niego naprawdę, tak że pan Jeuffroy przestraszył się, aby Konstancya nie zerwała z nim stosunków. W uniesieniu gniewu siostra powiedziała mu pewnego dnia, że jest złym ojcem.
— Ja jestem złym ojceml — zawołał. — A czegóż brak mojej córce? Czy ja nie troszczę się o jej przyszłość? Jeżeli nieraz okazuje się stanowczym to jedynie dlatego, aby zwalczyć jej fałszywe pojęcia, które mogą się stać dla niej w przyszłości źródłem nieszczęść. Przyznaję, iż mnie to drażni, że ona nigdy nie jest tego samego zdania co ja! Chciałbym przecież uczynić cośkolwiek dla jej dobra, skłonić do praktycznego zapatrywania na życie, a nadewszystko zwalczyć jej nieznośny upór.
Pewnego popołudnia Zuzanna siedziała sama w ogródku ciotki pod jej nieobecność, gdy Marek niespodzianie zbliżył się do niej.
— Przyszedłem pożegnać się z tobą kochana kuzynko — rzekł — gdyż wyjeżdżam na kilka tygodni.
— I nic mi o tem nie wspominałeś poprzednio Marku? Ale prawda, że teraz widuję cię tak rzadko... nie mówię tego w formie wymówki, ale jesteś taki pochmurny i zamknięty w sobie... Dokądże wyjeżdżasz?
— Mam zamiar wyjechać do Austryi; potrzebuję koniecznie zmienić miejsce pobytu, zobaczyć nowych ludzi...
Zuzanna spojrzała w tej chwili uważniej w twarz krewnego i dostrzegła w nim wielką zmianę. Postarzał się a wyraz znużenia i smutku malował się w oczach. Tej uwagi nie wypowiedziała jednak głośno, gdyż z powodu tego niemego porozumienia, unikali od pewnego czasu zbyt szczerych wyjaśnień.
Jednakże odezwała się tym razem prawie mimowoli:
— Zdaje mi się Marku, że w przeszłym roku byliśmy lepszymi przyjaciółmi. Czy wyrządziłam ci bezwiednie jaką przykrość?
— Cóż znowu — zaprotestował z uśmiechem — nie myślisz chyba tego co mówisz!
Po tych wyrazach nastąpiło przykre milczenie, które tak często zastępowało teraz dawniejszą poufną ich rozmowę. Zuzanna zamyśliła się o tem czy Marek ją kocha czy też przenikliwość jej nie myli się znowu.
— Do widzenia — odezwał się wreszcie Marek ujmując jej rękę, powrócę nie prędzej jak w połowie Października, chyba gdyby nieprzewidziane jakie sprawy powołały mnie wcześniej do domu.
Zuzanna ze smutkiem spoglądała za oddalającym się, przejęta żalem na myśl, że to może ona jest powodem jego cierpień.
— Dlaczegóż nie mogę przynieść mu ulgi w jego smutku — pytała siebie. — Ale w jej umyśle nie pojawiło się nawet przypuszczenie, iżby mogła wyjść za niego kiedykolwiek.
Fanszetka, która z daleka przypatrywała się obojgu, gdy Marek odszedł, zbliżyła się do Zuzanny.
— Czy też panienki kuzyn nie odważy się nigdy przemówić otwarcie? — zapytała nagle.
— Przemówić? — podchwyciła zdziwiona Zuzanna.
— Cóż to, czy panienka się nie domyśla, że on do szaleństwa zakochany jest w panience? Ale on nigdy nie ośmieli się wyznać tego, on, biedny kaleka!
— Ja wiem, że panienka ma mnie za istotę ograniczoną — mówiła dalej Fanszetka — ale ja przecież także mam oczy i uszy... Tylko, że moja pani zabroniła mi wspominać o tem przed panienką.
— Biedny, biedny Marek! — szepnęła z głębokiem politowaniem Zuzanna.
— Przecież to od panienki jedynie zależy, aby przestał być biednym. Można tak samo starać się o zbawienie duszy żyjąc obok męża ładnego jak obok brzydkiego.
Młoda dziewczyna nie zwróciła uwagi na te słowa, tylko zapytała z niepokojem:
— Zkąd wiesz o tem Fanszetko? Proszę cię opowiedz mi wszystko!
— Najpierw ja sama to dostrzegłam, że on się kocha w panience — zaczęła Fanszetka, ujmując się pod boki — prócz tego niedawno rozmawiałam ze starą Marion, która mi powiedziała: „Moja dobra Fanszetko muszę ci także powierzyć jednę tajemnicę, bo doprawdy przykro mi bardzo że mój pan tak się marnuje dla panny Zuzanny; widzisz on ją tak kocha, że poprostu głowę traci.”
— Ale czy tak jest istotnie, panno Marion? — zapytałam?
— Przecież mam oczy moja dobra Fanszetko, a oprócz tego słyszałam jak nasz pan mówił do matki, że chociaż kocha do szaleństwa pannę Zuzannę, nie ośmieliłby się nigdy wyjawić jej swojego uczucia. „To źle robi — odparłam — można nie być prostym jak trzcina, a jednak godnym miłości”. „Mogłabyś o tem pomówić ze swoją panią, Fanszetko, a może udałoby nam się spełnić dobry uczynek, chociaż jesteśmy tylko skromnemi służebnicami”. „Nieraz i robaczek może się na co przydać — odpowiedziałam — ale gdy odezwałam się z tem do mojej pani, rozgniewała się na mnie okropnie”.
— A jednak dziś odważyłaś się mnie to powtórzyć?
— Wahałam się długo, bo przecież powinnam słuchać rozkazów mej pani. Ale jeśliby to miał być dobry uczynek, to sądzę, że zgodnie z wolą Boga powinnam do niego przyłożyć rękę. Gdy teraz widziałam minę tego człowieka, który szedł taki smutny i zgnębiony, że aż litość brała patrzeć na niego, bo wogóle zawsze wydaje się dumnym i chłodnym, nie mogłam już dłużej milczeć!
— Dziękuje ci za twoje poczciwe słowa, Fanszetko, zastanowię się nad niemi.
W pierwszej chwili zdawało się Zuzannie, że małżeństwo pomiędzy nią a jej kuzynem jest niepodobieństwem, ale po kilku dniach rozwagi, pojęcia jej uległy pewnej zmianie, gdy zaczęła się zastanawiać nad wielkiemi przymiotami charakteru pana de Preymont, nad wyższością jego umysłu i wykształcenia, którem wyróżniał się od całego tłumu znanych jej mężczyzn, wreszcie nad wspólnością zasad, która sama przez się stworzyła między niemi nić rzeczywistej sympatyi. Ale nade wszystko wzruszało ją to przywiązanie głębokie a beznadziejne, które porównać musiała z przemijającą miłością innych wielbicieli, albo co gorsza takich, którzy bawili się kosztem jej serca! O! dotychczas jeszcze bladła ze wstydu i oburzenia na samo wspomnienie doznanych upokorzeń! przypisywała bowiem tym uczuciom przykre wrażenie, jakiego doznawała, gdy w pamięci jej stawała postać Jerzego. Upływały dni i tygodnie i zwolna Zuzanna zaczęła godzić się z myślą oddania ręki panu de Preymont. Ponieważ sama cierpiała już, rozumiała zatem co to jest cierpienie i litowała się nad męczarnią kuzyna. Teraz dopiero oceniała lepiej jego charakter i cieszyła ją myśl, iż może dla niego stać się pociechą i szczęściem, o jakiem nie śmiał mówić i marzyć. Wkrótce postać Marka przedstawiała się przez pryzmat tkliwej miłości, która napełniała jej własne serce.
„Czyż mogłabym pragnąć lepszego losu? — pisała znów do przełożonej klasztoru? która w odpowiedzi na jej zwierzenia przesłała list pełen zdrowych i dobrych rad. — Powiadasz mi pani — pisała Zuzanna — że smutne koleje mojego życia oddziaływają na moje postanowienia i nakłaniając mnie do tej zmiany. Być może, że tak w części jest, ale zdaje mi się, iż się nie mylę, gdy twierdzę, że z tym człowiekiem mogę być szczęśliwą. Czyż w sercu kobiety nie budzi współczucia przypuszczenie, że mężczyzna posiadający tyle zalet i przymiotów, mógłby nie napotkać na drodze swego życia kobiety, któraby go zrozumiała i pokochała! Myśl, że w podobnych warunkach ja właśnie mogę być tą kobietą, podnosi mnie i uszlachetnia we własnych oczach. Ja się zawsze litowałam nad nim, zanim nawet wiedziałam to co wiem dzisiaj. Pani wie jaka dawna i tkliwa przyjaźń łączy mnie z nim od dzieciństwa i znanym jej jest również stopień zaufania, jakie pokładam w jego charakterze od czasu mianowicie, gdy rozsądniej zaczęłam się zapatrywać na życie. Sądzę więc, że przywiązanie moje wzrastać tylko może w miarę jak się będę przekonywać, iż kochaną jestem szczerze i że węzeł serdecznego uczucia połączył nasze dwa istnienia.”
Wieczorem dnia tego, w którym wysłano list do przełożonej, siedziała Zuzanna przy otwartem oknie w salonie. Był to gorący wieczór sierpniowy, czysty błękit nieba nęcił wzrok ku sobie i chociaż młoda dziewczyna nie była zbyt skłonna do marzeń, umysł jej i serce przepełnione były szlachetnemi uczuciami, które idealnym urokiem otaczały jej przywiązanie do pana de Preymont. W głębi czytał jak zwykle pan Jeuffroy swoją gazetę a panna Konstancya zajęta była robótką na drutach.
Nagle Zuzanna odezwała się bez żadnego wstępu:
— Mój ojcze, czy bardzobyś się zadziwił, gdyby Marek oświadczył się o moją rękę a ja to oświadczenie przyjęła?
Zaskoczony tak niespodziewanie pan Jeuffroy upuścił z rąk dziennik i sam natarczywie pytać począł:
— Dlaczego to mówisz? Czy on ci co o tem wspominał? Co to ma znaczyć?
Panna Konstancya zerwała się z krzesła i zawołała z żywością:
— Co ty miałabyś poślubić człowieka ułomnego garbuska?...
— Człowieka, który mnie kocha dodaj ciotko a jest przytem szlachetny i rozumny — odpowiedziała młoda dziewczyna głosem, który chociaż brzmiał serdecznie, jednak pewnego odcienia goryczy pozbawiony nie był.
— Czy to Fanszetka podzieliła się z tobą niedorzecznymi domysłami swoimi? — podchwyciła z gniewem panna Konstancya.
— Wytłumacz się jaśniej — odezwał się pan Jeuffroy. — Chcę wiedzieć, czy od pana de Preymont albo jego matki wyszło zapytanie i czy zwracano się z niem do ciebie, Konstancy o, pomijając mnie — ojca?
— Bynajmniej — odpowiedziała Zuzanna — żadne z nich nie uczyniłoby tego, ale ja wiem, że Marek kocha mnie nie od dzisiaj, i że gdyby nie jego kalectwo, dawno już prosiłby o moją rękę. Winnam też objaśnić, że dla żadnego człowieka starającego się o mnie nie mogłabym mieć głębszego szacunku i jeśli się zgodzisz na to mój ojcze, zostanę jego żoną.
Panna Konstancya zdumiona do najwyższego stopnia, zaledwie zdołała wyszeptać:
— Jego żoną! Ty taka piękna... ależ to niepodobieństwo!... niepodobieństwo!...
— Dajno pokój — przerwał jej pan Jeuffroy. — Proszę cię, moje dziecko, zostaw mnie samnasam z ciotką.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Zuzanną pan Jeuffroy począł rozważać korzyści, jakie to małżeństwo mogło zapewnić jego córce.
— Piękny majątek, wysokie stanowisko — mówił tonem przekonania, ale nie przypuszczałem nigdy, aby Preymont miał zamiar się żenić. Najgorszem jest to, że znajdą się tacy, którzy zerwanie Zuzanny z panem Véland będą komentować na swój sposób. Łatwo im będzie przedstawić sprawę w oświetleniu nieprzyjaznem i szarpać naszą dobrą sławę, a moją rozumie się najbardziej.
— Niepodobna, aby to małżeństwo doszło do skutku. Nie powinieneś na to zezwolić, mój bracie, nie możesz przecie poświęcać córki!
— Czy ja chcę, aby ona się poświęcała? Wszak pierwsza zaczęła o tem mówić, a ja przyznaję tylko, że to jest myśl wcale nie głupia i cieszę się, że moja córka posiada bądźcobądź zmysł praktyczny, o którym zwątpiłem już zupełnie. Preymont zajmuje w okolicy stanowisko wyjątkowe, trudno się dziwić, że majątek i imię podobają się młodej dziewczynie.
— Ja zapowiadam, że z mojej strony uczynię wszystko, aby przeszkodzić temu związkowi — zawołała panna Konstancya.
— Zrób mi tę przyjemność i nie mów już nic więcej — odpowiedział pan Jeuffroy. — Jest to sprawa ważna i wymagająca namysłu. Skoro Zuzanna odezwała się z tem, widać, że jest zdecydowana wyjść za pana de Preymont i niepodobna jej oskarżać o brak rozwagi. Życie jej upłynie wśród większych dostatków niż te, jakieby jej mógł ofiarować pan Véland, a przytem nazywać się będzie panią de Preymont, co także bez znaczenia nie jest. Chociaż — dodał z żywością — Preymont nie należy przecież do arystokracyi, nie jest lepszym odemnie. Zresztą wszak byłem żonaty z jego krewną.
— Czy wiesz mój bracie dlaczego Zuzanna chce wyjść zamąż za pana de Preymont? — zapytała panna Konstancya, która przez dobre serce odgadywała wiele rzeczy. Oto dlatego, że czuje się nieszczęśliwą w rodzicielskim domu i że miała sposobność rozczarować się w krótkim przeciągu czasu aż po dwakroć; bo zdaje mi się, że i Saverne podobał jej się bardzo.
— Dajże mi pokój — przerwał pan Jeuffroy z niechęcią. — Z tego wszystko to tylko jest prawdą, że Zuzanna zaczyna wreszcie rozumieć moje dążności i w miarę tego staje się praktyczną i rozsądną.
Panna Konstancya rozgniewana tym razem naprawdę włożyła kapelusz i pobiegła do domu. Tu zastała Fanszetkę czytającą jakąś straszną historyę o bezbożności naszych czasów o dyabłach i grzesznikach niepoprawnych.
Stara panna dała swemu oburzeniu folgę zupełną; wierna Fanszetka miała za swoje, ale nie działało to na nią, pognębiająco bo wysłuchawszy wszystkiego odpowiedziała spokojnie:
— Stanie się tak, jak Bóg postanowi; po cóż więc pani unosi takim gniewem?
— Zapewne! po co się gniewam? — przerwała gwałtownie panna Konstancya. Zabroniłam ci wspominać o tych niedorzecznościach przed Zuzanną a ty mimo to musiałaś wygadać, aby młodej dziewczynie zawrócić niepotrzebnie głowę.
Jeżeli Zuzanna poślubi, Marka, ja cię wypędzę ze służby, zobaczysz!
— Choć mnie pani wypędzi ja jednak nie odejdę. To zły duch poddaje pani takie myśli, bo Pan Bóg nie zechce, abym panią porzucała teraz, gdy pani jest już taka stara i gdy ja przesłużyłam już u niej trzydzieści pięć lat.
— Pan Bóg nie zajmuje się takiemi rzeczami — odpowiedziała panna Konstancya, a każdy wie, że istota tak piękna jak moja siostrzenica, nie powinna iść zamąż za człowieka ułomnego i brzydkiego.
Całą noc miała panna Konstancya sny bardzo przykre; nazajutrz nie poszła do brata, nie chciała rozmawiać z Fanszetką i siedziała w swoim ogródka pogrążona w smutnej zadumie. Tu zastała ją Zuzanna, która rozmówiwszy się z ojcem przyszła oznajmić ciotce o nieodwołalnem swem postanowieniu.
— Moja dobra, kochana cioteczko dlaczego zapatrujesz się na ten związek tak nieprzychylnie? — zapytała młoda dziewczyna ujmując rękę ciotki. — Wszak codzień zachęcałaś mnie abym wyszła zamąż.
— Ale nie za niego — jęknęła panna Konstancya. — Ja chciałabym abyś miała męża odpowiedniego dla siebie. Piękność jest bądźcobądź jednym więcej warunkiem szczęścia, moja siostrzenico.
— Miałam już na to dowody — odparła z ironią Zuzanna. Marek posiada tylko zalety umysłowe, ale widziałaś ciotko jakim był pan Véland no i... pan Saverne — dodała wahająco.
— Ktoby mi był powiedział, że ty z twoją pięknością dojdziesz do tego! — zawołała stara panna. Ty nigdy nie pokochasz Marka i będziesz się czuła nieszczęśliwą, zobaczysz!
— Zdaje mi się, że ciotka na tyle znać mnie już powinna, aby być pewną, że gdybym ja nie była przekonana, iż go pokocham, nie wyszłabym za niego — rzekła z akcentem oburzenia. — Pomyśl ciotko jaki Marek był nieszczęśliwy i jaką to dla mnie będzie radością, gdy zdołam go pocieszyć i umilić mu życie, dodała z zapałem.
Panna Konstancya wzruszyła ramionami, ale nic nie odpowiedziała. Zuzanna mniemając, że zmieniła zdanie, rzekła:
— Czy będziesz tak dobrą moja ciotko i podejmiesz się pośrednictwa do pani de Preymont?
— Nigdy! nigdy, tego nie uczynię! — zawołała z energią stara panna.
— Jeśli tak, to ja sama do niej pójdę — odpowiedziała stanowczo Zuzanną.
Pani de Preymont czytała właśnie list syna, gdy jej oznajmiono przybycie Zuzanny.
— Jak się masz kochanko — rzekła z uprzejmym uśmiechem, który kłócił się z wyrazem smutku malującego się w jej oczach. Jak ślicznie dziś wyglądasz! Doprawdy, miło starej kobiecie choćby popatrzeć na ciebie!
Zuzanna przysunęła nizki taborecik i tak jak dawniej w dziecinnych jeszcze latach, usiadła tuż obok pani de Preymont.
— Czy pani odebrała list od Marka? — zapytała.
— Tak, kochanko, Marek jest obecnie w Szwajcaryi.
— Cóż pisze? Czy wspomina o mnie?
— Nie — odpowiedziała pani de Preymont zdziwiona tem pytaniem i spojrzała na nią uważniej — nie wspomina nigdy o tobie w swoich listach.
Zuzanna uśmiechnęła się, ujęła rękę krewnej i pocałowała ją serdecznie, poczem szepnęła cicho:
— To najlepszy dowód, że zawsze o mnie myśli.
Pani de Preymont pochyliła się nad nią i zawołała z trwogą:
— Ty wiesz wszystko Zuzanno?
— Tak wiem — odpowiedziała ze wzruszeniem młoda dziewczyna. — Napisz mu, że wiem o jego miłości, że źle czyni poddając się rozpaczy i że cenię go tak wysoko, iż będę się czuć dumną i szczęśliwą, gdy zostanę jego żoną.
Pani de Preymont przygarnęła ją w objęcia. Dzięki potędze macierzyńskiego uczucia, była w tej chwili równie młodą jak Zuzanna przez swoje niedoświadczenie i uważała to za rzecz zupełnie naturalną, aby jej syn był kochany. Gdy wzruszenie dozwoliło jej przemówić, rzekła tylko z prostotą:
— Drogie moje dziecię! Gdybyś wiedziała jaką radością napełniłaś serce starej kobiety — sama uczułabyś się szczęśliwszą. Ty zapewnisz mojemu synowi szczęście, którego tak pragnęłam dla niego, ale i sama przekonasz się także, co to za rozkosz być kochaną przez człowieka, obdarzonego tylu przymiotami serca i umysłu.
Pan de Preymont był w Andermatt, gdy otrzymał list matki. W pierwszej chwili ogarnęła go niepohamowana, szalona radość, ale wkrótce doznał znowu niepokoju i zwątpienia. Długo bolesną staczał z sobą walkę, błądząc nad wartkiemi wodami rzeki Reuss, gdyż chciał zapanować nad uniesieniem namiętności i poradzić się głosu rozsądku.
Gdy wreszcie ochłonął z gwałtownego wzruszenia, napisał do Zuzanny list czuły i namiętny zarazem, w którym dziękując jej za miłość, odrzucał to, co nazywał ofiarą z jej strony.
„Choćbym Cię kochał bardziej jeszcze, droga Zuzanno — pisał — choćby moje serce przepełnione miłością ku tobie, zdolne było do głębszego jeszcze uczucia, nie mógłbym lepiej odczuć szlachetnej twojej ofiary. Ale oddawna nic już nie może powiększyć mego przywiązania do ciebie, niema bowiem jednej mojej myśli, jednego uderzenia serca, któreby nie należało do ciebie. Wyjechałem, aby przez pobyt w obcem miejscu i wśród odmiennych warunków życia, uspokoić ból, którego siła woli zwalczyć nie zdołała. Tymczasem patrząc na cuda przyrody widzę tylko ciebie, wszędzie tylko twoją ukochaną postać. Ona stoi ciągle przed oczyma mej wyobraźni ona celem wszystkich moich pragnień, które raz unoszą mię w sferę idealnych marzeń, to znów strącają w otchłań rozpaczy. Kocham cię zanadto, Zuzanno abym mógł zcierpieć tę myśl, iż szczęście posiadania ciebie, zawdzięczam tylko litości twojej bo wszak chcąc mnie poślubić, idziesz tylko za popędem szlachetnego uniesienia i za gotowością do ofiar, do których zdolną może być tylko kobieta tej wartości co ty. A i ty także cierpisz biedne dziecię i ty także szukasz jakiejś innej ścieżki życia. Ukochana moja! dlaczegóż nie mogę zapewnić ci szczęścia! Niestety są istoty skazane na gorycz i osamotnienie, a ten, który cię kocha tak, jak nigdy przez nikogo nie będziesz kochaną, należy do liczby owych i wydziedziczonych.
Zuzanna płakała czytając ten list i czemprędzej wysłała następującą odpowiedź:
„Wracaj, Marku, muszę się z tobą widzieć koniecznie. Nie wiem czy oboje rozumiemy jednakowo wyraz kochać, ale jeśli zaufanie, szacunek i tkliwe przywiązanie wystarczą dla ciebie Marku, będę twoją na wieki.
Zapakował prędko rzeczy i nie oznajmiając się naprzód, powrócił do domu.
Pod wrażeniem nowych dlań zupełnie uczuć, wszystkie przedmioty przedstawiały mu się w świetle zupełnie odmiennem. Złudzenia i nadzieje zlewały się w jego duszy w jeden harmonijny akord i zdawało mu się, że pomimo, iż dawniej czuł się starym i rozczarowanym, teraźniejsze żywe bicie jego serca dowodziło, że umiał czuć i kochać gorąco i z zapałem.
Wieczór zapadał, gdy zbliżał się do domu, trzciny szemrały zlekka nad wodą, w powietrzu unosiły się ćmy i owady, w naturze panował spokój i harmonia, a w duszy Marka dźwięczał odwieczny potężny hymn młodości.
Gdy wszedł niespodzianie do pokoju pani de Preymont, powitała go ona z uniesieniem i nie mogła dość się nacieszyć wyrazem szczęścia, jaki promieniał na jego twarzy.
— Jak ja pragnęłam twojego powrotu! — zawołała. — Wszak zmieniłeś zdanie, nieprawdaż, Marku? Wszak ja doczekam się jeszcze tego, że patrzeć będę na twoje szczęście?
— Nie wyprzedzajmy wypadków, matko kochana — mówił z pewnem wahaniem. — Czy ty jesteś pewną, że się nie mylimy?
— Dlaczegóż mielibyśmy się mylić? — przeczyła z rozrzewnieniem. — Jakże chcesz, aby kobieta i do tego taka, jak ona kobieta, okazała się obojętną wobec potęgi twego uczucia? Jakżeby ona mogła nie pokochać ciebie?
— Ach! gdyby to mogło być prawdą! — szeptał Marek głęboko wzruszony.
— Wątpisz i wahasz się jeszcze, ale zobaczysz ją jutro, i wtedy sam ocenisz położenie najlepiej. Zuzanna oczekuje na ciebie z niecierpliwością — zapewniała pani de Preymont z uśmiechem, w którym Marek ujrzał potwierdzenie wszystkich swoich nadziei.
Nazajutrz rano Marek udał się wązką ścieżką w głąb lasu należącego do pana Jeuffroy, do miejsca, gdzie Zuzanna po raz pierwszy domyśliła się jego miłości. O tej godzinie młoda dziewczyna przychodziła często do tej samotni i dziś Marek spostrzegł ją zdaleka, gdy tam stała w głębokiej pogrążona zadumie! Otwarta parasolka spoczywała obok niej na trawie, kapelusz rzuciła na ławkę a promienie słońca igrały z jej włosami.
Pan de Preymont, który dotychczas szedł szybko, zatrzymał się nagle wahający i niepewny. W niemem uwielbieniu podziwiał wytworny wdzięk jej piękności i przejęty niedowierzaniem, które prześladowało go przez całe życie, stanął jak skamieniały. Była chwila, że chciał się cofnąć i odejść niepostrzeżony.
Ale Zuzanna odwróciła głowę i ujrzała go. Śliczna jej twarzyczka rozpromieniła się wyrazem radości, a czarowny uśmiech, który ukazał się na jej ustach rozproszył resztę obaw biednego kaleki. Przysunął się też do niej, ujął jej rękę, lecz nie mógł zdobyć się na słowa.
Bo też najbardziej namiętne nawet wyrazy nie byłyby uczyniły na Zuzannie tak silnego wrażenia, jak sam widok tego człowieka pełnego energii i woli, którego słowo ocalało, tyle razy groźne zawikłania pośród robotników, a teraz stał on przed nią milczący i wzruszony niezdolny zdobyć się na jedno słowo:
— No i cóż Marku — zapytała niemniej wzruszona od niego — czy tyle tylko masz mi do powiedzenia?
— Zuzanno, więc to prawda?
— Czy jeszcze wątpisz o mnie — odpowiedziała przyciszonym głosem — nie wierzysz w moje przywiązanie i szczere uczucie, jakie ci chcę ofiarować? Marku, zaufaj mi, ja będę dla ciebie dobrą i kochającą żoną. Czy wierzysz mi teraz?
— Wierzę! — odparł pociągając ją ku ławce i siadając obok niej.
Oswobodzony z więzów, które go krępowały, ucałował z gwałtownem uniesieniem rękę Zuzanny i w wymownych wyrazach odmalował jej swoją miłość, zazdrość, obawy i niepewność. Może po raz pierwszy w życiu pozbył się dumy i odkrył głąb swej duszy przed wzrokiem ukochanej.
— Lepiej zrozumiesz moje upojenie, gdy ci powiem, że ta miłość była mojem życiem — powtarzał.
Zuzanna słuchała go dziwiąc się w duszy, że jest tak chłodną, tak obojętną prawie wobec objawów tego gwałtownego uczucia, które od sześciu tygodni wyobraźnia jej otaczała idealnym urokiem.
Pocałunki, jakiemi pan de Preymont obsypywał jej rękę, nie podobały jej się zupełnie, cofnęła dłoń swoją i zaczęła szukać wyrazów, aby wypowiedzieć to, o czem myślała zanim Marek zjawił się przed nią.
Dopiero, gdy Marek w krótkich słowach opowiedział jej o swem smutnem i osamotnionem życiu, Zuzanna odzyskała swobodę i zawołała z żywością:
— Nie będziesz już nigdy cierpiał mój drogi Marku, przysięgam ci! Nie myśl o przeszłości tylko patrz przed siebie. Gdybyś wiedział jak ja jestem szczęśliwa, że tobie zapewnię szczęście!
Marek zaniepokojony spojrzał na nią uważniej i odpowiedział:
— To nie dosyć Zuzanno... trzeba żebyś i ty była szczęśliwa innem szczęściem niż to, jakie człowiek czerpie w przekonaniu, że pociesza kogoś.
— To zależeć będzie od mojego męża — odrzekła z uśmiechem Zuzanna.
Preymont głęboko wzruszony spoglądał na fale rzeczki, na wysokie topole okryte pożółkłemi liśćmi, które z lekkim szelestem spadały na ziemię i przypomniawszy sobie nagle ów poranek wiosenny, gdy o mało co się nie zdradził ze swoją miłością, gdy przemawiał w imieniu innego, zapytał:
— Od kogo dowiedziałaś się, Zuzanno, o mojej tajemnicy?
— Najpierw wiele razy od ciebie samego, ot, na przykład tu, na tem samem miejscu, wzruszenie twoje, gdy mówiłeś mi co pojmujesz pod wyrazem kochać, obudziło we mnie przeczucie twej miłości. Zresztą poczciwa Fanszetka opowiedziała mi wszystko szczegółowo.
Zuzanna wstała z ławki i wsparta na ramieniu Marka, razem z nim udała się do domu. Szli wolno, zatrzymując się niejednokrotnie, zajęci rozmową w której każde słowo miało dla nich nowe znaczenie. Odurzona radością wywołaną widokiem szczęścia, Zuzanna przemawiała tkliwie do Marka potęgując jeszcze uczucie w człowieku, który i tak pragnął się zaślepić.
Kiedy panna Konstancya ujrzała ich zbliżających się razem nie miała odwagi wypowiedzieć kilku choćby słów uprzejmych panu de Preymont, a gdy się oddalili, rzekła ukazując ich Fanszetce:
— Czy znajdujesz, że dobrana z nich będzie para? Nie mogę się pozbyć ciebie, ponieważ nie chcesz odejść odemnie, ale nie przebaczę ci tego nigdy.
— Przecież to nie ja stworzyłam miłość, proszę pani — odpowiedziała z niewzruszonym spokokojem Fanszetka. — Taka już była wola Boga i dość na tem! Czy pani myśli, że panna Zuzanna przypatruje się tak badawczo swemu kuzynowi? Bynajmniej, przecież go zna dobrze i przyzwyczaiła się już do niego!
— Jesteś bardzo niemądra — odpowiada panna Konstancya kładąc pośpiesznie kapelusz. — Jeszcze nigdy nie paliłam gromnicy w kościele ale idę zapalić natychmiast i palić będę codzień na intencyę, aby to małżeństwo się rozchwiało.
— Gdybym była na miejscu Pana Boga nie wysłuchałabym bynajmniej prośby pani — rzekła z oburzeniem Fanszetka. — Lepiej pomodliłaby się pani o nawrócenie pana de Preymont; przecież jego dusza powinna panią obchodzić, skoro pan Marek ma zostać jej siostrzeńcem.
— A co mnie tam obchodzi jego dusza — ofuknęła panna Konstancya wzruszając ramionami.
Tymczasem pan Jeuffroy zastanawiał się długo nad tem, w jaki sposób ma przyjąć narzeczonego córki. Preymont onieśmielał go zawsze wyższością swego umysłu, a takie stanowisko byłoby ubliżające dla teścia. Znalazłszy się więc samnasam z panem de Preymont, chciał ukryć pomięszanie pod pozorami przesadnej poufałości.
— Do licha, mój drogi, nie możesz się nazywać człowiekiem nieszczęśliwym — rzekł klepiąc go po ramieniu. — Moja córka nie jest pierwszą lepszą partyą, wiesz o tem dobrze, nieprawdaż?
— Pierwej się o tem przekonałem niż pan — odpowiedział de Preymont takim tonem, że panu Jeuffroy odeszła ochota do dalszych objawów poufałości.
— Cieszy mnie bardzo taki zbieg okoliczności — odezwał się oględniej. — Jest to dla mnie zaszczyt niemały; no, ale przecież jestem i bez tego twoim krewnym.
— Wiem o tem i winszuję panu tego pokrewieństwa — odpowiedział niedbale pan de Preymont.
Małe oczy pana Jeuffroy zamigotały złowrogim gniewem; miał ochotę odpowiedzieć ostro Markowi, ale wiedział, że ten nie ustąpiłby mu tak łatwo. Zresztą chciał skorzystać z przyjaznej chwili i zmniejszyć o ile można posag córki.
— Czy wiesz, że Zuzanna ma tylko pięćdziesiąt tysięcy franków posagu? — zapytał nagle. — Czasy są ciężkie; dochody zmniejszają się z dniem każdym.
— Mało mnie to obchodzi — zakończył pogardliwie pan de Preymont. — Kontrakt ślubny możesz pan ułożyć jak się panu podoba.
— Otóż to mądrze powiedziane! — zawołał z wielkiem zadowoleniem pan Jeuffroy. Wistocie cóż dla ciebie znaczyć mogą pieniądze? Wprawdzie ja dotychczas nie myślałem jeszcze o kontrakcie, ale skoro ty pierwszy rozpocząłeś tę kwestyę, to pomówmy o niej otwarcie. Wszak wszystko należy przewidzieć, nieprawdaż? Przypuśćmy więc, że Zuzanna zostanie wdową bezdzietną, to czy mogłaby się utrzymać biedaczka z procentu od swego posagu? Musiałbym ją zatem wziąć napowrót do swego domu, w razie gdybyś nie okazał się przezornym w tym względzie.
— Uspokój się pan — odpowiedział pan de Preymont tym samym oschłym i wyniosłym tonem, który doprowadzał do rozpaczy pana Jeuffroy — postaram się zabezpieczyć tak los Zuzanny, aby uniknęła niemiłej konieczności wracania pod dach ojcowskiego domu.
Zuzanna tego samego dnia wieczorem napisała znowu obszerny list do przełożonej. Dziwne wrażenie chłodu i obojętności, jakiego doznała rano, zatarło się zupełnie w jej umyśle. Teraz, gdy zastanawiała się nad pełnem zapału poświęceniem swojem, widziała tylko dodatnie strony swej wspaniałomyślnej ofiary.
„Pani — pisała — zaręczyliśmy się dziś rano. Z nas dwojga, zdaje mi się, że ja nazwać się mogę szczęśliwą; bo czyż to nie jest szczęściem stać się dla kogoś pociechą i radością? Nie lękaj się więc pani o mnie. Gdyby pani wiedziała jaka rozkosz przepełnia moje serce skoro myślę, że jedno moje słowo ocaliło od nieszczęścia człowieka tak szlachetnego! Jestem tedy szczęśliwą bo i moje życie opromieni teraz blask nieznanego mi dotąd uczucia.
Wistocie trudnoby określić szczęście pana de Preymont. Spokój, którego nigdy nie zaznał, zagościł teraz w jego duszy, a rozkoszne upojenie w jakiem żyć począł; kazało mu zapomnieć o dawnych bólach i goryczach. Pod wpływem miłości, tego wiekuistego balsamu dusz ludzkich, energia jego i szlachetne dążności rozwijały się jak kwiat wychylający się do słońca.
Zalety jego umysłu spotęgowały się jeszcze bardziej, budząc podziw w kółku ludzi wykształconych, którzy przyklaskiwali jego śmiałym i głębokim poglądom.
Zuzannie opowiadał o swoich projektach, związanych z dobrem ogólnem, budząc tym sposobem w umyśle młodej dziewczyny równie szlachetne uczucia. Oboje przebywali teraz w sferze pojęć podniosłych, w której Zuzanna oddychała z rozkoszą zapominając o pospolitem dotychczasowem otoczeniu swojem. Zamiłowanie dobra i piękna rozwijało się w niej coraz potężniej, a Marek przemawiał do niej zawsze z serdeczną i tkliwą czułością, na którą serce młodej dziewczyny obojętnem zostać niemogło. Czas jakiś postępowanie takie narzeczonego podtrzymało jej złudzenia, a mimo to pozostawszy w swoim pokoju płakała często w skrytości, jakkolwiek przyczyny tego bolesnego stanu serca nieodgadywała wcale.
Lecz smutek ów potęgował się z dniem każdym otaczając ją niby siatką, której węzły zacieśniały się coraz bardziej.
Na gorącą miłość pana de Preymont rada była odpowiedzieć darem całego swego serca, a wbrew woli uczucia jej były niejako skrępowane. Gdy Marek rozmawiał z nią jak dawniej, nie przypominając o zobowiązaniu jakie ich łączyło obecnie, Zuzanna była spokojna, ale gdy w uniesieniu namiętnem przemawiał do niej jak kochanek i narzeczony, dziewczynę ogarniał smutek i niepokój.
Pomięszanie jej dałoby się z początku porównać do niemiłego wstrząśnienia, jakiego doznajemy, gdy spadnie na nas niespodzianie kropla zimnej wody; a wiemy, że kropla taka spadająca często wyżłabia głębokie bruzdy. Tak też stało się i z Zuzanną; zwolna poczęła chłodnąć romantyczna egzaltacya, która wywołała postanowienie poślubienia pana de Preymont, niwecząc nietylko współczucie jakie miała dla Marka, ale nawet to przyjacielskie przywiązanie, jakie mu okazywała od dzieciństwa, a które sądziła, że spotęguje się z czasem.
Istniał jeszcze jeden powód, który serce jej coraz żywszym napełniał niepokojem; oto od dnia zaręczyn coraz częściej przesuwać się poczęło w jej umyśle wspomnienie o Jerzym. Starała się oddalić od siebie to widmo, a z przestrachem niemal myślała o dziwnym pociągu jaki uczuwała do tych marzeń.
Wkrótce pisząc do przełożonej klasztoru przestała wspominać o swojem szczęściu, a mówiła tylko o zadowolnieniu wypływającem z wypełnienia przyjętego obowiązku.
„Nie sądziłam — pisała — aby tak trudnem być miało poznanie samej siebie; nie przypuszczałam, aby najlepsze chęci i zamiary nasze rozbijały się o nieprzezwyciężone zapory.”
Pan de Preymont zatopiony w swojem szczęściu nie widział nic zgoła; zwykły dar spostrzegawczy odstąpił go zupełnie, ale matka jego coraz żywiej zaczynała się niepokoić. Zanadto kochała syna, aby gdy minęła pierwsza chwila uniesienia nie spostrzedz wyrazu smutku i zamyślenia, malującego się na twarzy panny Jeuffroy.
— Marek nie jest kochany — powiedziała sobie w duchu; — Zuzanna nie wygląda na kochającą i szczęśliwą narzeczoną.
Ale pomimo tak widocznych oznak, pani de Preymont starała się oddalić od siebie te złowrogie przypuszczenia.
Marek napisał do Jerzego, aby mu oznajmić o swojem małżeństwie, ale list wysłany za granicę, nie doszedł swego przeznaczenia. Jerzy pisał wprawdzie poprzednio do przyjaciela, że pozostanie czas jakiś w Edymburgu i przesłał zarazem swój adres, lecz potem wyjechał nagle, nie zawiadamiając o miejscu swego pobytu.
— Powinieneś jeszcze raz napisać do Jerzego — rzekła pani de Preymont do syna. — Gdyby był odebrał twój list, byłby ci odpisał z pewnością.
— Muszę jechać teraz na kilka dni do Paryża — odpowiedział Marek. — Może spotkam się tam z Jerzym, w przeciwnym zaś razie, dowiem się od kogoś z naszych wspólnych przyjaciół o dokładnym jego adresie.
Przed wyjazdem Preymont wraz z panem Jeuffroy oznaczył datę ślubu. Zuzanna z trwogą teraz zapatrywała się na konieczność spełnienia tej ofiary, ale musiała uledz naleganiom Marka.
Nazajutrz po wyjeździe syna, pani de Preymont odebrała list od Jerzego. W pierwszej chwili chciała go nierozpieczętowany odesłać Markowi, ale widząc, że pieczątka pocztowa była z Paryża, zmieniła postanowienie i rozerwała kopertę.
„Mój kochany Marku — pisał Jerzy — ty, który nigdy nie znałeś co to są więzy, nie potrafisz sobie wyobrazić rozkoszy jakiej ja doznaję na myśl, że dziś jestem swobodny. Od przeszłego roku uczucia moje nie zmieniły się ani na chwilę; co zaś do twojej kuzynki mniemam, że za mąż nie wyszła, gdyż byłbyś mi o tem doniósł niezawodnie. Spadnę więc jak piorun, aby ją porwać nawet wbrew woli jej ojca. Co ona myślała o mojej ucieczce i o mojem milczeniu? Zapewne wydała o mnie sąd niekorzystny. Doprawdy, gdy to rozważałem, ogarniała mnie nieprzezwyciężona chętka napisania do niej!... Na szczęście ufałem i ufam, że jest mi wzajemną, nie tracę więc nadziei, że wysłucha mnie przychylnie i wybaczy winę, którą właściwie na nazwę winy nie zasługuje. Spodziewam, się, że nie zapomniała z jakiem żegnałem ją wzruszeniem, a co do mnie czuję, że byłbym zdolny dla niej popełnić największe szaleństwo. Wkrótce po tym liście przybędę sam a tymczasem ściskam cię serdecznie stary przyjacielu.
— Nie wie o niczem i przybędzie wkrótce — myślała w najwyższem pomięszaniu pani de Preymont. — Jest prawie pewny, że Zuzanna go kocha; ale nie powinien się widzieć z nią pierwej niż ze mną, chociaż on gotów prawdopodobnie i na to.
Nazajutrz wysłała powóz po Jerzego, ale podczas gdy lokaj czekał na stacyi, Jerzy, który nie lubił chodzić utartemi ścieżkami, podążył pieszo do zamku pana Jeuffroy, aby co prędzej powitać Zuzannę. W duchu postanowił sobie, że nie wyda się bynajmniej ze swemi uczuciami i powita tylko młodę dziewczynę a potem zażąda od pani de Preymont, aby w jego imieniu poprosiła o rękę Zuzanny.
Zuzanna siedziała w tej chwili na tarasie. Pogrążona w smutnej zadumie spoglądała na kamienne schody prowadzące do zamku, myśląc o tych, co przez tyle wieków wstępowali po tych schodach, aby tak jak ona marzyć lub smucić się w tem miejscu.
— Czy oni byli równie nieoględni jak ja? — pytała się w duchu. — Czy też jaśniej zapatrywali się na świat i lepiej czytali w głębi własnej duszy? Doprawdy chciałabym wiedzieć czy potrafili oni kierować się bez pomyłki wśród krętych manowców uczucia.
Przejęta była dla nich w tej chwili głębokiem współczuciem. Chciałaby się dowiedzieć czy która z kobiet zamieszkujących niegdyś tę malowniczą siedzibę, znajdowała się w podobnem jak ona położeniu? Czy i ją zajmowały podobne myśli, czy i ona pragnęła uszczęśliwić człowieka, który ją kochał a pociechy oczekiwać od poczucia spełnionego obowiązku.
Odgłos kroków po kamienistej ścieżce wyrwał ją z zamyślenia. Gdy poznała Jerzego ogarnęło ją niewymowne, wzruszenie i myśl szaloną ażeby uciec i uniknąć spotkania z nim. Podniosła się szybko i zaczęła biedź w stronę grabowego szpaleru, gdyż zdawało jej się, że nie zdoła schronić się do domu, ale nagle zatrzymała się robiąc tę trafną uwagę samej sobie.
— Jakaż ja jestem nierozsądna! Co może mnie obchodzić pan Saverne? Przyjmę go jako narzeczona pana de Preymont.
Jednakże zanim doszła do grabowego szpaleru odzyskała już trochę spokoju, a przez ten czas Jerzy, który ją spostrzegł zdaleka złączył się z nią.
— Nie wiedziałam, że pan znajdujesz się w naszej okolicy — rzekła Zuzanna witając go z pozornym spokojem.
— Przybywam w tej chwili — odparł zadyszany spoglądając na nią wymownym wzrokiem gdyż skoro ujrzał Zuzannę, zapomniał o wszystkich swych poprzednich postanowieniach.
— Bardzo to uprzejmie z pana strony, że po drodze wstąpiłeś do nas — odpowiedziała Zuzanna zmięszana spojrzeniem Jerzego: — Chodź pan powitać mojego ojca.
— Odłożę to na później panno Zuzanno — rzekł Jerzy i odrzucając kapelusz od siebie, ujął rękę młodej dziewczyny i zaczął mówić ze wzruszeniem i tą nieśmiałością, która na kobietę większe wywiera wrażenie, niż najkwiecistsze frazesy:
— Tak się cieszę... tak się cieszę!... Ja tak pragnąłem... ale nie wiem jak to wypowiedzieć! Rok miniony okropny był dla mnie! O! bo ja panią kocham nad życie!...
Zuzanna napróżno usiłowała uwolnić swoją rękę z uścisku jego dłoni, lecz usłyszawszy ostatnie jego słowa, wyrwała ją przemocą.
— Przestań pan! — zawołała. — Jestem już narzeczoną!
— Narzeczoną! — podchwycił nie rozumiejąc w pierwszej chwili doniosłości tego wyrazu.
— Narzeczoną! — powtórzył z najwyźszem zdumieniem. — Czyją, na Boga? Zapewne przychyliłaś się pani do woli twego ojca i wyjdziesz zamąż za człowieka niegodnego ciebie, który cię unieszczęśliwi... Nie! to niepodobieństwo!
Lecz Zuzanna odparła poważnie:
— Kto panu przyznał prawo odzywania się do mnie w ten sposób? Jestem narzeczoną twojego przyjaciela, pana de Preymont.
— A więc to Marek!... wielki Boże!
Ogrom nieszczęścia odurzył go w pierwszej chwili. Wysoka jego postać pochyliła się a twarz wyrażała prawdziwą boleść. W milczeniu spoglądał na młodą dziewczynę, której nigdy jeszcze nie wydał się tak powabnym i miłym jak w tej chwili.
Zuzanna spostrzegła, że oczy Jerzego napełniły się łzami, a usta jego drżały jak u dziecka, które chce powstrzymać łkanie.
Chcąc zapanować nad ogarniającem ją samą wzruszeniem, Zuzanna zaczęła sobie przypominać jak nieszlachetnie Jerzy postąpił z nią przed wyjazdem, lecz w żaden sposób nie mogła pobudzić się do gniewu.
— Czy pani nie widziała tego, że ją kochałem? — zapytał urywanym głosem. — Zdawało mi się jednak, że można było zrozumieć mnie, choć tego jasno nie wypowiedziałem.
— Ja wiem tylko to — odpowiedziała chłodno Zuzanna — że starając się o mnie postąpiłeś pan nieszlachetnie i to jest jedyne wspomnienie jakie o nim zachowałam.
— Jakto? pani wiesz o wszystkiem? Kto pani mógł to powiedzieć? Wysłuchaj mnie i nie sądź zbyt surowo — dodał ze szczerością, która mu zawsze zjednywała sympatyę ludzi. — Zbłądziłem i przyznaję się do winy; ależ na Boga, panno Zuzanno, znasz pani tak mało świat i ludzi, że sąd jaki wydajesz musi być koniecznie zbyt surowy, gdyż wszystkich mierzysz skalą swoich własnych szlachetnych uczuć.
Jerzy nie domyślił się tego, że nie potrzebował tak bardzo prosić Zuzanny o przebaczenie. A mimo to wpośród chaosu sprzecznych myśli i uczuć, jakie miotały w tej chwili jej sercem, przeważyło poczucie godności własnej i poszanowania, jakie winna była panu de Preymont.
Odpowiedziała też z dumą:
— Nie mam prawa mięszać się do czynów i postępowania pana, już i tak wyrzucam sobie żem wysłuchała pańskich oświadczyn, z któremi honor zakazywał panu występować do mnie. Zechciej pan odejść.
— Ach! dlaczegóż ja przybywam zapóźno! — zawołał Jerzy. — Dlaczego?
— Zapóźno — podjęła Zuzanna przejęta obawą żeby Jerzy nie zwątpił o prawdziwości jej uczuć. Doprawdy mogłabym mniemać, że masz pan zamiar ubliżenia mi.
— Niech te słowa będą ubliżające czy nawet uwłaczające — jak pani nazwać się podoba — odpowiedział Jerzy — ale to przecież jest jasnem, że człowiek, który nie jest ani kaleką, ani złym, ani głupim mógł pani zwrócić na siebie uwagę pani. Gdyby nie ta fatalna okoliczność... Czy pani go kochasz? — dodał z niedowierzającym uśmiechem.
— Podobne pytanie jest dla mnie zniewagą! — odpowiedziała młoda dziewczyna z oczami błyszczącemi gniewem.
Chciała się oddalić, lecz Jerzy przejęty rozpaczą i namiętnem uniesieniem, nie myśląc o tem, że ją, może znieważyć i dotknąć jej dumę, uchwycił jej ręce i zawołał z zapałem:
— Może się pani pogniewać na mnie, może mnie pani nawet nazwać nędznikiem, ale mnie nic nie powstrzyma od tego abym pani nie miał wyznać jak wielką czuję dla niej miłość! Pokochałem panią od pierwszego wejrzenia a pamięć o niej ani na chwilę nie zatarła się w mojem sercu. Gdybyś pani wiedziała kim jesteś dla mnie! Jesteś pięknością co zachwyca oczy, tą jedyną umiłowaną, która miała być i szczęściem i dumą mego domowego ogniska! Jednem słowem jesteś tą którą ukochałem nad życie!...
Zuzanna napróżno usiłowała uwolnić rękę z jego uścisku napróżno chciała uciec, aby przerwać potok słów, który płynął z ust jego w namiętnem uniesieniu.
Blada ze wzruszenia, z którego później dopiero na swoje nieszczęście, miała sobie zdać sprawę, wyrwała rękę wołając:
— Do kogo ośmielasz się pan przemawiać w ten sposób? Zabraniam panu raz na zawsze starać się o rozmowę ze mną.
Jerzy zmięszał się, ale nie przestał spoglądać na nią z miłością i z uwielbieniem.
— A więc przebacz mi pani... jestem szaleńcem — rzekł wreszcie. — Bądź spokojną, odjadę natychmiast. Wiedziałem, że ujrzawszy cię nie zdołam dłużej zapanować nad sobą! Ach! Boże! jaki ja jestem nieszczęśliwy!
I nie czekając odpowiedzi Zuzanny oddalił się tak szybko, że omało co nie przewrócił pana Jeuffroy, który w przeciwnym kierunku szedł przez grabowy szpaler.
— Co? pan tutaj? — zawołał zdumiony spostrzegłszy Jerzego.
— Tak, to ja we własnej osobie — odpowiedział z rozdrażnieniem Jerzy, chciałem wbrew pana woli zabrać mu córkę, ale nie wiedziałem, że jest zaręczona.
— Dlaczego krzyczysz pan tak głośno? Przecież nie jestem tak głuchy! — odpowiedział z urazą pan Jeuffroy. — Chciałeś ją zabrać wbrew mojej woli? A za kogóż pan nas bierzesz?
— Córkę pańską uważam za najpiękniejszą na święcie kobietę! — krzyknął Saverne — a pana za człowieka bez serca!
— Grzeczny z niego człowiek nie ma co mówić — powiedział sobie ojciec Zuzanny.
Wzrokiem szukał córki, ale ta oddaliła się już z grabowego szpaleru i zamknęła w swoim pokoju.
Gniewny powracał do siebie, gdy w przedsionku spotkał siostrę.
— Widziałaś Zuzannę? — zapytał.
— Nie, ale cóż jej się stało? Czy chora?
— Nie, tylko przed chwilą rozmawiała samnasam z Jerzym w ogrodzie; co do mnie nie wiedziałem nawet, że przyjechał. Jerzy wyglądał jak szaleniec, nie wiem o czem mówili z sobą, staraj się dowiedzieć o tem.
Trudno wyobrazić sobie zamęt i wzburzenie jakiemu w tej chwili podlegała Zuzanna, bo z otaczającego ją chaosu występowała myśl jedna, która jak błyskawica nagłem światłem rozjaśniła ciemności, które dotychczas otaczały jej duszę. Najpierw wyrzucać sobie poczęła, iż się nieoględnie wyrzeczonem słowem na życie całe związała, następnie ze zdumieniem dostrzegała, że wcale nie w tym stopniu gniewa się na Jerzego jakby to czynić była powinna; ona tak prawa i dumna. Gdzieś się podziała trafność jej sądu, gdzie poczucie godności osobistej? Jerzy obraził ją, posunął śmiałość swą poza wszelkie dozwolone granice wyznając jej swoją miłość, skoro mu przedtem powiedziała, iż jest narzeczoną innego, a ona zamiast gniewu czuła radość szaloną, niepohamowaną, bo zrozumiała w tej chwili, że gdyby była teraz wolną, pokochałaby Jerzego całą duszą.
— Jakiem prawem mogłabym teraz potępiać nieoględne postępowanie drugich? — mówiła sobie. — Jerzy ma słuszność, ja nie powinnam sądzić go surowo, bo wiem z własnego doświadczenia, że nic łatwiejszego jak zrobić fałszywy krok w życiu.
Wzburzona, niespokojna chodziła po pokoju, powtarzając sobie:
— On mnie kocha a ja nie jestem, już wolna!
Lekkie stukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia; zadrżała strwożona, lecz ochłonęła poznawszy głos panny Konstancyi i poszła drzwi otworzyć.
— Płaczesz najdroższa? Co ci jest? — spytała poczciwa ciotka. — Widziałaś się z panem Saverne, cóż ci powiedział?
— Przyjechał po to, aby prosić o moją rękę — odpowiedziała Zuzanna siląc się na spokój.
— Czy żałujesz go? Czy chciałabyś wyjść zamąż? — wołała bez tchu niemal panna Konstancya. — Zerwiesz zatem z panem de Preymont?
Panna Konstancya była tak niezadowloną z postanowienia Zuzanny, że teraz najchętniej dopomogłaby jej do zerwania nienawistnego małżeństwa.
— Co ja miałabym zerwać? — powtórzyła przyciszonym głosem Zuzanna.
Myśl ta przyśpieszyła na chwilę bicie jej serca.
— Tak, zerwać — powtórzyła z energią panna Konstancya. Czy chcesz abym zaraz poszła do pani de Preymont? Kuzyn twój pocieszy się i ożeni z inną, a ty moja najdroższa Zuzanno, będziesz miała męża, który chociaż nie odpowiada w zupełności moim wymaganiom dla ciebie jednak...
Lecz mowę jej przerwał pełen oburzenia wykrzyknik Zuzanny. Słowa ciotki przywołały ją do rzeczywistości.
— A słowo moje? a zaprzysiężona wiara? — zawołała z mocą. — Czy zapomniałaś o tem moja ciotko?
— Wszystko to czcze wyrazy moje dziecko, gdy chodzi o twoją przyszłość. Pozwól mnie działać, a ja wszystko dobrze ułożę. Z panem de Preymont porozumienie się nie będzie zbyt trudne, gorzej będzie z twoim ojcem, ale i z tym poradzimy sobie.
Ale Zuzanna odzyskała już zimną krew.
— Jak możesz ciociu dawać mi podobne rady? — zawołała z jeszcze większem oburzeniem. — Gdybym tak postąpiła, popełniłabym czyn nieszlachetny i poniżający! Miałabym zerwać z Markiem, ja która pierwsza zapragnęłam tego związku?... Taki postępek byłby w moich oczach hańbiącymi... Prawda, że oświadczyny pana Saverne wzruszyły mnie bardzo, ale też to wszystko było tak nagłe i niespodziewane! To cały powód; innego nie ma z pewnością.
— A jednakże płakałaś moje dziecie? — odezwała się wahająco panna Konstancya.
— Tak, było to wrażenie żywe, ale przemijające — odpowiedziała Zuzanna. — Każdemu jest przykro, gdy stanie się powodem czyjegoś zmartwienia, a ja wiedziałam, że pan Saverne zmartwił się bardzo; Marek ma moje słowo i ani na chwilę nie przyszło mi do głowy, abym z nim zerwać miała.
Tymczasem Jerzy pobiegł do pani de Preymont, która z jego pomięszania domyśliła się natychmiast, iż jej obawy nie były płonne i że Jerzy widział się z Zuzanną.
— Dlaczego nie uprzedziłaś mnie pani o tem? — zawołał bez żadnego wstępu.
— Jakto? wszakże Marek pisał do ciebie i miał pisać po raz drugi, jeśli się z tobą nie spotka w Paryżu — odparła pani de Preymont.
— Gdybym był wiedział nie byłbym przyjechał, a nadewszystko...
— Nadewszystko co? — zapytała z niepokojem.
— Nie byłbym nic mówił — odpowiedział chodząc wielkiemi krokami po salonie. Jaki ten Marek szczęśliwy!... Jaka ona piękna i powabna! Gdy pomyślę, że rok czekałem na tę chwilę...
Tu Jerzy rzucił się na krzesło i zakrywając twarz rękami, zaczął płakać jak dziecko.
Pani de Preymont głęboko wzruszona, zbliżyła się do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
— Uspokój się — rzekła.
— Stało się — odezwał się Jerzy podnosząc się z żywością z krzesła. — Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko odjechać. Pani de Preymont zbyt zajęta własnemi myślami, aby miała zastanawiać się długo nad zmartwieniem Jerzego — odezwała się z wahaniem:
— Mówisz, że wypowiedziałeś wszystko... ale cóż na to Zuzanna? Zaniepokoiłeś ją niepotrzebnie.
— Nie wiem czy ją zaniepokoiłem, ale to wiem, że się okropnie rozgniewała, że mi kazała iść precz i że nigdy jej tak nie kochałem jak dzisiaj...
— I że nigdy jeszcze nie postąpiłeś tak niewłaściwie jak dzisiaj. Pomyśl, że to jest narzeczona twego przyjaciela!
— To prawda, że postąpiłem jak głupiec — odpowiedział Jerzy — ale skłamałbym, mówiąc, że żałuję mego postępku. Zdaje mi się jednak, że powinienem odjechać natychmiast.
— Nie inaczej, i nie zatrzymuję cię nawet — zakończyła z powagą pani de Preymont. — Gdybyś się wahał, ja sama nakłaniałabym cię do wyjazdu w imię przyjaźni, której to współzawodnictwo nie mogło przecie zupełnie wymazać z waszej pamięci.
— Nie mam o to żalu do Marka. Los mu sprzyjał, tem lepiej dla niego.
Wieczorem Jerzy odjechał do Paryża, nie powiedziawszy pani de Preymont nic, coby mogło potwierdzić, lub zniweczyć jej wątpliwości.
W trzy dni później Preymont, który pragnął jaknajprędzej powrócić do Anjou, wyjechał z Paryża nocnym pociągiem i wysiadł rano w Saumur, gdzie jeszcze miał do załatwienia kilka interesów.
Poranek był prześliczny, a Marek zachęcony pogodą, puścił się pieszo drogą do Saint-C.
Szedł z radością w sercu i rozkoszując się widokiem pięknej przyrody.
Lekka mgła unosiła się jeszcze w powietrzu, otaczając jakgdyby delikatną gazową zasłonką dalsze przedmioty. Na trawach i krzakach pająki rozsnuły swoje siatki, a krople rosy lśniły na nich i migotały barwami tęczy. Nici tkanki pajęczej unosiły się w powietrzu, najlżejszy wietrzyk nie poruszał konarami drzew, tak, że nawet osiczyny nie szeptały swego zwykłego cichego hymnu.
Marek szedł ścieżką nad brzegiem wody, pod cieniem brzóz, na których starych pniach wyrastały młode latorośle. Kwiaty o barwach łagodnych i bladych jak zwykle w jesieni, połyskiwały pod promieniami słońca. Stąpając po świeżych mchach, młody człowiek mówił sobie w duchu:
— Gdy patrzę na te rośliny, które żyją szczęśliwe i swobodne w swej nieświadomości, nie zazdroszczę im już teraz tak jak dawniej. Wiem, że są one jak starzy i dyskretni przyjaciele, którym człowiek nieraz powierza swoje smutki i zmartwienia... Niedługo przyjdę tu z moją ukochaną powiedzieć im, że i ja także biorę udział w uczcie życiowej.
Przybywszy do domu, zapytał się służącego czy pani de Preymont wyszła.
— Nie panie, pani jest w salonie, dokąd przed półgodziną zaniosłem listy i gazety.
Preymont obszedł dom dokoła i zatrzymał się, aby podziwiać różnobarwne astry, które się rozwinęły podczas jego nieobecności.
— Dziś poślę jej bukiecik tych maleńkich kwiatków, które ona tak lubi — rzekł sobie.
Drzwi balkonowe od salonu były szeroko otwarte na ganek, którego poręcze oplatała nasturcya; potoki światła i ciepłego, nasyconego wonią kwiatów powietrza, przenikały do wnętrza mieszkania. Muszki i owady brzęczały jak na wiosnę; piękność i szczęście zdawały się uśmiechać zewsząd.
— Dlaczego ona nie wchodzi do swej nowej siedziby? — pomyślał. — Natura sama przyjęłaby ją czarodziejskim swoim urokiem.
Spokojnie wszedł po stopniach ganku, lecz stanąwszy na progu salonu z wielkiem zdumieniem ujrzał matkę plączącą, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Zuzanna! przytrafiło jej się coś złego — przebiegła mu w głowie myśl jak błyskawica i szybko wszedł do salonu.
Pani de Preymont spostrzegłszy go przeraziła się widocznie. Chciała ukryć listy które z kolan jej zsunęły się na dywan; lecz Matek schylił się szybko i podniósł je z ziemi.
— Nie czytaj, to są moje listy! — zawołała z trwogą pani de Preymont.
Ale było już zapóźno, gdyż Marek poznał pismo Zuzanny. Łagodnie odsunął dłoń matki i rzekł:
— Pozwól matko, ja powinienem wiedzieć wszystko co się jej dotyczy.
Najpierw wzrok jego padł na list przełożonej klasztoru, która pisała do pani de Preymont.
„Pani — mówiło pismo — wahałam się czas jakiś, zanim się zdecydowałam na wysłanie tego listu. Długo badałam uczucia dziecka, którego szczęście jest dla mnie tak drogie i czuję, że mi dłużej milczeć nie wolno. Zamierzałam sama przedstawić całą sprawę, bez narażania Jej na to, abyś miała czytać listy Zuzanny, ale z drugiej strony myśl, że trudno Pani byłoby uwierzyć w moją przenikliwość, zmieniła moje postanowienie i dlatego posyłam zarazem listy panny Jeuffroy. Dziewczyna młoda, niedoświadczona i naiwna, dała się unieść szlachetnemu porywom i pomyliła się okropnie. Wreszcie pozostawiam to wszystko sądowi i uznaniu pani; chciej rozstrzygnąć sama, czy zerwanie nie byłoby dla syna mniej bolesnem aniżeli związek z kobietą, która go nie kocha a która nadto, jak się lękam, bezwiednie obdarzyła swą sympatyą kogo innego. Czułość twoja pani jedynie potrafi złagodzić cios jaki spada na twego syna, bo niestety nie widzę nawet sposobu złagodzenia tej boleści.”
Ostatni list Zuzanny pisany był pośpiesznie, myśli i uczucia tłoczyły się w nim bezładnie, dosadnie malując stan wewnętrznego wzruszenia.
Oto słowa panny Jeuffroy.
„Pani i przyjaciółko moja najlepsza, od dzisiejszego poranku jestem tak pomięszana i zmartwiona, że nie wiem czy zdołam wypowiedzieć wszystko co czuję i myślę. Pan Saverne o którym wspominałam w zeszłym roku nie tając bynajmniej moich uczuć przed panią, pan Saverne przyjechał i widział się ze mną. Nie wiedziałam, że przyjedzie i nie domyślałam się dlaczego przyjechał. On mnie kocha!... wyznał to przedemną... doprawdy nie umiem opisać jakich doznałam wrażeń!... Uczucie głębokiej boleści zapanowało nad wszystkiemi innemi; nagłe jakieś światło rozjaśniło dotychczasowe ciemności. Pełne zapału słowa miłości, wypowiadane przez niego, miały dla mnie jakiś urok niezrównany, gdy przeciwnie skoro je wymawia tamten, przerażają mnie one i zasmucają zarazem. Teraz, gdy w myśli porównywam ich obydwóch, wydaje mi się to śmiesznem, żeby Marek miał do mnie przemawiać słowami miłości!... Dlaczego ja nie mogę pokochać tego, który kocha mnie tak tkliwie?... Umysł jego taki głęboki, serce takie szlachetne i gdy myślę o tem; żal i gorycz budzi się w mojej duszy, bo niepojmuję jakim sposobem mogłabym dotąd nierozumieć natury uczuć moich odnośnie do niego. Co czynić? Jak postąpić? Za nic, w świecie nie chciałabym go oszukiwać i niweczyć szczęścia, które mu przyobiecałam, Pocieszam się tylko tą nadzieją, że jeszcze raz mylę się co do pobudek jakie mną powodowały, gdy postanowiłam zaręczyć się z nim. Widzi pani dokąd doszłam ja, która mniemałam, że dość kierować się zasadami prawemi i szlachetnemi, aby przejść spokojnie i szczęśliwie przez życie. Napisz pani do mnie słów kilka a może uspokoją mnie one choć trochę. Moja bujna dziewczęca wyobraźnia już kilka razy w błąd mnie wprowadziła oddaję się więc w opiekę pani. Tutaj nikt mnie zrozumieć niepotrafi, a tem mniej pokierować mną nie zdoła. Nie sądź pani jednakże, że mam zamiar cofnąć dane słowo. Bynajmniej! zobowiązanie moje uważam za rzecz świętą. Niestety ileż w wykonaniu jego napotykam trudności! Powiedz mi pani, że moje obawy są płonne, że niepodobna abym nabrała wstrętu do człowieka, który mnie kocha tak gorąco. To niepodobieństwo, nieprawdaż pani? A jednak skoro pomyślą o tem, że ten zacny człowiek mógłby być tylko moim przyjacielem, wstręt mój do niego znika natychmiast. Droga pani pomóż odróżnić prawdę od fałszu i podaj rękę dziecku, które zawsze kochałaś.
Ponura cisza, zaległa salon. Słychać było nawet brzęczenie muchy, unoszącej się w powietrzu.
Pani de Preymont z trwogą spojrzała na syna. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło, list wysunął się z drżącej ręki na ziemię. Był tak przygnębiony, że z uściśnionej piersi nie wydobył się nawet jęk żaden.
Matka przemówiła do niego, ale Marek nie słyszał jej i nie rozumiał. Wtedy przysunęła się do niego i szepnęła tkliwie:
— Marku, błagam cię, powiedz choć jedno słowo!
Pod dotknięciem pieszczotliwej matczynej dłoni Marek ocknął się z osłupienia i rzekł stłumionym głosem:
— Kto mówił?... Czy tu kto mówił, że ona mnie kochała?
Potem oprzytomniawszy zupełnie, chwycił oburącz głowę wołając:
— O! jakżeż ja nienawidzę życia!
I znowu głęboka cisza zapanowała po tym wykrzykniku, który dźwięczał całą potęgą zawodu.
Pani de Preymont wyglądała jak uosobienie bólu i rozpaczy. Po raz pierwszy w życiu zbudził się w jej duszy bunt ustępujący miejsca zwykłej rezygnacyi ale była to tylko jakby jakaś lekka zmarszczka na przejrzystej i spokojnej powierzchni wód. Czując się bezsilną wobec ogromu nieszczęścia, zdobyła się jednak na niemą w głębi duszy modlitwę.
Być może, że i Marek odgadł tajemne myśli matki i nagle z ust jego popłynął potok słów gorzkich.
— O! dlaczegóż los prześladuje mnie tak okrutnie! — zawołał. — Gdzież jest ta dobroć, która rządzi prawami świata? Gdy dziecięciu powtarzają, że Bóg jest dobry, ono w to wierzy, ponieważ jest szczęśliwe! Co za gorzkie szyderstwo!
Boleść i zniechęcenie do życia przytłumione chwilowo w jego duszy, wybuchnęły teraz z potężniejszą jeszcze siłą. Nigdy może Marek nie przemawiał z takiem uniesieniem, nigdy z taką szczerością nie odsłonił przed matką swej duszy; wyznanie to przynosiło mu ulgę widocznie; namiętne uczucia zerwały tamę, wzniesioną potęgą woli.
Pani de Preymont, przeczuwając, że ten wybuch ulży jego boleści, nie przerywała bynajmniej synowi. Łzy płynęły cicho po jej bladej twarzy; płakała nad ruiną najdroższych swoich marzeń, nad utratą szczęścia dziecka, droższego dla niej niż wszystko na świecie.
Wreszcie Marek ochłódł nieco z bolesnego uniesienia a przysuwając się do matki i ujmując jej rękę rzekł:
— Przebacz mi biedna matko moja, ale jestem tak nieszczęśliwy!
Wymówił te wyrazy cicho, jakgdyby lękając się, że nie zdoła zapanować nad potęgą swej boleści. I wistocie łkania przerwały mu mowę.
Matka przyciągnęła go ku sobie w pieszczotliwym uścisku, tak jak niegdyś, gdy był dzieckiem jeszcze i opowiadał jej ze łzami o swych przykrościach, smutkach i upokorzeniach, a ona tuliła go wtedy i pocieszała.
Ale chwila słabości minęła prędko, Marek odzyskał zimną krew, podjął z ziemi list Zuzanny i rzekł urywanym głosem:
— Ona niemal wstręt czuje do mnie!... jeżeli tego nie napisała, myślała jednak o tem. Na co się zdały szlachetne uczucia przepełniające moje piersi! Najnędzniejszy człowiek zna słodycz miłości, a ja nie wzbudzam nawet współczucia, tylko wstręt i obrzydzenie.
— Oddaj mi to — rzekła pani de Preymont, usiłując mu odebrać z rąk to fatalne pismo.
— Czy sądzisz matko, że mógłbym zapomnieć słów zawartych w tym liście? — zawołał z uniesieniem. — O! nie! one na wieki wyryły się w mej pamięci. Zostaw mi ten list, on może mi być potrzebny.
Kończąc te słowa usiadł w przeciwległym rogu salonu i przez parę godzin nie wymówił ani jednego słowa. Od czasu do czasu podnosił się przebiegając gorączkowym krokiem pokój, to znowu rzucał się na krzesło. Matka spoglądała na niego z niepokojem i kilka razy zaczepiała go pytaniami, lecz Marek przerywał jej niecierpliwym ruchem ręki i nie odpowiadał.
Zmarszczone brwi, twarz zmieniona do niepoznania, dowodziły jak ciężką staczał z sobą walkę. Pani de Preymont z trwogą oczekiwała na jakiekolwiek postanowienie z jego strony.
— Pójdę się z nią zobaczyć! — odezwał się wreszcie Marek, ostrym, surowym głosem.
Matka przerwała mu z żywością:
— To ja powinnam dopełnić tego kroku! Ja powinnam jej powiedzieć, że jest wolną.
Ale nie odgadła widać myśli syna, gdyż Marek zawołał z gniewem:
— O jakiej wolności mówisz matko? Ona nie jest wolną, ona należy do mnie! Wszak i sama wreszcie podziela to przekonanie!... ona nie chce cofnąć danego słowa, a i ja także ani myślę go jej zwrócić. Nigdy, nigdy!...
— Namiętność odbiera ci twój zwykły sąd zdrowy, mój synu — odpowiedziała łagodnie, ale stanowczo pani de Preymont. — Powinieneś jej zwrócić dane słowo...
— I oddać ją Jerzemu! — zawołał z gwałtownem uniesieniem. — Jakto! ty matko, która czyniłaś wszystko, aby podniecić moją miłość, zachęcić nadzieję, ty która wiedziałaś, że to uczucie jest celem mego życia, ty mówisz mi teraz żebym wyrzekł się szczęścia dla jakiegoś kaprysu, który zbudził się chwilowo w wyobraźni dziewczęcej... Wszak wiesz, że Zuzanna jest trochę egzaltowana. Ale i te jej złudzenia, te obawy znikną, muszą zniknąć, gdy pozna lepiej życie!.,.
Marek zaczął mówić głosem pewnym i stanowczym, powoli jednak zmieniał ton, czuł bowiem w głębi duszy, że nigdy szczerze kochanym nie był, a z twarzy matki mógł wyczytać tylko potwierdzenie swoich domysłów.
Pani de Preymont wyrzucała sobie w duchu, że przywiązanie do syna zaślepiło ją do tego stopnia, iż mogła uwierzyć w możliwość podobnego związku.
Położyła rękę na ramieniu syna i rzekła:
— Proszę cię Marku, pozwól mi działać! Tak będzie najlepiej dla niej i dla ciebie! — dodała ze spokojem.
— Dla niej! — zawołał uderzając nogą w ziemię. — A cóż mnie ona obchodzić może? Niech i ona cierpi, aby wiedziała czem jest cierpienie człowieka, którego jej kaprys doprowadził do rozpaczy!
— Zaczekaj do jutra Marku, dziś nie zdołasz zapanować nad sobą! — błagała matka.
— Oczekiwanie rozdrażniłoby mnie jeszcze bardziej! — odpowiedział stanowczo.
Wyszedł pośpiesznie, kierując się jak senny w stronę zamku pana Jeuffroy. Ale zamiast iść wprost do mieszkania, poszedł kawałek dalej brzegiem rzeki, chcąc odzyskać choć trochę spokoju.
O jakże odległą wydawała mu się ta chwila, gdy Zuzanna słodkim głosem zaprzysięgała mu miłość! Jakże odmiennym człowiekiem był on sam dzisiaj! Gdzież podziały się jego złudzenia? Wszystko, wszystko pierzchło jak sen; radość i szczęście i spokój; rozwiały się one jak mgła a dziś znowu znalazł się tak samotnym i opuszczonym jak przedtem. Dlaczego uwierzył kobiecie? Dlaczego nie chciał słuchać głosu rozumu i zamykał oczy na prawdę? Te i tym podobne myśli tłumnie cisnęły się do jego głowy, tak że nie mógł się nawet zastanowić nad tem w jaki sposób rozmówi się z Zuzanną. Układał sobie zdania, zadawał pytania, dawał odpowiedzi, to znowu zapadał w dziwną martwotę i osłupienie. Machinalnie myśl jego zajmowała się drobiazgowymi przedmiotami, na przykład długą chwilę przypatrywał się łódce, której żagli słaby wietrzyk rozpiąć nie zdołał.
Wreszcie zawrócił się szybko w stronę zamczyska i przy wejściu do parku spotkał pana Jeuffroy,
— Jak dziwnie wyglądasz Marku? Czy jesteś chory? — zapytał.
— Nic mi nie jest... Gdzie jest Zuzanna? Muszę się z nią zobaczyć i rozmówić na osobności.
— Odchodząc widziałem, że siedziała w salonie przy oknie... Ale co ci jest mój drogi? Doprawdy! — zawołał z przestrachem — jeździłeś do Paryża za interesami, czyżbyś był zrujnowany?
— Jeszcze gorzej — odparł pan de Preymont i oddalił się szybko w stronę ogrodu.
— Jeszcze gorzej — powtórzył pan Jeuffroy. — A to dobre; dlaczego on chce samnasam rozmówić się z Zuzanną? No, zapewne posprzeczali się ze sobą, jak zwykle kochankowie, widać to z jego miny i wyrazu.
Spotkanie z panem Jeuffroy przywróciło przytomność i zimną krew Markowi.
Trzymając list Zuzanny w ręku, wszedł spokojnie do salonu, gdzie siedziała młoda dziewczyna pogrążona w smutnej zadumie. Preymont w tej chwili spostrzegł dopiero jak Zuzanna zeszczuplała od dnia, gdy się zaręczyli; na twarzy jej malowało się znużenie więcej moralne niż fizyczne. Ale to spostrzeżenie i smutek Zuzanny doprowadziły go tylko do większego rozdrażnienia.
Przysunął się do niej bliżej, popatrzał w milczeniu i nagle podał jej list.
Ona podniosła się zwolna i spojrzała pomięszana.
— Co to znaczy? — szepnęła.
— List ten przesłano mojej matce — odpowiedział sucho.
Zuzanna zdawała się być blizką omdlenia; wszystkie przedmioty wirowały przed jej wzrokiem; aby nie upaść wsparła się na poręczy krzesła.
— Jakież to nadużycie zaufania! — szepnęła stłumionym głosem.
— Nadużycie zaufania! — powtórzył cierpko. — Cóż znowu? Ta kobieta nie chciała tylko abyś była nieszczęśliwa wychodząc zamąż za człowieka, któremu przez pomyłkę przyrzekałaś miłość. Rozumowanie jej jest zupełnie logiczne.
Wyraz twarzy pana de Preymont przestraszył Zuzannę, która ochłonęła już nieco z pierwszego wrażenia, ale jeszcze nie mogła zdobyć się na słowa i czekała z obawą na to co Marek dalej mówić będzie.
A on stał przed nią oddychając z trudnością i szukając słów, jakiemi mógłby przemówić.
— Ten list... ten okropny list — zaczął wreszcie. — Nie, nie to chciałem powiedzieć... Co się tu stało? Co on ci powiedział? Chcę wiedzieć wszystko z ust twoich.
— Powiedział, że mnie kocha — odpowiedziała cicho i z wysiłkiem — ale nie wiedział, że jestem narzeczoną.
— A cóż to za przeszkoda dla niego! — zawołał z uniesieniem pan Preymont. Nie jestem dzieckiem abym mógł uwierzyć w to, że nie powiedział ci nic więcej! Zapewne skoro cię oczarował urokiem słów swoich, które ci się wydawały tak miłemi, powiedział ci jeszcze, że dobrowolnie gotujesz sobie nieszczęście, że takiego jak ja człowieka pokochać niepodobna, że małżeństwo ze mną naraziłoby cię na śmieszność i że poczucie litości zawiodło cię na manowce.
— Za kogóż mnie bierzesz? — odpowiedziała panna Jeuffroy postępując kilka kroków. — Marku ty sądzisz niesprawiedliwie i mnie i jego.
— Tego tylko brakuje abyś ty stawała w jego obronie! — zawołał z gniewem pan de Preymont.
Zuzanna zamilkła przestraszona uniesieniem człowieka, któremu tak ciężką wyrządziła krzywdę. Wzruszona, pomięszana, nie mogła prędko zapanować nad sobą, ale w postawie jej było tyle wdzięku i godności, że Preymont spoglądał na nią z podziwem i rozpaczą zarazem.
— Kto wie — odezwał się z ironią — czy nie napisałaś tego listu z tajemną nadzieją, że stanie się tak jak się stało, to jest, że list wpadnie w moje ręce! Może sądzisz, że jestem tak naiwny, iż sam popchnę cię w objęcia innego?
Słowa te oburzyły Zuzannę, która zawołała:
— Zastanów się nad tem co mówisz Marku i wiedz, że w mojem przekonaniu ani gniew, ani boleść nie upoważniają do wypowiedzenia zniewagi.
— I tobież to przystoi udawać zagniewaną? — zawołał Marek chwytając jej rękę. — Przeczytaj lepiej swój list.
Zuzanna łagodnie uwolniła swą dłoń z uścisku Marka; wiedziała, że miał prawo gniewać się i obrzucać ją wyrzutami, wiedziała, że nic nie może powiedzieć na swoją obronę, to też ukrywając twarz w dłoniach, rozpłakała się gorzko.
Łzy jej i pokorna postawa rozbroiły gniew Marka. Stał długo milczący, nieruchomy, wreszcie przemówił głosem tak zmienionym, że Zuzanna podniosła oczy chcąc się przekonać, czy to naprawdę Marek mówi?
— Ty pierwsza wyciągnęłaś do mnie rękę i przyrzekłaś mi szczęście o jakiem nie śmiałem marzyć... Kochałem cię i uwielbiałem w milczeniu, ale o mojej tajemnicy nie wiedział nikt. O! jak ja cię kochałem Zuzanno!... A gdy nierozsądny uwierzyłem w twoje słowa, gdy złożyłem u twych stóp wszystkie moje myśli i uczucia, gdy oddałem ci serce i duszę, gdy gotów byłem choćby na śmierć dla ciebie, ty nie zrozumiałaś mnie wtedy, nie pokochałaś i odepchnęłaś... Czemże był ten człowiek w twojem życiu? Przechodniem niczem więcej, jak przechodniem, a jednak pokochałaś go!
— Przez litość Marku! — zawołała błagającym głosem Zuzanna — nie sądź, że ja cię oszukałam. Przysięgam ci, że nic podobnego nie przyszło mi do głowy, że nie przypuszczałam, aby tak być mogło!
— A więc przyznajesz się nakoniec! — zawołał gwałtownie i postąpił krok naprzód.
Lecz zatrzymał się i rzekł z akcentem przygnębienia:
— Nie mów już nic więcej... bo i cóż mogłabyś mi powiedzieć? Być może, że on był tylko przechodniem, ale był zarazem uosobieniem młodości i wdzięku, on był tem, czem i ty jesteś Zuzanno: powabem i pokusą... A czemże ja jestem, abym mógł walczyć z wami? wprawdzie posiadam umysł otwarty i serce żywo czające, cóż kiedy to serce bije w tak nędznej powłoce. O boleści!... boleści niepojęta i niewysłowiona!
Zgnębiona widokiem tego męzkiego cierpienia, Zuzanna zbliżyła się i głosem przerywanym od wzruszenia, ale stanowczo rzekła:
— Zaklinam cię Marku, zapomnij o tym liście, którego nigdy nie powinieneś był czytać, zapomnij o chwilowem mojem uniesieniu. Spojrzyj na mnie i powiedz czy nie wierzysz w szczerość słów moich? Weź rękę, którą ci podaję mój przyjacielu, ja będę twoją żoną, jeśli tego pragniesz.
On potrząsnął głową z wyrazem zniechęcenia.
— Tak mówisz dziś Zuzanno, pod wpływem pierwszego wrażenia... ale co będzie jutro? Nie, nie, obecnie to już niepodobieństwo! — rzekł złamanym głosem.
Chwilę popatrzył na nią w milczeniu a potem rzekł gniewnie:
— Czuję doskonale, że moje słowa sprawiają ci radość, że zdejmują z twoich ramion ciężar zbyt wielki na twoje barki. O! nie zaprzeczaj mi! Czytałem wszystkie twoje listy... Ostatni nie jest dowodem chwilowego uniesienia, owszem on potwierdza prawdę; widzisz, że odgaduję twoje uczucia. Jest to wrażenie bezwiedne może jeszcze, ale rozkoszne, zdradza przedewszystkiem poczucie ulgi i swobody!... Wiem przecież, że serce twoje należy do kogo innego — dodał już odmiennym nieco tonem, odwracając głowę.
Ostatnie wyrazy wymówił z tak przejmującą boleścią, że Zuzanna zadrżała wzruszona do głębi duszy i rzekła stanowczo:
— Posłuchaj mnie, Marku. Jeżeli, jak mówisz małżeństwo nasze stało się niepodobieństwem, czy chcesz abym nigdy nie wyszła zamąż za kogo innego? Winnam ci zadośćuczynienie i potrafię dotrzymać przyrzeczenia, przysięgam ci!
Zuzanna mówiąc to cofnęła się o kilka kroków; wysmukła jej postać wyrażała godność i prostotę, oczy błyszczały ogniem szlachetnego zapału. Nigdy chyba nie była piękniejszą i bardziej powabną.
— Biedne, egzaltowane dziecko — odezwał się ze współczuciem Marek. — Nie wiesz sama co mówisz, nie znasz doniosłości przyrzeczenia, którem się chciałaś związać! Choćby nawet słowa twoje płynęły ze szczerego postanowienia, jeszczebym ich nie przyjął od ciebie, gdyż nie kocham cię tak okrutną miłością, abym miał pragnąć twego nieszczęścia!... Daj Boże tylko abym jego nie spotkał więcej w życiu — dodał z gniewem — ale na to żeby nadużyć twego szlachetnego uniesienia nędznikiem być potrzeba. To też nie myślę, ani na chwilę skorzystać z propozycyi, którą mi zrobiłaś, bo rozumiem dobrze, że to poryw młodej i niedoświadczonej dziewczyny.
Po tych słowach nastąpiła długa chwila milczenia.
Zuzanna siedziała wsparta o stół i ukrywszy twarz w dłoniach płakała gorzko.
On patrzał jak we śnie na stary, zaniedbany ogród po którym przed kilku dniami przechadzał się tak szczęśliwy i spokojny, mówiąc Zuzannie o swej bezgranicznej miłości.
Wreszcie odezwał się głosem, w którym dźwięczał akcent lekkiego szyderstwa:
— Jesteś wolną Zuzanno!... Przed tobą otwiera się szczęśliwa przyszłość!...
— O! Marku! przebacz mi! — zawołała Zuzanna wyciągając do niego ręce. — Byłam zupełnie szczera w moich pragnieniach, chciałam uczynić cię szczęśliwym, kochałam cię od dzieciństwa tkliwem i serdecznem uczuciem, sądziłam, że czynię dobrze... że to rzecz możliwa... a naraziłam cię na takie cierpienia. Jakże chcesz abym była szczęśliwa mając taki wyrzut na sumieniu!
Pochyliła głowę i znowu rzewnie płakać zaczęła.
Preymont przysunął się, dotknął zlekka ustami włosów młodej dziewczyny i rzekł głosem słabym jak szmer wietrzyka, gdyż czuł, że dłużej nie zdoła zapanować nad sobą:
— Najdroższa... masz lat dwadzieścia! Bądź zdrowa!
Gdy Zuzanna podniosła głowę, ujrzała się samą i wolną od wszelkich zobowiązań.
Marek szedł szybko, przez cieniste aleje parku, które tak lubił, gdyż tu na każdym kroku przypominała mu się Zuzanna. Idąc mówił sobie:
— Wyjadę ztąd natychmiast! Wszystko mi jedno dokąd się udam, bylebym tylko tu nie pozostał.
Gdy wrócił do domu, matka nie zadawała mu żadnych pytań on zaś rzekł:
— Odjeżdżam, ale nie wiem dokąd, napiszę ci to matko z Paryża. Nie chcę ani chwili dłużej pozostać tak blizko niej i patrzeć na przedmioty, które mi ciągle przypominają utracone bezpowrotnie szczęście. Kiedy powrócę nie wiem także.
Pani de Preymont nagłą ogarnięta trwogą, zawołała:
— Marku ty nie możesz odjechać sam! Ja pojadę z tobą! Błagam cię, przychyl się do mojej prośby!
— Pragnę być sam — odpowiedział posępnie — nawet twoja obecność, matko, byłaby dla mnie przykrą.
Potem odgadując jej tajemne obawy — dodał z akcentem szczerości.
— Uspokój się moja biedna matko. Daję ci na to słowo honoru, że żyć będę.
Napisał pośpiesznie kilka słów do pana Jeuffroy i siadając obok matki, rzekł:
— Polecam ją tobie moja droga matko; lękam się dla niej gniewu pana Jeuffroy, opieka więc twoja będzie jej bardzo potrzebna.
— Żądasz zawiele — odparła z goryczą pani de Preymont — ja nie chcę ani jej widzieć, ani się nią zajmować.
Marek nic nie odpowiedział; w myśli widział Zuzannę zalaną łzami, zdawało mu się, że pochyla się nad nią miotany gniewem i miłością. Po długiej chwili milczenia rzekł wreszcie cichym i wzruszonym głosem:
— Nie widziałaś jej matko plączącej!
Wsiadając do powozu powiedział raz jeszcze:
— Opiekuj się nią matko, posłuchaj raczej swego prawego sądu a nie zranionego serca, ale gdy będziesz do mnie pisać, nie wspominaj mi nigdy o niej... chyba, gdy wszystko będzie skończone... wtedy dopiero chcę wiedzieć...
Nie dokończył zaczętego zdania i wsiadł do powozu zatrzaskując drzwiczki za sobą. W myśli jego i sercu panowała noc tak ciemna, że nic jej rozjaśnić nie zdołało.
Zuzanna pozostawszy samą, długo nie mogła się uspokoić; ogarniała ją rozpacz na myśl cierpień na jakie naraziła Marka. W tej chwili nie zastanawiała się nad sobą, ani nad koniecznością wyznania ojcu, że zerwała z narzeczonym, chociaż wiedziała, że wyznanie to naraża ją na burzliwy gniew ojca, przed którym drżała zawsze. Nie! wszystkie jej myśli zwrócone teraz były do nieszczęśliwego odtrąconego, którego zaufanie zawiodła w tak okropny sposób. Wyrzuty sumienia zagłuszały w niej wszelkie inne uczucia. Z trwogą spoglądała dokoła siebie, czuła się niesłychanie znużoną, opuszczoną i czułą pragnienie, aby ją ktoś utulił tkliwie jak chore i bezsilne dziecię.
— Nigdy już nie doznam spokoju ani radości! Jak on miał odwagę powiedzieć, że ja będę się cieszyć z mojej swobody.
Wyrazy te wypowiedziane głośno wywarły na niej szczególne wrażenie. Dotychczas nie myślała o odzyskanej wolności i w tej chwili uczucie podobne do wstydu wywołało rumieniec na jej lica, gdyż musiała przyznać sama przed sobą, że pan de Preymont miał słuszność i że pomimo ciężkiego zmartwienia, myśl iż jest swobodną, zdejmowała z jej ramion wielki ciężar.
Odkrycie to spotęgowało jeszcze jej rozdrażnienie i wyrzuty sumienia. Panna Konstancya zastała ją rozgorączkowaną i niespokojnie przechadzającą się po pokoju.
— Stało się to, czego tak gorąco pragnęłaś, moja ciotko: małżeństwo moje zerwane — — rzekła pośpiesznie zobaczywszy ciotkę.
— Jakto?... Co chcesz przez to powiedzieć? Jak ty wyglądasz dziwnie?
— Nie poślubię już Marka de Preymont — zawołała Zuzanna — Wszystko skończone; on już tu nie wróci. Postąpiłam jak kobieta bez serca i sumienia!
Ale panna Konstancya w uniesieniu radości nie zwracając uwagi na słowa Zuzanny, chwyciła siostrzenicę w objęcia wołając:
— O! moje dziecko, czy to prawda? Jakaż ja jestem szczęśliwa! Doprawdy nie śmiałam marzyć o podobnem szczęściu!
Zuzanna odsunęła się od niej ze wstrętem i rzekła:
— Gdybyś go była widziała i słyszała ciotko, nie mówiłabyś w tej chwili o szczęściu. Nie powtarzaj mi, że jesteś z tego zadowolona, gdyż robisz mi tem wielką przykrość — dodała z płaczem. — Czy nie rozumiesz ile ja cierpię, gdy myślę, że stałam się przyczyną cudzego cierpienia?
Panna Konstancya, przejęta radością, której nie mogła ukryć a zarazem niepokojem o siostrzenicę, zostającą teraz pod wpływem tak wielkiego rozdrażnienia, odpowiedziała wahające:
— On się pocieszy, moje drogie dziecko; wszyscy mężczyźni pocieszają się z czasem.
— Moja ciotko, zabierz mnie ztąd daleko — zawołała Zuzanna — jedźmy razem; zabierz mnie dokąd chcesz, bylebym tylko nie pozostawała dłużej tu, gdzie byłam tak nieszczęśliwa!
— Nieszczęśliwa? — powtórzyła szczerze zmartwiona panna Konstancya. — Moje drogie dziecię, ja chciałabym ci dać wszystko czego pragniesz... Jedźmy jutro jeśli chcesz i dokąd chcesz...
Ale przy drzwiach zatrzymała się.
— Czy twój ojciec wie już o wszystkiem? — zapytała z niepokojem.
— Nie, ojciec nic jeszcze nie wie, ale teraz wszystko już dla mnie obojętne!
Jednakże z bijącem sercem czekała na ukazanie się pana Jeuffroy.
Niezadługo wszedł do pokoju w dość dobrym humorze. Od czasu, gdy się przekonał o praktyczności i rozsądku córki, cenił ją wyżej i okazywał jej więcej przywiązania.
— Cóż tam Zuzanno — zaczął wesoło — jakże się skończyła ta kłótnia zakochanych?
— Jakto? czy ojciec już wie? — zapytała z wahaniem Zuzanna.
— Spotkałem Marka, który miał bardzo śmieszną minę i chciał się widzieć z tobą samnasam, przypuszczałem więc, że nastąpiła pomiędzy wami jakaś sprzeczka, po której zgoda jeszcze milszą się wydaje.
Panna Konstancya spojrzała z niepokojem na siostrzenicę, ale Zuzanna, której silne wstrząśnienie moralne dodawało odwagi odparła śmiało:
— To nie sprzeczka mój ojcze, to zupełne zerwanie.
— Tak, zerwanie na kilka godzin, znam się na tem.
Poszukał spokojnie gazety i usiadł na swojem ulubionem miejscu, wreszcie zdziwiony ciszą jaka zaległa pokój, podniósł oczy i wtedy dopiero dostrzegł bladość i pomięszanie córki.
— Sądzę, że to nic ważnego? — odezwał się nagle.
— Owszem jest to rzecz wielkiej wagi mój ojcze — zupełne i nieodwołalne zerwanie.
Pan Jeuffroy jeszcze nie dowierzał, rzekł więc:
— Nie lubię, aby ktoś żartował ze mnie. Gdyby to było prawdą nie mówiłabyś tego tak spokojnie. A zresztą jakiż powód?...
Dalszą rozmowę przerwało wejście służącej, która doręczyła panu Jeuffroy bilecik od pana de Preymont.
„Panie — pisał Marek — zwróciłem Zuzannie dane mi przez nią słowo, gdyż doszedłem do przekonania, że małżeństwo pomiędzy nami było niepodobieństwem. Córka udzieli panu bardziej szczegółowych wyjaśnień.”
Mając tak oczywisty dowód, pan Jeuffroy nie mógł już wątpić; zwrócił się do siostry i zaczął mówić urywanym głosem:
— To ty... to ty zapewne wpłynęłaś na zerwanie...
— Ciotka nie wiedziała o niczem — odpowiedziała stanowczo Zuzanna — a ja zaraz ojcu wszystko wytłumaczę. Omyliłam się sądząc, że kocham Marka, on się o tem dowiedział i zerwaliśmy ze wspólnem porozumieniem.
Pan Jeuffroy podniósł ręce do góry i uniesiony gniewem zaczął chodzić po pokoju potrącając meble i szepcąc niezrozumiałe wyrazy. Wreszcie zawołał:
— I ta nierozsądna dziewczyna mówi mi za całe usprawiedliwienie: „Ja go nie kochałam”, a któż kazał ci go kochać? Czy on stracił majątek, że go porzuciłaś tak nagle?
Zuzanna nigdy nie odpowiadała szorstko ojcu, lecz gwałtowne wzruszenia przez jakie przeszła dziś, rozdrażniły ją do tego stopnia, że odpowiedziała z żywością:
— Proszę cię, ojcze, nie mów już nic więcej. Dosyć już zniosłam przykrości w tym domu okropnym i myślę, że możnaby mi ich oszczędzić teraz.
Pan Jeuffroy zatrzymał się przed nią.
— Okropny dom — powtórzył. — Otóż-to!... miejże tu dzieci! człowiek wszystko dla nich robi a one odpłacają niewdzięcznością. Cóż ja mogę powiedzieć córce, która popełnia tego rodzaju niedorzeczność?
— Gdybym była znalazła tu — więcej czułości — słabym głosem odezwała się Zuzanna — gdybyś mnie był kochał, mój ojcze, to wierzaj mi...
— Odejdź! — zawołał pan Jeuffroy uderzając nogą w podłogę. — Zamieszkaj z ciotką, jeśli chcesz, wypędzam was, porozumiałyście się obie, aby mnie okryć śmiesznością.
Zazanna wyszła nie mówiąc już ani słowa; nerwowe dreszcze wstrząsały całą jej postacią. Bez oporu dała się uprowadzić pannie Konstancyi, która krzątała się koło niej troskliwie i z czułością prawdziwie macierzyńską.
Gdy Zuzanna uspokoiła się nieco, ciotka wybiegła do kuchni.
— Na Boga! Co pani jest? — zawołała Fanszetka.
— Co mi jest? — powtórzyła panna Konstancya, nie mogąc ukryć swego zadowolenia. — Nigdy w życiu nie czułam się tak szczęśliwa jak dzisiaj! Małżeństwo Zuzanny zerwane, przebaczam ci wszystko Fanszetko.
Fanszetka cisnęła na stół cebulę, którą obierała i ujmując się pod boki, co oznaczało u niej żywe zajęcie się czemś zawołała:
— Czy to być może? Pan Bóg wysłuchał życzeń pani? Jabym tego nigdy nie zrobiła!
— Nie mów niedorzeczności Fanszetko. Chodź raczej pomóż mi posłać łóżko dla Zuzanny, która jest mocno cierpiąca. Mój brat rozgniewał się okropnie i wypędził nas obie.
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem — odpowiedziała Fanszetka śpiesząc spełnić rozkaz pani. Niechże mi pani wytłumaczy dlaczego panna Zuzanna nie wyjdzie zamąż za pana de Preymont?
— Przecież ja ci zawsze mówiłam, że to jest niepodobieństwo — odpowiedziała panna Konstancya dobywając najcieńszą bieliznę jaką miała. Ja także nie wiem żadnych szczegółów, gdyż Zuzanna jest tak rozdrażniona, że pytać jej o nic nie mogę.
A tymczasem młoda dziewczyna doznawała jakiegoś błogiego uczucia poddając się jak dziecię troskliwym zabiegom ciotki, które ją zawsze głęboko wzruszały.
Pani i służąca nie spały długo w nocy skracając sobie czas czuwania sprzeczką, którego przedmiotem było zerwanie małżeństwa Zuzanny.
— Biedny pan de Preymont, żal mi go, bo wiem, że kochał szczerze pannę Zuzannę — mówiła Fanszetka.
— Pocieszy się — odpowiedziała panna Konstancya. — Zdaje mi się jednak, że pan Saverne odgrywa w tem wszystkiem jakąś rolę...
— No, a gdyby domysł pani okazał się prawdziwym, coby pani uczyniła w takim razie, gdyż twierdziła pani zawsze...
— Ale teraz zmieniłam zdanie — przerwała jej z żywością panna Konstancya, a nadewszystko pragnę, aby moja siostrzenica nie doznała już na przyszłość żadnych przykrości. Jeżeli kocha pana Saverne, to musi go poślubić; już ja w tem będę.
— Zdaje mi się — dodała Fanszetka — że on się z łatwością da nawrócić, bo słuchał zawsze bardzo przykładnie moich napomnień.
Nazajutrz rano panna Konstancya otrzymała taki list od pani de Preymont.
„Przesyłam pani list jaki przełożona, uważała za właściwe napisać do mnie, aby nam wyjaśnić uczucia Zuzanny. Z listu tego dowie się pani o tem co dotychczas było dla niej tajemnicą, a o czem ja czuję się w obowiązku zawiadomić panią. Wiem, że pani postąpi tak, jak jej postąpić nakazuje przywiązanie do siostrzenicy. Masz pani zbyt wiele serca, abyś nie miała zrozumieć uczuć, jakiemi jestem przejęta wobec boleści mego syna i nie weźmiesz mi za złe, że chwilowo nie mam odwagi utrzymać stosunków z domem państwa.
Pan Jeuffroy całą noc nie mógł zmrużyć oczu i rozmyślał nad przykremi następstwami tego niespodziewanego wydarzenia. Żałował teraz uniesienią z jakiem odezwał się do córki, wiedział, że ludzie zganią jego postępowanie, przytem wyrzuty i smutek córki poruszyły jakąś tajemną strunę w jego sercu. Przyjął więc siostrę bez gniewu, ale przeczytawszy obydwa listy, które przyniosła ze sobą, uniósł się znowu zapominając o dobrych postanowieniach, jakiemi był przejęty w nocy.
— Nie rozumiała samej siebie... dała się uwieść szlachetnemu współczuciu... nic nie rozumiem z tego listu przełożonej, — zawołał. — Ktoś inny!... Więc jest tu i ktoś drugi?
— Pan Saverne, czy się tego nie domyślałeś mój bracie?
— Doprawdy to szalona dziewczyna — odparł z gniewem pan Jeuffroy. A niech go sobie kocha, jeśli chce; lecz co do mnie nie dam zezwolenia na małżeństwo z hołyszem, który przed kilku dniami nazwał mnie...
Tu pan Jeuffroy uznał za stosowne pominąć milczeniem niegrzeczne znalezienie się Jerzego.
— Mój bracie nie możemy nic poradzić na to skoro okoliczności wzięły taki obrót — odpowiedziała panna Konstancya, która rządząc się sercem wydawała zawsze sąd trafny. Ludzie wiedzą wszystko, a ponieważ zerwanie z Markiem nastąpiło zaraz po ostatnich odwiedzinach Jerzego, domyślą się więc natychmiast, że ta a nie inna była przyczyna nieporozumienia. Jakże więc możesz przypuszczać abyś zdołał wydać zamąż Zuzannę, skoro każdy będzie wiedział, że kryje ona w głębi duszy zabronioną przez ciebie miłość?
Rozumowanie Konstancyi zwróciło uwagę pana Jeuffroy, który jednak zapatrywał się na tę kwestyę z innej strony.
— Straszna to rzecz doprawdy mieć córkę! — zawołał. — Odpowiedzialność za jej postępowanie spada zawsze na mnie; jestem najnieszczęśliwszym z ludzi! Niechże sobie radzi jak jej wola. Sprzykrzyła mi się, przyznaję, do najwyższego stopnia, ale jeżeli będzie się upierać wyjść za tego tam, nietylko, że nie zezwolę na takie małżeństwo, ale nie dam posagu.
— No, no, jeszcze nie doszliśmy do tej ostateczności — odpowiedziała przezornie panna Konstancya. — Tymczasem muszę gdzie wyjechać z Zuzanną, aby ją troszkę zająć i rozerwać. Biedna dziewczyna jest okropnie rozdrażniona, słyszałam, że dziś całą noc płakała.
— Jeżeli jest tak zmartwiona, dlaczegóż zrywała z Markiem? Nie rozumiem dlaczego pierwej chciała go poślubić?... Przykro mi jednak, że ją wyrzuciłem za drzwi; niech powróci do domu jeśli chce, ale musi się pocieszyć i uspokoić tutaj, bo ja nie będę łożył na koszta podróży dlatego jedynie, aby zadowolnić jej fantazyę.
— Koszta ja biorę na siebie — odpowiedziała z pośpiechem panna Konstancya — pozwól mi ją tylko zabrać...
Pan Jeuffroy wahał się chwilę a potem rzekł:
— Rób co chcesz... bylebym tylko na czas jakiś mógł się uwolnić od was.
Panna Konstancya nie zwlekała ani chwili i w kilka dni później, ku wielkiemu zdumieniu Fanszetki oznajmiła, że już ma najęte mieszkanie w Cannes, dokąd wkrótce wyjeżdżają obie z Zuzanną.
— Spędzimy tam zimę Fanszetko — mówiła do swej wiernej sługi — choćby mnie to miało kosztować nie wiem wiele, choćbym miała naruszyć mój kapitalik. Ale ponieważ zebrałam wszystkie moje oszczędności, sądzę, że do tego nie przyjdzie.
— Zdaje mi się, że przecież pani nie roztrwoni odrazu oszczędności gromodzonych tak skrzętnie przez lat dwadzieścia. Doprawdy, aż mnie litość bierze patrząc, że pani wybiera się w taką daleką drogę, nie baczą na swój wiek podeszły!
—Jestem zdrową jak ryba a wydałabym chętnie wszystko co posiadam abym tylko mogła pocieszyć Zuzannę. Gdy przyjedziemy do Cannes napiszę do pana Saverne, bo wiem, że brat mój musi wcześniej lub później zgodzić się na to małżeństwo. Skoro go Zuzanna zobaczy, jestem pewna, że nie będzie już wspominać o tym swoim klasztorze... bo ona mi to wczoraj powiedziała Fanszetko, gdy wspomniałam nazwisko Jerzego.
— Panienka nie ma teraz głowy do niczego — odpowiedziała Fanszetka, — Ja wczoraj także z nią rozmawiałam i mówiłam jej, że wszystkie te zdarzenia są najlepszym dowodem, iż nie należy zajmować się ludźmi i serce złożyć na ofiarę Bogu, bo Bóg nigdy nas nie zawiedzie.
Zuzanna była tak smutna i zgnębiona, że nie sprzeciwiała się w niczem ciotce i pragnęła tylko wyjechać nie dowiedziawszy się wprzód nieco się dzieje z Markiem.
Udała się więc do pani de Preymont, która przeraziła się na widok jej bladości i wyraźnego upadku sił, a teraz zdjęta litością i pomną ostatnich słów syna, powstrzymała się od wypowiedzenia Zuzannie gorzkich wyrzutów, które gwałtem cisnęły jej się do ust.
Posadziła młodą dziewczynę na kozetce, ale nie podała jej ręki.
— Czy przebaczysz mi pani kiedy? — szepnęła biedna nie mając odwagi spojrzeć w oczy matce człowieka, którego odtrąciła.
— Zbłądziliśmy wszyscy, Zuzanno — odpowiedziała chłodno pani de Preymont — ja najpierwsza niestety!... Teraz trzeba myśleć o tobie, to było jego ostatnie jego słowo przed odjazdem.
— Odjechał... Sam! — podjęła z niepokojem Zuzanna.
— Dał mi słowo, że będzie starał się żyć a jego słowu zaufać można.
— Bezwątpienia; więcej niż mojemu — odparła z goryczą panna Jeuffroy.
Nastała chwila milczenia, obie kobiety chciały zapanować nad ogarniającem je wzruszeniem. Wreszcie pani de Preymont odezwała się z rozdrażnieniem:
— Lepiej byłoby Zuzanno abyś mi była oszczędziła tej przykrości.
— Nie mogłam odjechać nie wypowiedziawszy pani mego smutku i wyrzutów sumienia!
— Obie płaczemy nad utraconem szczęściem Marka, ale to jeszcze nie powód moje dziecko, aby twoje życie także, miało być złamane.
— Pan Saverne kocha cię — dodała — a ty również znasz swoje uczucia.
— Powiedziała mi pani okrutne słowo! — zawołała Zuzanna. — Stawiasz mnie pani tak nizko, że sądzisz, iż mogę myśleć o sobie, gdy wiem, że oboje cierpicie!
— Uspokój się — rzekła tkliwie — ja nie chciałam cię urazić. Delikatność twoja i względy towarzyskie nie dozwalają ci myśleć o innych związkach, ale skoro ból pierwszy przeminie, stanie się to, co oboje z Markiem przewidzieliśmy odrazu.
A na błagalne spojrzenie Zuzanny, odpowiedziała:
— Jedź spokojna; okoliczności więcej tu zawiniły niż ty.
Upłynęło jednak kilka miesięcy zanim Zuzanna zgodziła się zobaczyć pana Sayerne.
Panna Konstancya starała się zwalczyć upór pana Jeuffroy i wreszcie otrzymała od niego zezwolenie na małżeństwo z Jerzym jeżeli Zuzanna będzie tego chciała pod warunkiem wszakże postawionym przez troskliwego ojca, aby w takim wypadku poprzestała na posagu o wiele mniejszym.
— Ja jej to wynagrodzę — powiedziała sobie w duchu panna Konstancya.
Minęła zima, wiosna i część lata; Marek błąkał się długo po różnych krajach, spoglądając wszędzie na gorączkę zabiegów ludzkich.
— O co im chodzi? — myślał nieraz. — Czy nie wiedzą, że jedna błaha okoliczność zniweczyć może ich szczęście?
Pogrążony w niemej apatyi długi czas nie zastanawiał się nad sobą, wreszcie myśl jego zwróciła się ku tajemniczym sprężynom życia, a boleść i rozczarowanie zbudziły duszy wiarę w jakąś ślepą siłę, której prawa były te same dla istot myślących, co dla nieświadomej swego istnienia materyi.
— Człowiek jest tylko jednym z atomów — mówił sobie — które giną i odnawiają się bezustanku.
Długo myślał o Zuzanie z niechęcią i goryczą, ale i te uczucia słabły z czasem. Pisząc do matki nie wspominał nigdy o niej, a matka również szanowała jego boleść. Wreszcie Marek zapytał wprost o losy młodej kobiety, na co pani de Preymont odpowiedziała, że po długim oporze zgodziła się przyjąć pana Saverne, ale smutna i znękana nie chce słuchać o zamążpójściu.
„Może jakie słówko z twojej strony Marku zakończyłoby tę przykrą sytuacyę — pisała pani de Preymont. — Zuzanna czeka może od ciebie przebaczenia, lecz ja nic nie radzę, pozostawiając wszystko twojej woli.”
Czytając ten list Marek uśmiechnął się pogardliwie.
— Wistocie czuję żal, ale nie do niej — rzekł sobie w duchu.
— Ujął za pióro i następujący list przesłał swojej niegdyś narzeczonej:
„Czy to ja Zuzanno powinienem cię pocieszać? Czy ja powinienem dozwolić ci używać szczęścia, od którego się uchylasz przez poczucie delikatności? Bądź szczęśliwą! Okoliczności więcej zawiniły niż ty sama. Z czasem musisz pójść za popędem twego serca, pocóż ja mam oddalać od ciebie tę radość? Jeśli życie, które uważasz za dobrodziejstwo, nęci cię ku sobie niewahaj się z przyjęciem szczęścia, owszem podnieś do ust tę czarę, bo wierzaj mi, iż bywa ona niekiedy tak nie trwałą i kruchą, że trzymana w ręku łatwo rozprysnąć się może. Nie myśl o moim smutku; najgorsze już minęło...
Wśród całego ogromu stworzenia ja i ty zajmujemy nie więcej miejsca niż roślinki. Nie chciałbym abyś cierpiała Zuzanno! Są mędrcy, którzy wpatrzeni w tłum ludzki zapominają o własnej egzystencyi i z dobrotliwym uśmiechem spoglądają na namiętności i pragnienia ludzkie. Ja wprawdzie nie dorównywam tym uprzywilejowanym, ale mam także litość i współczucie i w tych uczuciach zaczerpnąłem tyle odwagi, iż mogę pragnąć twego szczęścia. Po raz ostatni wyjawiam przed tobą szczerze moje myśli sądzę, że to będzie korzystne dla ciebie a mnie przyniesie Może cię zadziwią, lecz dla mnie są one siłą i podnietą do dobrego. Przez chwilę byłaś moją radością i szczęściem; przebaczam ci ty niegdyś ukochana moja! Przyjaciel, który dziecięciem piastował cię w objęciach, przesyła te ostatnie słowa serdecznego pozdrowienia.
Zuzanna uspokoiła się bardzo po odebraniu tego listu; a w dwa miesiące później oddała swą rękę Jerzemu i wyjechała nazawsze z tych okolic.
Wtedy pani de Preymont napisała do Marka wzywając go do powrotu.
„Gdy dziś rano wracałam z kościoła — były słowa listu — robotnicy, kobiety i dzieci otoczyły mnie pytając kiedy powrócisz? Oni cię kochają i wyglądają twego powrotu, a teraz drogi synu możesz już powrócić. Pokolenia mijają, zmieniają się pojęcia, ale boleść pozostaje zawsze jedna i ta sama i ona nigdy uszlachetniać człowieka nieprzestaje. Ja wierzę, że wszystkie nasze łzy są policzone i że życie nasze jest tylko przedsionkiem innego żywota. Mam nadzieję, że i ty się przekonasz, iż twoje uczucia względem ludzkości są taką właśnie kroplą z Bozkiego źródła, którego w tej chwili nie uznajesz może jeszcze. Uśmiechniesz się zapewne czytając te filozoficzne uwagi starej kobiety, ale wiesz gdzie je czerpałam. Bądź zdrów mój synu; nie widziałam cię już dawno, ale cóż ja mogę dla ciebie; mogę tylko cię kochać i cierpieć razem z tobą!”
Marek upuścił z ręki list matki i zamyślił się głęboko. Zdawało mu się, że łagodny, wonny wietrzyk orzeźwia spaloną jego duszę, a w oddali jakby zpośród gęstych tumanów mgły ukazuje mu się światełko wiary.