Zygmunt Ławicz i jego koledzy/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmunt Ławicz i jego koledzy |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obciążony rękopismem swym i pożyczonemi książkami, Ławicz wrócił do swéj izdebki. Bez gniewu, bez rozpaczy, wsunął rękopism do małéj szafy, w któréj znajdowało się kilka koszul, para znoszonych butów, kilka liber czystego, i gruby zwój zapisanego papieru; potém, z powolnemi ruchami głęboko zamyślonego człowieka, usiadł przy swym stoliku i roztworzył jednę z pożyczonych sobie książek. Im dłużéj czytał książki te, tém więcéj utrwalał się w przekonaniu, że Dębski powiedział mu zupełną prawdę. Zanadto był oświeconym, aby mógł nie zrozumiéć wskazanéj sobie prawdy, zanadto czcił naukę, aby mógł prawdzie zrozumianéj zaprzeczać. Zdumiony głębokością nieświadomości własnéj, zamyślał się często i patrzał w zagadkę małéj owocności ogromnéj swéj pracy. Zamyślał się teraz daleko częściéj i ciężéj, niż wprzódy. Czytywał chciwie, chciwiéj nawet, niż dawniéj; lecz od czasu do czasu podobnym bywał do człowieka, budzonego ze snu przez doświadczane wewnętrzne ukłócia. Kłóło go coś wewnątrz, podnosił głowę i ściskał ją w obu dłoniach, albo téż nagle splecione ręce na kolana opuszczał i, z pochyloném czołem, szklistym wzrokiem wpatrywał się w brudne deski podłogi. Bywały téż już wieczory takie, w których nie czytywał wcale. Ukłócia uczuć, których określać ani w które wsłuchywać się nie chciał, podnosiły go ze stołka. Wstawał, brał czapkę i wychodził na miasto.
Na mieście, w zmroki zimowe, pełno było kuligów, szumnie pędzących środkiem ulic, lamp, oświetlających okna sklepowe, twarzy kobiecych, przesuwających się na oświetlonych tłach, śpiesznych stąpań po skrzypiącym śniegu, tonów muzyki, brzmiącéj w głębiach domów, a jękiem lub chichotem wnikającéj w uliczny szum. Z całéj téj mieszaniny świateł, linii i dźwięków, jedna tylko muzyka zwracała uwagę Ławicza. Jakież inne zjawisko ze świata otaczającego obchodzić go mogło? Nigdy, przy chóralném brzęczeniu dzwonków, nie pędził on wesoło z żadnym kuligiem takim; nigdy nie zaglądał do bogatych, wewnątrz oświetlonych, tych sklepow; żadnéj z przesuwających się w świetle twarzy tych kobiecych nie umiał nazwać po imieniu. Od wielu téż lat, od czasu, gdy z mieszkania matki jego wyniesiono fortepian, po którego klawiszach przebiegały często białe jéj palce, tyle tylko słyszał muzyki, ile z wnętrza domów dojść jéj może do uszu ulicznego przechodnia. Świat sztuki zawsze i szczelnie był przed nim zamknięty. I nie skarżył się on na to tak, jak nigdy nie skarżył się na nic, ani przed ludźmi, ani przed samym sobą. Lecz tylko, ile razy z wnętrza domu, pod którego ścianą przesuwał się, w szum ulicy wniknęła i w pierś jego wdarła się pieśń tęskna albo namiętna, stawał i słuchał. W cieniu wysokiego muru, albo w świetle ulicznéj latarni, wątła postać jego wydawała się postacią żebraka, nieśmiało, choć chciwie, oczekującego na spaść mu mający okruch jałmużny. Był-to może w istocie żebrak, pochwytujący okruchy życia, którego świat ten tak jest pełny, a które, nakształt porwanych i wciąż uciekających promieni ideału, dochodziły go w lotnych i wciąż rwących się tonach muzyki.
Raz stanął tak i zasłuchał się przed domem, w którym sam mieszkał. Od czasu pewnego na piérwszém piętrze tego domu często i rzęsiście oświetlał się rząd okien, za któremi grano i śpiewano wiele. Cichość zaułka ułatwiała słuchanie. Nad dachem domu, okno facyatki, które przez lat tyle świeciło co wieczór bladém światłem małéj lampki, ciemne było i niewidzialne. Na piérwszém piętrze piękny i silny głos kobiecy śpiewał przy wtórze muzycznych akordów. W zmroku zaułka śpiesznym i energicznym krokiem idący mężczyzna potknął się o człowieka, stojącego u ściany domu w zamyśleniu takiém, że zbliżających się kroków nie usłyszał i z drogi się nie usunął.
— Przepraszam, — dotykając ręką kapelusza, rzekł przechodzący, i śpieszył daléj, lecz potrącony, z dźwiękiem uradowania w głosie, zawołał:
— Michasiu! poznałem cię po głosie!
— O! słowo honoru! i ja po głosie poznaję... Ławicz, czy co? no, góra z górą... kopę lat... ale czegóż ty tu tak stoisz?
— Ja w tym domu mieszkam, i słuchałem tego ślicznego śpiewu na piérwszém piętrze...
— Prawda, że ona ślicznie śpiewa! — zawołał Kaplicki, — ale gdybyś ją samę widział, jaka śliczna! Patrz, ja tu co dzień na piérwszém piętrze bywam, a nie wiedziałem, że ty w tym samym domu... Ale słuchaj-no, poczekaj, czy nie o tobie tylko one mówiły... no, no! gdzież twoje mieszkanie?
— Na poddaszu.
— Akurat! z pewnością o tobie! szczególny wypadek, słowo honoru, i zabawny!
Mówiąc to wszystko, aż zanosił się od śmiechu, tak go coś rozweseliło. Ławicz ze zdumieniem zapytał:
— Z czego się tak śmiejesz? Kto o mnie mówił? Kto może wiedziéć o mnie?
— No, chodź ze mną, to ci wszystko opowiem; przytém zawiniłem przeciwko tobie, i usprawiedliwić się muszę. Przez tyle lat straciłem cię był z oczu, ale kłopoty, widzisz, interesa... człowiek jak przyjedzie do miasta, nie wié, na którą nogę ma stanąć, a teraz jeszcze o czém-ś ważniejszém myślę... Chodź do mnie.
Ławicz nie opierał się. Kaplicki gwizdnął na dorożkę. Po kilku minutach znajdowali się obaj w obszerném i wykwintnie urządzoném hotelowém mieszkaniu, które lokaj, z usłużnym pośpiechem, oświetlił kilku zapalonemi świecami. Sztywny zbytek hotelowy wywarł snadź na Ławiczu ziębiące wrażenie; od kilku lat zresztą nie widział on już gospodarza mieszkania tego. Zmieszany, z czapką w ręce, stanął przy aksamitem obitym fotelu. Ale Kaplicki, z tąż samą, co dawniéj, trochę tylko rabuszniejszą, niż dawniéj, serdecznością, w ramiona go pochwycił, w oba policzki wycałował i na fotelu posadził. Był to teraz tęgi i barczysty mężczyzna, z wyraźną skłonnością do otyłości, z zawiesistym płowym wąsem, zdobiącym twarz okrągłą, pełną, rumianą, i błękitnemi, jak niebo, oczyma przyozdobioną.
— Kontent jestem tak, jakbym na sto koni wsiadł. Myślałem o tobie często, ale coż? jak człowiek wpadnie do miasta... W izbie dawno już nie byłem, i teraz dopiéro przyjdzie mi znowu... bo, wyobraź sobie: dwa procesy, jeden z chłopami o łąki, drugi z żydem... Ale mniejsza o to! Późniéj ci to wszystko opowiem. Teraz interes najważniejszy... wiész, żenię się.
W tém, co powiedział, nie było nic dziwnego: miał lat dwadzieścia kilka i majątek. Ławicz jednak wydawał się zdziwionym, tak zdziwionym, że Kaplicki, patrząc na niego, śmiechem parsknął.
— A, mój ty Salomonie! czegóż tak na mnie oczy wytrzeszczyłeś? Czy ci się zdaje, że ty i ja jesteśmy jeszcze takiemi dzieciakami, jak wtedy, kiedyśmy razem... pamiętasz? nad tą przeklętą greczyzną ślęczeli.
— Nie; ale wiész? mnie nigdy na myśl to nie przyszło!
— Spodziewam się... w twojém położeniu trudno o takich rzeczach... bo, wszak zawsze w biurze służysz, i z tą samą pensyą... no, cóż robić, kiedy inaczéj nie można? Zresztą, ty zawsze byłeś jak panienka... Ja znowu jestem innéj natury człowiekiem. Mnie zakochać się, to jak z bicza palnąć. Tak jednak, jak w pannie Alinie, szczerze mówię, nie kochałem się nigdy. Panna piękna, dobrego rodu i utalentowana... Słyszałeś, jak śpiewa! Przytém trzydzieści tysięcy posagu... ja o to nie dbam, i bez tego ożeniłbym się z nią, ale kiedy są, to i lepiéj... bo wiész? interesa... trochę długów... i gospodarstwo jest taką rzeczą, że bez kapitału ani rusz... Ojciec zupełnie się już zestarzał i rządy majątku mi oddał. Gospodyni téż w domu bardzo potrzebna...
Służący na srebrnéj tacy przyniósł herbatę, ciasta i przekąski. Kaplicki częstował gościa.
— Nie zostałem dziś u nich na herbacie, bo pogniewaliśmy się trochę z panną Aliną. Dumna jest, a ja tego nie lubię. Jutro dają wieczór tańcujący, a tancerzy mają tyle, co nic. Zaproponowałem kilku moich tutejszych znajomych, mieszczuchów sobie, ale porządnych chłopców. Nie chciała; powiedziała, że ani ona, ani jéj kuzynki z byle kim tańczyć nie będą. Ja tego nie lubię, u mnie człowiek byle uczciwym i porządnym był... Wziąłem to może z téj mieszczaniny, która u nas w szkole panowała... Pamiętasz np. Derszlaka? syn cieśli, a jaki był sympatyczny! Posprzeczaliśmy się i poszedłem. Nic to! jutro pójdę, przeproszę, ale na swojém postawić muszę...
Ławicz wydawał się znowu bardzo zdziwionym.
— Ależ, mój drogi, — zawołał, — czyż są jeszcze na świecie ludzie, którzy-by tak myśleli, jak twoja narzeczona!
Z kolei Kaplicki ze zdziwieniem na niego popatrzał.
— Ależ naiwny jesteś! — wzruszając ramionami, odrzekł. — Połowa świata, mój drogi, jeszcze tak myśli. Ale, prawda; alboż ty, Salomonie, w książkach wiecznie zagrzebany, świat znać możesz! A propos, — śmiejąc się znowu i zrywając się z krzesła, zawołał: — Wiész? w domu mojéj narzeczonéj wiele mówią o tobie, i niezmiernie ciekawi są ciebie poznać...
— Ale zkąd-że...
— Ot, głupstwo! wiész? baby zawsze ciekawe, a zaciekawiła je żona stróża, jakaś Rębkowa, która dziwne dziwy im o tobie opowiada: że po całych nocach nie sypiasz i nad książkami siedzisz, że sam książki piszesz, że sam do siebie gadasz, że, nakoniec, jak ona myśli, jesteś sobie trochę...
Tu ręką wskazał na czoło.
— Waryatem, — uśmiechając się, dokończył Ławicz.
— Ale — z lekkiém zmieszaniem tłómaczył się Kaplicki, — te panie nie wierzą w to... tylko kancelista, czytający i piszący książki, w głowie im pomieścić się nie może... przytém, jedna z nich widziała cię kilka razy na wschodach, i dowodzi, że jesteś przystojny i masz oczy marzyciela... Ja to tam tego obojętnie słuchałem, bo ani przypuszczałem, że to wszystko o tobie... Te panie nie zapytały Rębkowéj o nazwisko twoje, a może i nie zapamiętały go... ale nadzwyczajnie, nadzwyczajnie chcą ciebie poznać... nawet panna Alina...
Ławicz całego opowiadania tego słuchał dość obojętnie. Parę razy jednak zarumienił się trochę.
— Ani przypuszczałem, — szepnął, — abym mógł być przedmiotem...
— Rozmów i ciekawości ładnych pań! widzisz! a gdybyś wiedział, jaka to śliczniutka panienka nazwała cię przystojnym, i mówiła, że masz oczy marzyciela...
Ławicz zarumienił się znowu.
— Zdaje mi się, — szepnął, — przypominam sobie, że istotnie od czasu pewnego spotykam często na wschodach jakąś młodą panienkę...
— Szatynka, średniego wzrostu, ośmnasto-letnia.
— Zdaje się...
— Bardzo biała, z szafirowemi oczyma...
— Zdaje się...
— To najpewniéj ona, panna Jadwiga... cóż? prawda, że bardzo ładna?
— Nie uważałem.
Kaplicki wpatrzył się w niego wielkiemi oczyma i znowu parsknął śmiechem.
— A niech-że cię Pan Bóg ma w opiece swojéj! No, waryat nie waryat, ale że dziwak z ciebie wielki, to pewnie! Spotykać się często z taką śliczną dziewczyną i nie uważać... jednak, w czepku widać rodziłeś się, bo ona zauważyła cię, i nawet dość dokładnie, kiedy o twoich oczach mówiła. Cóż? znowu rumienisz się! A! jakiż dzieciak z ciebie! Toż ty, słowo honoru, chyba z innéj gliny ulepiony, niż wszyscy...
Tu przyszedł mu snadź do głowy pomysł jakiś, bo dłonią uderzył się w czoło.
— Genialna myśl, — zawołał, zaprowadzę cię jutro do nich na wieczór...
— Ja, na wieczór! Ależ, mój Michasiu... ja nigdy nie byłem na żadnym...
— Byłeś, byłeś, pamiętasz? kiedyś, kiedy moja nieboszczka matka tu przyjeżdżała...
— Ależ ja wtedy miałem lat...
— No, dzieciak byłeś, to prawda, ale pocóż mówisz... zlituj się... nie mów tylko tym paniom, że nigdy na wieczorach nie bywasz, bo pomyślą o tobie, że jesteś człowiekiem dzikim...
— Mój Michasiu, wedle mnie, ten tylko człowiek jest dzikim, który nie zna nauki i nie rozumié wielkich idei, przez nią...
— Wedle ciebie tak jest, a wedle tych pań inaczéj; dla nich człowiek, nieobeznany z towarzystwem, jest dzikim, i co prawda, ja sam zdanie to podzielam. Nie obrażaj się tylko! o tobie nie mówię. Ty jesteś Salomonem i najpoczciwszym w świecie chłopcem... Pójdziesz jutro ze mną na wieczór, prawda?
— Nie, mój drogi!
— Ależ pójdziesz, mój Zygmusiu! mój najmilszy... ja cię chcę w świat wprowadzić, i jak powiem pannie Alinie, że cię przyprowadzę, to mi łatwiéj kłótnią przebaczy...
— Jednakże, sam mówiłeś, że pogardza ona...
— Ależ to zupełnie co innego. Twój ojciec był takim samym dobrym szlachcicem; przytém, jesteś moim szkolnym kolegą i człowiekiem... interesującym. Coż ? pójdziesz? prawda!
Wycałował go znowu w oba policzki i, podając mu filiżankę herbaty, zaczął:
— Jutro, o godzinie drugiéj, włożysz frak i pójdziemy z wizytą...
— Ależ, mój Michasiu, ja fraka nie mam...
— Masz tobie! fraka nie ma! Któż bo na całym świecie może nie miéć fraka? Cóż robić? poprowadzę cię bez fraka... człowiekowi z oczyma marzyciela wszystko ujdzie... Tylko pamiętaj, o drugiéj...
— Ja o drugiéj jestem jeszcze zajęty w biurze...
— Z biurem znowu bieda! No, już mniejsza o to! obejdzie się i bez wizyty! Zresztą i ja cały dzień zajęty będę... chodzić będę za interesami i robić sprawunki. Ekwipuję się... powozy i konie już mam, ale uprząż dla koni, liberya dla służby, meble, dywany, lampy, własna moja garderoba, wszystko to jeszcze na karku siedzi. Przyjdę po ciebie przed samym wieczorem. Mniéj więcéj o ósméj... bądź gotów!
— Ależ ja na ten wieczór nie pójdę...
— Pójdziesz...
W parę godzin późniéj rozstając się, pomówili jeszcze temi samemi wyrazami. Jednak z twarzy Ławicza i dźwięku jego głosu wnieść można było, że trwoga przed nieznanym mu światem walczyła w nim z chęcią zobaczenia go, myśl o niedoczytanéj książce jakiéjś — ze wspomnieniem słyszanego dziś śpiewu. Nazajutrz, wychodząc do biura, spotkał, wbiegającą na wschody piérwszego piętra, szatynkę ośmnastoletnią, średniego wzrostu, bardzo białą, z szafirowemi oczyma. Wszystkie te właściwości jéj osoby mignęły przed nim, jak błyskawica, bo uczuł w twarzy wielkie gorąco, spuścił powieki i tak prędko zbiegł ze wschodów, że zaledwie nie upadł. Piérwszy raz w życiu spostrzegł kwiat na kapeluszu kobiecym. Był to figlarny, roztrzepany, czerwony mak polny.
Około godziny dziewiątéj wieczorem, Kaplicki wpadł do izdebki na poddaszu i znalazł dawnego kolegę swego, ubranego odświętnie. Z razu jednak nie zwrócił uwagi na jego ubiór. Był tak zmęczonym, że padł na najbliższy stołek i kilka sekund przemówić nie mógł.
— Shasałem się dziś za sprawunkami temi, jak koń pocztowy, a tu do ciebie cztery piętra. Jak ty możesz tak wysoko mieszkać?
Powiódł spojrzeniem po izdebce.
— Więc ty tu mieszkasz? tu?
— Naturalnie; od sześciu lat.
Kaplicki posmutniał.
— Mój Zygmusiu — rzekł z cicha, — ależ to nędza!
— Jaka to nędza! nie jest to wcale nędzą żadną! — gniewnie prawie sarknął Ławicz.
Nie po raz to piérwszy już raziło go i niecierpliwiło, że w położeniu jego ludzie naprzód, a czasem tylko materyalne niedostatki spostrzegali. On sam, gdyby mu o nich nie mówiono, nie spostrzegł-by ich nigdy.
— A! jeżeli myślisz, że to bogactwo, niech sobie będzie bogactwo. Z innéj gliny jesteś ulepiony, niż wszyscy ludzie. Cóż? tam zaraz tańczyć zaczną; chodźmy!
Spojrzał teraz na czarne ubranie Ławicza.
— No, — rzekł, — ujdzie! A gdzież rękawiczki?
— Rękawiczki! — jak echo powtórzył Ławicz.
— Jak-to! nie pomyślałeś o rękawiczkach! Niechże cię... cóż teraz będzie? Aha! ja mam dwie pary, żeby módz zmienić, jak ręce spotnieją... nie będę już zmieniał... masz!
Wyjął z kieszeni fraka parę rękawiczek maślanego koloru, Ławicz wziął je, dziwnie na nie patrząc.
— Wkładaj-że...
Wkładał i uśmiechał się, bo szło mu to niezgrabnie. Były one dla niego za duże, tak duże, że gdy je włożył, ręce jego wydawały się spuchniętemi.
— Okropność! — zaśmiał się Kaplicki, — zawsze jednak lepiéj w takich, niż bez żadnych... Bierzże teraz kapelusz i idźmy...
Ławicz wziął czapkę. Na widok czapki Kaplicki usta szeroko otworzył.
— Kapelusz... aha!... bez kapelusza żyjesz... zapewne... widać, że to możliwe, ale, słuchaj-no... na taneczny wieczór z czapką nie sposób...
— Słuchaj, Michasiu, — zawołał Ławicz, — ja tam nie pójdę! Widać, że tam formy wszystko stanowią, a ja formę uznaję wtedy tylko, kiedy objawia ona...
— Ależ wstydź się! jakie formy! przeciwnie, panie te są za treścią, wierz mi, że za treścią... I my przecież, wieśniacy, choć Salomonami nie jesteśmy, wiemy, co to treść, tylko, wiész co? weź mój kapelusz, ja tam domowym prawie jestem, mogę z twoją czapką... zostawię ją w przedpokoju...
Wyszli. Na wschodach drugiego już piętra usłyszeli muzykę, złożoną z dźwięków fortepianu i skrzypiec. Ławiczowi oczy błysnęły. Kaplicki zaśmiał się.
— A co! — rzekł, — jakbyś innym człowiekiem był. Teraz przynajmniéj widać, żeś młody. Zobaczysz, jak wybornie będziemy się bawili. Wdzięcznym mi będziesz...
Słów tych prawie Ławicz nie słyszał, bo oblany rzęsistém światłem, napełniającem przedpokój, a bardziéj jeszcze gwarem licznych głosów, szumiącym za zamkniętemi drzwiami przedpokoju, walczył z paltotem swym, którego zdjęcie utrudniały mu zsuwające się wciąż z rąk rękawiczki. Lokaj, uniżenie usługujący Kaplickiemu, lekceważąco spojrzał na znanego mu z widzenia lokatora poddasza, i ani myślał przychodzić mu z pomocą. Kaplicki piorunująco spojrzał na pełnego pychy sługusa, i sam do kolegi poskoczył.
— Cóżeś się tak zmieszał? wstydź się, mój Zygmusiu! nikt cię tam przecie nie zje!
W przedpokoju czuł się trochę tylko zmieszanym, ale gdy przez drzwi, otwierające się na oścież, buchnęły mu w twarz: światło, ciepło i gwar, napełniające dwa salony, a przed oczyma zamigotała mozaika twarzy i ubrań, zbladł bardzo, spuścił powieki, i podobnym stał się do niezgrabnego i nieszczęśliwego jeńca, którego pod silną strażą prowadzą tam, dokąd on iść nie chce.
Piérwszy od wejścia niewielki salon pełen był mężczyzn; drugi, znacznie większy, wielką girlandą otaczały kobiety. Kaplicki nie postawił na swojém i mieszczuchów do domu nie wprowadził. Tancerek znajdować się tam musiała liczba dwa razy większa, niż tancerzy. Siedziały one dokoła salonu, tworząc grupy, podobne do klombów z kwiatami. Na widok dwu wchodzących młodych ludzi, w grupach tych powstał dość żywy ruch. Białe twarze, otoczone utrefionemi włosami, zwróciły się ku drzwiom, z za na-pół nagich ramion starszych towarzyszek wysuwały się głowy młodziutkich dzieweczek, zdobne w gładkie warkosze i niewinne kwiaty; wachlarze zaszeleściły, gwar rozmów spadł do cichego szmeru, nad którym unosiły się dźwięki fortepianu i skrzypiec, wygrywających wstęp do kontredansa.
Kaplicki opiekuńczym ruchem trzymał rękę kolegi pod swém ramieniem, i prowadził go w róg salonu, kędy nad kanapą, fotelami i stołem, pełnym albumów, kołysały się, w piórach i ciemnych kwiatach całe, poważne głowy matron. Stanęli przed gospodynią domu; Ławicz usłyszał, że wymawiano imię i nazwisko jego; uczuł, że powinien ukłonić się. Ukłonił się, ale w sposób taki, że na ustach stojącéj tuż panny Aliny przewinął się uśmiech. Kaplicki zwrócił go ku pannie Alinie, i znowu wymówił nazwisko jego. Ławicz ukłonił się znowu, tak samo jak piérwéj, z tą tylko różnicą, że podniósł oczy, aby na narzeczoną przyjaciela spojrzéć. Wzrok jego spotkał się z taką postacią kobiecą, jakiéj z pewnością nie widział dotąd nigdy. Panna Alina, ze swą wysmukłą i kształtną kibicią, z wysoko podniesionemi płowemi włosy, w których świeciła brylantowa szpilka, z zimną białością twarzy swéj i zimniejszym jeszcze błękitem swych oczu, wyglądała bardzo wspaniale i imponująco. Dyana! — pomyślał Ławicz, i w piękną pannę wpatrzył się, milcząc wprawdzie jak grób, ale tak zaciekawionemi oczyma, że w jéj oczach wyraz ciekawości, z jakim go witała, ustąpił przed wyrazem lekceważącéj ironii; przymrużyła powieki, z wysoka i zimno skinęła głową i odeszła. Długi ogon sukni jéj przesunął się przed stopami Ławicza, jak szybko uciekający obłok; wydało mu się, pewnym był nawet tego, że marmurowe ramiona jéj zadrżały od stłumiomionego śmiechu. Jego téż ręka pod ramieniem Kaplickiego zadrżała. Kaplicki ciągnął go teraz w inną stronę salonu.
— Przedstawię cię pannie Jadwidze, — szepnął.
Widział już ją; widział tę śliczną głowę dziewczęcia, wysuwającą się, jakby na spotkanie jego, z grupy starszych towarzyszek, błyskającą ku niemu dwojgiem szeroko, ciekawie otwartych oczu, i kilku roztrzepanemi czerwonemi maczkami, które zdobiły jéj włosy. Nie była wcale imponującą ani wyniosłą; swawolnicą raczéj i naprzemian marzycielką być mogła. Ławicz porównywał ją w myśli do jednéj z gwiazd, którą spostrzegał był nieraz w konstelacyi niedźwiedzicy. Zapatrzył się na nią tak, że nie spostrzegł dywana, przez który dążyć mu ku niéj wypadało i, zaczepiwszy stopę o brzeg jego, upadał już; i byłby całkiem upadł, gdyby go był nie podtrzymał Kaplicki. W niezmierném zmieszaniu swém, jak przez sen, tylko usłyszał kilka bardzo krótkich, bo wnet stłumionych, śmiechów, a gdy podniósł oczy, tuż przed sobą zobaczył twarz panny Jadwigi, całą w rumieńcu tak prawie gorącym, jak gorącą była purpura jéj maczków. Szafirowe źrenice jéj, pełne blasku, zdawały się pocieszać go, ośmielać, pociągać. Kaplicki wymówił znowu imię i nazwisko jego. On ukłonił się znowu, mniéj jeszcze zgrabnie, niż wprzódy, i w téjże chwili usłyszał głos Kaplickiego: Pan Ławicz prosi cię, kuzyneczko, o przetańczenie z nim kontredansa.
Ławicz przypomniał sobie, że kiedy miał lat 14, angażował do kontredansów siostry kolegów swoich, i czyniąc to, kłaniał się. Ukłonił się więc i teraz. Panna Jadwiga wstała i podała mu rękę. Powyżéj małéj ręki téj, którą ujął tak lekko, jakby zaledwie śmiał jéj dotykać, było ramię białe, jak śnieg, i obnażone; z puszystych śniegów stanika wysuwała się obnażona téż szyja, po któréj wił się czerwony sznur korali.
Niewiele, bardzo niewiele pamiętał on z reguł, rządzących malowniczo rozwijającym się śród salonu tańcem; trochę je przecież pamiętał, i w piérwszéj figurze uniknął szczęśliwie wszelkiego błędu. Kaplicki, który z narzeczoną swoją naprzeciw niego i panny Jadwigi tańczył, krzyżując się z nim, szepnął:
— Brawo! tańczysz wybornie! staraj się tylko nie miéć takich wystraszonych oczu!
Istotnie, miał on w oczach wyraz przestrachu. I nie dziw! zapamiętał z dzieciństwa, że reguły kontredansowe tak są niezłomne i nieubłagane, jak rządzące światem prawa przyrody. Widział, że gdyby którąkolwiek z reguł tych nadwerężył, powstał-by ztąd w tańcu chaos taki, w jaki niezawodnie popadłby świat, gdyby którekolwiek z praw przyrody zwichniętém zostało. A wcale pewnym nie był, czy pamięć jego jest mu wierną, czy w tę stronę iść należy, albo w tamtę, czy tancerce rękę podać trzeba w téj chwili, albo w innéj. Panna Alina z uśmiechem mówiła o czémś do narzeczonego; on zdawał się coś jéj tłómaczyć lub kogoś przed nią usprawiedliwiać.
Pomiędzy piérwszą a drugą figurą nastąpiła pauza. Ławicz odetchnął z głębi piersi, grubą chustką otarł pot z czoła i spojrzał na swoję tancerkę. Spostrzegł, że patrzała ona na fałdujące się mu na rękach rękawiczki, i na grubą jego chustkę. Wnet przecież podniosła oczy i zagadnęła:
— Pan stale mieszka w mieście?
— Tak, pani.
— Czy pan się dobrze bawi...
— Ja, pani... nie bawię się wcale.
— Jakto? Nie bywa pan ani na wieczorach, ani na koncertach, ani...
— Nie bywam nigdzie...
Oczy jéj ze zdumieniem tkwiły w jego twarzy, lecz świeciła w nich zawsze ta sama, co wprzódy, pociągająca i uśmiechająca sympatya.
— Ależ... — zaczęła znowu, — znajomi pana muszą bardzo gniewać się za to, że im pan towarzystwa swego odmawiasz...
— Ja, pani, nie mam znajomych...
Spuściła oczy na wachlarz.
— To bardzo dziwne! — rzekła.
Ławicz przypomniał sobie przestrogę przyjaciela, i ze szczególnym uśmiechem podchwycił:
— I dzikie także, nie prawdaż pani?
Dziewczyna zaśmiała się figlarnie i zawołała:
— Trochę dzikie, to prawda!
— Figura kontredansa druga. — Ławicz pracował znowu, i raz nawet omylił się, jednak oczy jego były już mniéj wystraszonemi. Zjawiło się w nich zamyślenie. Pomiędzy drugą a trzecią figurą, piérwszy już zwrócił się do swéj tancerki.
— A pani stale mieszka na wsi?
— Tak, panie.
— Wieś z ciszą swą i swobodną naturą musi być bardzo piękną...
— Tak, w lecie. W zimie... nudno. Sąsiedztwa mamy niewiele... Zimowe wieczory takie długie.
Ławicz nie odpowiedział. Myślał może o tém, jak krótkiémi bywały zawsze dla niego zimowe noce.
— A pan co robi w zimowe wieczory?
— Czytam, pani.
— I my czytamy...
— A!...
— Tak, czytamy; ja bardzo lubię czytać... Przed wyjazdem do X. czytałam powieść jednę, w któréj... w któréj...
Urwała, zaśmiała się, figlarném spojrzeniem obrzuciła tancerza swego i zaczęła tańczyć figurę trzecią. Tańcząc, szepnęła:
— Niech mnie pan pięknie poprosi, to powiem, co w powieści téj znalazłam...
Dziewczęce te spojrzenia i szepty oblały mu twarz rumieńcem.
— Proszę, — szepnął.
I w téj saméj chwili stracił całkiem pojęcie o tém, co czynić mu należało. Wysunął się na środek salonu, gdzie spotkał się z Kaplickim, który oczyma coś mu wskazał; mniemając, że idzie za wskazaniem tém, poskoczył ku pannie Alinie, która wyniosłym ruchem usunęła się od niego; obejrzał się za tancerką swą; biegła ona ku niemu, rozchichotana tak, że aż czerwone maczki drżały i roztrzepywały się nad jéj czołem; pochwyciła go za rękę i na właściwe miejsce powiodła. Z chichotem tym i z temi kwiatami, skaczącemi w lesie loczków, wydała mu się dzieckiem, małém, pustém, swawolném dzieckiem. Uciszyła się jednak wkrótce i spoważniała trochę.
— Jeżeli pan prosi — ciągnęła przerwaną rozmowę — to powiem. W téj ulubionéj powieści mojéj jest bohater, nadzwyczaj podobny do pana; zaraz pomyślałam sobie, że to podobieństwo dziwne...
Ławicz zdziwił się bardzo. On! podobny do bohatera powieści!
— Powierzchowność miał on zupełnie taką, jak pan, tak samo mieszkał gdzieś na poddaszu i książki pisał...
— Ja pani książek nie piszę.
Spojrzała niedowierzająco.
— Jakto? nie pisze pan książek?
— Nie, pani...
— Naprawdę?
— Najpewniéj.
— Ach! a nam mówiono...
Wydawała się zmieszaną i zmartwioną.
— Więc... cóż pan robi?
— W biurze służę...
Dziewczyna przygryzła z lekka usta.
— Jakto! i doprawdy pan książek nie pisze?
— Próbowałem, pani, pisać je... ale nie udało mi się...
— A! więc pan jednak pisze.. A jaki jest tytuł książki, którą pan pisać próbował...
— Nie miała ona jeszcze tytułu...
— Była to więc może „powieść bez tytułu?”
— Nie była to powieść...
— Cóż więc?...
— Było to coś z dziedziny historyozofii.
— Co to?
Pytanie to wymówiła z szeroko otwartemi oczyma, zdziwiona. Z kolei Ławicz śmiał się.
— Z czego się pan śmieje?
— Z zapytania pani.
Mocniéj białemi ząbkami przygryzła ponsową wargę i z pod brwi rzuciła na tancerza swego gniewne wejrzenie.
— Przy bliższém poznaniu staje się pan daleko mniéj podobnym do bohatera ulubionéj powieści mojéj...
Słowa te rzuciła, zaczynając tańczyć figurę czwartą. W pauzie pomiędzy czwartą a piątą figurą, nie przemówili do siebie ani słowa. Ona zdawała się być rozgniewaną trochę a trochę zasmuconą, on był tylko niespokojnym. Niepokój jego miał przyczyny ważne. Wiedział, pamiętał, że ostatnia figura kontredansa długą jest i rozmaitości pełną; jak w senném marzeniu przypominał sobie różne koła i zwroty jéj.
Wystraszonemi znowu oczyma w Kaplickiego wpatrzony, objął on kibić tancerki swéj i krokiem galopady przesuwając się z nią na drugi koniec salonu, w ciągnącym się za nią przezroczystym obłoku stopę swą uwięził. Obłok rozdarł się, ręce tancerki opuściły jego ramiona, on zaś z tarlatanowych strzępi otrząsał nogę swą tak pracowicie i z takiém niepowodzeniem, że dokoła wybuchnął znowu głośny, choć prędko stłumiony, śmiech. Panna Jadwiga ponsową była, jak maczki, które teraz zdawały się sztywnie jeżyć w jéj włosach. Przygryzła sobie usta prawie do krwi i łzy kręciły się w jéj oczach. Żal jéj było zapewne podartéj sukni i straconéj figury kontredansa, a może najbardziéj rozwianego marzenia. Żal ten objawił się w formie gniewu. Piorunującém wejrzeniem okrywając twarz swego tancerza, prędko drżącym głosem wymówiła:
— Bohater ulubionéj powieści mojéj umiał tańczyć, a gdyby nie umiał, nie tańczył-by wcale...
Rzekłszy to, zebrała w dłoń strzępy, pozostałe po ogonie jéj sukni i frunęła w głąb’ mieszkania. Za nią wyszła z salonu panna Alina. Kaplicki, utraciwszy tancerkę swoję i swe vis à vis, opuścił téż kontredansowe koło i zbliżył się do Ławicza, który, zmieszany, silnie zarumieniony, ze spuszczonym wzrokiem i obwisłemi rękoma stał na tém samém miejscu, na którém spotkała go katastrofa.
— No, nic to! nic! każdemu przecież coś podobnego zdarzyć się może! Chodź, poznajomię cię z mężczyznami...
Z kobietami nie udało mu się widocznie i stanowczo; Kaplicki wiedziéć musiał, że zgubionym on był w ich oczach. Trzeba go było wprowadzić w koło mężczyzn. Byli to w większéj części wieśniacy, w mniéjszéj znacznie zamożni i do wyższego towarzystwa zaliczający się mieszkańcy miasta. Rozprawiano tu o urodzajach, podatkach, upałach, mrozach, koniach, o zmianie gubernatora, Gambecie i księciu Bismarku. Przy dwóch stolikach grano w karty. Ławicza przedstawił Kaplicki kilku młodym ludziom, którzy mówili z sobą o zeszłorocznych wyścigach konnych i którzy, sami we frakach, szybkiém spojrzeniem orzucili tużurek przedstawianego im kancelisty, a bardzo grzecznie dotknąwszy dłoni jego końcem palców, rozmawiali daléj o zeszłorocznych wyścigach, o cyrku przebywającym w X., o polowaniach odbytych lub odbyć się mających w ich okolicy. W innéj grupie, z ludzi poważniejszych złożonéj, zajmowano się bardzo kwestą wyborów do parlamentu francuzkiego, a w innéj jeszcze rozprawiano o organizacyi i przypuszczalnych losach państwa Ottomańskiego. Przy dwu tych ostatnich grupach Ławicz stał dość długo, z uwagą przysłuchując się ich rozmowom, lecz żadnego w nich udziału nie przyjmując. Potém, z cieniem uśmiechu na ustach, odszedł w stronę salonu, w którym tańcowano.
Tańczono w téj chwili zawzięcie. Kaplicki z narzeczoną swoją prowadził w piérwszéj parze ochoczego mazura. Tańczył dziarsko i z zamiłowaniem; czuć było, że znajdował się we właściwym sobie żywiole; z twarzy jego promieniało szczęście i lał się kroplisty pot. Majestatyczną pannę Alinę mazur ożywił także. Wspaniale zawsze, lecz z wdziękiem, w błękitnych obłokach cała, płynęła przez salon u boku narzeczonego. Panna Jadwiga, z naprędce naprawionym ogoném swéj sukni, lekka i żwawa, tańczyła także z młodziutkim blondyném, który nie miał zapewne oczu marzyciela i książek nie pisał, ale tańczył ładnie. Oprócz tych dwóch, było tam jeszcze z ośm par tańczących. W mazurowych figurach zwijały się i rozwijały różnobarwe koła; ręce wyciągały się ku sobie; ramiona w czarnych rękawach obejmowały kibicie, świecące bielą odkrytych ramion; pojedyńcze pary, z twarzami w ogniu i uśmiechach, przelatywały salę; inne, w oczekujących postawach stojąc, do dźwięków muzyki i szelestu sukien mieszały szmery i gammy wciąż rwących się rozmów i śmiechów.
W drzwiach, rozdzielających dwa salony, młody mężczyzna, w czarnym tużurku i ogromnych rękawiczkach maślanego koloru, z ramionami skrzyżowanemi na wątłéj piersi stał i patrzał. Rzęsiste światło lamp i kinkietów pozwalało dojrzéć na jego czole widoczne ślady zmęczenia. Nie było to zmęczenie takie, jakie w téj chwili kroplami potu oblewało czoła tancerzy; ale takie, które zwolna i niewidzialnie, przez długi szereg dni i lat, zapisuje na obliczu człowieka historyą jego życia. Pomimo łagodnego zarysu ust i skromności postawy, to zmęczenie jego czoła i nieruchomość śród powszechnego ruchu, nadawały mu piętno surowości i zamkniętego w sobie smutku. Patrzał na tańczących i myślał. Myślał zapewne o tém, jak obcym był dla niego świat ten wesołości i swobody. Czy był on dla niego ponętnym? Zapewne, gdy blaski i odgłosy jego dolatywały go z dala...
Mazur miał się ku końcowi. Uczuł, że ktoś go potrącił w ramię. Był to lokaj, wnoszący do salonu tacę ze szklankami, pełnemi limoniady i wody z sokiem. Ominął go, śpiesząc ku młodziutkiemu blondynowi, który, umieściwszy na krześle pannę Jadwigę, płonącą twarz swą wachlarzem jéj ochładzał. Ławicz uśmiechnął się znowu. Teraz salon uciszył się nieco, muzyka umilkła, w szmery rozmów, podobnych do brzęczenia pszczół, mieszały się fałszywe tony strojonych skrzypiec.
Dokoła panny Jadwigi utworzyła się grupa młodych dziewcząt i młodych mężczyzn. Ona królowała w niéj, bawiąc ją opowiadaniem bardzo widać zabawném, bo wszystkich rozśmieszającém. Ławicz nie spuszczał oczu z dziewczęcéj twarzy téj, która mu przez cały ubiegły dzień, jak zaklęta, przed oczyma stała, dla któréj był tutaj, która dwie godziny temu olśniła go tak, że o mało na środku salonu nie upadł. Teraz z giestów jéj, minek, ruchu ust i przelotnych spojrzeń odgadł, że siebie i otoczenie swe dowcipnie zapewne bawiła opowiadaniem o jego ogromnych rękawiczkach i grubéj chustce do nosa, o tém, że nie ma on wcale wcale znajomych i nigdzie nie bywa, że kłaniać się, ani tańczyć, ani rozmawiać nie umié. Po prostu wyśmiewała go. Domyślał się tego, odgadywał każdy prawie jéj wyraz i patrzał na nią i na tych, którzy jéj wtórowali, z obojętnością zupełną. Zmieszanie jego, zarówno jak zachwycenie — minęło. Można-by rzec, że, raz uczuwszy się obcym zupełnie wszystkiemu, co go otaczało, spoglądać zaczął na otoczenie to z punktu nie uczuć swych, ale myśli. Widocznie spoglądał on na nie z góry, sądził je, do pojęć swych o życiu przymierzał. W wyrazie twarzy jego nie było ani upokorzenia, ani urazy, ani żalu. Malowało się na niéj tylko zamyślenie i trochę ironii.
Po krótkim odpoczynku tańczono walca. Ławicz, aby nie zawadzać tańczącym, usunął się do mniejszego salonu, stanął u jednego ze stolików, przy których grano w karty, i przypatrywać się zaczął obrazkom, rzucanym na zielone sukno. Kaplicki stanął na progu i szukał go oczyma. Znalazłszy, poskoczył i dotknął jego ramienia.
— Może-byś chciał w karty zagrać? Można-by jeszcze partyą jednę ułożyć.
Ławicz zaśmiał się głośno. O żadnéj grze kartowéj najlżejszego nie posiadał wyobrażenia. Narzeczony panny Aliny zanadto był zajęty tańcem i zastępowaniem nieobecnego pana domu, aby módz wiele czasu poświęcać jednemu z gości. Odbiegł więc, bo usłyszał, że w większym salonie proszono pannę Alinę, aby śpiewała. Wkrótce téż piękny i dobrze wykształcony głos kobiecy wzniósł się nad spadającym i w ciszę zamieniającym się gwarem. W téjże chwili Ławicz wyszedł do przedpokoju, a zamieniwszy tam kapelusz Kaplickiego na swoję czapkę, znalazł się na wschodach. Czy wypadało mu tak opuszczać zebranie, nikogo nie żegnając? ani pomyślał o tém. Nie chciał téż słuchać śpiewu panny Aliny.