Łowy królewskie/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Izabella de Savoie-Nemours pochodziła z panującéj rodziny Sabaudzkiéj; a przez wujów swoich, panów de Vendôme i de Beaufort, spokrewnioną była z Burbonami.
Gdy Alfons Portugalski prosił o jéj rękę przez margrabiego de Sande — Izabella miała dopiéro ośmnaście lat.
Francya podówczas cieszyła się najświetniejszą epoką panowania Ludwika XIV.
Wersalski dwór przedstawiał oczom zazdroszczącéj Europy znakomitości, niemające współzawodników; kobiéty historycznéj piękności; przepych bajeczny. Wszystko tam było wielkiém, sławném, nieporównaném: wodzami byli Turenne lub Condé; poetami Racine lub Molière; malarzami Lesueur lub Lebrun; urzędnikami Harlai lub d’Aguesseau; kobiétami Sevigné lub la Vallière. Głos Bossuet’a grzmiał pod ogromnemi sklepieniami kościołów; Lulli podkładał pod muzykę przyjemne wiersze Quinault’a; ręka Lenôtre’a urządzała czarodziejskie ogrody Wersalu. I wszyscy ci wodzowie, poeci, kobiéty, artyści, sędziowie — składali świetne koło, środkiem którego był Król.
Król był duszą tego wszystkiego; on dawał życie i światło; wszystkie te wielkości wypływały z jego wielkości; wszystkie te znakomitości były odbiciami jego sławy.
Króla ubóstwiano. Malowano go jako mitologicznego półbożka; tylko poeci mogli napisać jego historyę.
Jego miłość paliła, jak miłość Jowisza. Kobiéta, którą on choć jeden dzień kochał, zamykała się w celi, gdzie przepędzała resztę lat, żyjąc tylko ze swojém wspomnieniem.
Król ten był tak wielkim, iż jego pamięć, po upływie mnogich lat, znalazła oszczerców. Nie dość na tém; wzniósł się nawet głos, który ogłosił światu, że Ludwik XIV był pigmejczykiem. Jak wielka musi to być sława, która się nie podoba ludziom w półtorasta lat późniéj.
Francya była spokojną. Fronda na jedno spojrzenie Ludwika zniknęła, tak jak gęsta ranna mgła znika przed jednym promieniem słońca. Wspomnienia tej domowéj, heroiczno-komicznéj wojny, kołatały się jeszcze tylko w piersiach kilku starych malkontentów, którzy zagrzebali swą rozpacz między zczerniałemi mury zamczysków swoich. Dwór przestał się kłócić; król bowiem wszystkim przebaczył.
W Wersalu zajmowano się tylko uroczystościami i opowiadaniem bohaterskich czynów: przy końcu balu, kiedy królewskie skrzypce ucichały w ostatnich taktach menueta — wesoła nowina rozbiegała się po sali. Panowie, ściskając sobie ręce, rozmawiali po cichu. Damy szeptały, zasłaniając się różnokolorewemi wachlarzami. Na wszystkich ustach igrał uśmiéch; wszystkie oczy rzucały błyskawice.
Szepty wzmagały się coraz bardziéj — i nareszcie spłynęły w jednomyślny okrzyk:
— Wojna!
A wyraz wojna w owym czasie znaczył zwycięztwo. Anglia, Hiszpania, Hollandya, Austrya — z kolei uginały kolano.
Po zwycięztwie tryumf; im zwycięztwo świetniejsze, tém i uroczystość wspanialsza. Ze zdobytych trofeów wznoszono tryumfalne bramy lub kolosalne statuy. Słowa historyi patrzą się z granitu i bronzu.
Izabella przepędziła młodość pośród téj świetności dworu francuzkiego. Jéj ojciec był księciem krwi; jéj matka, Dyana de Chevreuse, wychodząca z domu Lotaryngskiego, zaszczycała się przyjaźnię Anny Austryackiéj. Izabella była tak cudnie piękną, iż mogła błyszczeć u dworu, na którym piękność uważała się tylko za rzecz podrzędną. Oprócz tego, że posiadała posag królewski, Izabella mogła jeszcze odziedziczyć tron Sabaudyi; można więc sobie wyobrazić, jak była u dworu uwielbianą.
ielu magnatów prosiło o jej rękę; a gdy margrabia de Sande przyjechał z Portugalii z oświadczynami od Alfonsa — otrzymał z początku odpowiedz tak zimną, iż myślał, że jego poselstwo już było skończoném. A to tém bardziéj, iż Ludwik XIV życzył sobie, ażeby Izabella de Savoie wybrała sobie męża z grona młodych magnatów, należących do dworu.
Izabella nie dała żadnéj na to odpowiedzi. Wesoła, lekkomyślna, namiętna lubowniczka zabaw i uroczystości — traktowała z jednakową obojętnością i znajomych dworaków i nieznajomego Alfonsa.
Miała-by téż co myśléć o takich drobnostkach!... Przecież codzień musiała zarządzać robotą pięciu lub sześciu szwaczek, które się zajmowały jéj wieczorną toaletą; prócz tego trzeba było nauczyć się nowego menueta, modnych ukłonów; a wreszcie... pomyśléć cokolwiek o pięknym cudzoziemcu, który na jednym z balów, bardzo zręcznie podniósł upuszczoną rękawiczkę, i oddał jéj nie podniósłszy na nią oczu.
Cudzoziemiec jednak piękne miał czarne oczy... które, zdawało się, nie umiały się weselić. Na jego szlachetnéj twarzy malował się głęboki, nieuleczony smutek. Obojętnie przechodził obok tłumów wesołych, napełniających królewskie komnaty. Snadź, jego zmysły zamarły, a dusza gdzieś daleko błądziła.
Niespodziewana, straszna boleść dotknęła go niedawno, wtedy właśnie, gdy się już zupełném napawał szczęściem. Cudzoziemiec ten był Portugalczykiem; nazywał się don Simon Vasconcellos y Souza. Jego żona, Ineza de Cadaval, umarła.
Simon na Inezie zakładał wszystkie swoje nadzieje. Jéj śmierć zabiła go moralnie; po jéj śmierci stracił siłę, odwagę i pamięć; zapomniał nawet o przysiędze, uczynionéj konającemu ojcu, i wyjechał do Francyi, wcale się nie zajmując losem ani Alfonsa, ani Portugalii.
Jakiś czas błądził po prowincyach; nareszcie przybył do Paryża i ujrzał dwór; był to kres jego podróży.
Niektórzy ludzie pieszczą się ze swoim smutkiem; lubią wspomnienia, i ronią słodkie łzy, w pamięć zeszłych z tego świata, a drogich sercu osób. Inni uciekają z miejsc będących świadkami ich upłynionego nieszczęścia; silnie walczy z doznanym żalem; radziby wesołemi tłumami przyjaciół odpędzić od siebie smutek; odpychają wszelkie wspomnienie; bo ono ich rani... zabija. Ci ostatni prawdziwie godni są pożałowania; piérwsi bowiem są tylko marzycielami, dla których smutek jest tylko przedmiotem do elegii. Ich melancholia przechodzi niekiedy w zachwyt; siadłszy na mogile rytmują oni nieskończone strofy, jak Young lub Hervey.
Smutek, przed którym uciekacie i który chwyta za wasze serca, jak czarna tęsknota Horacyusza — oto smutek prawdziwy.
Taki też był smutek Simona. Nieszczęśliwy czuł, że nie wytrzyma téj próby; chciał więc, jak to zwykle mówią, rozerwać się. Na pierwszy rzut oka poznał, że dwór Francuzki jest dla niego lekarstwem; jeżeli na smutek jest tylko lekarstwo. Przedstawił się królowi; zapraszano go na wszystkie bale i uroczystości, i Simon oddał się całkiem zabawie.
Lecz lekarstwo to okazało się bezskuteczném. Żaden zgiełk nie mógł zagłuszyć jego żalu; żadna zabawa nie mogła rozproszyć jego smutku. Smutek ciężał nad nim jak brzemię, którego ani zrzucić, ani unieść niepodobna.
Izabella, jeszcze prawie dziecię, jeśli rzuciła okiem na mężczyznę, to dla tego tylko, by przekonać się, jaki jest kolor jego wstęg orderowych, lub też ocenić wartość jego koronek. Tak ją nudziły nadskakiwania młodzieży, iż wolała patrzéć na jaskrawy dywan lub blade mozaiki, niż na czułe spojrzenia, jakie spostrzegała, skoro tylko oczy podniosła.
Piękny zaś cudzoziemiec wcale na nią nie spojrzał, oddając jéj rękawiczkę. Role zmieniły się: widząc, że on nie patrzy, ona podniosła oczy.
Simon był piękny, pomimo smutku rozlanego na jego twarzy; może też właśnie smutek ten dodawał mu piękności. Izabella nie spojrzała na jego koronki, ani na kolor jego wstęg orderowych; lecz obudziwszy się nazajutrz, była w stanie narysować portret pięknego cudzoziemca.
Zobaczywszy go raz drugi, zarumieniła się; potém, jednego ranka, łzy nagle błysnęły w jéj oczach, z których dotychczas złość, politowanie lub radość, łzy tylko wyciskały. Myślała i nie mogła znaleźć przyczyny tego zmartwienia. Z lekkomyślnéj stała się nagle marzycielką. Od téj chwili ukradkiem tylko spoglądała na pięknego cudzoziemca.
Dworskie bale dla Izabelli bardzo się odmieniły. W ogromnych salach, w których falowały tłumy błyszczące złotem, jedwabiem i aksamitem, widziała tylko jednego człowieka. Chociaż wszystkiemi siłami starała się nie patrzéć na niego, jednakże czuła jego zbliżenie; zgadywała go. Kiedy Simon przechodził obok niéj, magnetyczne drżenie przebiegało wszystkie jéj członki; kiedy się oddalał, słabła i wpadała w senne odrętwienie.
Nakoniec, w skutek coraz wzrastającéj namiętności, jéj charakter zmienił się zupełnie. Biédna, wcale się nie uśmiechała; zaledwie myślała o swoich strojach; natomiast ciągłe dumała: marzyła o nim.
A on, wcale o niéj nie myślał. Smutek go nie opuszczał. Daleki od zabaw, wśród których pędził życie, Simon nic nie spostrzegał. Nie pamiętał, że jéj podniósł rękawiczkę.
Tymczasem miłość zupełnie zawładnęła sercem Izabelli. Dla braku doświadczenia, nie umiejąc udawać, Izabella nie mogła długo ukrywać swych uczuć. Na nią spoglądało tylu mężczyzn, nią się zajmujących.
Jednego wieczora Simon przechadzał się zwolna po salach pałacu, swoim zwyczajem, bijąc się ze smutnemi myślami. Izabella rozmawiała z młodym dworzaninem, panem de Carnavalet. Zaledwie spostrzegła Simona, jéj serce wyrwało się ku niemu. Nie mogła już mówić ani słuchać. Jéj oczy szukały Simona w tłumie, i zdawało się, iż się niepokoiła, ilekroć go razy straciła z oczu.
Carnavalet już oddawna kochał Izabellę; sądził, że ma już do niéj niejakie prawa.
Spostrzegłszy jéj nagłe pomięszanie, zaczął patrzéć w kierunku jéj spojrzeń, i jego wzrok padł na Simona de Vasconcellos.
W kilka chwil późniéj, Simon poczuł, iż go któś silnie popchnął. Nie uważał na to i poszedł daléj, Carnavalet grał rolę zazdrosnego kochanka. Widząc, iż piérwsza próba nie udała się, powtórzył popchnięcie, lecz również bezskutecznie. Zamyślony Simon, nie spodziewając się wcale, by go chciał kto obrazić, znowu poszedł daléj, nie obejrzawszy się nawet. Carnavalet do rozpaczy doprowadzony, postawił czerwony obcas na trzewiku Simona, i przycisnął go ile mu sił starczyło.
— Co za niezgrabjasz! — zawołał Vasconcellos z gniéwem.
— Milcz pan! — odpowiedział Carnavalet, chwytając za szpadę.
Wiadomo, co taka rozmowa sprowadza we wszystkich częściach świata. Vasconcellos nic nie odpowiedziawszy, poszedł za panem de Carnavalet, który spiesznie przecisnąwszy się przez tłumy, zeszedł ze schodów i zatrzymał się dopiéro za kratą ogrodu.
— Proszę! — powiedział Carnavalet.
Vasconeellos dobył szpady.
Carnavalet, widząc jego gotowość do walki, zawołał:
— Ach! Jak żałuję, że muszę zabić tak pięknego człowieka! Przynajmniéj panu powiem, za co się bijemy... Kocham Izabellę de Savoie Nemours.
— To mnie wszystko jedno — odpowiedział Simon — jakoś chłodno; czyby nie można skończyć prędzéj?
— Jakto! — zawołał Carnavalet — panu wszystko jedno!... Wszak i pan ją kochasz?
— Nie znam jéj — obojętnie odpowiedział Simon.
— Pan nie znasz Izabelli Nemours?! To rzecz dziwna.
Vasconcellos włożył szpadę do pochwy, i poszedł ku pałacowi.
Carnavalet pobiegł za nim.
— Szanowny panie! — zawołał dworzanin — powinieneś wiedziéć, iż cię nie chciałem fatygować bez przyczyny... Przytém, jeżeli pan jéj nie kochasz, to ona cię kocha...
Przecież się znam na takich rzeczach... a mnie to wszystko jedno!... Proszę się bronić!
Vasconcellos znowu dobył szpady. Przy trzeciém wyskoczeniu i złożeniu, szpada Simona została w piersiach pana Carnavalet.
Warto wiedziéć, za kogo się bije w pojedynku, dla tego téż na drugi dzień Simon szukał Izabbelli. Ich oczy wkrótce spotkały się; Izabella zarumieniwszy się, spuściła oczy, i już ich więcéj nie podnosiła. Simon zadrżał; jego oczy zabłyszczały ogniem, jaki się daje spostrzegać w oczach dzieci, które cierpią a nie chcą płakać.
— Ineza! — szepnął Simon, kładąc rękę na sercu.
I pobiegł daleko, daleko, póki chłód ranka nie wysuszył potu na jego twarzy.
— Ineza! — powtarzał Vasconcellos, konwulsyjnie łkając — Ineza!
Być może, że te dwie kobiéty były do siebie podobne, a może téż wzrok Simona wszędzie widział obraz, dręczący jego umysł; w każdym razie, Izabellę wziął za cień Inezy Cadayal.
Ujrzał on Inezę nie taką, jaka była w chwilach przedśmiertnych męczarni, lecz taką, jaką była w piérwszych dniach poślubię. Widział miękkie loki jéj czarnych włosów, jéj wyniosłe, białe czoło, i ciemny lazur jéj wielkich oczu.
Spojrzenie Izabelli wpiło się w jego serce. W tém spojrzeniu była miłość; takie było spojrzenie Inezy.
Tym sposobem w skutek jakiegoś tajemniczego wpływu, pomiędzy nim a zmarłą Inezą, stanęła druga Ineza. piękna, silna, namiętna. Izabella de Nemours wyrwała Simonow i z głowy wszystkie wspomnienia. Poprzednia Ineza niknęła w oddaleniu: zaledwie mógł widziéć jéj bladą twarzyczkę, napół zakrytą jéj rozpuszczonemi włosy; jéj usta otwierające się do wymówienia ostatniego do widzenia.
Przeciwnie Izabella, była tuż, obok niego; zdawało się, że Izabella cieszyła się ze swego zwycięztwa, i stawiała swą piękną twarzyczkę przed oczyma Simona, szukającego wzrokiem swéj Inezy.
Vasconcellos wszelkiemi siłami starał się odpędzić to zjawisko; lecz wzrastająca gorączka nie dozwalała mu tego uczynić. W malignie, brał zimny wiatr za gorącą atmosferę balowych sal, i myślał, że jego usta zlepiają się z ustami Izabelli. Cień Inezy zniknął.
O północy Vasconcellos powrócił do domu. Wymarzone zjawiska zniknęły, gorączka odeszła, lecz wrażenie pozostało. Baltazar, służący Simona, otrzymał rozkaz przygotowania się do odjazdu.
Jeszcze przed świtem Vasconcellos wyjechał do Portugalii. Przybył on do Francyi, ażeby znaleźć spokój, a tymczasem zaznał w niéj nowych męczarni.
Po jego odjeździe, wszystko naokoło Izabelli przyjęło wyraz smutny i ponury. Napróżno dwór ofiarował jéj swoje zabawy: ona nie mogła patrzéć na nie. Uśmiéch już się nie zjawiał na jéj ustach, lecz w jéj oczach dawał się widziéć ogień, skoro przy niéj wymówiono słowo: Portugalia.
Tymczasem, markiz Sande, już raz otrzymawszy odmowną odpowiedź, odważył się jeszcze raz spróbować szczęścia; znowuż mu odmówiono. Izabella żaliła się przed Ludwikiem XIV na to postanowienie.
— Więc chcesz być królową? — zapytał z uśmiéchem Ludwik XIV.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedziała Izabella — chcę jechać do Portugalii.