Łowy królewskie/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mnich poszedł daléj, zwolna, podniósłszy do góry głowę, lecz starannie nasuwając kaptur na oczy; i wkrótce przecisnął się przez tłumy dworzan, którzy z bojaźliwym szacunkiem ustępowali, by mu przejście otworzyć.
Zbliżywszy się do króla, stanął, zkrzyżował ręce na piersiach i rzekł:
— Niech Bóg błogosławi Waszą Królewską Mość!
— Z całéj duszy życzę ci tegoż samego — odpowiedział Alfons — niech Bóg błogosławi Waszą Wielebność!
Może już raz setny dworzanie spojrzeli po sobie pytająco:
— Co to za człowiek? — mówili do siebie.
Wszyscy zadali jedno i tożsamo zapytanie; lecz nikt nie umiał na nie odpowiedziéć.
— Przyjacielu! — powiedział Alfons, nachylając się do ucha Castelmelhor’a — czy nie chciałbyś czasem wiedziéć, co to za twarz kryje się pod kapturem wielebnego ojca?
Oczy Castelmelhor’a zapaliły się żądzą ciekawości; powściągnął się jednak, z udaną odpowiadając obojętnością:
— Tajemnice wielebnego ojca wcale mnie nie obchodzą. Lecz jeżeli Waszéj Królewskiéj Mości się podoba, rozkażę mu zdjąć ten kaptur.
— Pałac jest twoim, hrabio — odpowiedział mnich — lecz pokój ten nosi imię króla; pod jego zatém znajduję się tu opieką... Choćbyś więc rozkazał, to-bym nie usłuchał.
— A jeżeli sam król ci rozkaże? — dumnie zapytał Castelmelhor.
Mnich przenikliwie spojrzał na Alfonsa; król zadrżał i zmięszał się, jak dziecię pod surowym wzrokiem nauczyciela.
— Król nie rozkaże — rzekł cichym i dojmującym głosem.
Castelmelhor przygryzł usta; mnich ukłonił się i usiadł na ławce, w tyle za faworytem.
— Panowie! — zawołał król, będący jeszcze pod wpływem przenikliwego spojrzenia mnicha — strasznie tu duszno. Przejdzmy się po ogrodzie... Mello, daj mi rękę, i chodźmy!
Król, kulejąc, zeszedł po kilku stopniach z wywyższenia, na którém stało jego krzesło, i przeszedł przez salę.
— Milordzie — rzekł Alfons, przechodząc koło lorda Fanshaw — mówiliśmy ci o twoim garbie dosyć niegrzecznie... Jedna rzecz jednakże pociesza nas: ani słówka nie powiedzieliśmy o twoich nogach... Spodziewam się, milordzie, że będziesz umiał ocenić naszą grzeczność.
— Ah! milordzie — zawołał don Cezar de Odiz, szyderczo spoglądając na piszczele Fanshaw’a — król gniewa się na ciebie!
— Wasza Excellencya — odpowiedział Fanshaw — zapewne słyszałeś o starożytnéj poczwarze, nazwanej Ezopem?
— Nie, milordzie.
— Wcale mię to nie zadziwia. Otóż ten Ezop był garbusek z Tracyi; bawił on na dworze Krezusa, gdzie było wielu pięknych panów, z których niektórzy byli ambasadorami...
— A mnie co do tego? — przerwał don Cezar.
— Jest-to po prostu historyjka, którzy chcę ci, senor, opowiedziéć... Ezop był bardzo szpetny; to téż piękni panowie, z których niektórzy byli ambasadorami, drwili sobie z niego...
— Czy doprawdy?...
— W istocie, senor... Chcąc się nad nimi zemścić, Ezop przekonał ich za pomocą dowcipnie obmyślonych bajek, że są głupcami. Mówię to o pięknych panach, należących do dworu Krezusa, z których niektórzy byli ambasadorami...
— Co to znaczy?... — zawołał don Cezar, domyślając się końca historyjki.
I schwycił natychmiast za rękojeść długiéj toledskiéj szpady; lecz Fanshaw, szyderczo się uśmiéchnąwszy, zniknął w tłumie.
Wszyscy wyszli za królem z sali. Tylko Castelmelhor nie ruszył się z miejsca; pomimowolnie jego głowa opadła mu na piersi.
Pogrążony w smutnych rozmyślaniach, długo tak przesiedział.
Nagle podniósł głowę; jego oczy miotały ogniem gniewu.
— Choćbyś rozkazał to-bym nie usłuchał — zawołał hrabia, silnie tupnąwszy nogą — kto mi to śmié mówić w moim własnym domu... w obecności króla... w obecności całego dworu?... Co to za człowiek?... Widziałem już gdzieś tę błyskawicę, tryskającą z jego oka... pamiętam nawet, choć słabo, że już kiedyś słyszałem ten głos...
Przy ostatnich słowach Castelmelhor zadrżał i obejrzał się.
Jakaś ręka spoczywała na jego ramieniu: była to ręka mnicha.
— Wspomnienia nie uwodzą cię, mości hrabio — rzekł mnich. — Już mnie widziałeś i słyszałeś.
— Kto jesteś?
— To moja tajemnica, hrabim.
— Jest-żeś mi przyjacielem lub wrogiem?
— Ani przyjacielem, ani wrogiem.
Mnich zamilkł, i Castelmelhor również nie rzekł ani słowa. Obydwaj stali nieporuszeni, oko w oko, jak dwaj szermierze, co się do walki gotują.
Wszystko, co w dzieciństwie obiecywał Castelmelhor, spełniło się. Był piękny i zręcznie umiał nosić wspaniały strój, wykazujący cudne kształty ciała; jego uśmiéch łudził każdego; a spojrzenie, to dumne, to znowu łagodne, wzbudzało postrach lub czułość. Był-to dworak; prawdziwy ideał dworaka; co więcéj nawet: był-to wielki pan w całém znaczeniu tego wyrazu.
Jednakowoż, pilnie się w niego wpatrując, można w nim było dostrzedz coś dwuznacznego, coś takiego, co odpychało. Uśmiéch jego był zawsze szczery, czoło pogodne; cała powierzchowność tchnęła szlachetnością; lecz, zdawało się, że za jego twarzą była jeszcze druga, że tak powiemy, wiecznie kłamiąca i fałszywa. W jego szczerości przebijało znużenie, jakie się zwykle czuje po odegraniu wyuczonéj a mozolnéj roli. Z pod jego pańskiéj uprzejmości wyszczerzała się zimna rachuba. W uśmiéchu chytrość przeglądała.
Razu jednego, w dzieciństwie, zbliżyliśmy się do krzaka róż, rozlewającego pod wieczór swój przyjemny zapach. Róże kołysały się powabnie na kolczystych prątkach, poruszanych wieczornym wietrzykiem. Stanęliśmy z rozwartemi nozdrzami nad krzakiem, chciwie nań spoglądając; nie śmieliśmy jednak zerwać kwiatu... Nakoniec ściągamy rękę...
A w tém nagle z pośrod wnętrza korony róż wyskoczyła zielonkawa głowa, ze syczeniem wysuwając żądło...
Pod różami ukrywała się żmija.
Tak też i pod piękna maska faworyta, ukrywał się odpychający, zimny egoizm.
Zdaleka, twarz hrabiego zdawała się być piękna, szlachetną, ujmującą; zblizka, w śród uśmiéchu hrabiego, dawało się widziéć żądło.
Twarz mnicha zupełnie zniknęła pod kapturem, lecz w ruchach jego było tyleż dumy, co i w ruchach Castelmelhor’a, a daleko więcéj spokoju.
Obaj byli dość znacznego wzrostu, jak zwykle Portugalczycy, lecz figura hrabiego mogła służyć za model dla malarza, pewny zaś i ciężki chód mnicha, zmuszał do myślenia, iż jego kaptur zakrywał wiele zręczności i siły.
Gdyby walka pomiędzy hrabią i mnichem była podobną, siły byłyby prawie równe.
Mnich przemówił piérwszy.
— Hrabio — rzekł on — zdawało mi się, że w twych słowach wyrzeczonych do króla mieściło się wyzwanie; odpowiedziałem na nie; lecz wchodząc do twego pałacu anim miał myśli pogniewać się z tobą, hrabio. Chciałem cię prosić o posłuchanie; czy zechcesz mnie wysłuchać?
Hrabia zrobił nad sobą usiłowanie, i ze zwykłą sobie uprzejmością odpowiedział:
— Przebacz mi, ojcze, postąpiłem tak jak kapryśne dziecię, którego zachceniom nie chcą zadosyć uczynić. Przyznaję, żem zawinił, lecz mam nadzieję, że mi przebaczysz.
Mnich ukłonił się.
Castelmelhor mówił daléj przyjemnym, lecz cokolwiek złośliwym tonem:
— Mówią, że mój szanowny wuj, Ruy de Souza de Macedo, dał ci schronienie w swoim klasztorze, znając wszystkie twoje tajemnice, wiedząc, czy jesteś mnichem, czy nie... To jest dla mnie dostateczném, i chcę w tobie, ojcze, widziéć przyjaciela ojczyzny, który mnie często dostarczał szacownych wiadomości o zdrajcach, mających zamiar zgubić Portugalię.
Mnich znowu ukłonił się.
— Jakim sposobem osiągasz te wiadomości — mówił daléj faworyt — tego wcale nie wiem, lecz co mi do tego?... Słucham cię, ojcze!
Castelmelhor przysunął dwa krzesła: pańskim ruchem wskazał mnichowi jedno, sam usiadł na drugiém.
Mnich nie usiadł.
— Hrabio — rzekł on — mój czas jest drogi.
I w téjże saméj chwili, wyjął z pod habitu list lorda Fanshaw, który podał faworytowi.
Castelmelhor wziął list, zwolna go otworzył, udając zupełnie obojętnego.
— Chcesz więc, ojcze — rzekł hrabia — ażebym przeczytał ten list; dobrze, jestem na twe usługi.
Hrabia obojętnie spojrzał na pismo. Wszelkiemi siłami starał się zachować zimną krew; lecz zaraz przy pierwszych wierszach zmarszczył brwi.
— Milord — wyszeptał Castelmelhor — jest pewny wygranéj...
A kiedy doszedł do miejsca, gdzie była mowa o nim, wściekłość zabłysła w jego spojrzenia.
— Przysięgam na krew domu de Souza! — zawołał hrabia. — Ja tobie dowiodę, londyński kupcze, żeś nie skłamał, kiedyś pisał o mojéj nienawiści ku twemu nienasyconemu ludowi... Piérwszym czynem mego panowania będzie wypędzenie cię ztąd, jako przeklętego.
— A więc spodziewasz się jeszcze, hrabio, nabyć więcéj władzy? — zapytał mnich groźnym tonem.
Castelmelhor przygryzł usta.
— Sadziłem — dodał mnich — że już nie można posiąść większej władzy, nie targnąwszy się na tron...
— Mylisz się, szanowny ojcze — sucho odpowiedział Castelmelhor. — Anglik i wszyscy, obwiniający mnie o chęć zawładnięcia spadkiem domu de Braganza, kłamią bezczelnie. Jestem gotów dowieść im tego ze szpadą w ręku.
— Na co tu szpada? — zapytał mnich — dowiedziesz tego, hrabio, jeżeli pozostaniesz na swojém stanowisku.
— Dajesz, ojcze, prześliczne rady — odpowiedział hrabia z widoczném pomięszaniem. — Pozwól mi skończyć list.
Skreślenie charakterów infanta i królowéj wywołało uśmiéch na ustach hrabiego; lecz uśmiéch ten zniknął, skoro list zaczął mówić o mnichu.
Castelmelhor przeczytał to miejsce bardzo uważnie; przeczytał go kilka razy.
— Zdaje mi się — rzekł faworyt — że lord Fanshaw mówi tutaj o tobie, ojcze?
— Tak jest, hrabio.
— Rzecz dziwna... A czy wolno mi spytać cię, jakim przypadkiem list ten wpadł w twoje ręce?
— W tém wcale nie było żadnego przypadku.
— Dosyć już tych niedorzecznych sporów, czcigodny ojcze! — powiedział Castelmelhor. — Teraz z kolei ja ci powiem, ojcze: „Mój czas jest drogi... Czy chcesz mi powiedziéć jakim sposobem przejąłeś ten list?
— Nie — odpowiedział mnich.
— Jak ci się podoba... Muszę ci jednak dać radę, przez wdzięczność za radę, którą tylko co mnie dałeś. Oto rada: w naszych czasach zakonny habit jest złem uzbrojeniem.
— Wiem o tém.
— Kaptur może ukryć twą twarz, lecz w chwilę niebezpieczeństwa nie obroni cię...
— Przeciwko człowiekowi — przerwał mnich — potrzeba miéć silną dłoń i ostry sztylet; posiadam i to i to... Przeciwko całemu stronnictwu potrzeba miéć... Hrabio, proś Boga, ażebyś kiedy nie był zmuszonym walczyć zemną.
Castelmelhor wstał. Pomimowoli dając się zwalczyć zimnjé krwi mnicha, usiłował ukryć swe pomięszanie pod żarcikami.
— O rozumie się, ja wcale nie napadnę na ciebie, ojcze — rzekł faworyt — list lorda Fanshaw daje mi poznać twoją tajemniczą potęgę...
— Czas uchodzi — przerwał mnich — a jeszcze wiele mam dzisiaj do czynienia. Hrabio, uprzedziłem cię o nieszczęściu grożącém ojczyźnie dla tego, że w twém sercu, przepełnioném miłością własną, gnieździ się jeszcze uczucie, podobne do miłości ojczyzny. Jesteś Souza! plamiłbyś twą krew, gdybyś nie żywił nienawiści dla Anglii. Zresztą, gdyby chodziło tylko o Portugalię, nic-bym ci, hrabio, nie powiedział, będąc przekonanym, żebyś mnie nie wysłuchał... Lecz chodzi tutaj i o ciebie. Broniąc się sam, tém samém bronisz i Portugalii... Liczyłem, hrabio, na twój egoizm więcjé aniżeli na twą miłość ojczyzny... Niech cię Bóg zbawi!
Mnich zwrócił się ku drzwiom.
Castelmelhor zmięszany stał na jedném miejscu; lecz kiedy mnich doszedł już do progu, Castelmelhor rzucił się za nim i wstrzymał go za rękę.
— Jeszcze chwilkę! — zawołał hrabia, ukrywając swą wściekłość — ojcze, mogę przyjmować rady, chociaż o nie wcale nie proszę; lecz nigdy nie mogę znosić obelg...
Wkradasz się do mego pałacu z listem Anglika... z listem, w którym sam Anglik nazywa cię swoim współuczestnikiem i towarzyszem, — z listem, gdzie o tobie mówią, jak o człowieku, który się zaprzedał Anglii; a ty śmiséz mówić głośno, zamiast prosić o przebaczenie... Zapewne zapomniałeś, że jestem piérwszym po królu, i że jednym ruchem ręki mogę cię zniszczyć.
— O niczém nie zapominam — odpowiedział mnich z pogardą. — Jesteś synem Souzy, który był wiernym poddanym króla; lecz ojciec wypiera się ciebie, hrabio Castelmelhor, wypiera się ciebie, ponieważ jesteś krzywoprzysięzcą... i zapewne będziesz... mordercą!
Hrabia strasznie pobladł, na usta wystąpiła mu czerwona piana.
— Kłamiesz! — krzyknął Castelmelhor, dobywając szpady.
Mnich cofnął się do drzwi, za któremi dawały się słyszéć krzyki dworzan, chodzących po galeryi.
— Broń się! broń się! — wołał Castelmelhor w zupełném szaleństwie — mówiłeś że masz przy sobie broń... zapewne ją masz!... Broń się!
Śmiéch i glosy dworzan huknęły jeszcze głośniéj.
— Chcesz zobaczyć mą broń, hrabio — rzekł mnich szyderczo — dobrze, mam ich kilka.
Z szybkością błyskawicy mnich zarzucił sobie na jedną rękę połę habitu, schwycił za klingę hrabiego, i kawałki szpady upadły na posadzkę. Drugą ręką powalił hrabiego na ziemię.
— Oto jeden z moich oręży! — powiedział mnich, dotykając do piersi hrabiego krótki sztylet, o którym mówiliśmy — lecz na ten oręż najmniéj liczę.
Mnich nie zranił hrabiego, lecz nagle wstał i otworzył podwoje prowadzące do galeryi na oścież. Castelmelhor w obliczu najmniéj dwudziestu dworzan, rozmawiających i śmiejących się w galeryi, znalazł się na kolanach przed mnichem.
— A to co? — zapytali dworzanie, jeszcze bardziéj się śmiejąc.
Mnich odwrócił się do hrabiego Castelmelhor i przeżegnał go trzy razy.
— Oto mój drugi oręż, hrabio! — szepnął mnich — na ten najwięcéj liczę.
Następnie, głosem poważnym mnich wyrzekł słowa łacińskie, mieszczące w sobie błogosławieństwo.
Castelmelhor rzucał się ze wściekłości, lecz pozostał na kolanach na jedném miejscu jakby przykuty. Wprzód zanim hrabia zdążył przemówić, podnieść rękę, mnich wyszedł zwolna, dumnie podnosząc głowę.