Św. Alojzy Gonzaga
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Św. Alojzy Gonzaga | |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nihil obstat.
Poznaniae, die 15. V. 1936.
Imprimatur.
Poznań, dnia 15 maja 1936.
Kurja Arcybiskupia
Wikarjusz Generalny
w. z. X. Infułat Ruciński
X. Nowicki
Nakładem i czcionkami Drukarni i Księgarni
Św. Wojciecha Sp. z o. o. w Poznaniu
Postać świętego Alojzego Gonzagi znamy z obrazów i posągów, przedstawiających go jako odzianego w sutannę jezuicką młodzieniaszka, o twarzy wychudzonej, bladej, uduchowionej, oczach głębokich, zapatrzonych w dal nieziemską.
Natomiast prawie nieznany jest jego portret, malowany podobno przez Pawła Veronese, a przedstawiający go jako młodego pazia, w bogatym ubiorze dworskim, ze szpadą u boku, prawdziwego galantuomo czasów renesansowych.
Te dwa — tak kontrastujące z sobą — wizerunki uzupełniają się z sobą doskonale, stanowiąc niejako skrót dziejów świętego, a jednocześnie w pewnej mierze i wyjaśnienie jego charakteru.
Życie świętego Alojzego można podzielić na dwa okresy: pobyt na dworze i pobyt w zakonie. Przeciwieństwo tych dwóch środowisk — magnackiego dostatku i dobrowolnie przyjętego ubóstwa — jest tem bardziej uderzające, że życie, na którego tle się ono ukazuje, trwało nadzwyczaj krótko, wobec czego samo odbycie owej drogi dokonywać się musiało z niezwykłą cierpliwością, siłą woli, roztropnością i systematycznością. Tem samem już jakby w założeniu ukazują się główne cechy duchowe św. Alojzego.
Wspomniane przeciwieństwo musiało prowadzić do walki, do niejednokrotnego zmagania się zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego: więc nietylko z pokusami zbytku, rozpusty, rozgłosu czy władzy, ale i z otoczeniem, wśród którego znajdowały się osoby najbliższe, rodzice, rodzina, przełożeni, przyjaciele. Walką było niemal całe życie tego słabego fizycznie chłopca, którego ojciec pierwotnie przeznaczał do służby wojskowej: zgoła nie w myśl planów rodzicielskich młody margrabicz Gonzaga dowiódł, że „bojowanie byt nasz podniebny“. Podobnie było i z próbami zaprawiania go w sztuce wymowy dyplomatycznej, otwierającej drogę do światowej karjery: zaledwie raz Alojzy dał się skłonić do publicznego występu w tej dziedzinie, a mianowicie w r. 1583, kiedy mową łacińską uroczyście witał króla Filipa II, wracającego z Portugalji. Ale niewątpliwe zdolności dyplomatyczne syna zwróciły się znów przeciwko świeckim zamiarom markiza Ferdynanda Gonzagi, gdy doszło do rokowań o sprawę tak trudną, jak głos Bożego powołania...
Tak więc być może, że przy całym rozdźwięku, jaki jest — i być musi — między dążnościami świeckiemi a celami nadziemskiemi, pierwsze z nich pomimowoli szły czasem na rękę drugim. Trudności, jakie święty Alojzy z racji swego stanu i pochodzenia napotykał na drodze do świętości, wyrabiały w nim hart i moc ducha, natomiast na drodze tej bardzo mu mogło być pomocne staranne wychowanie, gruntowne wykształcenie umysłowe i wogóle wysoki poziom kulturalny domu rodzinnego.
Sama nazwa tego domu — zamku Castiglione — mimowoli przypomina nam nazwisko znakomitego pisarza włoskiego Baltazara Castiglione, którego „Dworzanin“ („Il cortegiano“) jest pomnikiem kultury renesansowej, zwierciadłem najwyższej wytworności, dobrego smaku i etyki towarzyskiej we Włoszech wieku XVI. A w wieku tym ród Gonzagów należał do najświatlejszych i najwytworniejszych. Toteż dziedziczną tu mogła być ta cecha usposobienia, którą — za przykładem włoskiej cortesia — darzy nasz Górnicki mianem „dworności“: harmonijne zespolenie wszelkich zalet towarzyskich, sztuka wdzięku i przestawania z ludźmi.
Czy tą cechą odznaczał się święty Alojzy? Dość trudno na to odpowiedzieć. Według bollandystów, w otoczeniu jego skarżono się czasami, że otaczał się zbyt wielką powagą, że za mało okazywał uprzejmości i serdeczności swemu otoczeniu; odczuwano przeto w stosunku do niego pewne uszanowanie i bojaźń, uchylano się od przestawania z nim. Jednak skargi były to napewno stronnicze, podnoszone przez tych, którzy serdeczność uważają za synonim poufałości. Na poufałość, przyznamy bez sprzeciwu, Alojzy sobie nie pozwalał w stosunku do nikogo. Jego listy do rodziców czy do brata Rudolfa były pełne serca, lecz w formie mocno etykietalne; nie trzeba ich, rzecz oczywista, sądzić po tym stylu, gdy sobie przypomnimy i nasze polskie tytułowanie: „panie ojcze dobrodzieju“. Nie było winą Alojzego, wychowanego w margrabiowskim domu, krewniaka różnych domów panujących, że go nauczono tej formy przemawiania, która zresztą — pospieszmy to zaznaczyć — płynęła u niego i z pokory. Sobie bowiem samemu odmawiał wszelkich tytułów. Kiedy go tytułowano: „Wasza książęca mość“, odzywał się: „Wierna służba Bogu przewyższa wszelkie dostojeństwa świata“.
Ale brak poufałości to jeszcze nie jest nieuprzejmość. Przeciw uprzejmości dworskiej uchybieniem bywało raczej to, że Alojzy niejednokrotnie nie zwracał uwagi na osoby, znajdujące się w jego towarzystwie, jakby ich wcale nie dostrzegał. Czynił to zwłaszcza (i z reguły) względem kobiet. Nie można go było nigdy nakłonić, by usiadł przy jakiej damie lub bawił ją rozmową: „Cóż na to poradzę — mówił — że mam wstręt do niewiast“.
Nie był więc młody Gonzaga w zupełnej zgodzie z dworskim kodeksem Baltazara Castiglione; możnaby znaleźć więcej takich „braków“: nie lubił się fechtować, polować, z tańców — a nawet z samej ich nauki — wymykał się chyłkiem; konno jeździć, owszem, umiał dobrze, ale cóż, kiedy podczas karnawału w Medjolanie, zamiast wziąć sobie jednego z najpiękniejszych rumaków, wolał dosiąść starego muła i na nim, wśród głośnego śmiechu gawiedzi, przejechać przez miasto! Rozmowę towarzyską, gdy wpadł na umiłowany i zapalający go temat religijny, prowadzić potrafił nader zajmująco, wprawiając w podziw i zachwyt nawet starszych od siebie — ale umiał też celowo tak pokierować dysputę, żeby narazić się na śmiech lub uznanie cudzej racji.
Takie postępowanie mogło wytwarzać istotnie pewien dystans, pewną trudność zbliżenia się wielu ludzi do Alojzego. Nie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju stosunków towarzyskich; nieraz byli poprostu zdezorjentowani, nie rozumieli, co to wszystko znaczy, nie wiedzieli, jak na to reagować, czego się spodziewać w dalszym ciągu rozmowy. Na widok tych ciągłych poniżeń własnych młodego syna magnackiego, jego — dochodzącej do krańcowości — chęci okazania się małym, niezgrabnym, głupim i śmiesznym, nieswojo czuć się musieli niżsi od niego rodem i umysłem dworzanie, goście czy rówieśnicy, zwłaszcza gdy pomimowoli mierzyli swoją wartość z jego wartością. Szacunek, jaki stąd się rodził, a niekiedy i pewne wyrzuty sumienia, mogły też budzić bojaźń, podobną tej, jaką wobec Marceliny Łempickiej czuł w Rzymie Mickiewicz:
Pozory pewnej nieuprzejmości czy niechęci do ludzi wynikały nieraz i z tego, że Alojzy, oddając się medytacjom lub modlitwie, w myśl zaleceń Chrystusowych szukał zupełnego odosobnienia, gdzie dostrzec go nie mogło oko ludzkie. Ponieważ w domu często służba podpatrywała przez dziurkę od klucza jego praktyki nabożne, a ponadto bliskość życia świeckiego przynosiła mu roztargnienie, przeto bywało, że w takich chwilach odsuwał się zupełnie nawet od osób najbliższych. Podczas swego pobytu w Madrycie ukrywał się w ustronnej drewutni, gdzie nieraz całe godziny spędzał na modlitwie. Bywało to niejednokrotnie powodem obaw rodziców, niemogących odszukać swego syna najstarszego; narażał się więc na ostre nagany z ich strony, tem bardziej, że obrażali się nań i przyjaciele, przychodzący w odwiedziny.
Mimo wszystko nie można Alojzego uważać za jakiegoś mizantropa, tem mniej za człowieka, nieorjentującego się w sprawach ziemskich, za marzyciela-ascetę, oderwanego całkowicie od świata. Wbrew wszelkim pozorom, święty młodzieniaszek nie zamykał się w sferze myśli o własnem zbawieniu, nie zamykał oczu na bolączki, potrzeby i pragnienia swych bliźnich. On, który unikał przyjęć dworskich, konwersacji towarzyskiej oraz zabaw z rówieśnikami szlachetnie urodzonymi, był najlepszym druhem, kierownikiem i powiernikiem ludzi prostych, niższego stanu. Umiał i w tym względzie być ubogi duchem. Z tych ludzi pewno żaden nie zarzucał mu wyniosłości czy nieprzystępności; raczej może raziła ich ta skromność, iście demokratyczna, z jaką Alojzy unikał i zabraniał wszelkich należnych mu tytułów.
Popularnością cieszył się margrabicz kastyljoński już w wieku dziecięcym, kiedy jako czteroletni chłopak przebywał u boku ojca w wojskowym obozie, w twierdzy Casalmaggiore. Przepadali za nim starzy żołnierze, zwali go swym „kapitanem“, a raz wstawiennictwem swojem ocalili swego ulubieńca od surowej kary, jaka go miała spotkać z rąk ojca za naruszenie subordynacji i samowolne, a nader ryzykowne strzelanie z armaty...
A jakże było w lat kilkanaście później, kiedy miasto Castiglione obiegła wieść, że Alojzy zrzekł się dziedzicznych tytułów i włości, by obrać lepszą cząstkę w Królestwie niebieskiem? Nie było w całem mieście jednego człowieka, któryby nie przejął się żalem i smutkiem na myśl o tem rozstaniu. Ilekroć święty młodzieniec przechodził przez ulicę, mieszkańcy wybiegali przed progi, cisnęli się do okien, skarżyli się, że tracą tak dobrego pana, pytali go, czemu ich porzuca — tych, którzy go kochają i są doń tak przywiązani. Jak żegnali go z żalem, tak też z entuzjazmem witali go po latach kilku, gdy w sprawach rodzinnych — dla rozstrzygnięcia zatargu sukcesyjnego — musiał wrócić chwilowo do Castiglione.
O ile powodem dawniejszej popularności jego między żołnierzami była osobista brawura chłopaka, a przytem i cześć dla dzielnego wodza, jakim był margrabia Ferdynand Gonzaga, o tyle popularność między ludnością rodzinnego grodu inne miała przyczyny. Przyczyną główną było to, że domniemany przyszły zwierzchnik roztoczył niespotykaną wpierw opiekę nad tymi, co mieli zostać jego poddanymi: myślał atoli nie o ich cielesnych potrzebach, ale o ich duszach. I niedość, że przenikał i rozumiał te dusze (a to jest warunkiem największego zbliżenia między ludźmi), ale kształcił je i podnosił, czynił sobie podobnemi. Zapalony wzorem misjonarzy, którzy wówczas w dalekiej Japonji prowadzili dzieło nawracania, uczył w niedziele i święta ubogą dziatwę, uprzystępniając prostym umysłom zasady wiary i rozniecając w sercach żar miłości Bożej. A nietylko dziatwie był apostołem: szedł i do ludzi dorosłych, nie lękając się i ludzi występnych, których przedewszystkiem pragnął zjednywać spowrotem dla Boga i chrześcijańskiego życia.
Ten milczący zwykle, a często jakby „duchem nieobecny“ młodzieniec, ten abnegat — czasem jakby demonstracyjnie lekceważący wszelkie konwenanse towarzyskie — umiał przecie przemawiać nietylko wymownie, ale i rozsądnie, cowięcej, umiał nietylko z niepospolitym taktem, ale z wielką trzeźwością i praktycznością decydować w przykrych dla siebie sprawach, gdzie przyczyną przykrości bywały względy doczesne. Wzruszający jest jego list do odprawionego ze służby długoletniego ochmistrza del Turco: chcąc osłodzić mu bolesny rozkaz ojcowski, Alojzy mówi o swym jakoby długu pieniężnym i oświadcza gotowość zapłacenia większej jeszcze sumy, jeżeli tylko del Turco tego zażąda. Pełny niezmiernej delikatności jest również stosunek Alojzego do spraw materjalnych ojca, gdy ten wskutek namiętności szulerskiej nadszarpnął mocno swoje mienie. Sposób zaś, w jaki Alojzy doprowadził nareszcie do skutku upragnioną abdykację z majątku rodzinnego i swych praw starszeństwa, świadczy, że znał się on dobrze na formalnej stronie tej procedury i że zawczasu przewidział każdą jej klauzulę. Prawniczej skrupulatności wymagała też sprawa, w której świętemu Alojzemu wypadło być rozjemcą: ciężki, przewlekły, zawiły w swej istocie i przebiegu zatarg majątkowy między rodzonym jego bratem Rudolfem a stryjem ich obu, księciem Mantui Alfonsem. Adwokatem okazał się dobrym: w ciągu półtorej godziny zdziałał spokojną rozmową więcej, niż osiągnęli wszyscy krewni przez kilka miesięcy; mimo to właśnie tym krewnym, a nie sobie przypisał całą zasługę.
Tenże Rudolf, który wskutek abdykacji Alojzego został po śmierci ojca margrabią Castiglione, był bratu przyczyną cięższej jeszcze zgryzoty i po raz wtóry wywołał jego interwencję. Była to sprawa ożenku Rudolfa. Alojzy, mimo że z myśli swych zazwyczaj oddalał nawet najniewinniejszą myśl o kobiecie, zwłaszcza że już był przybrał szatę zakonną, musiał się tą sprawą zająć usilnie i skrupulatnie; chodziło mu bowiem o to, by zapobiec zgorszeniu oraz cieniowi niesławy, jaki spadał na dwoje ludzi, tających swój związek małżeński. I tu też udało mu się doprowadzić rzecz całą do pomyślnego końca.
Tak więc umiał być ludziom pomocny i pożyteczny ten młodzieniec przedwcześnie — wedle ludzkiego zdania — umarły dla świata. Ale niósł im pomoc i ratunek nawet wtedy, kiedy oni tego wcale nie widzieli, kiedy nie wiedzieli o tem zgoła; wtedy, kiedy mniemali, że on ich unika, że o nich wcale nie myśli. Dość często mylą się ludzie, uważając pociąg do samotności u jednostek wybitnych za jakiś objaw sobkostwa, stetryczenia czy pychy. Pamiętamy, że w takich chwilach samotnych Mickiewicz myślał i cierpiał za miljony braci. To samo — ale znacznie częściej i dłużej — przeżywał w swem dobrowolnem osamotnieniu Alojzy. Jego każda modlitwa była modlitwą przebłagalną za grzechy ludzkości, a ciągłe jego cierpienia stanowiły ofiarę cenną, godną i zdolną być okupem za wielu ludzi, choć była składana tylko przez jednostkę.
Już niejednokrotnie wspominaliśmy o umartwieniach i upokorzeniach, jakie na siebie przyjmował — niekiedy wprost na siebie umyślnie ściągał — postępujący ku corazto większej doskonałości i ku niebu młody dziedzic ziemskich zaszczytów. Ta pokora świętego, wraz z ustawicznem poniżaniem i ośmieszaniem samego siebie, wydawała się niejednemu ze świadków przesadną, niepotrzebną. Takiż sąd wypowiadano o jego umartwieniach, które równie przerażały ludzi (jeżeli nie więcej) jak jego pokora. Oto ten wątły młodzik, razporaz zapadający w chorobę, doświadczający ciągłych bólów głowy, mdlejący nietylko w chwilach przemęczenia, ale nawet przy każdem silniejszem wzruszeniu, lekceważy sobie przepisy lekarskie, głodzi się nad wszelką miarę, chodzi w niedość ciepłem odzieniu, sypia na twardem i niewygodnem łożu, wykonywa ciężkie prace służebne, a nadomiar wszystkiego biczuje się do krwi boleśnie...
Zżyma się w nas natura ludzi dwudziestego wieku, gdy o tem wszystkiem czytamy. Żyjemy w czasach, kiedy wprawdzie godzi się przeprowadzać najsroższe głodówki dla utrzymania „linji“, a dla wdzięku nosić ażurowe pończochy przy trzaskającym mrozie, jednakże czy zachowujemy czy lekceważymy sobie przepisy lekarskie i sławione przepisy higjeny, składamy świadome czy bezwiedne hołdy ciału. Święty Alojzy zaś, zdawać się może, ciału nie przyznaje praw żadnych, odmawia mu wszystkiego, wyniszcza je prawie: dziw, że się w tem ciele życie jeszcze kołace. Oburzyć się na to może „postęp“ i „sumienie“ wieku naszego, tego samego wieku, w którym dla pobicia rekordu człowiek gotów bez wahania wystawiać na szwank swoje życie i zdrowie, choć ma w zysku zwodniczą tylko często nadzieję chwilowej satysfakcji własnej.
A w imię czego dokonywał swych umartwień święty asceta Alojzy? Jaki cel, jaki zysk miał przed oczyma?
W odpowiedzi na takie zapytania, ma się rozumieć, posłyszy się z ust niejednego człowieka rzucone bez wahania słowo: „Zbawienie“. Oczywista rzecz, odpowiadający będzie miał na myśli zbawienie samej umartwiającej się osoby. Jeżeli zaś jest mniej nawykły do lakonizmów, a bardziej do komunałów, doda ponadto, że „święci byli właściwie ludźmi wyrachowanymi, którzy starannie zliczali swe zasługi, by je później z procentem zrealizować u Pana Boga, a to w postaci zbawienia“. Taki pogląd szerzą u nas ostatniemi czasy ludzie, którzy nigdy nie czytywali życiorysów świętych, a natomiast na procentach, na sumowaniu własnych zasług i na bezpiecznej lokacie kapitału znają się zawodowo — nawet w literaturze...
Święty Alojzy jednakże nie miał natury tych ludzi. Podobnie, jak ziemskie swe mienie z radością oddawał innym, tak i swoje zasługi wobec nieba mnożył w tej myśli, by mógł je oddać na zbawienie i ratunek swoim bliźnim, zagrożonym niebezpieczeństwami pokus i grzechu, udręką czyśćca, nawet i potępieniem wiecznem. Główną pobudką jego pokuty, jego umartwień było pragnienie przebłagania Boga za zniewagi, jakie Mu wyrządzają ludzie: „Świat pogrążony w przepaści zła; któż złagodzi gniew Wszechmocnego? Zakonnicy i duchowieństwo świeckie zapominają o swoim obowiązku; czyż ścierpi Bóg dłużej krzywdę swego królestwa? Wierni pozbawiają Boga czci; któż Mu ją przywróci?“
Zatem cześć Boga i zbawienie bliźnich miał tu święty na celu. Ofiara to najzupełniej bezinteresowna, podobna do tej, jakiej przykład najwspanialszy dał nam Chrystus, kiedy niewinnie poniósł śmierć za zbawienie ludzkości.
Ale przecie pokuta to przedewszystkiem cierpienie dla zmazania własnych win, własnych grzechów pokutującej osoby. W takiem znaczeniu, w takim celu niewątpliwie odprawiał pokutę św. Alojzy. Skoro był człowiekiem, musiał się nieraz spotkać z możliwością grzechu. Za grzech swojego dzieciństwa uważał to, że podczas pobytu w Casalmaggiore zabrał bez pozwolenia proch śpiącym żołnierzom, choć mógł łatwo go wyprosić od nich, i że naruszył subordynację. Później za grzech sobie miał grubjańskie wyrażenia, jakie — nie rozumiejąc ich zresztą — przejął z ust żołnierzy. Gdy się dowiedział o niestosowności tych wyrażeń, tak je sobie obrzydził, iż bał się powtórzyć ich na spowiedzi — i dopiero uczynił to na odbytej zaraz potem spowiedzi generalnej. Z dwóch tych przykładów można wymiarkować, jak wielką wrażliwością sumienia odznaczał się już w latach dziecięcych. Wrażliwość ta wzrastała z każdym rokiem. Jeżeli nie powtórzył się już wypadek omdlenia podczas spowiedzi, to dlatego, że św. Alojzy podwoił czujność i wszelkiemi sposobami oddalał od siebie nietylko pokusę, ale, o ile mógł, nawet samą możliwość pokusy.
Od jednego rodzaju pokus ustrzegła, czy nawet zabezpieczyła go szczególna łaska Boża. Matka Boska, której żarliwym był czcicielem, wyjednała mu to, iż nigdy w życiu nie doświadczył pokusy przeciw cnocie czystości, pomimo że przebywał na dworach, gdzie niezawsze wzorowe panowały obyczaje. Mógł polegać na danej mu tak wysokiej gwarancji, mógł poprzestawać na zwykłym trybie życia ludzi ślubujących czystość; ale święty na tem nie poprzestał, owszem, od chwili owej obietnicy podwoił czujność nad sobą, poskramiał jeszcze bardziej ciało swoje. Czemu tak czynił? Czyżby niedowierzał danej mu łasce? Nie, on przedewszystkiem znów miał na myśli innych, przedewszystkiem zaś tę młodzież, której miał być patronem. Chciał dawać swym rówieśnikom przykład postępowania, przykład zwalczania pokus; czynił to w stopniu, przewyższającym napewno siły duchowe większości swych rówieśników; i czynił tak umyślnie, w poczuciu zasady Zbawicielowej, iż komu więcej dano — nietylko mienia i zdolności, ale i łaski Bożej — od tego więcej wymagać będą. I sam dlatego przedewszystkiem dla siebie był wymagającym.
Wspomnieliśmy, że pierwszym — i podobno największym — grzechem w życiu św. Alojzego miało być owo wykradzenie prochu i strzelanie z armaty, które ściągnęło nań tak ciężki gniew ojca. Ale gniew ten ściągnął Alojzy na siebie jeszcze niejednokrotnie. I to z różnych powodów. Najpierw szło o nieprzestrzeganie przepisów i nakazów dotyczących zdrowia, o nadmierne wycieńczanie się pokutą. Potem o nieprzestrzeganie nakazów etykiety, o uchybienia dobrym obyczajom towarzyskim, o skromną i połataną odzież, w jakiej syn margrabiego ważył pokazywać się w pałacu cesarskim. A nakoniec poszło o rzecz najważniejszą: o wybór stanu.
We wszystkich tych wypadkach (które zresztą były konsekwentną drogą, zmierzającą do tego samego celu) widzimy konflikt między poszanowaniem i posłuszeństwem władzy rodzicielskiej a nakazem głosu Bożego. Stanęły przeciw sobie dwa wielkie uczucia, które Rzymianie oznaczali wspólnym wyrazem pietas: miłość Boga i miłość synowska. Najcięższa to może była walka i najcięższa ofiara, podobna do tej, jaką złożyć miał Abraham, ofiarując Bogu jedynego syna Izaaka. Wiele bolesnych ciosów spotykało Alojzego w tej walce. Pierwszym był zarzut nieposłuszeństwa, uchybienia przeciw czwartemu przykazaniu. Zarzut narażania życia przez ciągłą pokutę i umartwienia stawiano już trwożniej i oględniej. Ojciec, oglądając ślady tych umartwień i słuchając zeznań o nadludzkiej surowości, jaką stosował do siebie Alojzy, kiwał tylko głową i powtarzał: „To dziecko zamęczy się kiedyś na śmierć!“ Ale ponadto nic nie uczynił, jakby się nie czuł powołanym do wtrącania się w te sprawy. Wszak syn mógł się co do trybu swego życia w pewnej mierze zasłaniać — nieopatrznym zresztą — nakazem lekarzy, którzy, widząc u niego oznaki cierpienia kamieni, zalecili mu nader silną wstrzemięźliwość w jedzeniu i piciu. Nakaz ten, pierwotnie wykonywany dla zdrowia ciała, stał się dla młodego chłopca pobudką do systematycznego ćwiczenia się w umartwieniach, a sprzyjał też i jego pragnieniom usuwania się od wszelkich uczt, zabaw i przyjemności dworskich.
Natomiast margrabia Ferdynand Gonzaga czuł się uprawnionym do rozporządzania osobą syna, gdy szło o rzecz bardziej zasadniczą, niźli jego fizyczne zdrowie: o sprawę jego powołania, o wybór stanu. Na pierwszą wiadomość o tem, że Alojzy chce wstąpić do zakonu, ojciec wybuchnął gniewem, posuwając się nawet do tego, iż jął pomawiać żonę swą o intrygę, mającą na celu utorowanie drogi do dziedzictwa młodszemu synowi, Rudolfowi. Kolejno używał corazto innych sposobów, by odwieść syna od powziętego zamiaru: raz groził mu użyciem przemocy; to znów — napozór zgadzając się — radził mu, by wybrał inny zakon, gdzie przynajmniej miałby dostęp do wyższych godności; to wreszcie wyrażał przypuszczenie, iż postanowienie syna jest fortelem, mającym go odwieść od hazardowej gry w karty.
Kiedy margrabia obietnicami i wykrętami starał się odwlec wykonanie ślubu syna, Alojzy zdobył się na krok stanowczy: podczas odwiedzin kolegjum jezuitów oświadczył, że pozostanie tam na stałe. Było to podczas pobytu w Hiszpanji, więc sprawa się istotnie odwlekła — aż do czasu powrotu na ziemię włoską. Tu ponowiła się fala utarczek; za pośrednictwem różnych osób margrabia starał się odwieść Alojzego od jego zamiaru; kusił go widokiem szat pięknych i widokiem przyszłej karjery, używał i perswazyj, mających wskazać większą rzekomo korzyść dla religji w razie obrania innego stanu, choćby stanu kapłana świeckiego. Nie zdało się to nanic, i sprawa wróciła do tego, od czego się rozpoczęło, t. j. do tonu groźby; margrabia znów wygnał syna od siebie. Wnet jednak, żałując kroku swego, przywołał go na swój dwór.
Tu nadeszła chwila decydująca: widok syna biczującego się do krwi i modlącego się wśród łez, by Bóg mu użyczył siły i wytrwałości do spełnienia swej świętej woli, wstrząsnął sumieniem ojca, wzruszył jego serce i przełamał upór. „Nastała cisza wielka“ — tak określił tę chwilę sam święty. Nie skończyły się wprawdzie trudności, ale droga już była utorowana do zwycięstwa. Margrabia jeszcze się targował, przewlekał sprawę abdykacji, ale wkońcu nie czuł się już w mocy dalej walczyć, pokonany słowami syna: „Jestem poddany tobie, ojcze; możesz mną rozporządzać, jak chcesz, ale wiedz, że mnie Bóg wzywa do Towarzystwa Jezusowego, a ty sprzeciwiasz się woli Bożej, stawiając zapory memu powołaniu“.
Tak się zakończył konflikt obu czynników: woli Bożej i woli rodzicielskiej. Ojciec poddał się woli Bożej, uzgodnił z nią swoją wolę. Odniósł Alojzy podwójne zwycięstwo: nietylko ziścił swe powołanie zakonne, ale też pozyskał całkowicie dla Boga duszę ojca.
Walka była trudna niepomiernie, ale bo i sama sprawa wyboru stanu, zwłaszcza sprawa powołania kapłańskiego i zakonnego jest jedną z najtrudniejszych spraw życia ludzkiego. Jakże w niej łatwo o pomyłkę, o krok niewłaściwy! Jakże łatwo można wziąć za głos Boży przywidzenie własnej fantazji, przelotną zachciankę, może i pokusę! Potrzebna jest przeto — nieraz długa i ciężka — próba, która winna stwierdzić prawdziwość powołania; potrzebna też jest sumienna i ścisła rozwaga, głębokie rozmyślanie oraz radzenie się głosu duchowego kierownika, a wreszcie żarliwa modlitwa o oświecenie umysłu, o rozproszenie wątpliwości, o wielką siłę i hart ducha...
Wszystkie te warunki Alojzy spełnił. Kilka lat upłynęło między chwilą, kiedy pierwszy raz uczuł w sobie drogę powołania, a chwilą, w której myśl o tem powołaniu, skrystalizowaną już ostatecznie, wyznać postanowił rodzicom. Stopniowo wyrabiał w sobie to, co było treścią ślubów zakonnych. Wcześnie, we Florencji, złożył wobec Matki Boskiej, ślub czystości; wcześnie zaprawiał się do ubóstwa i wyrzeczenia się dóbr światowych; otwartem wyznaniem posłuszeństwa przypieczętował swój triumf w walce o powołanie. Na rozmyślaniu spędzał nieraz długie godziny, rozważając stan swej duszy i słuchając poszeptów głosu Bożego. W zapiskach swych, które są przepięknym dokumentem jego duszy, zostawił już w czternastym roku życia znamienne zeznania: „Jeśli wstąpisz do zakonu, jednem cięciem przetniesz krępujące cię więzy, zamkniesz bramę wszystkim trudnościom, uwolnisz się całkowicie od ludzkich względów, a ogarnie cię ciągły, doskonały spokój i duch żarliwej służby Bożej“. Rozwagę wielką u tego chłopaka widzimy i w wyborze zakonu: zrazu bowiem myślał o różnych innych zakonach, zanim ostatecznie przekonał się, że przeznaczony mu jest zakon jezuicki.
A i to pamiętać należy, że zarówno pierwsza myśl o powołaniu zakonnem, jak i ostateczna decyzja przyszły mu w dniu przyjęcia Komunji świętej. Nabożeństwo do Eucharystji nietylko stanowiło znamienną cechę jego duszy, ale było mu wskaźnikiem najważniejszych spraw żywota.
Dalszą próbą powołania Alojzego był jego nowicjat, jego pobyt w zakonie. Życie w sobie ciche, napozór nie obfitujące w wypadki — a przecież płynące wciąż, szerszą jeszcze falą, ku bezdennemu morzu miłości Bożej, corazto pogłębiające się i corazto pożyteczniejsze. Alojzy zyskał bardzo mądrych i szlachetnych kierowników, którzy w niejednem lepiej się nim opiekowali niż rodzice. On, który w świecie głodził i biczował nieraz ponad miarę swoje ciało, dostaje od przełożonych nakaz większego zważania na swoje zdrowie: zabraniają mu zbyt surowych umartwień, nakazują posilać się lepiej; wszelako znajduje sposobność do pokory, tak w poddaniu się woli przełożonych i ograniczeniu własnej woli, jak w drwinach, jakie spotyka czasem nawet ze strony nieświadomych współnowicjuszów.
Pogłębiał się Alojzy w zakonie i pod względem umysłowym. Lektura poważna zajmowała go już dawniej, teraz umiał z niej korzystać systematycznie; jako scholastyk czynił zadziwiające postępy w teologji; odznaczył się w dysputach, które prowadził taktownie i żywo, unikając już chęci do ośmieszania się, gdyż mu tego zabronili kierownicy — mimo to i tu nie brakło mu nigdy sposobności do skromności i pokory. W rozprawce o Aniołach (do których ten anielski młodzieniec miał nabożeństwo niezmierne), w notatkach o pokorze, w kazaniu o ubóstwie ujawnił wielką głębię umysłu, rozsądek i żarliwość, a także i niewątpliwe wyrobienie literackie. A i kazania, wygłaszane do ludzi ubogich przez młodego kleryka, świadczą, że posiadł on dar wymowy w stopniu wysokim, że zdolny był słowem prowadzić słuchaczy ku Bogu.
Nietylko jednak słowem i myślą, nietylko ciągłą pracą nad kształceniem i pogłębianiem duszy i charakteru Alojzy służył Bogu i bliźnim. Do wspomnianych już czynów swego miłosierdzia i dobroci dla ludzi dodał wkońcu czyn najpiękniejszy. Gdy w latach 1590 i 1591 nawiedziły Italję niesłychane klęski nieurodzaju, głodu i zarazy, członkowie Towarzystwa Jezusowego poświęcili się posłudze chorych, zbierali dla nich jałmużny, urządzali szpitale. Do pracy tej zgłosił się i Alojzy, najpierw zbierając datki na ubogich następnie zaś — po uzyskanem nakoniec pozwoleniu ze strony przełożonych — doglądając chorych w szpitalach. Zaraził się, przenosząc na własnych barkach człowieka zadżumionego.
Od tego zaczęła się śmiertelna choroba, przeciągająca się dość długo. Była ona ostatnią męką Alojzego, a jednocześnie uwieńczeniem jego anielskiego życia. Ci, którzy go odwiedzali, mówili, że Alojzy powinien być za życia kanonizowany — tak odczuwało się bliskość nieba i pewność jego uzyskania przez świętego młodzieniaszka. On sam już tylko oczekiwał tej chwili, kiedy przyjdzie do umiłowanego Jezusa — i rozpocznie nowe swe życie, w którem dalsze i corazto większe dobrodziejstwa będzie mógł wyświadczać swym braciom-ludziom.
Dwukrotnie, jak świadczą ewangelje, Chrystus był zapytywany, co trzeba czynić, by wnijść do Królestwa niebieskiego. Raz odpowiedział bogatemu młodzieńcowi, że należy porzucić wszelką majętność ziemską i pójść za Nim, za Zbawcą. Drugi raz odrzekł uczonemu w piśmie, że trzeba kochać Boga nadewszystko, a bliźniego, za wzorem miłosiernego Samarytanina, jak siebie samego.
Wszystkie te nakazy spełnił święty Alojzy. Porzucił dom magnacki, zrzekł się tytułów, dziedzictwa, skarbów i odznaczeń, obrał drogę pokory i ubóstwa. Kochał Boga nadewszystko i dla woli Jego wszystko poświęcił. Bliźnim oddał całe swe życie, nietylko pielęgnując chorych, jak Samarytanin, ale poświęcając ich zbawieniu obfitość swoich zasług, zdobytych tak w świecie jak w zakonie.