<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.


Miałem dwadzieścia trzy lata, gdy po raz pierwszy poznałem stryja mego. Nagłe nieszczęście, niespodziana śmierć ojca, powołała mnie do kraju z zagranicy, gdzie kończyłem nauki. Powróciłem do rodzinnego domu i zastałem matkę w grubej żałobie, braci i siostry sierotami.
Ojciec mój był jednym z tych cichych, niezmordowanych pracowników, dla których majątek rozwija tylko zakres działalności; wychowany byłem w tych zasadach, w tym kierunku. Teraz nagła śmierć jego, zwaliła na mnie cały ciężar zarządu rozległego majątku i prowadzenia dalej przedsiębierstw, w które z umysłem czynnym, z nieustanną pracą rzucił wielkie kapitały.
Czułem i rozumiałem niepowrotną stratę jaką poniosłem, ale niewolno mi było oddawać się żalowi i w nim zamykać. Przyszłość rodziny, przyszłość myśli, którym mój ojciec życie poświęcił, wymagały całej energii mojej.
I tak w pierwszych latach młodości wciągnięty zotałem w nieubłagane koło obowiązków twardych, nieledwie przenoszących siły moje. Brakło mi doświadczenia i wprawy, brakło mi tego bystrego schwycenia przedmiotu i rzutności opartej na pewnikach, która cechowała ojca mego; musiałem ją zastępować pracą i wolą.
Wówczas to po raz pierwszy poznałem stryja Edwarda. Oddawna jednak imię jego, powtarzane półgłosem przy rodzinnem ognisku, jak legenda tajemnicza dręczyło ciekawość dziecinną i niepokoiło mój umysł; marzyłem o nim, śniłem czasami. Stryj mój, o kilka lat młodszy od ojca, samotny odludek-artysta, długi czas błąkał się po obcych krajach, często lata całe nie dając wieści o sobie. Powrócił wreszcie i osiadł w Polsce, ale dla rodziny i kraju straconym pozostał. Pomimo ogromnego majatku wiódł życie pustelnicze prawie; twarze ludzkie odstraszały go niejako; zerwał wszystkie stosunki, łączące go ze światem, i nawet ojciec mój, któremu powierzył całe swoje mienie, widywał go zrzadka, dla załatwiania tylko koniecznych interesów. U nas nie bywał nigdy. Jakie były stosunki pomiędzy braćmi? nie wiem. Ojciec mój, człowiek czynu i pracy, był skąpym w słowa; i ja też byłem za młody jeszcze, w czasie gdym opuszczał dom rodzicielski, by mógł mówić zemną jak z człowiekiem i powierzać mi tajemnice rodzinne. Nie wiedziałem nawet czy on sam znał przyczyny tego dzikiego osamotnienia brata.
Czasem tylko, gdym się zabłąkał na polowaniu, wśród otaczających nieprzebranych lasów, widziałem zdaleka dom jego, nad stromym wąwozem, zawieszony na skale, zbudowany w kształcie wieży gotyckiej z czerwonej cegły, której krwista barwa odbijała od otaczających jodeł i świerków. Ta wieża otoczona wysokim murem, wraz z przestrzenią lasu stanowiącą jakoby jej ogród, panowała zdaleka nad dziką okolicą i wyniesiona ponad otaczające wzgórza, zdawała się wyzywać gromy, wystawiona na wszystkie wichry i burze. Sam stryj mój, po powrocie z wędrówek swoich, wybrał tę miejscowość, zbudował ten dom fantastyczny, w którym zamknął się jakby w grobie.
Nieraz przypatrywałem mu się zdaleka, a moja młoda wyobraźnia stawiała mi obraz tego człowieka pod rozmaitemi postaciami. W domu był portret jego, malowany w pierwszych latach młodości, przez jednego ze sławnych nowożytnych mistrzów, a portret ten, wielkich rozmiarów otoczony czarem jaki artysta umiał zakląć w dzieło sztuki, był to cały obraz, cały poemat nieledwie.
Przedstawiał on człowieka lat może dwudziestu pięciu, ujmującej powierzchowności, w myśliwskim wytwornym stroju, uwydatniającym szlachetny wdzięk postaci, wśród krajobrazu, którego rozpoznać nie mogłem, choć był to krajobraz zdjęty z naszej północnej natury, pełen jodeł, brzóz i kalin. Młody człowiek, jakby zgubiony w głębi tej leśnej przestrzeni, stał, wsparty na szyi stojącego obok wierzchowca, którego ogniste oko i rozdęte nozdrze, zdawało się iskrami pryskać. Ten koń kary, z gwiazdą na czole, był piękny jak owe fantastyczne rumaki legend szatańskich, które unoszą jeźdźca do zagrobowych krain, a głowa jego jakby żywa, wychodzić się zdawała z szerokich ram obrazu i zginać niechętnie pod ręką pana.
W całem gorącem oświetleniu pejzażu, w słonecznych tonach, które gdzieniegdzie przebijały leśne sklepienie, znać było skwarną godzinę południa, harmonizującą z południem życia. Na koniu i na jeźdzcu widoczny był bieg przedchwilny; wędzidło konia biała okrywała piana; jeździec trzymał niedbale w ręku kapelusz, jakby chciał ochłodzić rozgorzałe czoło.
Cały portret, wystudyowany, wymodelowany po mistrzowsku, znać nietylko przez malarza ale i psychologa, dawał doskonały obraz ciała i ducha człowieka; każdy szczegół podnosił i tłumaczył całość, przyczyniając się do ogólnego wrażenia. Raz spojrzawszy, trzeba było patrzeć coraz dłużej, wczytywać się w rysy i w wyraz. Twarz piękna, choć nieregularna — uderzała jakiemś rozkipiałem życiem, jakąś narzucającą się potęgą. Ciemne, gęste zwoje włosów ocieniały czoło wielkie, pełne wypukłości, przerznięte wyraźnemi żyłami, które za lada wzruszeniem musiały krwią nabiegać, jak zwykle u ludzi niepohamowanych uczuć. Łuk czarnych, gęstych brwi, łączył się prawie cienką linią nad nosem trochę podniesionym, hardym, ale o wdzięcznych i wyrazistych konturach. Usta pod miękkim zarostem były krwią nabiegłe, wilgotne; wierzchnia warga podnosiła się dumnym, wyzywającym uśmiechem i odsłaniała perłowe zęby. Oczy ogniste, nieokreślonego koloru, złoto-siwe, patrzyły przed siebie prosto, jasno, a jednak nakazująco. Dolna część twarzy i pewne zarysy brody, zdradzały upartą wolę.
Cała twarz i postawa tego człowieka miała coś namiętnego i gwałtownego razem; zdawał się piersią szeroką chłonąć całe powietrze w oddechu, ogarniać wszechświat wejrzeniem sokolem. Znać było że nic mu się oprzeć nie zdoła; ręka jego była drobna, sucha, a jednak widoczną w niej była siła żelazna; pod jej lekkim naciskiem, kark konia zginał się aż do ziemi. Znać było, że gdy te oczy zapali uczucie jakie, gniewu, nienawiści, miłości, — będą one mglić się rozkoszą i piorunować naprzemian. Znać było, że gdy te brwi się ściągną, gdy te żyły krwią nabiegną, — człowiek ten, tak ujmujący, tak wdzięczny, mógł stać się strasznym dla siebie i drugich, bo jakaś atmosfera walki i burzy, zdawała się go otaczać, płomienie wewnętrznego wulkanu przeświecały w oczach, połyskiwały na twarzy, bladej namiętną bladością południa. I nie napróżno zapewne malarz zawiesił nad głową jego ciężkie chmury, brzemienne gradem i gromem, nie napróżno otoczył go parnem powietrzem... Myśl obrazu uwydatniała się w akcesoryach i jak groźba przyszłości, zdawała się ciążyć nad hardą głową młodzieńca, który w nakazującej postawie, w całej potędze piękna, młodości i siły, zdawał się świat i ludzi wyzywać, pewien przyszłości, spragniony życia; niezdolny pohamować lub oszczędzać siebie i zatrzymać się na raz obranej drodze.
Przed tym obrazem stawałem nieraz godziny całe bo dzieckiem już zwabiał mnie do niego jakiś pociąg nieopisany; z rąk niańki pochylałem się do tego konia, który zdawał się patrzeć na mnie i całą piersią występować z obrazu, dumny jako pan jego, a jednak pokonany; pochylałem się i do człowieka, do którego rysów zbliżała się twarz moja dziecinna.
Ojciec mój zauważył nieraz to podobieństwo, i wówczas wzrok jego spoczywał na mnie brzemienny niepokojem, i wówczas zwracał troskliwie myśl moją od marzeń i rojeń bezcelnych, do ścisłych nauk, które według niego były podstawą przyszłości.
Wzrosłem pośród dwóch żywiołów, które napoły rozrywały ducha mego. Poszedłem za kierunkiem nakreślonym mi przez wolę ojca, bom wierzył w niego, bom zrozumiał w końcu i podzielił głębokie i praktyczne myśli jego, bom pojął, że siła uczucia i wyobraźni powinna być poddaną sterowi rozumu; ale siły te nie zamilkły we mnie, i nieraz w samotnych godzinach mojego spoczynku popuszczałem im wodze, a celem marzeń moich był ten piękny, hardy młodzieniec i dziwne losy jego, a pragnieniem tajemnem było ujrzeć go, zdobyć to serce, które musiało przecierpieć tyle, i pogodzić je z życiem i ludźmi miłością moją.
Teraz, gdym rozejrzał się w papierach i rachunkach ojca i objął ster rozległych interesów, objąłem także zarząd majątku stryja. Ojciec mój zwykł był odwiedzać go raz lub dwa razy do roku; teraz obowiązek ten spadał na mnie. Chciałem wprzód względem niego zasięgnąć jakich szczegółów od matki, ale ta znała go w bardzo dawnych czasach i miała dla niego jednę tylko nazwę: waryata. Z całej rodziny z jedną tylko siostrą łączyły go ścisłe stosunki, ale od czasu jej śmierci zamknął się tak samotnie, że nikt nie znał jego życia, tylko krążyły o nim jakieś legendy fantastyczne, podbudzające wyobraźnię.
Wybrałem się więc do niego, bez żadnej wiadomości o jego charakterze, przywyknieniach, sposobie obejścia. Mieszkał o parę mil od nas zaledwie. Koło południa kazałem osiodłać sobie konia i puściłem się sam jeden leśnemi drożynami, znanemi mi oddawna.
Miałem zaledwie półtorej godziny drogi przed sobą i serce moje uderzało pewnym niepokojem, gdy tak oko w oko miałem spotkać się w końcu z człowiekiem, który od lat dziecięcych był marzeniem mojem.
Był to prześliczny dzień październikowy; drzewa błyszczały, odziane cudnemi barwami jesieni, perliły się rosą, rozsianą po kobiercu mchów i liści opadłych. W głębiach lasu panowała głucha cisza, tylko niekiedy przerywał ją klekot drewnianych dzwonków, zawieszonych u szyi krów, hukanie pastuszków, lub szelest sarny, przelatującej wśród gąszczów zarośli.
Oddawna żyjąc w gwarnych miastach, odwykłem od tych obrazów; rozglądałem się więc naokoło z rozkoszą, oddychałem pełną piersią, pojąc się swobodą tego słonecznego święta natury, puszczając wodze myślom i koniowi.
Jechałem tak długo bardzo, zmylając drogę, a gdym się rozejrzał dokoła, słońce było już blizkie zachodu, a ja byłem zbłąkany wśród leśnych manowców, zupełnie mi nieznanych. Błądziłem długo po lesie, nie mogąc dobić się do żadnej wsi, do żadnej osady, wśród nocy zapadającej szybko, zgubiony w ciemnościach. Koń mój równie jak i ja upadał ze znużenia i głodu, gdy w końcu traf wyprowadził mnie na właściwą drogę. Las przerzedzać się zaczął; na górze, przy blasku gwiazd, rozpoznałem gotycką wieżę mego stryja. Pierwszy raz w życiu zbliżyłem się do niej, ja, com na nią tyle razy spoglądał zdaleka. Skała na której była zbudowaną, miała strome wejście, jak gdyby ludzi odstraszyć chciała; zsiadłem więc z konia i prowadząc za sobą zmęczone zwierzę, zacząłem piąć się w górę, kierując się światłem bijącem z okien najwyższego piętra. W około wieża otoczoną była wysokim murem, który zasłaniał zupełnie widok dziedzińca i zamykał się ciężką bramą. Chwilę stałem przed nią zakłopotany, nie mogąc zdać sobie sprawy z godziny i rozmyślając co począć, bo żaden żywy duch się nie pokazywał, i gdyby nie światło w oknach, można było uwierzyć, że to pałac umarłych.
O odwrocie trudno było myśleć; wieś żadna nie znajdowała się w pobliżu, ale nie wiedziałem także jak dostać się do wnętrza. W końcu, próbując otworzyć bramę, domacałem się dzwonka. Widocznie zastępował on tutaj róg starożytny, na którego dźwięki spuszczano przed gośćmi zwodzone mosty dawnych warowni. Uradowany, pociągnąłem go gwałtownie, słuchając jak głos jego rozlegał się przeraźliwie w cichem powietrzu i gotując się już do wejścia. Ale odpowiedziało mi tylko szczekanie gwałtowne kilku brytanów, które wyjąc i ujadając zbiegły się pod bramę. Teraz w duchu dziękowałem Bogu, że wysokie mury broniły mnie od ich wściekłości i czekałem, rychło ktokolwiek w domu, zbudzony tym hałasem, wyjdzie na spotkanie moje. Ale nadzieja ta była daremną: próżno dzwoniłem i dzwoniłem, próżno psy szczekały; dom patrzał na nas nieruchomie oświetlonemi oknami i nie dawał znaku życia. Zły i znudzony, przemyśliwałem już o odwrocie, gdy nagle, jakby na szyderstwo, doleciał mnie dźwięk skrzypców, a pomimo znużenia i głodu, struna artystyczna ozwała się we mnie i przykuła mię na miejscu. Wkrótce téż wszystkie władze moje skupiły się we władzy słuchania.
Okna były otwarte, a pośród ciszy nocnej dźwięki spływały do mnie czyste, wyraźne, drgające w powietrzu. Skrzypce były widać zabytkiem starej kremońskiej szkoły, bo miały dźwięk niemal ludzkiego głosu, skarżyły się, płakały, szalały wszystkiemi tonami ludzkiej piersi. Ręka co niemi władała, była ręką mistrza, trudności zdawały się nieistnieć dla niej, a smyczek posłuszny wykonywał to, co za niepodobne prawie uważanem bywa w zakresie materyalnych trudności. Ręka więc i instrument powolnemi były fantazyi mistrza, służyły mu za doskonałe narzędzia; to też nigdy może dźwięk nie stał się doskonalszem odbiciem woli i usposobienia artysty. Ale muzyka ta była rażącą, przykrą, straszną nieledwie. Ludzki głos skrzypców oddawał jakieś nieludzkie uczucia. Kiedym ich słuchał, porywał mnie jakiś wir szaleństwa, jakiś szał zwątpienia i sarkazm piekielny, a jednak i ból przeraźliwy ukryty był w głębi tych szalonych dźwięków, mieszających się w dzikiej, niepojętej harmonii. Ja drżałem, słuchając zdumiony, gdy jękiem przeciągłym konała w powietrzu lub chichotała w koło mnie śmiechem obłąkania. A jednak muzyka ta budziła we mnie jakieś wspomnienia, nie była mi obcą zupełnie. Mistrz wykonywał jakieś stare, klasyczne dzieło, które słyszałem już kiedyś i nie zrozumiałem go dokładnie, czy też ten co je grał w tej chwili, napiętnował swoją potężną indywidualnością cudne dzieło, tak, że je zmienił do niepoznania. Myśl moja nad tem zadaniem pracowała daremnie, aż w końcu rozwiązało je szalone scherzo finału; to była soneta szatańska Tortiniego. On sam tak wykonywać ją musiał.
Skrzypce umilkły; ja słuchałem jeszcze, i długa chwila upłynęła, zanim ostatnie echa zamarły, a ja powróciłem do uczucia rzeczywistości i z nowym zapałem rzuciłem się do dzwonka, bo teraz całą duszą pragnąłem ujrzeć stryja. Sam artysta z usposobienia, pokochałem go w tej chwili bratnią myślą; ale i teraz brama otworzyć się nie chciała, i teraz jedynym objawem życia było wściekłe ujadanie psów. I znać mieszkańcy żadnej na to nie zwracali uwagi, bo po chwilowej przerwie skrzypce odezwały się znowu. Ale teraz od pierwszego pociągnięcia smyczkiem poznałem znaną nowożytną nutę modlitwy Mojżesza. Artysta przerzucał się z niepojętą łatwością z rodzaju w rodzaj, a tu i tam był skończonym mistrzem. Prośba potężnego ducha brzmiała powagi pełna, natchnionym hymnem. Modlitwa ta byłe najulubieńszym śpiewem moim; nie mogłem oprzeć się pokusie i równo ze skrzypcami śpiewać zacząłem: „Dal tuo stellato soglio.” Głos mój łączył się dziwnie z głosem starych skrzypców, zlewał się z niemi w ton jeden. Jakby jaka nić sympatyczna wiązała mnie ze skrzypkiem; odrazu, mimo oddalenia, porozumieliśmy się muzykalnym zmysłem; czułem sam, żem zakończył modlitwę z potęgą natchnienia. Nigdy głos mój nie rozwinął się silniej, dźwięczniej, nie rozbrzmiewał tak metalicznie i czysto jak wówczas, lecąc po rosie nocnej, pod gwiaździstem sklepieniem nieba. Gdym skończył, byłem sam upojony harmonią, tak, żem zapomniał przez chwilę o przykrem położeniu obecnem.
Ale widocznie śpiew mój zrobił większe daleko wrażenie od gwałtownego dzwonienia i szczekania psów, bo teraz ktoś zbliżał się od domu do bramy i obracał ciężki klucz w zamku. Wreszcie zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały, a w bramie ukazał się starzec przygarbiony wiekiem, z latarką zapaloną w ręku. Spojrzałem na niego ciekawie: twarz jego miała ten dziwny, wpół zdziczały wyraz, jaki nadaje ciągła samotność; łysa czaszka świeciła wśród ciemności nocnej jak księżyc za chmurą; małe, przenikliwe piwne oczy, odwykłe od ludzi, zwracały się na mnie. Stałem właśnie wsparty na koniu, czekając, aż bramę otworzy. Podniósł w górę latarkę, ciekawy twarzy mojej i zobaczywszy, cofnął się o krok jeden.
— Kto pan jesteś? zapytał drzącym głosem.
— Jestem, odparłem, Maryan L., synowiec tutejszego pana. Zabłądziłem w lasach i dlatego tak późno przybyłem. Czy mogę zobaczyć stryja?
— Synowiec mego pana, powtórzył, ciągle wpatrując się we mnie, powinienem to był sam odgadnąć. Toć to istny jego obraz za młodu. Chodźże pan, chodź.
— Czy mogę widzieć się ze stryjem? zapytałem.
— A jakże, skoro usłyszał śpiew pana, kazał zaraz otworzyć bramę, nie pytając kto jesteś.
Mówił to, wprowadzając mnie na dziedziniec i nakazując milczenie brytanom, które tuż za nim, warcząc, pokazywały zęby i czekały tylko skinienia, by rozedrzeć na szmaty śmiałka który tu wkraczał.
Na wołanie starca, drugi służący, równy mu wiekiem, ukazał się przy stajni stanowiącej jeden bok dziedzińca i zdumiony spoglądał na mnie, przecierając oczy, jakby nigdy w życiu gość żaden nie ukazał się w tym domu. Przewodnik mój oddał mu konia, przykazując, by o nim pamiętał jak o wierzchowcach swego pana, i dalej powiódł mnie do domu.
Byłem przygotowany na wszystko, ale nie na to, co mnie tu czekało. Dom ten był zdobny we wszystko, co tylko bogactwo, kierowane dobrym smakiem, stworzyć wykwintnego może. Z wielkiej sieni, przystrojonej w jelenie rogi, na których rozwieszoną była cała zbrojownia, wprowadził mnie do bocznej sali i zapalił świece w kandelabrach stojących na kominku. Ja przypatrywałem się wszystkiemu w milczeniu, podobny człowiekowi, który dostał się do zaczarowanego zamku i oczekuje coraz nowych dziwów.
Mój przewodnik zabierał się do wyjścia, gdy nagle zwrócił się do mnie, jakby przypominając coś sobie:
— A może pan głodny? zapytał.
W istocie, teraz dopiero przypomniałem sobie, że umierałem z głodu i powiedziałem to staremu. Wyszedł, zostawiając mnie samego.
Pokój w którym się znajdowałem, był to rodzaj gabinetu lub biura; stół mahoniowy, kilka stołków i foteli, spora szafa i wielkie biurko pod oknem założone papierami, stanowiło całe jego umeblowanie. Ale wszystkie te sprzęty, do których znać nie przywiązywano wagi, — były jednak wytworne. Odrzwia dębowe, rzeźbione, okna z lustrzanemi szybami, sadzonemi w ołów, posadzka i obicie, wszystko to razem stanowiło całość wykwintną. Rozpatrywałem się w koło w milczeniu, gdy powrócił mój przewodnik, niosąc tacę zastawioną zimnemi przekąskami. Zabrałem się do nich z apetytem dwudziestoletnim, zaostrzonym całodziennem błądzeniem po lesie.
— Racz pan wybaczyć, mówił stary sługa, to wszystko czem służyć mu możemy. Kucharz mieszka ztąd daleko aż we wsi, a gości nie miewamy nigdy. Teraz mój pan czeka na pana.
Kieliszek, który trzymałem w ręku, zadrżał mi na te słowa, postawiłem go nietknięty na stole; chwila każda zwłoki była mi nieznośną. Powstałem, gotów iść za nim.
Starzec spoglądał na mnie z dziwnem zajęciem, z rodzajem rozrzewnienia i wdzięczności nieledwie, jakby za to, żem odważył się zapukać do tej niegościnnej bramy i potrafił zjednać sobie wejście do ich pustelni. Prowadził mnie szerokiemi wschodami, zasłanemi miękkim dywanem, aż na najwyższe piętro domu, tam otworzył drzwi i sam się cofnął. Szedłem za nim jakby odurzony; wszystko com tu widział, odpowiadało tak mało temu com wyobrażał sobie. Ten dom tak wytworny, opatrzony we wszystko, co tylko do wygody potrzebne, zgubiony gdzieś wśród lasów, strzeżony przez rozjadłe brytany, ta brama otwierająca się jak w bajkach na dźwięki muzyki, wszystko wydawało mi się snem fantastycznym. Teraz stałem na progu obszernego salonu i powiodłem okiem w około, szukając stryja.
Salon ten zajmował prawie całą obszerność domu; na trzy strony otwierały się wielkie balkonowe okna. Lampy bronzowe, wyrobione według pompejańskich wzorów, paliły się gdzieniegdzie i nie rozpraszały zupełnie panującego zmroku. Światło wschodzącego księżyca wciskało się do pokoju przez gałęzie jodeł, które, jak widma czarne, rysowały się tuż przy oknach i trącały gałęźmi o szyby, przy lada wiatru powiewie. Pokój cały dziwną przedstawiał sprzeczność z tym leśnym krajobrazem. Ściany obite ciemnym adamaszkiem, zawieszone były kosztownemi obrazami; po rogach stały posągi z białego marmuru; stoły zasłane były rycinami, fotografiami, modelami posążków; fortepian, zarzucony nutami, stał otwarty; skrzypce leżały przy nim.
Wszystko razem pogrążone było w tym artystycznym nieładzie, którego żadna harmonia zastąpić nie może. Widać zgromadzono w tym salonie wszystko co ulubionem być może dla wykształconego człowieka. Pustelnia ta była wytworną, a jednak wchodzącego do niej przejmowała jakaś groza tajemna. Przedmioty te, jakkolwiek piękne, były jedynem towarzystwem właściciela swego, może wszystkiem co on ukochał, były mu rodziną i krajem, przyjaciółmi, słowem — wszystkiem. Mimowolny smutek ogarniał tutaj nieokreślonym czarem, jak gdyby boleść przylgnęła do ścian i przesyciła powietrze. Podniosłem oczy pełne ciekawości i współczucia, ale pierwsze spojrzenie na mieszkańca tego domu zmroziło współczucie.
Po za draperyą firanek, wsparty na przeciwległem oknie, stał wysoki starzec. Byłże to ten sam człowiek, którego portret wyrył się w pamięci mojej oddawna, tak młody, szczęśliwy, tak żywy, tak sympatyczny?..
Czaszka jego wielka, kwadratowa, była prawie zupełnie nagą, tylko z tyłu i ponad skroniami długie kosmyki mlecznych włosów tworzyły niby koronę w około tego czoła, naznaczonego jakiemś złowrogiem piętnem. A jednak głowa ta srebrna i naga, miała jeszcze hardość rozpaczy, wznosiła się w górę, jak spiorunowany, a nieugięty dębu wierzchołek, zdawała się urągać losom i ludziom, wyrazem przystygłej, lodowatej ironii. Rysy jego przemieniły się dziwnie, muskuły powyprężały na twarzy, jak struny ogranego instrumentu. Twarz poorana u bruzdy i zmarszczki, świadczyła o minionych burzach, i wyglądała jak bojowisko po walce, bo wszystko tam już było spokojne, nieruchome, zesztywniałe pod tchnieniem rozpaczy. Usta straciły otwarty, wdzięczny uśmiech, a natomiast jakiś wyraz nieskończonego szyderstwa wykrzywiał je i ściągał. Brwi gęste, lekkim zaledwie szronem przysypane, krzaczaste, najeżone, przecinały tę twarz niepospolitą zawsze, ale przykrą dla oka, jak ton fałszywy dla ucha. Pod niemi paliły się oczy niespokojnym blaskiem. Bo pośród nieruchomej twarzy, której wyrazu sama śmierć bardziej wykrzywić i zesztywnić nie mogła, oczy jedne pozostały żywemi i źrenice żółtawe, jak źrenice drapieżnych zwierząt, płonęły dojmująco, a jednak ponuro, przyćmione rozłożystemi brwiami, których ciemny kolor odbijał rażąco od bladej twarzy i śnieżnych włosów.
Wszystko w tej twarzy raziło kontrastem, rys jeden nie odpowiadał drogiemu; znać taką jaką była dzisiaj, nie wyszła ona z pod Bożej ręki, znać jakieś złowrogie, a przeciwne potęgi rozerwały harmonię tego ducha i napiętnowały rysy przeciwnemi sobie bruzdami.
Dziś znać było, że walka minęła oddawna; twarz ta była zastygłą jak lawa wulkanu, i od tej postaci fantastycznej wionął chłód grobowy.
Stałem na progu, zapatrzony w niego, niezdolny prawie słowa przemówić, a on, ujrzawszy mnie, wynurzył się z półcienia firanki i postąpił kroków kilka, ale równie jak stary sługa zatrzymał chwilę na mnie wzrok zdumiony; dla niego także byłem widmem jego młodości. Lecz wrażenie to trwało chwilę zaledwie.
— Nie wiem czemu winienem, wyrzekł w końcu z obojętną, lecz wytworną grzecznością, odwiedziny pańskie, ale w każdym razie wdzięczny jestem za przyjemność, jaką mi sprawił śpiew pana. Masz piękny baryton i umiesz nim władać.
Głos jego był cichy, ale pozbawiony metalu i sympatycznego brzmienia, jak głos rozbitego dzwonu. Myśl jego wyraźnie odwróciła się odemnie, zapomniał może kto jestem, lub było mu to obojętnem. W tym człowieku wszystko zdawało się spaczone i popsute. Obchodził go śpiew mój tylko, ja wcale nic. Jednakże nie mogłem pohamować wzruszenia.
— Stryju, wyrzekłem, zbliżając się do niego.
— Stryju? powtórzył z pewnem zdziwieniem, jakby przypominając coś sobie. A tak, powiedziano mi, że jesteś synowcem moim. I cóż ztąd?..
Dotknięty temi słowy, odparłem także chłodno:
— Po śmierci ojca mego, czułem się w obowiązku złożyć stryjowi moje uszanowanie i zdać mu sprawę...
— Więc brat mój umarł?... przerwał nagle. Kiedy, dawno?..
I jakiś cień bólu czy zdziwienia mignął po jego przykrej twarzy; pozostał chwilę z pochyloną głową, ale nie mogłem z niej nic wyczytać, nic odgadnąć. Czy jaka ostatnia niezerwana struna zajęczała w jego sercu na tę wiadomość, którą rzuciłem mu tak nieoględnie, sądząc, że ją zna oddawna?
— Jakto?... — zapytałem, — czyż nie uwiadomiono stryja?
— Listy wszystkie palę, nie czytając i nie widuję nikogo, odparł sucho.
Chwilę trwało pomiędzy nami milczenie. Próżno czekałem, aż je przerwie; myśl jego zabłąkała się i poszła swoim torem, jak to się zdarza ludziom odwykłym od towarzystwa i tego koniecznego jarzma, jakie nakłada towarzystwo. Ciążyło mi to milczenie.
— Powinienem przeprosić stryja, wyrzekłem w końcu, chcąc je zerwać, za niewczesną godzinę moich odwiedzin; ale zbłądziłem wśród lasów...
Stryj wzruszył ramionami.
— I cóż to znaczy? odparł. Sprawiłeś mi prawdziwą przyjemność twoim śpiewem. Czy nie zechcesz powtórzyć mi tej modlitwy Mojżesza?
Téj prośby nie dałem sobie dwa razy powtórzyć. Obecność i rozmowa urywana tego człowieka, wzrok jego niespokojny ciążył mi; nie wiedziałem jakiemi słowami przemawiać do niego. Instynkt ostrzegał mnie, że wszystko co powiedzieć, czuć i myśleć mogę, było dla niego również obojętnem jak i ja sam.
Są rzeczy, których młodość nigdy wyobrazić sobie nie zdoła. I ja, myśląc o stryju, obrachowywałem próżno myślą wszystkie fazy cierpienia, żalu, rozpaczy: nie mogłem dojść nawet do tego grobowego spokoju, do tego zobojętnienia bez granic, które widne było w każdem słowie i ruchu tego człowieka.
Czułem przy nim coś nakształt tego, co człowiek czuć może w obec ducha, istoty innej zupełnie natury. Ja wtenczas tak pełen byłem wiary, życia i siły, że byłbym walczył przeciw rozpaczy, zwątpieniu, szyderstwu; na każde słowo znalazłbym odpowiedź. Ale jak wzruszyć martwotę skały, jak przywołać do życia to, co już umarło? Niestać mnie było na takie cuda, i mimowolnie ogarniony nieokreślonym niepokojem, rzuciłem się do fortepianu. Pierwsze dźwięki były mi ulgą, budziły mnie jakby ze snu przykrego.
Stryj mój rzucił się na miękki fotel o kroków kilka, by głos nie nazbyt blizko raził jego ucho; zapalił cygaro, z którego wonny dym rozszedł się w koło, i gotował się słuchać z całą uwagą melomana.
Śpiewałem, później stryj zażądał innych śpiewów, rozpytywał, pokazywał i przerzucał nuty, których stosy znajdowały się po etażerkach; ale mówił li tylko o sztuce, jak gdyby między nami jedynym związkiem była modlitwa Mojżesza, jak gdybyśmy spotkali się przypadkiem, gdzieś w sali koncertowej, nieznani sobie wprzód i później nie mający się już spotkać w życiu.
Rozmowa jego była trudną i urywaną; luźne myśli plątały się samopas. Odwykł od formułowania w słowa; trzeba było gonić je, chwytać i wiązać, a jednak zdradzały wysoki, wiecznie czynny umysł. Świat cały nie obchodził go w niczem, mógł zapaść się i zginąć, nie wywołując w nim żalu; ale świat myśli i wiedzy pozostał dla niego otworem. Bo nie zamykał się li tylko w muzykalnej sferze; zanadto wszechstronnie był wykształcony, by mógł gałąź jednę oddzielić od reszty wiedzy ludzkiej, sztukę jednę od jej sióstr starszych. Umysł jego rozległy ogarniał bystrym rzutem przeszłość i obecność, a żaden postęp artystycznego i uczonego świata obcym mu nie był. Widziałem na jego pulpicie rozłożone partycye najnowszych oper, na jego stole najświeższe naukowe dzieła.
Każdy na świecie czemsiś żyć musi. Człowiek ten, tak obumarły, żył także, ale już myślą tylko. Żadne uczucie, żadne wrażenie nie zadźwięczało w nim, nie zdradziło się brzmieniem głosu, promieniem spojrzenia, słowem niczem. Myśl jego była tem głębszą, tem rzeźwiejszą, że nie ćmiło jej żadne uczucie, ale razem miała jakąś oschłość i bezpłodność, traciła na doniosłości to, co zyskiwała na sile. Coś urwanego, niedokonanego mroziło w nim mózg razem z sercem i zabijało współczucie. Znać jakaś straszna katastrofa moralna przerwała kiedyś logiczny rozwój jego istnienia i pozostawiła tylko na drodze życia powalonego rozbitka, ze strzaskanem sercem.
Człowieka tego odtworzyć trzeba było, jak owe twory przedpotopowe, odtworzyć do miary tego, co zostało, a miara ta była olbrzymią.
Dzisiaj istniała w nim tylko zdolność użycia, epikureizm cyniczny i wykwintny razem, zaparcie się obowiązków, jakie każdy ma względem społeczeństwa, obojętność dla ludzi, niewiara ogólna i wstręt do wszystkiego co tylko nie jest pięknem i harmonią.
To był moralny obraz mego stryja, takim odsłonił mi się w owej nocy, którą całą prawie spędziliśmy razem, przeplatając ją muzyką.
Gwiazdy już bladły na wschodzie, gdy stryj spojrzał na mnie i zobaczył, iż mimo wszystko znużenie brało górę nademną.
— Już późno, rzekł, spoglądając na niebo. Idź spać, Maryanie; jeśli masz jakie interesa, odłóż je do jutra.
Zadzwonił; stary sługa ukazał się w progu i zaprowadził mnie do sypialnego pokoju na dole, gdzie już wszystko dla siebie zastałem przygotowane.
Byłem bardziej zmęczony moralnie niż fizycznie i jak zwykle bywa po dniu pełnym wrażeń, sen odbiegał mnie, myśl pracowała, zagadka życia tego człowieka niedawała mi spokoju. Chciałem pytać o niego, zasięgnąć jakich szczegółów, a nie śmiałem. Poszanowanie zamykało mi usta. Zresztą niewiele się można było dowiedzieć od starego Michała. „Pan tak rozkazał, pan tak chce“, były to dla niego sakramentalne słowa, po za które nie wiem czy sięgała myśl jego.
— Czy zawsze stryj tak czuwa późno? pytałem.
— On nie zna snu, odparł stary; noce całe brzmią jego skrzypce, lub słychać jak równym, mierzonym krokiem przechadza się po swoim pokoju.
— I nie bywa tu nikt, nikt zgoła?
— Nikt, a nikt. Pan pierwszy pochwalić się możesz, żeś przestąpił próg jego pokoju.
— Jakto, a mój ojciec?
— Pan mój widywał tylko brata w dolnym pokoju, gdziem pana najprzód wprowadził; tam przyjmuje tych, z którymi koniecznie widzieć się musi.
— Jakto, i dla brata nie czynił wyjątku?
— Pierwszym wyjątkiem pan jesteś.
— Ale dla czego?
Stary wzruszył tylko ramionami, przyczyny uchodziły bystrości jego; wierzył niemniej, że istnieć muszą.
Długo bardzo myśl moja pracowała, aż wreszcie sen skleił zmęczone powieki, sen gorączkowy, pełen majaczeń. Noc całą snuły mi się jakieś widma, jakieś dźwięki. Zbudziłem się dość późno. Ale już dnia tego podciągnięto mnie pod ogólne prawo, wprowadzono do dolnej sali. Tam załatwiłem ze stryjem bieżące interesa, odebrałem instrukcye, co do dalszego postępowania i zdumiałem się logiką jego zdania, bystrością poglądu.
— Bywaj zdrów, Maryanie, rzekł, kończąc przeglądanie papierów. Pierwszy raz wczoraj widziałem cię i nie sprawiłeś mi przykrości; nie radzę ci jednak ponawiać tej próby.
Jednakże ponawiałem ją, i stryj mnie przyjmował obojętnie wprawdzie, ale bez wstrętu. Stałem się wyjątkiem w jego życiu.
Nieraz wśród zimowych zamieci siedziałem noce całe w tym górnym pokoju; wicher wył wściekle około okien, jodły biły gałęźmi o szyby zamarzłe, ogień huczał na kominie, a białe posągi jak widma podnosiły się i w cień zapadały przy tem migotliwem świetle.
Głos mój wyrobienie artystyczne, czy już nie wiem co w końcu, znalazły łaskę u stryja, ale obejście się jego zachowało zawsze jakąś nieufność, jakby na drodze połączenia się z innym człowiekiem stawała instynktowa trwoga, jak gdyby były dźwięki i słowa, które lękał się usłyszeć, struny których nie chciał potrącać. Nigdy nie dał rozmowie toczyć się swobodnie, nigdy nie dał mi się zbliżyć do fortepianu i grać lub śpiewać coś, bez jego wyraźnej woli. Czułem to, i postępowałem z nadzwyczajną oględnością. Bądź jak bądź, jakaś nić sympatyczna wiązała mnie z tym dziwnym człowiekiem; był on dla mnie niepojętym, przykrym, rażącym, a jednakże drogim. Towarzystwo jego pociągało mnie nieopisanym czarem, pomimo przymusu panującego zawsze między nami. Pomiędzy nim, a resztą świata była jakaś niewidzialna, lodowa granica.
Stawałem się u niego coraz częstszym gościem. Olbrzymie brytany przywykły do mnie i przestały witać szczekaniem; koń mój poznał tę stromą ścieżkę pod górę i sam zwracał się w tamtą stronę. Powoli poznałem obyczaje i nawyknienia dziwaczne stryja. On także lubił konie, ale w przejażdżkach swoich nie chciał towarzystwa, tylko czasem widziałem go czwałującego na dzielnym wierzchowcu i włos jego biały, biegiem rozwiany, migał mi wśród leśnych zarośli.
Gdy wówczas trafiałem do niego, mieszkanie jego na górze było zamknięte. Nigdy bez niego i chwili jednej nie byłem w tym wielkim salonie, którego szczegół każdy budził moją ciekawość; zamykał go, jakby tam ukryte były tajemnice jego. Jeden może stary Michał, od młodości będący w usługach stryja, wiedział jakie szczegóły z jego życia, ale milczał uparcie.
Stryj umiał dziwny wpływ wywierać; lękano go się i słuchano nieobecnego, szanowano przywidzenia i kaprysy; obudzał sympatyę i trwogę zarazem, nawet w niższych naturach. Istniał w nim jakiś sympatyczny pierwiastek, którego nic zniweczyć nie mogło. Znać było jakiej siły być musiała kiedyś ta struna serca, dziś zerwana, sfałszowana; znać było jak człowiek ten kochanym być musiał.
Stosunki nasze, choć częste, nie stały się z czasem ni ściślejsze, ni poufalsze. Ileż wieczorów i nocy strawiliśmy jednakim sposobem: jam siedział przy fortepianie i śpiewał, on chodził po pokoju zasłanym dywanem, równym, mierzonym krokiem, ze spuszczoną głową, z błyszczącem okiem, ze zwieszonemi rękami, zapominając nieledwie obecności mojej, a w tym jego ciągłym, jednostajnym ruchu, było coś przypominającego ruch lwa zamkniętego w klatce.
Tak dnia jednego byliśmy razem. Skończyłem właśnie ulubioną aryę z Semiramidy; stryj nie zważał na mnie, zasłuchany czy zamyślony. Uderzyłem bezmyślnie kilka akordów. On drgnął, podniósł nagle głowę i spojrzał na mnie bystro.
— Co ty grasz? rzekł cicho, ale gwałtownie, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Nie wiem sam, odrzekłem, podnosząc na niego oczy, znać wymowne miłością trwożną, bo odwrócił wzrok niechętny i mówił ciszej, niby sam do siebie:
— Dla czego ty jeden wkradłeś się do domu mego, dla czego tobie jednemu pozwoliłem zajrzeć do mego pustelniczego życia? Czy zmieniły się pojęcia moje? czy tylko wiek zmiękczył wolę? Czy mnie dzisiaj, jak kiedyś za młodu, znowu potrzeba ludzi, jak zdziecinniałemu starcowi nowości? mnie, com lat tyle przeżył spokojnie, samotnie?..
Mówił to cicho, wyraźnie, jakby dotknięty tajemnem przeczuciem. Miał słuszność, rzeczywiście coś w nim mieniło się, miękło, topniało; czułem to patrząc w twarz jego, i nie wiem czy przez moc nawyknienia, czy z innej przyczyny, wydała mi się ona dzisiaj mniej przykrą, mniej rozstrojoną.
Mimowolnie prawie wyciągnąłem rękę i dłoń jego objąłem w moich, i cisnąłem ją z ciepłem serdecznego uczucia; ale on wydobył ją z mego uścisku, jakby otrząsając się z miększych wrażeń, i rzekł poważnie:
— Śpiew twój zdobył mnie podstępnie. To nie napróżno pierś ludzka odezwała się pod moją bramą głosem i pieśnią którą lubiłem, nie napróżno uczyniłem wyjątek dla ciebie. Ty zrobisz mi wiele złego, Maryanie.
— Nigdy! zawołałem.
Uśmiechnął się przykrym uśmiechem, który nie rozjaśnił oczów jego, nie odbił się na twarzy, tylko bardziej jeszcze wykrzywił mu usta. Nie powiedział nic, ale uśmiech ten był aż nadto wymownym; tym uśmiechem zdawał się urągać jeszcze losowi co go zwyciężał.
Oddalił się i znowu rozpoczął nieskończoną przechadzkę w około ścian pokoju. Ogień przygasał na kominie, szelest kroków jego tłumił miękki dywan, a on snuł się w pół mroku nocnym, ginął mi w oczach i wynurzał się z cienia, jak duch, jak widmo pokutujące.
Drżącą ręką wybierałem bezmyślnie jakieś akorda, i tym razem stryj nie przerywał mi wcale, może i nie słyszał, zatopiony sam w sobie. Rozdzieliliśmy się duchem. Gdzie były myśli jego? któż mógł odgadnąć. Ale moje poczęły ulatać w jakąś przeszłość zapadłą, w mgłę niepewności. Dźwięki na które trafiłem przypadkowo, budziły we mnie zamierzchłe wspomnienia pierwszych lat dziecięcych; wygrywałem jak przez sen jakieś piosnki, któremi usypiała mnie stara piastunka; dźwięki budziły wspomnienia, wspomnienia dopełniały dźwięków. Pogrążyłem się w zadumie dziwnej, a wśród niej brzmiała mi w myśli jakaś melodya niewyraźna, powiązana ze słowami obcego języka, którą słyszałem gdzieś, kiedyś, przed laty. Widziałem jak przez sen, jakąś cudownie piękną, bladą kobietę, która śpiewała mi ją raz, tuląc mnie do piersi swojej, a idąc za tym snem, przywidzeniem czy wspomnieniem, zacząłem śpiewać pieśń, której dziwaczne słowa powróciły mi na usta z niepojętą dokładnością:

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.

La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.

Spiewałem niby senny tę pieśń, której nigdy nie śpiewałem wprzódy, jak gdyby złośliwa potęga wróciła mi ją do pamięci i przyniosła na usta.
Nagle opanowało mnie jakieś nieokreślone uczucie niepokoju. Podniosłem głowę spuszczoną: tuż przy mnie stał stryj mój, oczy jego wlepione były we mnie z dzikim nieledwie wyrazem. Płomień buchnął w tej chwili i oświecił mi jego postać, jego twarz wykrzywioną konwulsyjnie, i te źrenice okrągłe, ogniste, w których po raz pierwszy wyczytałem wyraz tak strasznej rozpaczy, że przerażony urwałem w pół akordu, głos zamarł mi na listach i pozostałem niemy jak winowajca, czując, że mimowolnie spełniłem prawdziwą zbrodnię, zakłóciłem spokój, zdobyty Bóg wie jakim kosztem, przywołałem do życia to, co zamarło z bólu, i ostatnią kroplę goryczy dorzuciłem temu, co już przenieść jej nie mógł.
Rzeczywiście stryj mój, blady trupią nieledwie bladością, stał wsparty o krawędź stolika, a z ust jego zaciśniętych wyszły tylko te słowa:
— Spełniłeś i ty posłannictwo swoje, Maryanie.
W tej chwili stolik, na którym oparł się całym ciężarem, rozpękł się na dwoje, a skrzypce, które leżały na nim, spadły i zajęczały rozpacznie, jakby jękiem konania. Stryj spojrzał na nie, na sprzęty rozrzucone, to znowu na mnie; sine cienie wychodziły mu na twarz i znikły, oczy jego się ćmiły, jakby wzrok oderwany od obecnej chwili zwracał się gdzieś w głąb myśli własnej i tam szukał wspomnień zamierzchłych. Usta białe poruszały się machinalnie, ale wyrazy zamierały na nich niedomówione.
— Stryju! zawołałem w końcu przerażony.
On spojrzał na mnie szklisto, postąpił parę kroków, zatoczył się i padł przy drzwiach.
Chciałem go podnieść, ale ciało jego sztywniejące miało ciężkość trupią.
Zacząłem dzwonić z całej siły, bo czułem coś nakształt tego, co czuć musi zabójca przy ofierze swojej; ogarniał mnie strach, groza niepojęta. Po chwili ukazał się Michał, przerażony gwałtownem wezwaniem. Ujrzawszy pana swego, w milczeniu załamał ręce.
— Czy on zapadał tak kiedy? pytałem niespokojny podnosząc z jego pomocą bezwładne ciało i składając je ostrożnie na sofie.
— Dawniej, kiedyś, odparł stary, rozwiązując panu chustkę na szyi i przykładając rękę do piersi, podnoszonej nierównem falowaniem serca. Ostatni atak zdarzył się nie wiem już wiele lat temu, po śmierci siostry.
I umilkł, wlepiając oczy w pana swojego.
— Więc cóż robić teraz? pytałem.
Te słowa wróciły mu przytomność umysłu. Pobiegł po trzeźwiące octy i krople jakieś chciał wlać w zaciśnięte konwulsyjnie usta chorego. Ale to wszystko nie przywracało go do życia.
— Trzeba posłać po doktora, wyrzekłem.
— Po doktora? powtórzył Michał zdumiony, po doktora? Pan mój nie pozwoliłby na to nigdy.
— Więc ja to biorę na siebie, zawołałem.
I zbiegłszy na dół, posłałem konie swoje do najbliższego miasta, a sam powróciłem do stryja, coraz bardziej trwożny. Poznałem, że to był atak sercowej choroby, rozwiniętej oddawna, a może koniec dramatu rozgrywającego się w głębi tego serca.
Na palcach wszedłem do pokoju jego, ukląkłem przy nim i tchem własnym poczęłem rozgrzewać ręce jego i pulsa, z których uciekało życie.
Czas upływał; czekałem na lekarza jak na zbawcę. Nie przybywał. W końcu chory odetchnął silniej, chwytając powietrze piersią ściśniętą, otworzył oczy przymglone, wzrok jego przytomniejszy spoczął na mnie, ale usta milczały. Długo bardzo wpatrywał się we mnie z nieokreślonym wyrazem żalu, a jednak dziwna zmiana zalegała rysy, cierpienie zwiało z twarzy ten straszny, obumarły spokój i powróciło jej ludzki wyraz. Pomiędzy nami cisza była straszna. On leżał nieruchomy, podobny do męczenników, jak ich malują starzy mistrze florenckiej szkoły, gdy rozciągnięci na łożu tortur, konają bez skargi, z odbiciem nieba na czole, z tym cichym blaskiem źrenicy, w którym się skupia ostatnie ziemskie uczucie. Mdłe blaski zimowego poranku przeświecały po za gałęźmi jodeł, a w tem półświetle wszystko nabierało trupiej barwy, przejmowało nieskończonym smutkiem tej godziny.
W końcu chory dał znak, bym zbliżył się do niego, bo usta jego tylko urywane, tłumione wydawały dźwięki.
— Maryanie, zapytał, kto cię nauczył tej piosenki?
Spojrzenie jego zawisło na mnie, jakby chciał głąb myśli mojej przeniknąć.
— Ja nie wiem sam, odparłem; traf czy fatalność wyryła mi ją w pamięci.
— I nie pamiętasz, kto ci ją śpiewał?
— Śpiewała mi ją raz kobieta piękna jak anioł, czy też doprawdy anioł z nieba zesłany. Pamiętam ją jakbym ją widział w tej chwili. Biała i blada, w promieniach księżyca pochylała się nad moją kolebką, wzięła mnie wpół uśpionego na ręce i cisnęła do piersi bijącej, patrząc na mnie oczyma smutnemi, z po za łez, które drżały na jej rzęsach, i spadały mi gorące na czoło. Wówczas i mnie zrobiło się smutno i błogo razem; objąłem jej szyję dziecinnemi rączkami i zapłakałem, może dla tego, żem ją zobaczył płaczącą, a ona poczęła tulić mnie i śpiewać z cicha, głosem srebrnym, przenikającym, ja kiego nigdy później nie słyszałem w życiu. Zasnąłem przy nim, a gdym się obudził, powtórzyłem jej pieśń, niezrozumiałą dla mnie wówczas, półgłosem, sądząc że anioł ukazał mi się we śnie i przyniósł oddźwięk nieba...
Stryj słuchał słów tych, nie zdejmując ze mnie oczów; tylko gdym mówił o niej, jakiś blask pełen niewysłowionej słodyczy i zachwytu rozjaśnił je na chwilę.
— A później, pytał, czyś nie widział jej nigdy?
— Nigdy, odparłem, ale w myśli mojej widzenie to pozostało nazawsze. Ileż razy zamykałem oczy, z nadzieją, że ją znowu zobaczę.
— Więc i ty także, Maryanie, zapomnieć o niej nie mogłeś?
I z cicha wymawiając te słowa, patrzył na mnie ze współczuciem, jakby jeden więcej jednoczył nas węzeł. Wyciągnął do mnie kostniejącą rękę i ścisnął dłoń moją ze słodyczą przebaczenia.
Tego już przenieść nie mogłem, i ze stłumionem łkaniem ukryłem twarz w poduszkach.
— Nie bądź dzieckiem, Maryanie, wyszeptał chory. Nie zasłużyłem na to byś mnie żałował.
— Ty, zawołałem, ty możesz mnie przebaczyć; ja sam nie przebaczę sobie nigdy!...
Wstrząsnął niecierpliwie głową, jak to zwykł być czynić dawniej.
— Tu niema winy, i nie może być przebaczenia, mówił przygarniając twarz moją do siebie, bym łatwiej słowa mógł usłyszeć. Ty jak zegar tylko wybiłeś godzinę śmierci mojej, śmierci wyzwolenia, dodał ciszej.
— O nie, zawołałem, to być nie może, ty żyć będziesz, żyć odmiennem życiem!
Mówiłem to, sam nie wierząc własnym słowom. W głębi serca nie miałem nadziei, bo człowiek ten przez tę noc jedną stał się innym zupełnie, a ludzie zmieniają się tak szybko tylko pod potężną ręką śmierci, gdy czas ucieka przed niemi, gdy ziemia im się z pod stóp usuwa. Ale on nie zważał na słowa moje, może nie usłyszał ich nawet; pierś jego pracowała coraz silniej, głos sycząco wydobywał się z ust zbielałych.
— Lat tyle pragnąłem śmierci, lat tyle szukałem jej wszędzie, a ona zdawała się mnie unikać i zrozpaczonego skazywać na męczarnie życia; aż w końcu nawet ta ostatnia żądza zamarła. Ty wskrzesiłeś je wszystkie, Maryanie, i dla tego ci błogosławię, choć może przeszłość nie daje mi prawa błogosławieństwa.
Płakałem jak dziecko; za życie tego człowieka byłbym dał swoje z rozkoszą.
— Maryanie, mówił umierający, wpatrując się we mnie z miłością, która przeobraziła twarz jego. Maryanie ty podobny jesteś do mnie rysami, duchem i sercem może. Byłem kiedyś, czem ty jesteś teraz. Patrz, co ze mnie uczyniło życie. Nie napróżno spotkaliśmy się w tych dniach ostatnich, nic próżnego niema na świecie.
— Nie mów tak, wyrzekłem, spocznij. Słowa te cię męczą.
Uniósł się nieco na poduszkach, ze spokojnym, nakazującym wyrazem.
— Nie przerywaj mi, wyrzekł, chwile moje są policzone; zbrakło mi może męztwa w życiu, nie zbraknie mi go w obec śmierci. Daj pokój dziecinnym mowom, nie mamy na nie czasu. Ja wierzyć muszę w serce twoje, Maryanie; zostawiam ci w spuściźnie powieść życia mojego. Może odkupię tym sposobem bezużyteczność swego istnienia...
Umilkł, słowa coraz trudniej wychodziły przerywane z piersi jego. Wydobył drobny kluczyk zawieszony na szyi.
— W pokoju moim, wyrzekł, znajdziesz cedrową szkatułkę, którą klucz ten otwiera. Oto spuścizna i przestroga moja, Maryanie, a potem niech Bóg strzeże serca twego.
Klęczałem ciągle przy boku jego, siląc się zatrzymać łkania, które rozrywały mi piersi, siląc się ulżyć chwilom ostatnim i ostatnim cierpieniom konającego. Ale człowieka tego nie zdołała złamać nawet straszna chwila śmierci; ze stoicką hardością przyjmował jej uciski; czoło jego okrywało się zimnym potem, ale nie straciło spokoju; oddech i słowa zamierały na ustach, a jednak jęk, ni westchnienie nie wydobywało się z jego piersi. On przywykł tak cierpieć w milczeniu, że niezbadany, cichy, umarł — jak żył. Milczał, jak przez życie całe, czekając chwili ostatniej wyzwolenia, jak ją sam nazwał.
Tak płynęły chwile posępne, nieskończone. Zwolna dzień z szarego mienił się w biały i krwawa łuna wschodzacego słońca oblewała horyzont, roziskrzyła śniegi, zawieszone na konarach drzew; ale blask ten wydał mi się przykrym, jak odbłysk pożaru.
— Maryanie... szepnął chory zaledwie słyszalnym głosem, jeszcze jedna, ostatnia prośba... Zaśpiewaj tę pieśń raz jeszcze, niech umrę przy jej dźwiękach...
Powstałem z pękającem sercem, zbliżyłem się do fortepianu, ale głos odmówił posłuszeństwa, słowa konały mi na ustach.
— Maryanie, wyrzekł stryj, z nieopisanym w głosie odcieniem prośby i żalu, ja nie mam czasu czekać...
Z rodzajem rozpaczy uderzyłem w klawisze, wysileniem woli pokonałem buntujące się zmysły i głosem w którego brzmieniu zmieszały się wszystkie cierpienia tej chwili, zacząłem śpiewać, jak to może uczynić człowiek wśród męczarni. Aż z ostatnią nutą moją usłyszałem jęk cichy, przeciągły. Zerwałem się, pobiegłem do chorego: już nie żył, a jeszcze słowa ostatnie zdawały się dźwięczyć w powietrzu, powtarzane przez jakieś echa tajemnicze...

„L’anima sola mai non muore...“

Zbliżyłem się do umarłego, i drżącą ręką zamknąłem mu oczy bielmem zachodzące, błyszczące przystygłemi łzami. Twarz jego jaśniała pogodą, śmierć zwiała z czoła ślady burzy życia i powróciła mu piękność pierwotną.

Teraz zbolały i trwożny prawie, obejrzałem się po tej komnacie tak strojnej, tak strasznie samotnej. Białe posągi, oblane blaskam i wschodzącego słońca, zdawały się patrzeć na mnie z wyrzutem nieruchomemi oczyma, jak widma. Wszystko tutaj zgromadzone myślą człowieka, bez niego było jak ciało bez ducha, przejmowało tym wiecznym kontrastem rzeczy stworzonych, zgromadzonych potęgą myśli, a przeżywających jej działalność. I ogarnęło mnie nieopisane uczucie; żal mój nawet był innym, niż zwykle bywa żałość ludzka. Myślą ni życiem nie zespoliłem się z umarłym; nie zostawił on próżni w żadnem sercu, w żadnem rodzinnem kole; ogniwa wiążące go ze światem — zerwały się od bardzo dawna; on sam błogosławił śmierci i nazwał ją wyzwoleniem. Siadłem przy jego trupie, przejęty tym bezosobistnym smutkiem, jak mówi poeta: „nad wielkiem niczem grobów.“
Długo tak byłem zatopiony w myślach, gdy odgłos kroków przerwał grobowe milczenie domu, drzwi otworzyły i wszedł lekarz, w sam czas, by śmierć poświadczyć.
Rozpoczęły się tak straszne dla pozostałych, tak drażniące dla zbolałych, materyalne przybory śmierci. Teraz dopiero przypomniałem sobie ostatnie słowa konającego, i wszedłem do dalszych pokoi, szukając szkatułki, od której klucz oddał w ręce moje.
Cedrowa skrzynka, zdobna bogatemi rzeźbami florenckiego odrodzenia, stała w sypialnym pokoju jego, przy łóżku wązkiem, twardem, jak łoże żołnierza, albo pokutnika. Pochwyciłem ją, ale nie śmiałem otworzyć; czułem, że to co zawierało życie i śmierć takiego człowieka, nie powinno być czytane ciekawie, naprędce.
Otworzyłem ją później dopiero, z poszanowaniem i skupieniem myśli. Było tam pełno kartek oderwanych, myśli ulotnych, listów pisanych przez różne osoby, w rozmaitych czasach. Zapewne zgromadził je kiedyś starannie. Może chciał zniszczyć, a zbrakło mu odwagi, może sam uszanował ten skarb pamiątek, który zawierał upajające bóle młodości. Tajemnice tej myśli uniósł do grobu, została się tylko powieść życia.
Wiele dni upłynęło, zanim zdołałem odtworzyć przeszłość jego, straszną choć powszednią, i według niej zrozumieć, jakiej miary był ten człowiek, który jednak sprostać nie zdołał powszednim warunkom bytu, jakiej siły było bicie tego serca, które pękło pod naciskiem życia.
Wszystkie bogactwa ducha i ciała zlane były na niego hojną ręką; świat stał przed nim otworem, życie wschodziło łatwe, swobodne. Może on chciał nastroić je zbyt wysoko. Nie starczyło mu to, co zwykle starczy ogółowi. Smiałe oko zatopił w nieskończoność, harde serce wyniósł ponad poziom. Gromy uderzają zwykle w wysokie szczyty... zdruzgotał go grom nieszczęścia. Świat i ludzie sprzysięgli się przeciw niemu, jak zwykle przeciw wszystkiemu co niepowszednie. Na drodze życia spotkał fałsz i zdradę, obłudne dłonie przyjaciół, kłamane kobiet uśmiechy, a spotykał je tem łatwiej, tem częściej, że jako światło przyciąga owady, tak szlachetna indywidualność przyciąga brudne pasożyty. Ale nie to zwichnęło polot jego ducha, nie to połamało mu skrzydła.
Nieszczęście samo bezsilne było przeciw niemu, bo umiał znosić niezachwianie. Nieszczęście było cierpieniem tylko, a z cierpieniem on się nie liczył, wyzywał je dumnem czołem, dopóki nie znalazło sprzymierzeńca w nim samym i nie zrodziło szaleństwa i upadku. Jednak nie skarżył się napróżno, nie winował nikogo prócz siebie; w upadku i boleści umiał być sprawiedliwym. Zrozumiał; że to co utracił, niepowrotnem było, i hardym, nieugiętym duchem przejął życie, jakie sam wyrobił sobie.
Nie było w nim śladu nikczemności żadnej; nie chciał, nie raczył łudzić samego siebie; nie umiał zapominać i gardził tem, co ludzie zwykle nazywają — pociechą, a należał do rzędu istot wybranych, dla których niema środka pomiędzy szczęściem — a rozpaczą.
Miał słuszność: powieść jego życia zawierała straszną naukę; można było postawić to serce strzaskane na niebezpiecznych skałach życia, jako drogowskaz, kędy są ścieżki zaguby.
Długo bardzo rozpamiętywałem dzieje życia jego, aż wszystko stało się dla mnie jasnem i zrozumiałem, aż przejrzałem do głębi serca zmarłego i odtworzyłem powieść jego życia, powieść, którą tu podaję, jak ją znalazłem w papierach jego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.