Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część czwarta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ROZBITKI.

Kidy rządca pospieszył nad morze, dla dania ratunku podróżnym, którzyby zdołali uniknąć zguby w nieuchronnem rozbiciu, Rodin, zaprowadzony przez Katarzynę do zielonego pokoju, zabrał stamtąd rzeczy, które zawieźć miał do Paryża. Obojętny na ratunek, którym zajęci byli mieszkańcy zamku, Rodin wrócił do pokoju rządcy; pokój ten przytykał do długiej galerji. Nikogo tu nie zastał; pod pachą miał szkatułkę ze srebrnym zameczkiem, rdzą czasu pokrytym. Jego surdut, do połowy zapięty, dozwalał widzieć część dużego safjanowego pugilaresu w bocznej kieszeni. Gdyby zimna twarz sekretarza d‘Agrigny‘ego mogła innym sposobem, aniżeli samym tylko ironicznym uśmiechem wyrazić radość, rysy jej byłyby pełne zachwytu; albowiem właśnie w tej chwili znajdował się on pod urokiem najmilszych myśli. Postawiwszy szkatułkę na stole, rzekł do siebie z wielkiem zadowoleniem:
— Wszystko dobrze idzie; roztropność radzi pozostawić tutaj te papiery aż do pewnej chwili, bo zawsze trzeba. się mieć na ostrożności z djabelską przenikliwością Ad’rjanny Cardoville, która odgaduje to, o czem niepodobna byłoby dla niej dowiedzieć się. Szczęściem... zbliża się chwila, kiedy nie będziemy już potrzebowali obawiać się. Los będzie dla niej okrutny, tak być musi. Takie niepodległe, nieugięte dusze już same przez się są naszymi nieprzyjaciółmi... sam ich charakter już dla nas jest niebezpieczny. A cóż dopiero, gdy zechcą być dla nas niebezpiecznemi i szkodliwemi?... Co do de Sainte-Colombe, mamy po swojej stronie rządcę: pewny jestem, że nie będzie się wahał w wyborze między tem, co w swojej głupocie nazywa sumieniem, a bojaźnią utracenia sposobu do życia; ręczę, że lepiej nam będzie służył, niż kto inny; od dwudziestu już lat tu zamieszkały, najmniejszej nie wzbudzi nieufności w tej głupiej i nikczemnej de Sainte-Colombe... A gdy się ona tylko dostanie w ręce naszego protegowanego z Roiville... wtedy już pewny jestem; postępowanie tych lekkich kobiet zgóry da się określić: zamłodu służą djabłu, a na starość okropnie się go boją; a potrzeba, żeby się go bała aż do zapisania nam zamku Cardoville... Wszystko więc idzie dobrze... Co do sprawy medaljonów, nadchodzi 13 lutego, a niema żadnej wiadomości od Jozuego... Pewno książę Dżalma siedzi wciąż w więzieniu u Anglików, w głębi Indyj; w przeciwnym razie byłbym odebrał wiadomości z Batawji; córki jenerała Simon pozostaną jeszcze zatrzymane w Lipsku najmniej z miesiąc... Stosunki zewnętrzne w najlepszym są stanie. Co do stosunków wewnętrznych...
Rozmyślania Rodina przerwała nagle wchodząca pani Dupont, która gorliwie się zajmowała wszelkiemi przygotowaniami do ratunku.
— Teraz, — rzekła do sługi, — zapal ogień w przyległym pokoju, postaw tam ciepłe wino; pan Dupont powróci lada chwila.
— A cóż! kochana pani, — rzekł do niej Rodin, — czy jest nadzieja ocalenia kogo z tych nieszczęśliwych?
— Ach! panie!... Bóg to wie; mój mąż od dwóch godzin już poszedł... Jestem bardzo niespokojna; on bywa tak odważny, tak nieroztropny...
— Odważny... aż do nieroztropności... — mówił do siebie Rodin z niecierpliwością. — Tego nie lubię...
— Ja tymczasem, — mówiła Katarzyna, — przygotowałam tu ciepłą bieliznę... Daj Boże, żeby się to na co przydało.
— Moja pani! nie trzeba nigdy tracić nadziei. Bardzo żałowałem, że mój wiek, moja słabość, nie pozwoliły mi udać się z zacnym twoim mężem... Żałuję także, że nie mogę czekać, ażebym się mógł dowiedzieć o skutku jego usiłowań i powinszować mu, gdy będzie szczęśliwy... bo, na nieszczęście, spieszyć się muszę z odjazdem... moje chwile są policzone. Będę pani bardzo wdzięczny, gdy mi każesz zaprząc do powozu.
— Dobrze, panie!... idę natychmiast.
— Jeszcze jedno słówko... moja kochana pani Dupont. Pani jesteś rozsądną kobietą, i dobrej udzielić możesz rady... Dałem mężowi możność pozostania rządcą tych dóbr, jeżeli zechce...
— Gdyby to było można?... Jakże bylibyśmy wdzięczni! Bez tego miejsca... w naszym wieku, nie wiem, cobyśmy poczęli.
— Do tej obietnicy dwa tylko dołączyłem warunki... fraszka... bagatela... on je pani wytłómaczy...
— Ach! panie! jesteś naszym zbawcą...
— Dziękuję pani... Ale pod dwoma małymi warunkami...
— Panie! choćby ich sto było, przyjmujemy je... wystaw sobie pan... bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy mieli tego miejsca... bez ratunku...
— Na pani polegam... w interesie męża... staraj się kłonić go...
— Proszę pani... proszę pani, otóż i pan idzie... — wołała służąca, wbiegając do pokoju.
— A czy dużo z nim ludzi?
— Nie, pan idzie sam tylko...
— Sam... jakto, sam?
— Tak, pani.
W kilka chwil później Dupont wszedł do sali; z odzieży jego lała się strumieniami woda; dla utrzymania na głowie kapelusza podczas wielkiej burzy, przywiązał go chustką; buty miał zawalane błotem.
— A! przecież powracasz, mój mężu! byłam o ciebie tak niespokojna — zawołała żona, całując go z czułością.
— Dotąd... troje ocalonych.
— Bogu dzięki... mój kochany panie Dupont — rzekł Rodin — przynajmniej usiłowania pańskie nie były daremne.
— Troje... tylko troje, mój Boże! — rzekła Katarzyna.
— O tych ci tylko mówię, których widziałem... blisko małej przystani Goeland. Spodziewać się należy, że i w innych miejscach wybrzeża dosyć przystępnych, zostanie więcej uratowanych.
— Słusznie mówisz... bo przecież brzegi nie wszędzie są równie dostępne.
— A gdzież są te rozbitki, panie Dupont? — zapytał Rodin, który zatrzymał się jeszcze z odjazdem.
— Wchodzą na brzeg... a nasi ludzie prowadzą ich. Ponieważ idą powoli, pobiegłem naprzód, ażeby dać znać mojej żonie i poczynić przygotowania; najprzód trzeba jak najprędzej przysposobić odzież dla kobiet...
— Czy jest i kobieta między wyratowanymi?
— Są dwie młode dziewice... piętnaście lub szesnaście lat najwięcej mające... jeszcze dzieci... a tak piękne!...
— Biedne dzieci!... — rzekł Rodin z udanem politowaniem.
— Ten, któremu winne są życie, jest razem, z niemi... No, powiedzieć o nim można, że to bohater!...
— Bohater...
— O! tak. Wystaw sobie...
— Zaraz mi o nim opowiesz... weź-że przynajmniej szlafrok, boś mokry... napij się ciepłego wina... oto masz..
— Dobrze... dobrze, moja Kasiu, bo też zimno mi... Ale mówiłem ci, że ten, co wyratował dwie panienki, to prawdziwy bohater... jakąż okazał odwagę, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Wyszedłszy stąd z folwarcznymi ludźmi, biegliśmy małą ścieżką po skałach i nareszcie przybywamy, nad brzeg... do małej przystani Goeland, która na szczycie jest nieco zasłonięta pięciu czy sześciu ogromnymi głazami, dosyć wysuniętymi w morze. Cóż spostrzegamy w głębi tej przestrzeni? dwie młode dziewczyny zemdlone; nogi miały w wodzie, a siedziały oparte o skałę, jakby tam były posadzone po wyratowaniu z morza.
— Kochane dzieci... to aż serce rozdziera — rzekł Rodin, według zwyczaju podnosząc koniec małego palca lewej ręki do prawego oka, dla otarcia łzy, która się rzadko pokazywała.
— Najbardziej zaś uderzyło mnie, że tak były do siebie podobne — rzekł rządca — iż trzeba się im dobrze przypatrzeć, aby rozpoznać jednę od drugiej... obie w żałobie... biedne dzieci...
— Pewno bliźniaczki — wtrąciła pani Dupont.
— Jedna z nich — mówił dalej rządca — trzymała w złożonych rękach mały bronzowy medal, zawieszony na szyi na łańcuszku z tego metalu.
Rodin trzymał się zwykle pochyło.
Na ostatnie słowa rządcy wyprostował się nagle, lekki rumieniec pokrył jego blade policzki. Zdjął go przestrach i zdziwienie, młode wyratowane dziewczęta miały po piętnaście lat; odziane były w żałobę i aż do złudzenia były do siebie podobne; jedna miała na szyi medal bronzowy; teraz nie mógł już wątpić, że to córki generała Simon.
Ale jakim sposobem znajdowały się one między rozbitkami? Jak się wydobyły z więzienia w Lipsku? Dlaczego on nie został o tem zawiadomiony? Czy uciekły, czy zostały zwolnione?
Takie myśli nasuwały się kolejno Rodinowi i jedna drugą usuwała; w każdym razie to fakt, że między rozbitkami znajdowały się córki generała Simon.
Osnowa, nad którą tak pilnie pracował, została zerwana.
— Kiedy ci mówię o zbawcy dwóch dziewczyn — rzekł rządca do swej żony, nie spostrzegając zakłopotania Rodina, — może sobie wyobrażasz, że ujrzysz jakiego Herkulesa? O! wcale nie... to prawie dziecko... tak młody jest! ma piękną twarz i długie jasne włosy... Zostawiłem mu swój płaszcz, gdyż był tylko w koszuli i w krótkich czarnych spodniach i czarnych wełnianych pończochach, prawda, że to osobliwsze.
— Rzeczywiście, marynarze tak się nie ubierają.
— Zresztą, lubo okręt, na którym się znajdował, był angielski, zdaje mi się jednak, że to Francuz, gdyż mówi naszym językiem tak dobrze, jak ja lub ty... A nie mogłem się wstrzymać od łez, gdy dziewczynki odzyskały przytomność... Ujrzawszy go, do nóg mu się rzuciły, spoglądały na niego z wyrazem religijnego uczucia i tak mu dziękowały, jakgdyby modliły się do Boga... Potem oglądały się naokoło, jakby szukały kogoś; coś do siebie mówiły i głośno zaczęły płakać, rzucając się jedna drugiej w objęcia.
— Co za nieszczęście, mój Boże! iluż to zginąć musiało ludzi.
— Pięć trupów wyrzuciło już morze, gdyśmy opuszczali brzeg... mnóstwo odłamów okrętu, skrzynie... Dałem znać straży celnej nadmorskiej... pilnować tam będą przez cały dzieli; a jeżeli, jak się spodziewam, wyratują się jeszcze inni rozbitcy, w takim razie nie omieszkają sprowadzić ich tu... Ale słuchajno... zdaje mi się, że słyszę głos ludzki... Tak, to rozbitki.
Rządca i żona jego podskoczyli do drzwi salonu, prowadzących do długiej galerji, gdy tymczasem Rodin, konwulsyjnie gryząc płaskie paznokcie, czekał w gniewnym niepokoju na przybycie rozbitków; wkrótce tkliwy widok przedstawił się jego oczom.
Z głębi tej ciemnej galerji, mającej tylko kilka okien, zbliżały się zwolna trzy osoby, które prowadził wieśniak.
Grupa ta składała się z dwóch dziewczyn i nieustraszonego mężczyzny, któremu winne były swe życie... Róża i Blanka, jedna po prawej, druga po lewej ręce otaczały swego zbawcę, który, idąc z wielką trudnością, lekko się wspierał na ich ramionach.
Młody był jeszcze; jasne, jak len, długie włosy, na czole się rozdzielające, spadały na kołnierz obszernego płaszcza, którym go okryto. Trudno byłoby opisać, jak dobrotliwie wyglądała blada, miła twarz, tak zachwycająca, iż chyba tylko pędzel Rafaela pozostawić mu mógł podobne ideały... tylko ten boski artysta zdolny był odtworzyć melancholijny wdzięk tego czarownego oblicza, czystość jego niebiańskiego wzroku, owych anielskich jasno-błękitnych oczu... jakby u wstępującego, w niebo męczennika.
Tak jest, męczennika, gdyż krwawa obwódka otaczała już tę zachwycającą głowę.
Rzecz bolesna dla patrzącego... ponad jasnemi brwiami wąska blizna od rany, przed kilkoma miesiącami poniesionej, otaczała jego piękne czoło jakby purpurową przepaską; rzecz jeszcze smutniejsza, iż ręce miał okrutnie przebite ukrzyżowaniem; podobnież widać było rany na nogach... z trudnością szedł, bo rany te otworzyły się na ostrych skałach, po których biegł, niosąc ratunek.
Młodzieńcem tym był Gabrjel, ksiądz, należący do misji zagranicznej, przybrany syn żony Dagoberta.
Córki jenerała Simon, skoro odzyskały przytomność po rozbiciu, i mogły już same iść po skałach, nie chciały, aby kto inny wspierał chwiejny chód tego, który dopiero co zbawił je od niechybnej śmierci.
Z czarnych sukni Róży i Blanki strumieniem lała się woda, na ich pobladłych twarzach malowało się wielkie strapienie, łzy zraszały ich lica. Smętnie spuściwszy oczy, drżąc ze strachu, i zimna, biedne sieroty myślały w rozpaczy, że już nie ujrzą Dagoberta, swego przewodnika i przyjaciela, bowiem nadaremno podawał mu ręce Gabrjel, chcąc mu dopomóc w dostaniu się na skałę! na nieszczęście obydwom sił zabrakło i fale znowu porwały i uniosły żołnierza.
Widok Gabrjela był nowym przedmiotem zdziwienia dla Rodina, który odszedł na stronę, aby lepiej się wszystkiemu przyglądać, tym razem jednak zdziwienie było dlań wielce mdłe... Tyle doznał radości, widząc misjonarza ocalonego od pewnej śmierci, iż przykre wrażenie, wywołane widokiem córek jenerała Simon, nieco się zatarło (przypomnijmy sobie, że dla zamiarów Rodina koniecznem było, aby Gabrjel znajdował się w Paryżu na dzień 13 lutego).
Rządca i jego żona, rozrzewnieni widokiem sierot, przystąpili do nich skwapliwie.
— Proszę pana!... proszę pana!... dobra nowina — zawołał służący folwarczny, wbiegając do pokoju. — Jeszcze dwie osoby wyratowano!...
— Dzięki Bogu! dzięki Bogu! — zawołał misjonarz.
— Gdzie one są? — zapytał rządca, biegnąc do drzwi.
— Jeden z nich może chodzić... idzie tu za mną z Justynem, który go prowadzi, drugi zraniony został na skale; niosą go tutaj...
— Pobiegnę, aby go umieścić w dolnej sali — rzekł rządca, wychodząc, — ty, moja żono, zajmij się młodemi panienkami... A ów uratowany, co sam może chodzić, gdzież jest?...
— Ot tam — rzekł wieśniak, wskazując na kogoś, idącego dosyć spiesznym krokiem z głębi galerji. — Gdy się dowiedział, że panienki tu się znajdują... lubo już stary i raniony w głowę... tak spieszył... iż ledwie co go wyprzedziłem...
Zaledwie wieśniak wymienił te słowa, kiedy Róża i Blanka, mimowolnie zerwawszy się, pobiegły do drzwi... Przybiegły do nich jednocześnie z Dagobertem. Żołnierz słowa wymówić nie mógł; upadł w progu na kolana i wyciągnął ręce do córek generała Simon... A równocześnie Ponury przyskoczył do nich i począł im lizać ręce... Dagobert tak był wzruszony... że, ujrzawszy sieroty, w tył się bezsilnie pochylił i byłby upadł, gdyby go nie przytrzymali wieśniacy.
Róża i Blanka, choć bardzo osłabione i wzruszone, poszły za omdlałym Dagobertem, którego przeniesiono do przyległego pokoju.
Na widok żołnierza, zmarszczyła się twarz Rodina, bo aż do owego czasu sądził, że przewodnik córek generała Simon już nie żyje.
Misjonarz, znużony trudami, usiadł na krześle i nie spostrzegł jeszcze Rodina.
Nowa osoba, mężczyzna śniadej cery, wszedł do tegoż pokoju. Przybysz, któremu dano bluzę i spodnie wieśniacze, zbliżył się do misjonarza i rzekł doń po francusku, ale obcym akceptem:
— Księcia Dżalmę dopiero co tu przyniesiono... Gdy odzyskał przytomność, najpierw zapytał o pana.
— Co ten człowiek mówi? — zawołał Rodin piorunującym głosem, gdyż na imię: Dżalma, jednym skokiem przybiegł do Gabrjela.
— Pan Rodin! — zawołał misjonarz, cofając się ze zdziwienia.
— Pan Rodin! — zawołał drugi uratowany, i od tej chwili już oko jego ani na chwilę nie oderwało się od korespondenta Jozuego.
— Pan tu jesteś?... — rzekł Gabrjel, przystępując do Rodina, z uszanowaniem i obawą.
— Co ci powiedział ten człowiek? — spytał Rodin zmięszanym głosem. — Czyż nie wymienił imienia księcia Dżalmy?...
— Tak... książę Dżalma jest jednym z pasażerów angielskiego okrętu, który rozbił się z nami... Okręt ten zawinął do wysp Azorskich, na których się znajdowałem; ponieważ okręt, wiozący mnie z Charlestownu, zmuszony był pozostać przy tej wyspie z powodu znacznego uszkodzenia, wsiadłem więc na Black-Eayle, na którym się znajdował książę Dżalma. Płynęliśmy do Portsmouth, a stamtąd miałem powrócić do Francji.
Rodin nie przerywał mowy Gabrjelowi, to nowe wstrząśnienie sparaliżowało jego myśli. Nareszcie, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek, rzekł do Gabrjela:
— A czy wiesz, kto jest ten książę Dżalma?
— Młodzieniec równie dobry, jak waleczny, syn pewnego króla indyjskiego, któremu Anglicy zabrali królestwo...
Potem, zwracając się swego towarzysza niedoli, wyrzekł z zajęciem:
— Jak się ma książę... czy rany jego są niebezpieczne?...
— O! nie są bynajmniej śmiertelne — odpowiedział zapytany.
— Bogu dzięki! — odrzekł misjonarz, zwracając się do Rodina, — widzisz pan, jest jeszcze jeden uratowany.
— Tem lepiej — odpowiedział Rodin poważnym tonem.
— Pójdę do niego — rzekł Gabrjel i spytał z uległością. — Czy nie ma mi pan co do rozkazania?
— Czy będziesz mógł jechać... za dwie lub trzy godziny, pomimo znużenia?
— Jeżeli tego potrzeba... pojadę.
— Tak, potrzeba... pojedziesz ze mną.
Gabrjel skłonił się Rodinowi, który zniecierpliwiony rzucił się na krzesło, a tymczasem misjonarz wyszedł z wieśniakiem.
Człowiek o żółtej cerze pozostał w kącie pokoju.
Rodin go nie spostrzegł.
Człowiekiem tym był Faryngea, metys, jeden z hersztów dusicieli, ten sam, co umknął przed ścigającymi go żołnierzami w zwaliskach Tchandi; zabiwszy Mahala, kontrabandzistę, zabrał mu papiery, pisane przez Jozuego van Dael do Rodina, i list, za którym kontrabandzista miał być przyjęty jako podróżny na statek Ruyter.
Na mocy tego listu przyjęty został na Okręt pod nazwiskiem Mahala.
Faryngea, uciekłszy z szopy pod ruinami Tchandi, gdzie go Dżalma nie widział, uważany był przez tegoż na statku za ziomka i traktowany życzliwie, gdyż młody książę nie wiedział, iż ten człowiek należy do sekty sprzysiężonych Fasengarów.
Rodin, z osłupiałym, błędnym wzrokiem, z twarzą posiniałą, w niemej wściekłości gryzł sobie paznogcie, i nie spostrzegł w kącie metysa, który milczkiem zbliżył się do niego, położył mu poufale rękę na ramieniu i rzekł:
— Pan się nazywasz Rodin?
— Co to? — zapytał, drgnąwszy, i nagle podniósł głowę.
— Nazywasz się pan Rodin? — powtórzył Faryngea.
— Tak... czego chcesz?
— Mieszkasz pan przy ulicy Ursynów w Paryżu?..
— Tak... ale czegóż chcesz?
— Nic... teraz, Bracie... później wiele.
I Faryngea, oddalając się powoli, pozostawił Rodina w strachu; bo człowiek ten, niczego się nie lękający, przeląkł się dzikiego wzroku i ponurej twarzy Dusiciela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.