Żywe kamienie/Część II/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


N
Na palcach rannej ręki odliczał goliardowi nowy jego przyjaciel, jakie są pierwsze potrzeby w porwaniu się do czynu: — Dobyć ojcowy miecz, zastawiony u żydów; odszukać obecnych tu może na odpuście powinowatych jakich: — na tak zacne rycerstwo familia pożyczki nie odmówi; — nakoniec dostać się na zamek, aby wziąć na się kolory i tęsknotę swej pani, bez czego niema w rycerstwie niczyjem dzielności powinnej.

„My waganty prościej wyruszamy w światy“, — pomyślał goliard. — „A i bez pożyczki“. — Ale przychrząchnął w gorliwem potakiwaniu takiej przezorności rycerza.
„Chodźmy!“ — rzecze żwawo.
Ruszą tedy w zaułki i podmurza grodzkie.
Stoi żyd u bramy w szachowej sukni i spiczastym kołpaku; żółtą ma na ramionach chustę, jak prawo każe. Zagadnięty, toczy w palcach koniec siwej brody, krzywi gębę w spojrzeniu: zamyśla ostrożnie, coby odpowiedzieć.
Widzą: źle bardzo! Błyśnie rycerz krótką stalą mizerykordyi żydowi przed piersią. Kupiec zbladł, cofnął brodę, posiniały wraz staremu rozedrgane wargi. Ale krzepi się cofnięty. I zapala w oczach te ognie, które wszystko zapamiętać obiecują i wszystko w porę odemścić, — jak to oni. Poczem wzdął się brzuchem i rzecze hardo:
„Zbroję nabył płatnerz, miecz zasię wykupił poufnik królewski“.
Bardziej zbladł pono teraz i z większem cofnął się przerażeniem rycerz sam: gdzie królewski poufnik w sprawę się wmiesza, zawisa nad nią króla rękawica czerwona.
A żyd tymczasem:
„Wiele pieniędzy wysypał mi na stół pan z zamku. A sfukał mnie gębą i zgromił okiem, że śmiem przyjmować takie zastawy. Miecz rycerza, powiadał, od którego cenniejszy był tylko chyba oręż pana Lancelota samego“. (Już żyd wiedział o czem opowiadano w piekarni, — u nich bo wieści zawsze najprędsze).
„Prawdę ty mi powtarzasz?!..“
„Nie wierz mu, panie, nie wierz wcale!“ — goliard aż wpół obejmuje nowego przyjaciela, chcąc mu oszczędzić alteracyi tak płonnej.
„Ty w siebie tylko wierzysz!“ — odepchnie go rycerz cierpko.
I odwróciwszy się odeń, zapłacze w dłonie nad zaprzepaszczonego miecza ceną u ludzi. (Każdy rzewnie w to wierzy, co mu podchlebia).
A żyd przypomina sobie oto nagle płaszcz i szatę, które mu był za cenę miecza odprzedał. Choć palcami tknąć ich teraz nie śmie, smakuje z daleka dotyki ich miękkie, mlaska językiem na kolory, chwali sobie swój towar niedawny:
„W taki strój kogo chcesz ubierz, kobiety zjedzą go za cukier“.
Szarpnął się teraz pan bardziej pono, niźli żyd przed mizerykordyą w piersi. Że wywyższony podchlebstwem przed chwilą, tem głębiej odczuł zepchnięcie wraz potem urągliwe. Odtrąci od się bazyliszka, cmokającego szeroką wargą.
A żyd pokłony już oto bije i czoła dotyka przed osoby dostojnością. A za odchodzącymi panami zamiata ziemię kołpakiem.


Przez kolumnowe podcienia ulic i kręte zaułki, tu i owdzie sklepione w bramę, wywiodła ich droga pod gołą ścianę kościołka. W tej ciszy, zdala od zgiełku odpustowego, rozłożył lekarz swe zioła w misach na ławie; drugą ławę dla chorych przygotował, wór z narzędziami opodal położył; sam zaś siedział na dywanie pod kościołem w spokojnem oczekiwaniu na niemocnych.
Zrazu minął go rycerz idący z goliardem, nagle powiódł badawczem okiem po tych ziołach, chmurnie ściskał podbródek w dłoni i odezwał się wreszcie:
„Masz li, lekarzu, ziele zapomnienia?“
„Mam tu zioła wszelakie...“
Ciężko podejmował się stary. I nie prędzej mówić dalej raczył, zanim go na ławie chorych nie posadził.
„Mam tu zioła wszelakie“, — rzekł, zasiadając naprzeciw niego, tak, że go kolanami dotykał. — „A czegóż to, panie, zapomnieć wam trzeba?“
„Szczęścia, dobry lekarzu“.
Uważnym zezem dopyta się lekarz reszty. I doczeka się odeń ciężkiego westchnienia. Już wiedział tedy, co mu było trzeba: przytakuje swym myślom brodą siwą. Poczem palec przed się wystawia i rzecze:
„Mam tu zioła wszelakie. Mam i kamienie wielce pomocne, w których ta siła jest, że, na piersiach noszone, powracają nas do cielesnego zdrowia. Alić twoje cierpienie, panie, nie zda mi się cielesne. Bowiem wiedz: trojakie są niedole doczesności naszej, a wszystkie one z grzechu pierworodnego idą. Gdy Adam śmiertelność człeczą z jabłkiem wężowem zjadł, wówczas i ciała choroby wszystkie, i duszy zniemożenia wszelakie zjadł z temże jabłkiem. Stąd troistość nędzy doczesnej. Na śmierć lekarstwo kościół ma. Na ciała słabości zalecili nam leki skuteczne mistrze: Hipokras, Avicenna, pani Trota z Salerno, Hildegarda święta, oraz inne męże uczone i mądre niewiasty. Alić na duszy zaniemożenie, gdy pacierz nie pomaga, każdy lekarstwa w życia ochocie żwawo szukać winien. Tedy-ć rzekę: co nam Adam pod jabłonią przyczynił, tego i chrzest święty z nas nie zdjął, — a mnisze cnoty w tęsknocie za jedną znędznią cię tylko przed resztą. Znędznią i przed życiem nowem samem.“
Odgadując ku czemu zmierzają te dorady, odmachnie się rycerz od nich oburącz.
„Kobiety-ż to przyczyniają nam na ten koniec ów ciała smęt i duszy zaniedbanie w melancholii. One-ż to, dobry lekarzu!“
Pokiwa się przez chwilę lekarz siwobrody.
„Ja, stary, dawnom je sobie omierził. Ale ty innym stać się pragniesz. Uczyń mnie innym, lekarzu! — prosisz się jak wszyscy ci chorzy. Z nimi to ja ziołami paskudzić się muszę. Tobie zaś, panie, — żeś młody, — wyznam: Innymi czyni niejednego za młodu (kobietom tego nie powiadaj!) każda miłość inna. Bowiem wszystkie bujności młodego w życiu zdziaływania (mnichom tego nie powtórz!) z Ewy są jabłka i wężowej w nas ciągle namowy. Pókiś młody!.. Ja zaś, stary, jednakim już pono zostanę — do śmierci... Abyś zasię z próżną garścią ode mnie nie odszedł, odsypię ci w nią szczyptę ziela ukojenia, które sny łagodne daje i otuchę na grzechów odpuszczenie w sercu nieci... Bóg zapłać za datek szczodry... A gdy ci nalewka z ziela mego niejaką ulgę czasami przyniesie, zmów, proszę, nad ranem pacierz do świętego Józefa, który mi jest patronem: — niech będzie łaskaw w niebie dla dobrego lekarza“.


Ledwie odeszli od niego, a rycerz sposępniał coś bardzo. Pod oddech ciężki jakby kamień jaki toczył mu się w piersiach i opadał nagle pod westchnienie głuche.
„Nie tęsknijże, panie, tak strasznie, na Boga!“
„Od was to mam“, — mruknie tęskliwiec ponury.
Ale goliard, który pilnie baczył na jego zachowanie się przed żydem i lekarzem, odzyskał było tymczasem utraconą pewność klerka. Pociąga znów wisiory kaptura.
„Bywa, — rzecze, — przytrafia się, że Muzy wielbione w latach żaka pozostawiają komu na lata jego dojrzałe już tylko ten upór w tęskliwości miłosnej, do której dowiesza potem wszystkie swe porywy zacniejsze i dążenia w życiu. A że, tak poczęte, zawodzą zawsze, więc... „winne są Muzy“, — parska potem pod starość już swoją. I nas za to gromi. — Nazbyt wiele tego widzi się dzisiaj i słyszy w życiu. — Mdłe mam serce dla tych żałośników. A i lekarz prawdziwie powiadał, że tęskliwiec tylko się znędznia przed życiem. Okpi go, wyszydzi i pognębi każda chytrość zimna. I odepchnie wreszcie precz życie nawet samo“.
„O kim-że ty to mówisz?!“ — aż się w zdziwieniu rycerz na miejscu zatrzymał. — „O mnie czy o sobie to powiadasz? Nie żyjesz-że ty sam, człecze, zarojeniami tylko? Czyż nie wyszydza was goliardów za to powszechność cała?“
„My po zarojenia nasze garścią w życie nie sięgamy. Ani sięgać nie uczymy, — jak to czynią żonglerzy, którzy lubią żyć w zgodzie z powszechnością. Rzecz nasza w duszy twej się kończy, w życie nikogo nie powiedzie sama. Nie pragniemy być wodzami ślepych, jak nie pragnął tego i Paweł nawet sam“.
„Oh!“ — żachnął się rycerz na to wysokie porównanie klerkowej pychy. — „Ale ty, baczę, i w porywy człecze nie wierzysz: od zła ku dobru, od niższego ku wyższemu, — jak o tem żongler pięknie opowiadał w piekarni“.
„Nazbyt już często przoduje w duszach onym porywom pani Wenus“.
„Ty, widzę, i w ten płomień nie wierzysz, jakie nam w sercach zapalają przecie Muzy same?“
Goliard odymał wargi.
„Chłodniejsze mają serca Apollina panie, niźli się to wam laikom powszechnie wydaje. Zasię on sam nie w sercu ma płomię, lecz u czoła.“
„Wolę ja po stokroć gorące słowo żonglerów, które w życie wiedzie!“
„Wierzę-ć panie. Jesteś wszak sam z nich cały: z żonglerów ducha. A wielu dziś takich na świecie“.
Chciał było obruszyć się na to rycerz, ale, spojrzawszy na goliarda, machnął tylko ręką wzgardliwie.
„Bliżsi nam przedsię będą zawsze ci, którzy z nami naszem sercem żyją, — a nie klerki, nie goliardy“.
„Doznaję tego w życiu swem“.
I poszli dalej w milczeniu.
Tęskliwcowi każda, by najdrobniejsza, gorycz chwili a niepewność siebie samego zwraca niechybnie myśli ku kobiecie. Wróciła tedy na niego ta fala tęsknoty i objęła całkiem. Aż go z tego otępienia goliard pociąganiem za płaszcz cucić musiał.
„Panie, panie! — naglił go szeptem, — nie krewny to twój czasami: tamten, po drugiej stronie ulicy! Człek, widzę, zasobny“.
„Chyba nie“, — odrzekł jak ze snu, nie obejrzawszy się nawet uważnie za przechodniem onym.
„Chyba!.. — przedrzeźniał goliard, wielce podrażniony nagle tą niedokładnością — Chyba!.. No, „tak“ czy „nie“: koniec końców?!..
A spojrzawszy na jego twarz markotną, na ten męt roztęsknionego wejrzenia w próżnię, wpadł oto goliard w ostatnią już pasyę:
„Połknij, panie, z miejsca wszystko ziele, jakie ci dał lekarz i przestań już raz myśleć o tej k... z zamku!“
I byłby to słowo życiem bez odwłoki przypłacił, gdyby nie przechodnie na ulicy. Niedźwiedzia zjuszonego głosem ryknie coś przed nim i zamachają łapy, na oślep sięgające po głowę jego. Ale widok ludzi oprzytomnił rycerza, pewnie w tem zastanowieniu, by tajemnic swej pani nie dawać na rozgłosy uliczne. Jednak ten szał gniewu, — że niewyładowany, — odurza go wciąż jeszcze, ochmiela krwi ciągłym napływem do głowy: — aż się pod mur potoczył, niczem pijany, by go z nóg nie powalił ten gniew, w którym zabić nawet człeka nie może. By widokiem swym nie kusił ku temu, ramieniem oczy przed nim przysłania. A druga ręka szuka przecie wciąż jeszcze przed sobą goliardowego gardła. Rozwiera się i zaciska kułak, aż trzeszczą palce.
„Zabiję!.. Drugiego już pono człeka... z tej samej przyczyny“.
„Aha!“ — przytakuje goliard domysłom swoim.
„Za kim powtarzasz i ty, łotrze, tę ohydę?... Kto tobie znów powiadał to o niej?“
„Ty sam, panie, opowiadaniem swem przede mną. A i sumienie twoje w tym niepokoju od pierwszego słowa o niej: „Słyszałeś już co? Mówili ci co ludzie o niej? Nie?!“ — takeś się niepokoił wonczas w zwierzaniu swojem. Już twe sumienie dawno ją osądziło — w zatajeniu przed tęsknotą twoją... Usłyszałeś tedy słowa przyjaźni, — bo tyle tylko wart przyjaciel w życiu, że się człowiek czasem z sumieniem własnem głośno i jawnie rozmówi. Ku temu właśnie drugie przykazanie graalowego szukania...“
Przerwało mu ogromnie smutne zapatrzenie się jego oczu. Opadł kułak pomsty.
„Mądryś jak Marchołt, goliardzie. Umiesz przenikać dusze ludzkie. I wiesz jak każdą zażyć w przekonywaniu“.
Lecz oto znów ten napływ gniewu do głowy:
„Powiadaj, co ludzie o niej mówią!“ — warknie głucho.
Goliard wzruszał ramionami. „W żonglerowych opowieściach lubowała się niegdyś pani, — wie o tem miasto całe“.
„I...?!“
„My, igrce, pań świętych nie przysparzamy kościołowi Bożemu“.
Jak w ciemię uderzony opuścił rycerz głowę, tem najbardziej dociśnięty, że przed samym sobą upokorzon. Wbiły mu się oczy w ziemię:
„Czy nie szatana to aby sacerdotes ambulantes, jak tych wagantów nazywają ludzie?.. Ni te kuglce butlą, kulą i nożem, tak one igrce i mitrą, i koroną, i wiankiem dziewczęcym igrać gotowi, — a i dolą i niedolą człeczą, — a i wszelką treścią dusz ludzkich. Jakże to zwie się ich hasło? Vitam explorare! — Ni to czarowniki warzą z żywej krwi serc człeczych swej igry holocausty — pod gęśli zaklęciem. Niejedna pewnie dusza człecza, — niewieścia, czy męska, — upiwszy się tym abkochtem, wyzbyła się swej woli prawiczej: k.... się stała! Przykłada się każdy chór człowieczeństwa do jakiegoś pożytku dla powszechności, igrce zasię nie przyczyniają się niczem do pomyślności powszechnej: Quod est monstrum! — gromił to słusznie któryś tam z ojców kaznodziejów... Prawdziwie, życia to chyba potwory, wytrącony chór człowieczeństwa!“
Wreszcie rzekł głośno:
„Na śmierć przyszedł może zaśpiewać ten chór wasz ofierze ducha swego“.
Goliard zaniepokoił się. Bo te oczy smutne zapatrzyły się w tej chwili przed się jakoś niesamowicie; zaś twarz, dotychczas w gniewie czerwona, stała się nagle szara jak ten mur.
„Co z tobą, panie?!“
„Nic to! — Nic to!“ — odpycha go od się, jak to zło, by nie następowało na duszę... „Zwidziało mi się już po raz drugi dzisiaj“.
„Co takiego, na Boga?!“
„Czerwona rękawica króla...“
Tu już goliard przeraził się zupełnie tym ponurym zwidem ostatniego prawa na ziemi. I, zakrzątawszy się gorączkowo, odciągał go czemprędzej na rynek, między ludzi; bo w tłumie, powiadał, tracą moc wszelką — nie tylko duch człeczy ale i duchy zaświata: wszelkie zmory, zwidzenia i przeczucia.
Na rynku wreszcie, — rozpraszał mu uwagę jak choremu dziecku, — rychlej niźli w ulic pustce odszukać się da jaki krewny lub powinowaty, za którym wszak oglądamy się wciąż pilnie po mieście.
Oto idzie wraz naprzeciw nich pan bardzo pysznie przystrojony, o tuszy i minie wielce potężnej; mieszek jak wór kolebie mu się u pasa... — Gdybyż to był krewny jaki!
Przytakuje rycerz tym razem. Istotnie familiant to jego bliski, konia mu nawet winien od dawna, ale prosić go o nic nie będzie. „Rycerzem błędnym dawniej był — i osiadł“; — powiada z pogardą dla niego. — „I oto jak utył w dostatkach!“
„Na cóż by nam, panie, przydał się tu chudopachołek jaki?“
„Nie chcę go znać!“
Goliard machnął ręką w zniechęceniu ostatniem:
„Widzę, my w tem mieście pożyczki nie znajdziemy wcale!“


Wydostali się niebawem w ludu zgiełkliwość odpustową i śpiewne obwoływania się kupców. Najwięcej jednak gwaru i ścisku rozbrzęcza się w długim ulu sukiennic.
Tu jakbyś w tęczę wstąpił: mrużą się powieki przed kramów barwistością i weselą oczy. A kupcy z nad ław swoich napędzają chęci:
„Piękne czółka, pasy i ciżmy sprzedaję! — Mieszki, wacki i jałmużnice! — Alcbanty dumne na kobiet piersi!“
Skroś tłumu przepędza baba szkapinę objuczoną i zanosi się wołaniem:
„Świece z wosku płomieniste wiozę. Świece! A każda ci nocą jak ta gwiazda betlejemska zapłonie!“
Zgoła, tumult wrzasków czyni się naokół. A niech ścichną na chwilę te głosy, rozlegają się pomruki czarnych mnichów:
„Chleba! Dla dominikanów chleba!“
I wtórzą temu dzwonki ich torb.
To rojenie się tłumów nie z popłochu, a w bezpiecznem zażywaniu targów, zaciekawiło oczy goliarda. A niech się w tłumie oczy rozciekawią trochę, wraz i zgiełk pragnień w człeku się budzi, niczem w skupnia duszy, oraz ta niecierpliwość chęci, — jak to w ludzkim roju.
Oto wprost na niego idzie dziewka strojna; nuruje w rzece ludu, jak ta rybka w kolorach godowych. Ledwie ją zoczył, już mu powabniejsza w oczy skacze: strojem głowy wabliwym kolebie się nad i falą tłumu, niczem ważka ulotna. Bo niedługo się jej napatrzył, już zdmuchnęła, — darmo szukać w ciżbie.
Pomykają się w pstrem tłumowisku i mniszki pod włosiennicą i kapturem, ni to kupy popiołu ruchome. Drepczą po dwie, po trzy, — szarego stada rozbiegane kurki. Ledwo gdzie za grosik łaskawy pana Boga pochwalą, głuszy je wnet głos kupca z za kramu:
„Atłasy pawiobarwne mam! Jedwabie, szkarłaty i purpury na stroje kobiet pięknych! A która ma skórkę tak rozpieszczoną, że i jedwab sam dla niej za gruby, dla tej mam bisior najpieściwszy, tkany przez robaki Salamandry w czeluściach gór ognistych. Ognia ciału przydaje giezłeczko takie, — wiedzcie!.. Poszukaj sobie każda kogo, ktoć to kupi, a ja sprzedam“.
Z różańcową kostką w palcach przepychały się mniszki czemprędzej w dal, by nie zmylić porządku pacierzy.
Mrowi się wokół lud wszelaki. Nierzadko ujrzysz człeka z liściem palmowym na baranicy i z muszlami na kołpaku, na znak że z Ziemi Świętej idzie. Ci, chociaż żebrem bogobojnym tu się snują, odbiją przecie od się ciekawość ludzką, jak zwierciadła, — na towary kramów, jako na dziwy równie zamorskie.
Wystaje przed kramami i mnich bury z licem jakby w omocie ciszy klasztornej.
„Jałmużny! — zawodzi. — Dla braci franciszkanów jałmużny!“
Nie poskąpią datku i kupce. A brata dziękowanie, chocia skromne, ma w sobie refektarza echo i mniszych odczytywań ton. Więc nad zgiełkiem sukiennic rozlegnie sie gromko, a sennie:
„Niech wam stokroć wynagrodzi Pulcherya, cesarzowa świata, i Melania, — jałmużnictwa patronki!..“
I kołacze dalej chodakami, podzwania skarbonką kwestarza.
„Jałmużny! — Dla braci...“
Aż się ocknie na widok obrazu, który kupiec za chorągiew u swego kramu wywiesił: — pod wachlarzowem drzewem dźwiga etiopus białe kły cukru.
I zapamiętał się mnich nagle, zaroił o Zamorzu:
„Tam ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnym chórem! Tam cukier z drzew tryska, jak woda z mojżeszowej skały! Snują się tam etiopy czarne, jak ten mag Baltazar. A dziwokształtne bestiae ultramarinae, w podobieństwo tronów wędrujących, kołyszą królów majestaty w przepychach złota i purpury!.. Wszystko tam jest cudowniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu. Pójść w oną Ziemię Świętą! rozszerzyć duszę pobożnością, wypełnić ją światem!..“
Baśni żonglera w piekarni nasłuchał się było mnich przypadkiem — i rozkołysał duszę. Towarów po kramach napatrzył się brat — i zatęsknił w światy. Światy zwożą w jukach swoich kupce na odpusty; tęsknoty wagantów nagarniają w dusz cisze kupce i żonglery.
Wabiła tymczasem ku sobie obraźna chorągiew kupca coraz to więcej ciekawego ludu. Ni to mirry i kadzideł zawiewem buchały z kramu wonności korzenne: rogoże i wory otwarte ziały żarkim dechem krain zamorskich. I zwieszał się nad tem okręt zdziałany w kształt maleńki. — Wśród worów stał kupiec, białą chustą cały wraz z głową omotany i wyzierający z tej bieli gębą w brąz. Niemym gestem cudzoziemca wskazywał skupniom wszystkie zasoby towarów swoich: kły cukru po jukach, krupy pieprzu w pęcherzach, oliwki, cynamonu szczapy, imbiry, aleosy, limońje i gwoździki o woni oleistej.
Ale ze wszystkich korzenności najbardziej dla kobiet delectabiles są, wiadomo, rodzynki. Nasypał tedy kupiec garść onych sobie na dłoń i błysnął okiem: któraby ich zakosztować rada.
Wysunęła się naprzód dziewczyna z rozłechtanem uśmieszkami licem, pod wiankiem róż na czepeczku białym. I dziobać mu jęły miedzianą łapę te paluszki ledwie wychylone z rękawu cieśni. Białkami wyiskrzyło się nagle ku niej wejrzenie obcego kupca. Głuchym jak u zwierza pomrukiem chwalił sobie maur dziewczyny urodę.
Lecz jej oczy odkryły oto w tłumie wspaniały płaszcz i strój rycerza, przechodzącego opodal z goliardem. Zdziwiona, z rodzynką niepołkniętą w wargach, zapatrzyła się w strojnego pana z takim zachwytem, że te oczy jej żywe krzyknęły nieomal: „Lancelot chyba sam?!“
Z piekarni wracała dziewczyna, baśni żonglera nasłuchała się tam.
Nagle zatrzepocze się spódnicą szeroką i, w wachlarz rozciągnąwszy ją po bokach, wionie z szelestem za towarzyszą ujrzaną. Dopieroż się nacieszą, naśmieją w pogwarkach, poprawiając sobie wzajem coś koło tych czepeczków i wianków różanych. Niby to sobą tak się radują, a wszystkie śmiechów gamy, te pogwarki i sekrety szeptane sobie na ucho, czynią, bezwiednie może, dla rycerza opodal, — jak to dziewczęta.
Lecz oto poza sobą usłyszą nagle głos donośny:
„Kamienie najszlachetniejsze z za morza wiozę! Skarbce Trebizondy takich nie mają! Piękniejszych nie widziały sułtanki!“
Furkną do kramu jednym zaszumem, jak gdyby tam proso sypano dla takich ptaków.
Stoi za ławą chłop w aksamitach i w srebrzystym zawoju na głowie. Broda jego, o czarności nad aksamity głębszej, błyska opalami wplecionych w nią pereł. Włochate i tłuste dłonie, splecione na brzuchu, obciążają mu pierścienie na wszystkich palcach. — Podejmuje turkusowy naszyjnik z srebrnych nici zmotany i tak prawi do dziewczyn:
„Z smagłej to piersi księżniczki saraceńskiej, zmarłej z tęsknoty do chrześcijańskiego rycerza. Papież zaślubić jej nie pozwolił. Przedam, gdy poprosicie, choć dla mieszczek za pyszne to stroje. Mam za to dla was bursztyny w tych misach. Tu zaś korale z głębi mórz potworom wydarte: w gałach, paciorach i rosochach całych“.
„Gdyby pożyczka już była!..“ — westchnął ktoś nagle w tłumie.
Obejrzały się na goliarda.
„Ba!..“ — odmie się wzgardliwość na usteczkach dziewczyny i frunie, rzekniesz, bańką mydlaną ku górze.
Pogoniły tą bańkę oczy poety, zapatrzyły się w jej tęcze.
„Królom-by zamki dla takiej kobiety budować!“
Kupiec tymczasem, dłoń swą niczem biskup ludziom przed oczy wystawia:
„W onych kamieniach, — rzecze, — mam poniektóre o mocy tak skutecznej, że nie radzę-ć nosić, gdy masz chęci mdłe: wielka moc obciąża serce wątłe... Szafir to, — mówił, dając ludziom na pokaz uklejnocony mały palec swej ręki. — Za morzem przytrafia się, że wraz z rosą z najczystszego nieba szafir spada: stąd za nadzieję w pierścieniach noszony, truciznom wszystkim sporny, od jadu zawiści ochraniacz. — Sardonik zaś ten cielisty, kobiety uległemi mi czyni. Ten ci znów jest Sardes, tajemnic stróż. Na wskazującym palcu Szmaragd mam: najgłębszego blasku nabiera między piersiami kobiety, skąd miłość mężczyzn zbyt pożądliwą zbawiennie chłodzi; a rozpryskuje się sam, gdy kochanek zdradę pełni. — Tu zaś jest, — kończył, postukując uwłoszonym pazurem wielkiego palca, — tu zaś jest krwawnik, kamieni król! Dziś już go ziemia wcale nie wydaje; niegdyś przytrafiał się jako dyament biały; przetrwały tak poniektóre w rzadkości wielkiej“.
Tu już goliard nie wytrzymał dłużej. I, wziąwszy w siebie ton tego kupca, prawił dalej — dziewczynie, do której docisnął się już było tymczasem:
„Inne zasię krwawniki dostąpiły swej barwy królewskiej na piersiach takich jak ty kobiet, kędy się purpurą ich żył zabarwiły chyba? Lub, w płomienistych, jak twoje, włosach noszone, takich pań myślami rozgorzały niegdyś? Lub, nakoniec, zdobiąc takie jak twoje palce, czyniły z onych rąk kobiecych płomieniste rózgi miłowania i zazdrości. W takich rękach i kamień najtwardszy, a przeczysty jak dyament, przekrwawiłby się chyba i rozgorzał na rubin!.. Użala się przecie tą biadą prorok Ezechiel sam: — Dałem manele na ręce twoje, a łańcuch koło szyje twojej i wieniec klejnotny na głowę twoją. I ozdobiłem cię złotem i srebrem, i oblokłem cię w bisior i w szatę wzorzystą i w rozmaite farby...“
A mówiąc to, czynił goliard mimowoli takie ruchy rękoma, jak gdyby w te drogocenności wszystkie przyoblekał ją oto — w wielkiej szczodrobliwości poety.
„Ba..!“ prysło, niby druga bańka mydlana, na wzdętych usteczkach dziewczyny.
Goliard tymczasem, jak gdyby już ją przystroiwszy, ramiona na piersi krzyżował i w tył się nieco odchylał, dla przyjrzenia się uklejnoceniu temu:
„...I stałaś się piękną bardzo wielce, — byłaś doskonała w ozdobności mojej!..“
„Baa..!“ — uderzyła ku górze trzecia bańka mydlana, — nie wzgardliwie przecie tym razem, lecz w smęcie, lecz w żalu...
On zaś przychylał się do jej ucha:
„...A ufając w piękności twojej... wystawiałaś się każdemu mijającemu...: — przepowiada prorok nawet sam! — Takie to z klejnotów wasze szczęście i niedola nasza“.
Niepokój roziskrzył się w wymownych oczach dziewczyny: „Niesamowity człek jakiś!“ Alić druga w bok ją trącała; skrzyżowały ze sobą pytające spojrzenia i — dziewczęta bystre — odgadły wraz wszystko. Jedna za szyję towarzyszę objęła, przychylają do się główki w tych czepeczkach ukwieconych, proszą przymilnem wyciąganiem szyi... by wędrowny poeta prawił im dalej — o krwawniku, o rubinie!
Ale kupiec tymczasem, skończywszy swoje, zachęcał pośpiesznie do targów.
Na czerwonych twarzach żonek mieszczańskich wyszkliły się rumieńce próżności, a w oczach aż łzawie rozbłysła chciwość. Każda zdała się sobie duchem aż nazbyt krzepka, byle tylko to złoto, to srebro, te drogocenności klejnotów — mieć, a mieć!..
Goliard inaczej rozumiał — za dziewczęta — klejnotowe szczęście kobiet, nie wiedząc już nawet, że głośno wypowiada te odczucia swe za nie:
„Byle tylko to łaskotanie czarodziejskich mocy życia na młodem i prężnem ciele czuć!.. A w te skry i ognie klejnotów na nieosłonionych powabach strojna, stanąć w nagości jawnej przed króla samego obliczem: jak ta Sara niepłodna przed Abimelechem, jak Bethsabee przed Dawidem!..“
Pierwszym odruchem trwożnego instynktu cofnęły się o krok dziewczęta. Lecz zaokrągliły im się oto oczy, oddech stał się krótki i rozchylał im usta na te dziwy... jak to wędrowny poeta prawi im snadź dalej — o krwawniku, o rubinie!..
A goliardowi zdało się, że to dwa krzewy różane w powojowym splocie wychylają ku niemu swe rozkwiecone główki. Tak róże pod rosy owiewem piękniejsze się stają, jakby w zadumaniu swej krasy — nad własnych woni i barw dostałością.
Nad tem bodaj zadumały się w tej chwili dziewczęta.
Prawdę powiadał poeta! Ileż to razy, przynosząc z grodu tylu oczu ludzkich zachwyty, roiły nad tem, by księcia lub króla zachwytem owładnąć: miłość, skarby i dzierżstwo razem wziąć, — jak tamte panie z Pisma. Lub bodaj co dzień w tryumfach je zdobywać, — jak pani Aspazia, jak pani Tais, o których prawią opowieści mówione.
Świata i życia wielkie obietnice wabią ze wszystkich kramów na odpuście. Użycia tęsknice nagarniają w dusz cisze kupce i poety.


Mieszczanie tymczasem chmurzyli się u kramów, spozierając z pode łba na uklejnocone pazury obcego człeka, czy tu aby duszy swej w niebezpieczeństwo nie wiodą. Aliści już ich sidłały żony, uwisając u ramion i trzosów. Wszczynały się tedy targi. A choć się rzecz przez mężczyzn w powadze czyniła, chichotały kobiety, — nie radością przecie, nie życia ochoczością nawet, lecz chciwości samej podłechtaniem.
Gdy w te szwargoty targów u kramu uderzy nagle bas organowy:
„Chle — ba!.. Dla dominikanów chleba!..“
Daremnie klekotał naprzykrzony dzwonek torby, daremnie mnich czekał, żebrał i Pana Boga chwalił. Wreszcie, zgorszony ludzi skąpstwem, łokciami przepchał się do kramu. Przyjrzawszy się bacznie kupcowi, gorszy się jeszcze bardziej i ramieniem a palcem sprężonym, ni to włócznią, wprost w jego oczy mierzy:
„A rańtuch twój żółty z ramion — gdzie?!.. Myślisz, nie poznająć ludzie, coś za jeden, po grzechów twoich smrodzie, Lewito?!.. Włochatemi łapami w klejnotach czarować tu przyszedłeś chrześcijan jak ropuchami?!..“
Zadarł mnich głowę do góry, poziomo wystawia się ta jego broda miedziana u szyi:
„Cieszcie się djabłowie, którzy nad tym kramem unosicie się chmarą! Babilonia się czyni. Nie nakarmiliście djabły grzechu kobiecego miodem i patoką wszystką, nie nasyciliście żarłoczności jego wszeteczeństwem i brzydliwością ziemi, owo kamienie klejnotne łykać mu dajecie, aby się zatwardziły serca kobiet, a razem serca mężów i miłośników ich... Huu! jak się cieszą djabły, jak pląsają kołem, zczepiwszy się ogonami!..“
„Nie baczę nawet, nad czyją to głową najraźniej wyskakują,“ — mówił wodząc surowem okiem po ludziach i zatrzymując mimowoli spojrzenie na onej dziewczynie z wiankiem róż u czepca. — „Nie baczę, nad czyją to głową... (powtarzały mu się słowa, zmylone jej urodą)... Nie baczę wcale! Ale temu może na dzisiejszą jeszcze noc śmierć się tym znakiem wróży. Nie mam zmiłowania! Niech idzie, niech idzie na sąd ostateczny ze szkaradą skąpstwa swego na ziemi i tym najczarniejszym grzechem Babilonii, którym i djabeł niejeden paskudzić się nie raczy... A owoż to! owoż wam kobiety za poły mnie teraz targać i szczypać w ramiona: jaki grzech to? jakie jego nazwanie? Wam i do skruchy przez ciekawość! Wam i do nieba przez nią droga! Wam i lęk piekła jeszcze ciekawością z oczu płacze! Nie powiem. Nie nazwę. Abym onych nad waszemi głowami nie ucieszył zanadto. Odstąpcież! — Satis, skończyłem, amen.... Chle — ba! — dla dominikanów chleba!“
Śćmiły się kobietom rozblaski cudownych kamieni: nazbyt gburnie zgasił im je mnich. A i królewskie w rojeniach nałożnice, księżne panie dumne w klejnotów tęczy, stały oto za służki skomliwe, głaszczące z lękiem rękawy zagniewanego mnicha.
Opodal tymczasem innym niepokojem zaroiły się tłumy: za chłopcem kościelnym wstępował oto w sukiennice śmierci obwoływacz. Kroczył wolno, posuwał się ni to słup czarny, a z pod czarnej larwy, rozciętej przed licem w ramiona krzyża, obwieszczał swe codzienne wieści krucze. Pobrzękiwał przed nim raz po raz cichy dzwonek śmierci. Szła ta zmora w najgęstsze ciżby ludzkie tym niesamowitym spokojem kroku, który i mury chyba przeniknie.
I obwołuje się głucho:
„Ja Radocha, grzesznica, ludziom nazbyt miła, zmarłam tej nocy w przepychu i bogactwie sprośnem, w całego dobytku kościołowi darowaniu, a w grzechów nieodpokutowanych żalu. Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną! O grosz żebrzę, o pacierz proszę!“
Podstawiał chłopiec swą torbę jałmużniczą, uderzał w dzwonek i wiódł dalej śmierci obwoływacza. Z ciszy, jaką zostawiali za sobą, zrywało się za nimi gromadne szeptanie pacierza jak wiatru zaszumienie.
Oto tuż u kramu klejnotów jęknie po raz wtóry z za kiru śmierci:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną!“
Ale dominikanin uprzedził kościelnego chłopca i, swoją tu torbę podsunąwszy czemprędzej, w nią zgarnął datki pobożne.
Bo z rąk kobiet u kramu opadały teraz same zakupione naszyjniki, pierścienień manele i, kamieńmi zdobne, opaski biodrowe. Za tę żon jałmużnę, nazbyt już szczodrą dla duszy w czyścu tak lichej, a rzuconą nadomiar nie do właściwej torby, otrzymałby mnich niejeden przydatek mężowskiego kułaka, — gdyby nie nagłe zatrzepotanie się tamtej dziewczyny z wiankiem róż na czepcu.
„Ja nie chcę tej nocy umierać!“ — wybuchnie przeraźliwym płaczem.
Już nie modre źrenice, a białka same przelewają się w jej oczach. Za chwilę coś tężyć jej piersi poczyna, a zło jakieś miąć i wykrzywiać twarz we łzach i pocie całą. Zdarł się czepiec z wiankiem róż, dziko wywichrzył się z pod niego włos hebanowy. A ręce tak się miotać i siepać na wsze strony jęły, że pękają oto wpodłuż wąskie rękawy, obnażając całą cielistość ramion.
Nagle oprzytomnieje zaszlochem, rzewnym jak przy matce. I rzuci się mnichowi do nóg:
„Djabłów przepędź, ojcze kaznodziejo!.. Przepędź szatanów z nad głowy!“
Piskiem trwogi okrzykną się mieszczki u kramu i rozpierzchną się, rozfruną na wsze strony, niczem gdy jastrząb na stado zlata.
„Ja chcę żyć!“ — łka dziewczyna płaczem, który i śmierć samą wzruszyćby zdołał. — „Żyć!...“
Tkliwemi rączkami zatula bosą w łapciu stopę mnicha. — „Żyć!...“
Sięgnął mnich do swej kieszeni przepaścistej po dzwonek świętego Antoniego na złych duchów przepłaszanie i odzwania długo, na wsze strony powałę sukiennic.
Poczem dźwignie dziewczynę z nad swej stopy, uspokoi, życie i szczęście przyobieca. Czepeczek każe podjąć z wianuszkiem. I powlecze ją za sobą, bardziej teraz miedzianą brodą podzwaniając, niźli torbą kwestarza.
„Bodajeś!“ — sklął go w myślach niejeden, z przyczyny onych ramion dziewki, osobliwie gładkich.
Szybko iszczą się zazwyczaj marzenia kobiet pięknych. Oto klejnotami z torby mnich ją pewnie przystroi za sułtankę. Od stóp do głowy przyozdobi dla się jej ciało, jak ten Abimelech Sarę niepłodną.
Przysposobił jej duszę ku temu poeta.
Goliard zdał się jak ta kokosz, gdy jej kania pisklę z pod skrzydła nieomal porwie. Wówczas kura łeb jakoś bokiem przechyla, jednem okiem wyzierając ku górze, — żałosna bardzo w tej desperacyi swojej z ciekawością razem.
A rycerz natrząsa się oto nad nim pełnem pogardy kiwaniem głowy. W roztargnieniu chwili nie pojmował goliard, co właściwie wyrzucają mu tak ponuro. A przypominając ledwie przez pół wszystko, co przedtem było, domyśla się, że to pewnie napomnienie za opieszałość w przedsięwzięciach wyższych. I surowe wezwanie do graalowego szukania.
„Już idę!“
Zawijał się szczelnie w płaszcz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.