Żywe kamienie/Część II/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywe kamienie |
Podtytuł | (opowieść rybałta) |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Ostoja“ |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Kupą ciągnie ćma zarazy. Grzechocze kołatkami, jak trzeba, postukuje w swe misy cynowe i wlecze się w pełganiach kalekich. Jeden oto śród nich, żwawszego snadź ducha, podrywa się na kostyrach swoich, skacze jak ta żaba, trzepocze pstremi łachmanami. I do kobiet się wyszczerza. Takie to życie mocne w niejednym człeku.
Rzucał im, kto dobry, jaki ochłap na drogę: — niech podejmą, gdy się zwloką, — a sam umykał czemprędzej przed srogim ich fetorem i widoku obrzydliwością.
Opustoszały sukiennice.
Na miejscu pozostał rycerz tylko. Uczynił to z nawyku godności, spornej popłochom gromady. — Z odrazą jednak spoglądał na te karki ku ziemi dogięte, na łby owrzodzone i zaszłe szpetniejszą jeszcze bielą zagojeń. A od pysznego płaszcza rycerza wionęły w one łby jakoweś mętne wyobrażenia rozkoszy: odgadywały one półzwierze, że tak się panowie przyoblekają do kobiet. I zagziła się do życia płochości ponura czereda potępionych, chwytając się pazurami płaszcza zalotnika. Rzekłbyś, ta szatanów chmara, zażegnywana przez dominikanina, opadła oto na ziemię, rzuca się na swój żer grzechu, obtańcowuje go kołem wyjców.
Wyrwał jednemu z nich kij z pod pachy, oczyścił miejsce przed sobą, rozszerzył koło tych djabłów. A oni otaczają go zdala, jak te szakale. Na niejednym czubie płonie mycka czerwona, a z rozognionej rany pyska szczerzą się zębiska żółte chichotem urągliwym. Wyciągają ku niemu kostyry swoje ni to widły piekieł.
Przypomniał słowa dominikanina z przed kramu: komu to, dziś może jeszcze, śmierć się tym znakiem wróży?
I w otrząsie nagłym przysłonił oburącz twarz przed trzecim już dziś zwidem czerwonej rękawicy króla...
Wśród trędowatych zakotłowało się tymczasem. Co raźniejszy wyskakiwał z gromady na drągach swoich. — „Brat!.. Braciszek!“ dało się słyszeć z gęby niejednej, której zaraza mowy jeszcze nie odjęła.
Wstąpił brat franciszkanin między te kaleki i rozstawi nad nimi skrzydła habitu.
„Srodze was pan Bóg pokarał za grzechy wasze, bracia trądem zdjęci.“
A oni nuże łasić mu się pod ramiona i skomleć za jałmużną litościwego dotknięcia, a bardziej jeszcze za onym kęsem miłosierdzia, jaki jest w dobrem słowie człeczem.
Więc rzecze im:
„Baczcież mili, jakżeście to wy stokrotnie szczęśliwsi od Hioba starozakonnego, który zapalczywości gniewu pańskiego lamentem się jeno obwoływał z barłogu beznadziei żydowskiej. Dla was że to, chrześcijany! Bóg syna swego na mękę dał, więc i na wasze, pomnijcie! uleczenie: aby się szczęśliwość jak morze rozlała, gdy się pokuta dopełni.“
Dźwigać się jęły ku górze te karki doziemne. I ta pełgaczy chmara, niczem szarańcza za żerem nieustannie podrywna, sprężać poczyna szyje ku wejrzeniu górnemu, by chociaż raz oderwać oczy od ochłapów na śmietniskach.
Takie jest dobrego słowa miłosierdzie.
I garną się z wdzięcznością pod ramiona braciszka, tulą się do habitu jego. Dotyka brat dłonią białą te pełne wrzodów i jam oblicza.
„W obrzydłości pogrążeni, wskrześniecie z uśmiechem młodzieńców, a między chóry anielskie powiodą was za ręce najpiękniejsze panie!..“
Zatliwszy tak rojeń płomyki po duszach jak piekło ciemnych, aby płomień wiary w nich rozgorzał, przysłoni brat twarz swoją. I wymadla w dłonie on żal przed Przenajświętszą Panną na niepohamowanie gniewu Pańskiego, który smutkiem, nędzą, cierpieniem i wielkiemi szkody ciała kara wciąż i wciąż!..
Udzielił się jakby ten smęt i rycerzowi stojącemu opodal. Owiał duszę tak mocno, że zdmuchnął mu w myślach nawet grozę miecza zawisłego nad nim. I oto zadumał się, już nie nad swoją, lecz nad człeczą dolą.
Napatrzył się w sukiennicach doznań pospólstwa i rozważa, że wszystko to razem byłoby jeno gnuśnemi targi i przetargi mieszczan, gdyby przypadek nie wwiódł między tłumy — ot, jakiegoś tam gładkiego lica pod róż wiankiem i wesołych oczu młodości dziewczęcej. I przybyło rojeniu się tu ludzkiemu gdyby skrzydeł lekkości, na których zakolebała się ludziom jakby ochota sama i radość życia serdeczna! Motyl jasnobarwny, rzekniesz, — Psychy wysłannik, powiadają goliardy, — zatrzepotał tu nad gnuśnemi głowami. I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... A z doli człeczych wyjrzały, jak te ohydne maszkary smutku: — grzechów lęki, djabły, kar doczesnych pogrozy, trądy i śmierć sama.
Oto, wychyliwszy się z za węgła, następuje wprost na niego ten ruchomy słup kiru. I kracze swoje z pod krzyżowej larwy:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną.“
Łokciem i kułakiem odepchnie rycerz od się śmierć, nałażącą nań tak niecierpliwie:
„Jest dosyć dziadów pod kościoła progiem, by omadlały grzechy nasze młode! Dosyć djabłów cupi na kościoła zrębach, by straszyły sumienia stare! Takiego dziada i djabła takiego za cały kościół w piersiach mieć — kobiet to rzecz... Więc ci pacierza nie dam, — jałmużną raczę.“
I stargnął z ramion płaszcz swój drogocenny, mnie go w gniewnych rękach.
„Bacz, dajęć tę jałmużnę za dusze wszystkich grzesznic, ludziom nazbyt miłych, — za to przydawanie życiu skrzydeł lekkości! — za ich wojnę z świata smętem!“
Chciwie chwyta śmierć w szpony swoje bodaj płaszcz jego tymczasem.
Daremnie pan szczodry płaszcza zbył, daremnie grzechem myśli grzechy cudzych czynów salwował, daremnie życie człecze przed grzechem, djabłem, trądem i śmiercią sobą rycersko zastawiał, — własne serce tylko dolą człeczą obciążył.
Jak opodal ten rycerz błędny drugi, szukający już tylko w sercu swojem Graala: — jak brat franciszkanin śród trędowatych.
W zadumie nad dolą człeczą owiało ich obu onym czyścem ducha: acedią, która jak dymami kadzideł pogrzebnych i kirem żałoby przysłania nam świat cały. —
Huczą ulice wciąż. Zewsząd rozgiełk się niesie, jakby całe to miasto żyło jeno targiem nieustającym. Gromadami szpaków obwołują kupcy, wciąż jedno, kołem. A gdy się w tych pokrzykach zwadzą, naszczekują na się, jak te psy z za kramów. Krzyczą lekarze z pod kościołów o ziół swoich mocy skutecznej; krzyczą cyruliki z pod swego znaku nogi obciętej, zachwalają swe cęgi i noże; krzyczą klasztory prośbami kwestarzy; krzyczy kościół obwoływaczami śmierci, lub głosem zakrystjanów w świąt następnych obwieszczaniu.
Niczem na bitwie skłębiają się ludzkie tłumowiska: „Pojrzyjcie!“ a „Kupujcie!“ — pod to hasło: „Pieniądze!“ które rzuca raz po raz mieniacz z nad ławy swojej. Zasię pod gołą ścianę kościółka znoszą, rzekniesz, rannych bitwy onej: tam pod ręką lekarza ten krzyk: „Ratunku!“ bełkoce w ślinie i łzach ludzkich. Gdy opodal szumią pstroczny szmatek niewieścich, wlokąc za sobą niejednych piersi zadławiony spazm: „Miłowania!..“ A śród zamętów tej bitwy dnia powszedniego snuje się czarny obwoływacz śmierci z ostatnim krzykiem powalonych na zawsze: „Pa-cie-rza!..“
Tak to w mieście! Temu uczty przesyte i rzyganie w nadmiarach, temu śmierć pod jego progiem głodowa; temu śmiechy, radość i nadzieja, temu klątwy, rozpacz i głową o mur bicie; temu rozkosz w całowaniach pod ciche pieszczoty kochanki, temu ostatniego pacierza szeptanie pod wiatyku cichy dzwonek; — a wszystkim zarówno jeden lęk a groza przed oną skoczką kościaną, która każdego z kolei poprosi w swój taniec śmierci.
Ozwały się dzwony kościoła i rozpylają jakgdyby popioły w przedwieczornej pory smęt:
„Nie karz nas, Panie, wedle win naszych, lecz wedle wielkiego miłosierdzia Twego!“
Nad ulic gwary i dzwony kościoła uderzą nagle mosiężne łoskoty — pospólstwu na baczenie.
Słowo się wieścić ma!
Jak w kotły biją łomoty tonów i biegną hen, w powietrzne dale; tam ,gonionego‘ w pędzie grają: — lecą wici skrzydlate...
Wraca echo powietrznych jeźdźców rysią: muzyka drży w ten cwał, tupotem surmy huczy z gardzieli trąb, — aż tych rytmów wysokim zakrzykiem nie rozhejnali się pobudki zew: — „Woła król!.. woła król!.. woła król!..“
Na kościoła progach stał — sam za chorągiew na wietrze łopotliwą — chłop w czerwieniach szerokich, z kitą u kraśnej czapy. Uchorągwioną trąbkę odejmuje od gęby jeszcze wzdętej i rozstawia przed swe oczy pismo.
Ścichły dzwony na kościele. Ciągną zewsząd zszeptane mrowia. A herolda głos donośny uderza królewskiem słowem na rynek cały, dudni pod stropem sukiennic: —
„Wiadomo czynimy!..
I zważyć nadewszystko każdemu rozkazujemy, że kto z dzielnych wierności sobie nie dochowa, zacną chwałę u ludzi w pogardę odmieni i odwróci się odeń najcierpliwsza Łaska Boża.
Słuchajcie!.. Setnik Naszej straży grodzkiej, w służbie Nam i grodowi dzielnie wierny, samemu sobie zdrajca nędzny, wdarłszy się nocą na Nasz zamek królewski, dziewicy Naszej dwornej rapt zadał, a dla onej sromoty zatajenia, rycerza Naszego komornego w zwadzie mieczem na zamku przybił. Zwiększa gniewu i kary miarę pohańbiona oręża dostojność. Nakazujemy tedy: gdziekolwiek on zbrodzień będzie pojman, miecz nad nim złamać, zbroję i przyodziewek zedrzeć i w nagości stworzenia mistrzowi oddać. A ma być tak: — w pręgierzu na rynku przez ludzi pohańbion, na kole łaman, po rąk odjęciu końmi na pal wwłóczon, spalony ma być za żywa na zwykłem miejscu kaźni.
Niech Bóg ma w swojej pieczy cnotliwych mieszkańców dobrego grodu Naszego. Amen.“ —
Na wtórne Amen skołysały się tłumy w westchnieniach.
Wówczas herold przybił do muru kościoła pismo z pieczęcią uwisłą i przytwierdził nad niem czerwoną rękawicę króla.
Pośrodku opustoszałych sukiennic zwalił się tymczasem ktoś na klęczki. „Odpuść nam winy nasze!“ — jękło w nim wraz z tym przypadem do ziemi. Ciemię wygolone, szyja po bary widna i biały sznur w trzy węzły oznaczały brata franciszkanina. Trędowaci, spłoszeni trąby łoskotem, zbili się w okół niego w stado owiec.
Tuż za nimi, jakby w ziemię z przerażenia wrosły, stał rycerz sam.
Gdy nad głową jego przelatywało pobudką zawołanie królewskie, otrząsł z siebie natychmiast brzemię melancholii; sprężył się w sobie, samych mięśni nagłem ubojowieniem, gotów wraz do porwania się na schwał — dla grodu i króla. Lecz gdy słowa herolda rozlegać się potem jęły, jakby błyskawica i grom razem rozdarły nad nim czeluście przerażeń. I oślepiły, zagłuszyły człeka odrętwieniem hańby.
„Tę zelżywość nikczemną o jakowejś tam dworce djabeł chyba spłodził, by króla łoże przed ludźmi osłonić! Za rapt dziewczynie zadany karze prawo zamknięciem w chlewie i karmieniem z wieprzami: — oto między jakie sromotniki domieszano mnie! Już mnie tam na rynku wystawiono pod pręgierz, zanim zbiry pochwycić zdołały.“
„Dają tam miłość nawet moją na tak żałosne pośmiewisko śród towarzyszy samych! Któż bo z rycerzy w pannie się kocha?! Ku czemu tu duszę przyłożyć? i o co? Gburów to najbardziej nieoświeconych afekty, mieszczan i żydów rzecz, łasić się na mdłe miody dziewictwa. Najżałośniejszy tylko z rycerzy, który żadnej mężatce spodobać się nie potrafił, przyłasza się na ten koniec do panien. Kiedyż to żongler jaki romans o pannie opowiadał? lub opiewał ją trubadur jaki?... Więc i miecz mój nawet ośmieszyli, — że się w onej zwadzie na zamku podjął — o pannę, powiadają!“
„Ale mojej prawdzie język i przed kaźnią już pono wydarto, bo wszak sama Pani to była, w osobie własnej! Więc tylko wasza łeż o tej dworce głosić się będzie, kabał dworskich stroiciele! Hańbę i pośmiewisko zgotowaliście mi i przed pręgierzem samym! Zasię mnie milczenie już pono pozostaje tylko — i pod mistrza łapą na kole.“
Na myśl o niem zimny pot wystąpił mu na czoło, za ciernie tej męki największej, — bo zawczas wyobrażanej. Przeżywał tedy marzyciel kaźń swoją w najokrutniejszych dla się barwach szczegółów wszystkich. I to jest darem Muz. Poetą najokrutniejszych dla się bolesności staje się człek w godzinę ponurych przewidywań.
Więc choć wolny jeszcze, i tu w sukiennicach opodal mnicha stojący, już czuł się w łapach mistrza na zwykłem miejscu kaźni, — już kolec pala wbija mu się od tyłu w trzewia...
„Pacierze mów!“ — krzyknie przed nim jakowyś szept żarliwy.
Mnich, klęczący opodal, wymachuje ku niemu w pośpiechu gwałtownym, ni ten człek z lądu, który, deskę tonącemu rzuciwszy, nawołuje znakami do chwytania się za nią. Alić topielcowa wręcz groza w tamtych oczach udzieliła się wejrzeniem i zakonnikowi. Ukrył twarz w dłoniach:
„Jakże ty będziesz mógł, bracie mistrzu, to biedne ciało człecze, przez Pana Boga stworzone...?? O, nie mogę pomyśleć!.. Oo! zmiłowania, łaski dla brata zbrodniarza!..“
A ta groza wejrzenia pociągała jakby niesamowicie jego oczy, bo raz po raz wyzierał z pod dłoni, na tem większe za każdym razem otrząsy. Nagle zerwie się z kolan, pochwyci obie ręce rycerza i do piersi je sobie przyciska: z piersi w pierś człeczą powiedzieć coś pragnie.
I spłonął brat temi słowy:
„Nie mocen jestem wziąć na się twej męki na zwykłem miejscu kaźni, — ale duszę twą piekłu wydrzeć mogę, by bodaj w czyscu nie traciła nadziei... Gdy ci czasu na pokutę nie dano, gdy dla twej duszy już tylko piekieł beznadzieja, — przerzuć, bracie zbrodniu, grzech twój śmiertelny na moje barki zakonnika, w żarliwość moich pacierzy! w moje serce mnisze!..“
Węgiel rozżarzony chyba podał mu w usta rycerz w gwałtownym pocałunku warg swoich.
Bo żar jakowyś warem krwi rycerskiej rozlewać się wraz począł mnichowi po żyłach.
Więc imał się czemprędzej pacierzy.
Ludzie z rynku nagarnęli się było tymczasem do sukiennic; wśród nich wielu panów, coś groźnie pomrukujących na króla. Z korzennego kramu wyskoczą nagle dwaj rycerze z białą chustą maura jak z żaglem w rękach. I w jednej chwili ta chusta znalazła się na skazanym, zatulając i głowę jego. Postacią maura uprowadzają go ze sobą ci ratownicy. Familia to snadź była, bo, świadcząc mu tę pomoc w ostatnim docisku losu, czyni to jednak z urągowiskiem, — jak to w rodzinie.
„Panny mu się zachciało!.. Ojcowiznę całą przepaskudził na te Muzy i żonglery, na włóczęgi tęskliwe, na błędne rycerstwo i graalowe szukanie... Wszystkich królów ziemie na to zjeździł, by się złakomić nakoniec na fartuszek i wianuszek grodzki... Panny! — (już i kułak niejednego familianta wbija mu tę wymówkę pod żebro). — Żenić może się chciałeś? sameś poszedł sobie za swata nocą do jej alkierza? Miodu w woszczynie jeszcze rozmazistej, a i z pszczołami do pyska, — zachciało się niedźwiedziowi!.. A teraz tylko srom i hańba familii całej... Ruszaj, ruszajże się prędzej, by cię ni gród, ni ziemia więcej nie oglądały!“
Z twardym zaciskiem szczęk i bledszy od tej chusty ratowniczej stąpał rycerz pod wymówkami familii. Nie wyda tajemnicy swej pani. —
Mnich tem żarliwiej się modlił, że on nagły war w żyłach jął mu zapalać i w duszy dziwne obrazy, a mącić niemi pacierze. Na słowach „odpuść nam...“ zatrzymały mu się myśli i rozłożyły ramiona przed kramami:
„Odpustową to wszak porą wabią z kramów i po piekarniach wszystkie ponęty świeckie?!.. Prawdziwie mówię, Boże, nie wódź! nie wódź! nie wódź nas na pokuszenie przez kupce i żonglery!..“
Niebawem tłum kobiet zebrał się nad nim i zachwycił cudownym darem łez u brata. Nie dały mu spokoju niewiasty: podjęły z kolan i nuże głaskać po rękawach, by z onego daru przemówił do nich. Daremnie się mnich wypraszał, lichotą słowa franciszkańskiego zasłaniał, do wymowniejszych dominikanów odsyłał; przemogły, jak zazwyczaj, kobiet upór i ciekawość. I zniewoliły brata.
Podjął powieki ciężkie, wyjrzał ku nim jakby z omotu ciszy klasztornej. A te oczy smutkiem nasiąkłe, ta bezradność młoda w wejrzeniu tej twarzy na gołej szyi franciszkanina, — któremu i ta szyja owo sama wyciągała się jakby z cisz wszystkich ku życiu, — ten smęt, ta żałość, te ciężkie od rojeń rzęsy dziwnym wyrzutem spoglądały na kobiety. Aż się markotnie uczyniło im wszystkim. A on kiwa nad niemi głową, wymawia im coś z serca, natrząsa się nad niemi gorzkością milczenia swego. Wreszcie dobył z piersi wyrzut takiego żalu, że się pod tym głosem samym otrząsła niejedna kobieta, zatulając mocniej w swą chustę.
„A stworzył was przecie Pan Bóg ku uzacnieniu miłością rodzaju ludzkiego!.. Ku temu łaską Bożą stworzone, czemżeście się stały rodzajowi ludzkiemu?!...“
Westchną chórem sapliwym.
A po długiej znów ciszy, postrzegając, że franciszkanin niewymowny nic już im dzisiaj więcej nie powie, westchną tem głębiej na amen. Najmłodsza zasię z nich, jeszcze dziecko prawie, już widzieć poczyna w myślach męki rycerza na kole; a bladość zgoła niedobra, na wargach sina, mdliła wątłe siły dziewczęce. I wybuchła nagle płaczem dziewczyna taka. Za nią inne. A i starsze kobiety poderwały nagle fartuchy do oczu.
Spłynął dar łez z pokutnego brata na wszystkie kobiety. Proszą, by je wiódł przodem w kościoła progi, kędy wzywał dzwon.
Za tym zapłakanym korowodem ruszyły chmarą sukiennice całe.
Po obwieszczeniu królewskiego wyroku coraz to bardziej ponure tchnienie krążyć jęło po mieście w powolnem przycichaniu targów. Kupować nikt nie chciał towarów; bajaniom kupców wszyscy nagle wierzyć przestali: najbardziej pstre kramy już nie pociągały. Pustkami stanęły sukiennice. Wraz z ciężkiemi dymami przedwieczerza osmętnica zasnuwała domy; ludzie przed bramami dziwne opowiadali sobie rzeczy, — jak to z wieczora. Niedobra rzecz wróży się miastu, które dzielnego strażnika i obrońcę swego hańbić ma na rynku. Bardzo rzecz się wróży niedobra! Rzekniesz, na odpust dzisiejszy przyszedł ze świata arcysędziwiec on siwobrody, złych wróżb roznosiciel, a klęsk tajemniczy zwiastun: Kartafilus sam, — żyd wieczny tułacz. Trafiali się i tacy w zaszeptanych gromadach, którzy już go spotykali po zaułkach.
Wszelaki bo naród z za murów ściągnął na odpust dzisiejszy.
Który zaś z grodzian, natury pogodniejszej, i smoka nadzieją zwalczał, ten powiadał, że nie wiadomo, na co się wyrok królewski obróci, że na gniew króla jest gniew inny, rycerski, — trzymają ze sobą pany. A obcych rycerzy, których nikt nie zna, pełno dziś w mieście.
Tu się namieszały gawędy, pewnie z piekarni rodem, i poszły słuchem między ludzi ciemnych, którzy nigdy romansu nie słyszeli w życiu. Nie każda bo z kobiet i powieść nawet zrozumie, choć wszystkie o niej gęsto rozprawiać zwykłe. Tedy jedne opowiedziały coś drugim, inne coś do tego zmyśliły, tamte znów zaniepokoiły się bardzo, bowiem rzecz całą usłyszały o zmroku, w ciemnym gdzieś kącie izby... I tak oto zrodziła się plotka: że na odpuście dzisiejszym bawią, nikomu nie znani, — Lancelot najwaleczniejszy i Parsifal sam!..
„Coś tu dziś będzie... Coś się w mieście stanie...“ — szeptano do się na rogach ulic.
Zamożnością ustatecznieni mieszczanie, wiadomo, nigdy niczemu nie wierzą, — osobliwie, by coś jutro miało być inaczej, niż było wczoraj. Ich gniewały tylko gawędy gołoty wszelkiej. A nadewszystko to ich tłoczenie się teraz oto za mnichem i nawoływanie do się miasta całego. Więc po długich odymaniach się, ledwie na zamknięcie pochodu, przyłączyć się raczyli do procesyi, wszczętej bez księży i chorągwi, a nadewszystko tak bez ładu i poszanowania miejskich godności. —
Oto w szerokich swych strojach, pobożnie, pod czarnemi rańtuchy stąpają matrony. Rozchwiane kaczym krokiem powagi, prawią między sobą o wyroku królewskim, kokoszą się cnotą i rezonem, temu osobliwie rade, że przysmalać mistrz będzie djabelskiego syna, jak tę kiełbasę na patyku!
Za matronami postępują młode niewiasty: odświętnie, w jupkach baniastych i tak suto pod piersią wypiętych, że się każda jak brzemienna zdała. Te, paluszki, ledwie wychylone z rękawów ciasnych, splatając na onej fałdzie szaty, kroczą sztywno, układnie i zszeptują się między sobą o skazanym rycerzu w smęcie i wzgardliwości zarazem:
„I patrzcież: gdzie się przypytał!.. Za jabłka świeże w grodzie jaki orzech suchy na zamku wolał!.. Wiadomo, jadu pełne są te stare skorupy cnoty. Powiadała, że panną chce zostać! — dla nieświętości stanu małżeńskiego, mówiła! — A przecie aż dwóch przyłasiła ku sobie! — aby się tam zabijali pod jej progiem... Ludzie wy dobrzy, oczami-ż oni panowie na nią, suchą wierzbę, patrzyli, — czy czem?!..“
Za córami kroczą ojcowie: osoby znaczne, o twarzach nosatych, jak te stare kruki, — z włosem tłusto zaczesanym na szyje: głowy krukowego przetrwania wszelakiej doli miejskiej. Posuwają się ciężko pod sobolowemi szubami, futrzane czapy w rękach niosą, splatając na nich upierścienione palce. Idą, rzekniesz, nie do kościoła, lecz na ławy radzieckie, na roków sprawowanie, bo przystają raz po raz w rozprawach — brzuchami do się. Radzą, — by któremu z rycerzy dać na zratowanie setnika, ile zechce; niech go sobie w klasztorze jakim przechowają tymczasem, póki prawo nazbyt świeże i parzy za dotknięciem. Gdy prawo nieco wystygnie, będzie można setnika wyprawić jakoś z grodu. Gdyby zaś nie chciał opuszczać miasta, z tęsknoty ku tej dziewce zgwałconej na zamku, to mu się ją wyśle, kędy zechce, — i do klasztoru nawet. Groszem wszystko zrobi w sekrecie, — nie trzeba wcale gwałcić po nocy.
Tak postanowili na rozum mieszczański, radzi, po swojemu, spłacać z pełnego trzosa on dług wdzięczności, który wstydowi cięży.
Bo jakby plecy im łechtały te zszeptywania się młodzieży tuż za nimi. Gromadą ciągnie młódź grodzka, wzdęta piersią w swych sajanach czerwonych i zadziorna kitami u czap. Nazbyt bo już hardo wystawia się dziś młodzież temi kity! Oto pohukuje nawet w tłumie na cześć skazanego rycerza, — nie by sami zamierzali zratować jego, lecz by innych do tego podjudzić: — Znaj młodzież! i króla przestraszy, a choćby ojców własnych tylko. — Więc pohukuje wciąż.
„Milczeć!..“ — czerwienieją ojcowie z gniewu i lęku.
I wznoszą do góry paluchy.
Baczą na nich rycerze z procesyi. I pojęli rychło, że do sumień własnych było raczej pobożnemu sobkostwu mieszczan, — starych i młodych, — niźli prawdziwie do zratowania wiernego strażnika grodu.
Goliard tymczasem przebiegał gorączkowo opustoszałe ulice. Trędowaci rozdzielili go było z rycerzem w sukiennicach, odniosły w dal tłoki ludzkie; stracił go wreszcie całkiem z oczu. Z początku nie kwapił się odszukiwać go. Nie przyrósł mu do serca ten żonglerowego ducha płód i tęskliwy wyznawca Muz — nie w duchu, lecz w sentymentach. „I chuci i ducha tkliwiec szlachetny! — myślał o nim z grymasem. — Z Esclavonii może jakiej przybyli tu ojcowie jego: ze wschodnich gdzie stron, skąd i ,Dobrzy-ludzie‘: te tkliwe kacerze dziadowskie, rozwałęsane po gościńcach świata całego.“
Ale gdy groza królewskiego wyroku, stentorem heroldowego basu, zahuczała goliardowi w uszach, odmieniły w nim się nagle uczucia dla rycerza: — Życie mu wszak ten człowiek zratował? Gołą piersią osłonił go wszak przed podraźnionych rycerzy furyą? A przemowę goliarda do nich z zapałem w piersi wziął. Zaś ten zapał dla słów poety otrzymaną raną z miejsca mu zaświadczył! I tyle ufności z pierwszego słowa mu okazał: niedolę serca swego mu opowiedział: piersi mu swe otworzył. I za przyjaciela mieć go wraz chciał. A coś z sumienia głosu miał i dla goliarda wzamian ten przyjaciel nagły, gdy mu o lichej wierze i lichej dumie poetów powiadał — z tem wnękliwem ciepłem głosu, z jakiem i tamte dziady, oni ,Dobrzy-ludzie‘, przemawiają pono po gościńcach. — I to wejrzenie ciche, gołębie, tego wielkiego chłopa!..
Jakiekolwiek byłoby nasze mniemanie o kim, w obliczu śmierci jego, lub jej pogrozy, zwracamy doń w myślach oblicze ducha i, odrzucając w pamięci wszystkie pospolitości człeka, streszczamy go sobie już tylko w odrębnościach jego, jakby Epitaphium dlań sposobiąc w sumieniu naszem. — Tak też czynił i goliard w tej chwili, mówiąc do się w duchu:
„Rycerz to błędny jednak był: romansów umiłowany bohater! niby Heracles jaki, — nie z siły, lecz z serca, — który, wyruszywszy na szukanie jabłek Hesperid, a źródeł Nektaru i Ambrozyi, dokonał siedmiu czynów — nie mocy, lecz szlachetności przygodnej — nie wiadomo po co i na co, by zginąć niewiadomo za co... Rycerz to błędny jednak był: romantyczności tęskliwiec! ostatni już pono i z przeżytków nawet, prawnuczy już chyba pogrobowiec tych żywych kamieni po grobach kościołów, — duchem zapóźniony slavonus!..“
Tak myślał goliard, z coraz to większym niepokojem przebiegając ulice. „Czyżby już pojman był?“ — szeptał do się w trwodze. Więc raz jeszcze przeszedł sukiennice, zaglądając nawet do kramów, bez końca rynek na wsze strony przebiegał, — aż mu to obrzydziły dwa gbury jakoweś, nazbyt już często ukazujące się w pobliżu jego. I z coraz to jawniejszym popłochem w oczach snuł się po przyrynkach, błąkał po wszystkich zapiecach i zakamarkach tych murów; aż wreszcie z biegiem cuchnącego ścieku zanurzył się w jakiś zaułek, ni to w piwnicę: —
Czarne prawie ściany, nie ulicy a lochu, zbliżone do się na rozpostarcie ramion, wiodą go wprost pod okna jakoweś i, ciemną jak grób jamą, wyprowadzają, ni to na placyk tej uliczki, na kamienną cembrowinę studni pod gankiem, z którego sypią się w tej chwili jak gruszki szczury spłoszone. Dalej w ponurości tych murów nad ściekiem już tylko te okienka nędzarne: ziejące paszcze trądu i czarnego powietrza. Na ludzi lepiej tu nie patrzeć. Nie twarze mają, a saraceńskie chyba mordy pomsty, ślinę żmij w pyskach, a w ślepiach wszystkie klątwy i urzeczenia na kalectwo lub śmierć nagłą. Ledwieś się z widoku tych potworów nędzy otrząsnął, a błyśnie na cię białkami i wyszczerzy się kłem w gębie jedynym jaka jędza u bramy, prosząca do swego zamtuza — na lubość ze śmiercią kościaną chyba, przepasaną w biodrach czerwoną szmatą zbrodni. Bo krwią mordu zanosi tu z każdej bramy, a wszystkich czarów i trucizn tajemnice wychytrzają się z oczu wiedźm starych.
„Tu napewno nie tryskają źródła Nektaru i Ambrozyi, ani nie kwitną jabłonie Hesperid! — otrząsnął się goliard. — Więc mój rycerz błędny tu się chyba nie zabłąkał.“
Szczur odrazy wcisnął mu się za kołnierz. Ponurość nędzy grodzkiej spoglądała na waganta cyklopowem okiem przerażeń. Nadomiar one dwa gnuśniki, przechadzające się wprzódy po rynku w tępem milczeniu gburów, i tu się za nim przywlokły. Oto pełgają u murów jak te dwa czołgi. Nawet oglądać się za nimi nie potrzebował; zęby same zgrzytnęły mu w ustach:
„Zbiry!..“
Wiadomo, — gdy wagant w mieście od gromady się odbije i luzem chodzi, snują się za nim zazwyczaj cienie takie; nie by mu co złego zrobić, lecz aby się wywiedzieć tylko: dokąd też taki chadza? z kim się też widuje?.. Dzisiaj zasię mogą mieć i inne jeszcze ku temu przyczyny.
Piekieł nienawiść zieje między wagantami a zbirami. Nie masz bo większych przeciwieństw natury, nad ptaki wolne i szakale niewoli.
Oto zgubili go snadź z oczu w krętym zaułku, bo, przyśpieszając kroków, już nie pełgają chytrze, lecz stąpają twardo zdala. I cwanem przymrugiwaniem oczu witają w przechodniach... zbrodnie przyszłe.
„Widzieli mnie pewnie z rycerzem, — myśli tymczasem goliard. — I za moim śladem szukają teraz jego tropu.“
Dogonili go znów i mijają tym razem. A swem chytrem, przenikającem wejrzeniem witają jakby i w nim zbrodnię przyszłą.
Na to wejrzenie szakali krew uderzyła mu nagle do głowy.
Z buta, czy z pod płaszcza, — nie rozróżnisz w ruchu gwałtownym, — wytargnął wagancki nóż składany. Otworzył go z chrzęstem twardego zatrzasku. I chustą okutał rękojeść wraz z kułakiem, by mocniej nóż osadzić w trzonie i garści.
Dziki ryś woli i swobody rozdął nagle nozdrza w krwawym zaułku grodu, — jawny już nienawistnik społeczności grodzkiej.
Lecz oni mijają go z chmurną pewnością siebie, która zdała się powiadać: „przyjdzie i na cię pora!..“ A odchodząc, zagadali nagle do siebie te gnuśniki oba: — o skoczce coś tam prawią między sobą.
I stąpaniem wołów oddalają się powoli — stróże mienia i spokoju mieszczan.
Lecz oto czoło procesyi zbliża się tymczasem do świątyni, w całości jeszcze nie widnej, tembardziej odczutej, bo w przedwieczornem słońcu kładł się na ten kawał miasta głęboki cień tumu. Nad czerwienie dachów, nad wielkie ich skosy i załamania bezładne, — nad cały ten chaos ludzkiego murowiska, — wychylają się gór spokojem obie wieże kościelne.
Za iglice podniebne, między obłoków przeloty, wypiętrzyć je chciała zuchwałość murarza. Alić króla wola ułamała je w połowie, wieńcząc ich rozłomy w dwie korony olbrzymie, aby tem straszniejszą zdała się wysokość tych wpół przełamanych iglic, sterczących nad grodem za dwie góry wieżate z koroną u wyniosłych czół, — aby przypominały ludziom słowa Pisma, że Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!
Uczepiły się tych gór słupy strzeliste i piętrzą się ostremi łukami jak na monstrancyach: wzwyż i wzwyż. Zaś one z głazu wstęgi ustrzępione, niczem kwietnych umajeń łuki, te słupy bruzdkowane, jakby wód ociekających zastygłością, czoła onych kolumn pod fontanny tryszczem skamieniałym: wszystko to zda się jakby tryumfalnem umajeniem Bożego domu.
Zaś to rozkwiecenie i głazów nawet samych pod kształtującą dłonią człeczą rozpajęcza się w oczach, rozdymia górą w szarosrebrzystą omgłę ciosu, w rosistość ożyłego głazu: — w niedokształceń twórczych mgławicę, wstępującą na wyże kościoła, jak ta rosa Heron na Syon.
Wynurzają się z niej tryumfem dnia szóstego postaci w kamieniu człecze. Pełno ich wszędzie. Po mrokach błędnych gdzieś ganków na wysokościach, po węgłach i graniach hen, na tej górze muru, po zrębach i okopach dziwnie rojnych, — wszędy tłoczą się kamienie żywe. Że zaś ich kształtu i świętości znaku nie dojrzeć pod rozblaski zachodu, więc zda się, że po tych Jakubowych drabinach dziewięć chórów anielskich wstępuje na kościoła szczyty z tem „Hozanna!“ budowców i kamieniarzy tumu, — jako to Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!..
Za trąb anielskich rozśpiewy, śpiżów dzwony głoszą to w tej chwili z wież obu.
I wydzwoniły jakby nietoperza z kryjówek wieżowych. Nad zbocz krawędzi najniższego okapu, wprost pod łunę zorzy, wychynął się żywym kamieniem jaszczurczy kadłub i chichotliwy dziób przerazy.
Bo jawnie chichocze niemym dziobem swoim to kruczysko sabatów. Ucieszył się snadź w piekle szatan grodu z tych mieszczan pychy odętej, z jaką zbliżają się oto pod dom Boży, który za Boga wolą zdziałał geniusz człeczy — duszą i dłonią wagantów.
Gdy ojcowie miasta przed ołtarze Pańskie wystąpić raczą, wagantom wszelkim w kruchcie jeno, w przedsieni kościoła wolno się przygarnąć do murów świętych, — z familią ich całą goliardową, — aby ład i porządek w społeczności był. —
Lecz oto już na schody się mają przodowni procesyi pstrą gromadą pokurczów kalekich, żebraków i bab conajstarszych: — ludu zawsze co najniecierpliwszego w kościoła progi.
Mnogie rzesze grodzian ściągały tymczasem zewsząd ku świątyni.
I sędziwce ślepe, poniechane dziś po izbach domów, wynurzają się oto z bram jak te widma czasów siwobrode; wyciągają za procesyą ramiona wyschłe na kość, proszą bełkotem, by ich kto miłosierny zawiódł do kościoła: — sam Bóg za te przewody zapłaci! — Za nimi ich prawnuczęta chyba, maleństwa bose i w giezłeczkach jeno, wybłąkały się oto z izb na ulicę z wielkim lamentem dzieci, że ich na procesyę nie poniosły matki w ramionach. A rozmachawszy rączki, maszerują na piechotę te stadka płaczliwe, podrywają się biegiem z rozżaleniem jeszcze większem, — polatują do kościoła gołąbki te białe.
Gdzieniegdzie wynoszą rodziny swych ciężko chorych wraz z łożem, by chociaż raz do roku wysłuchali mszy świętej. Żebractwo, przez tych chorych szczodrze osypane groszem, raduje się przy ich łożach: skacze, tańczy, a klaska. I śpiewa, rzekniesz, chórem:
„Wszyscy klaskajcie rękoma! wykrzykujcie Boga imieniem wesela!“
Zgoła, miasto całe, zamienione odświętnie w wagantów familię radosną, w weselnych pątników rzeszę: — takie jest dla duszy figmentum zbożnego stłumienia się procesyi.
Już czeka na nich korab dusz, już się kolebie na cichych wodach przystani, już się chwieje, bacz! masztami dwoma w rej i żaglów swych gęstwinie. Rychło poderwie kotwicę i wypłynie — za morze! — ku Ziemi Świętej! — ku Kalwaryi samej! W tej Arce jest dosyć miejsca dla wszystkich ludzi z grodu.
Obiecuje to kamień żywy na wrotach kościoła.
Za dobrym bratem najbardziej pogardzanej lichoty grodzkiej, — za franciszkaninem, wiodącym procesyę, — jak te klucze za żórawiem, dogarniali się ludzie z zaułków — tłumem, motłochem, ciżbą...
W otrząsie zaniepokojonych sumień zamykali kupcy czemprędzej swe kramy.
Szumem ludu, jak wielkiemi wody, wypełniły się ulice.
Dom Boga i ludu, który gwałtom i zdzierstwu możnych tak hardo się przeciwi, ludu zamek w grodzie, sporny zamkom panów, wzywa oto teraz i wzywa przynaglaniem dzwonów. Więc pośpieszają rzesze wszystkie. I zda się, że oto ludu świąteczną nadzieją rozdzwaniają się w tej chwili dzwony:
„Potargane będą pęta zniewolenia mego!... Żyć będę duszą moją.“
Mury grodu ogarniają jak gdyby życia i świata krańce w sąsiedzkiem przytuleniu. Nie mógł się temu nadziwić goliard, gdy, wybłąkawszy się z krętego zaułka, wstąpił niebawem, niczem na płyty zamkowego podwórca, na śliskie głazy ulicy złotników i płatnerzy, górą omal że nie zamkniętej sutemi okapami kamienic. Więc mrocznie i tu było, ale jak w kościele: rzekniesz, dla zciszenia zgiełków, a myśli skupienia.
Powaga i stateczność tej ulicy ustateczniły wnet i goliarda. Schował nóż, poprawił czemprędzej płaszcza i kaptura, by w onym tu dostatku nie czynić sobą osoby nazbyt lichej.
Wychylają się z onych domostw na śróddroże wykusze dumne, migocąc błyskami szyb w ołowiu. Dołem zaś, dla obwieszczenia zasobności kuźnic po tych wnętrzach, wystawiono u wrót niejednych kolczugę lub karacenę świeżo zdziałaną, miecz zaledwie ukuty, lub tarczę śpiżowemi ozdobami wypukłą.
Przy jednej takiej zbroi zatrzymał się mimowoli. Prostsza ona o wiele od innych, dawnego obyczaju surowością. Koncerz jej oburęczny zda się nad miarę sił ludzkich: szukaj ramion i chłopa na zamachnięcie się takiem toporzyskiem obusiecznem! Pawęż, za którą i konny by się ukrył, — czarna, w srebrne ćwieki. Kolczuga, z grubych pierścieni skuta, ma w sobie głuchą, żagwistą czerwoność miedzi, czy rdzy. Ujrzyj takiego zdala na koniu, a wyda ci się jak w żarzy świętego Jerzego.
Zrazu nie zdawał sobie goliard sprawy, co właściwie przykuwa mu oczy do tych narzędzi rycerskiego utrudzenia, których, na wspak żonglerom, na ogół nie lubił, odnosząc się do nich ze wzgardliwą niedbałością klerka. — Nagle:
„Czerwona zbroja?!..“ — błyśnie mu w pamięci. — „Toż to Parsifalowej kolczugi barwa! — jak o tem wszyscy opowiadają żonglerzy... Czyżby ten płatnerz taki rozmaszysty człek był, że dla okazania, co kuźnia jego zdziałać zdolna, ukuł oto jakby Parsifala samego zbroję, — nikomu z żywych na pożytek, — lecz ot: na pokaz tylko i na pochwałę w ratuszu?“
„Czołem biję! — kłaniał się przed pustym progiem jego domu. — Poesim czynisz młotem — bezkorzystną! — Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie — niezrozumieniem. I nie pochwalą cię na ratuszu. To-ć wróżę, brat twój wędrowny. Bywaj!“.
Tuż nad głową jego otwarło się z trzaskiem okienko wykusza.
„Witaj, goliardzie! Niech ci Bóg da długie zdrowie za to wszystko, coś nagadał rycerzom na rynku. Właśnie spełniam to zdrowie twoje w medyacyi nad winem. Więc pośpieszaj czemprędzej do mnie, na górę, bo samemu cni się przy dzbanie... Baby żadnej u mnie w domu niema, — więc się nie bój!“
Widzi goliard: — leży broda siwa na skórzanym fartuchu, po pas sięga. Przy niej ramiona ni to z powróseł, po za łokieć, jak u rzeźnika, — gołe. I gęba w ogniu cała.
„Vulcanus, widzę, prosi! Niechże się na mnie nie pogniewa boski kowal oręża, — ale kościół, ale nieszpory!..“
Tem się goliard tłómaczył, by nie mówić o sprawie rycerza, która mu z ulic zejść nie pozwala, a beztroski przy czarce żadną miarą doznać teraz nie pozwoli. — „Ale kościół, ale nieszpory!..“
„Kłaniaj się kanonikowi i dobrodzice!“ — warknie bas nad jego głową. I gniewnie zatrzasnęło się okienko wykusza.
„Oho, kacerz!..“ — roześmiał się goliard i nad konceptem jego i nad swoim wraz domysłem.
Lecz po chwili kiwał smętnie głową:
„Że baby w twym domu niema, temu chętnie wierzę: żadna żonka nie pozwoliłaby na utrudzanie się tak bezkorzystne. Ale kacerstwo?.. Hm! — Będziesz ty starcze gasił potężne, widzę, ognie w kuźnicy swojej!“
A postać jego kojarzyć mu się jęła w myślach wraz z tamtą zbroją w jednego ducha wyraz.
I on nałóg rozmyślań osępił mu wnet oblicze pod klerka kapucą.
„Czemże ten Parsifal tak nieugięty w dążeniach swych był?.. Owo że tych ramion i goleni potężnych nie czepiała się w życiu jego żadna kochanka, ani żonka, ani bachorki: — że jednem i dla tego jednego tylko żył! że oną zaciekłość dożywotnią dawnych bohaterów znał! że zęby w sercu miał, — jak Peredur, jak Cormon-Pies!..“
I aż zacisnęły się mimowoli oba kułaki goliarda.
A zaduma szeptała mu dalej pod kaptur:
„Czemże tak żyw i potężny w sumieniach naszych Parsifal ten, — choć Graala przecie niema?“
I odpowiedział jej duch sam z skupienia swego:
„Bo nie ustawał w szukaniu szukaniem!“
A sumienie nastąpi na ducha z miejsca, w mig, — jakby krzyżowym przerzutem miecza. Nie osłonią od tego ciosu pawęże żadne:
„A ty?!..“
Chciał było goliard wymknąć się westchnieniu temu, które tak ciężko podnosiło mu pierś. Spręża grzbiet, rozciąga ramiona... Alić pierś człecza, ni ten miech w kuźnicy ducha, nie oprze się mocnemu naciskowi sumienia. Opadła. I dobyło się z niej jakby to żywe i twórcze tchnienie Bożego ducha, zmarnowanego w ciele jego człeczem — (nie jednoż to: czy dla kochanki, żony, dzieci lub chudoby?) — westchnienie najboleśniejsze, jakie człek znieść zdoła.
Pokonała go sromotnie Parsifalowa zbroja sama, wywieszona u bramy płatnerza.
Ale i w turniejowem potkaniu, im przeciwnik znamienitszy, tem mniej dopuści, aby powalonemu smutek pognębieniem się stał, — pod ramię zwykł go tedy prowadzać dzień cały. — Tak się dziwnie zdało goliardowi, że ramię jakieś przemocne podwiodło go siłą przed złotniczą komorę i roztargnieniem oczu ratować mu się każe od nadmiernego przygnębienia myśli.
We wnęce muru za kratami widniały garbate szkatuły misternie w żelezie kute, — krzyżmały i cyborya o surowem tchnieniu wielce pobożnej pracy, — palec szczerosrebrny z pierścieniem biskupa, — klucz srogi, rzekniesz Piotrowy, bo o takiej mocy wejrzenia, — jakieś skrzynki i puzdra z niewidną pieczęcią tajemnicy, — w kości słoniowej cięte stacje Męki na ołtarzyki klęcznikowe, — miedziane krucyfiksy barwione polewą, czarki z opalu w obrzeżach złotych, — roztruhany królewskie rzezane w krysztale, — białe rolandy łowieckie, w których drzemią hejnały, — wreszcie w ogniu kamieni szlachetnych monstrancje złociste, spiętrzone kunsztownie, ku przechowaniu świętych kosteczek męczenników Pańskich.
Nigdy, jako żyw, nie widział wagant takiej obfitości skarbów!.. Zaś te cuda, jak z baśni, tuż obok onej zbroi w żarzy świętego Jerzego i miecza przeogromnionego nad moc człeczą, — stumaniły go całkiem. Zdało mu się, że, wstąpiwszy na śliskie tu głazy, pod wielkie okapy tych kamienic, wkroczył niby w magów pieczarę, kędy po kuźnicach kowale uparte wykuwają w utrudzeniu bezkorzystnem świat wyższej mocy i piękności!..
Oczy poety — cudowidze i bez skarbów — nie dostrzegają już wcale ani tych głazów wymoszczenia pod stopą, ani tych okapów ciężarnych nad głową; zatarły się przed niemi i mury miasta: świat cały i zmierzchł i prześwietlił się zarazem w jakowyś omrok sino-perlisty. Tęczy kołem zawisa w nim otocza gloryi z ogniowych bełtów i tęczowego wiru płomieni!.. I wyświetla się w niej cichą, barankową bielą — Graala czara.
Kacerz snać zbroję czarnoksięską zdziałał, która — i bez bohatera ramion a piersi — pokonała goliarda podwakroć Parsifalowego ducha tchnieniem.
Jak nieprzytomny wytaczał się z ulicy złotników i płatnerzy. Lecz u jej wylotu ocknął się nagle czuć wszystkich ściszeniem i kornością:
Ujrzał przed sobą katedry pierś wielkowspaniałą — w ogromie całym.
Maleńką czarną postacią zakapturzonego klerka widniał goliard na schodów jasnym rozłogu, pod wielkiem okiem kościoła: — pod różycą tumu w purpury i fioletów przyćmieniu.
Sam tu był, sam jeden w nikłości postaci swojej. Gród cały nabił się już było do wnętrza tej Arki; brzęczy w niej jak w ulu lud wszystek.
I zdało się klerkowi, któremu nawet wiary wyraz mąciły Muzy pogańskie, że niebawem, pod gęste dzwonki ministrantów, gdy się lud cały pokotem pochyli, hukną organy same na Podniesienie:
„Oto wieczyste źródło Nektaru i Ambrozyi! Oto jabłoń najpłodniejsza z ogrodu Hery! Oto Graala czara z Kalwaryi Monsalwatu! — I kędyż, kędyż wam, szaleńce, szukać jej jeszcze po świecie?!..“
Ale kościół swoje, niespokojny duch człeczy swoje. I wiecznie pono szukać będzie po bezkresach cudotwórczej mocy jakowejś — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich!
Oto na samych dźwierzach kościoła, — odkryły to już żaki, — kędy w gęstym szeregu czwórlistków spiżowych, widnieją opowieści wszystkich klęsk rodzaju ludzkiego, od wygnania z raju począwszy, i ratunków wiary, — oto w ostatniego listka ramie widać konia długiego jak łasica, a na nim rycerzy dwóch z wzniesionemi jak na tryumf mieczami. Nikt inny to, jeno Parsifal i Lancelot, wyruszający na graalowe szukanie.
I na wrota kościoła nawet, postaciami ze śpiżu, wtargnęły żonglerowych opowieści duchy.
Ogromna wpuklina na piersiach katedry, ni to na sercu jej samem, chłonie, rzekniesz, ku otwartym wrotom wnętrza.
U murów tej wnęki widnieją wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych. Stoją te stróżki kościoła, Bożego domu gospodynie, pod ustrzępionemi baldaszki z kamienia, na pognębionych grzbietach jakowychś pokurczów człeczych.
Nie grzechów przerazy zdziałać tu chciała ręka mistrza, lecz przyziemności natury człeczej wedle Pisma. Oto, z gębą jadła pełną, a czapą w garści, wychylają swe grzbiety ,tłuści ziemscy, którzy jedzą i kłaniają się‘; oto, w swarliwej zajadłości ku sobie grzbietami wychyleni, radcy grodu czy też króla, ,usidłani w radach, które wymyślają‘; oto z trzosem u serca a z czół oziębłością, ,którzy majętności nabywszy i serce do niej przyłożyli‘; oto, z bazyliszkowem wydęciem warg, żydów cmokająca przedrwina; oto wreszcie, z twarzą zgoła niewidną, ,którzy brzuchem do ziemi przylgli‘...
A wszystek on lud, wychylający się grzbietami z pod stóp świętych, zdał się w tej chwili natrząsać nad głowami igrców, stojących tuż obok w kruchcie, — że owo wszystkie fortuny dary, a podczas i szczęście nawet samo, oddają nizaco, bo za ono waganctwo goliardowe, — a niejeden z nich, bywa, jedynie za to nieustawanie w szukaniu szukaniem.
I tem urągowiskiem swojem zdają się obiecywać, iż, ,wejrzeniem złośników wypatrywać ich będą, aby ich umorzyć, głupiemu na pośmiech dać.‘
Goliardowa familia tymczasem, wśród żebraków w przedsieni, gdzie przyklęknąć jej było wolno, zwraca ku sobie ze wszystkich naw wejrzenia ciekawe. Ale o ciekawość ludzką tym razem nie stoją waganty wcale, bowiem już teraz, przed nabożeństwem nawet, odmawiają pilnie koronki. A spostrzegłszy samego goliarda przed drzwiami, poczną sykać zgoła nieprzystojnie, z wielkiem tłoczeniem się owiec czyniąc miejsce między sobą dla błędnego pasterza swego.
On zaś baczy tylko, czy skoczki między nimi niema. A nie dostrzegłszy jej, odmachnie się ręką w ich stronę: — ostawajcie sami!
Bo w takiej chwili najuroczystszej, kiedy cała społeczność człecza staje oto przed Bogiem, widok swych towarzyszy śród żebraków napełnił go taką żałością do Boga za kamratów i za się, że już tylko wargi gryzł i odmachiwał się ręką od ich sykań natarczywych. — Duchem tych mieszczan w trosce o spokój i mienie, oplwał go ktoś wejrzeniem w potwornym zaułku nędzy. Tyle bo tylko zarobił wędrowny poeta w tem mieście.
„Jest!...“ — drgnęła w nim mimo wszystko jakowaś tajona czujność i oczekiwanie.
Jak ten jeleń z gąszczy ku strudze, wychynęła się z ulicy na plac skoczka zapóźniona. I bierze w chrapki bliskie tchnienie tłumów.
Jakby wyzywając te ciężkie w swych strojach mieszczki, które podejmowały się tędy przed chwilą, wbiega chybko na schody kościoła stopą bosą, a z piersią otwartą, — ledwie u wrót samych przysłania je chustą przed zgorszeniem pobożnych.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, wkracza szparko młódź rycerska cała.
I wielki rumor panów powstaje w kościele.
Goliard przypadł nagle ustami do stóp świętych jednej z onych postaci we wnęce dźwierzowej. Przysłania się płaszczem i kapturem, by nie widziano, co się z nim w tej chwili dzieje; ani że mu coś raz po raz głowę podrzuca na długie zapatrzenia się w tamto lico pod baldaszkiem z kamienia. Ujrzał bowiem w jej oczach cichych Bożego miłosierdzia mnóstwo wielkie...
Tu pod murem srogo dudniło powietrze od potrącań spiżu, jakby od rozorganiań się onych chórów anielskich na wieżycach obu. A co jedna wieża swym basem wyhuczy, druga wyższą nutą wraz podejmie i rozgłasza, rozdzwania:
Kędyż wam?.. Kędyż wam?.. — w wielką ciszę grodu dzwon bije fary na roki sumienia.
Kędyż-bo?.. Kędyż-bo?.. — wtórzy druga wieża — sumień są roki, serc waszych sędzie?
Kędyż Odpustu znajdziecie orędzie? —
Kędyż się zgarną człecze wszechcierpienia?...
I wybiegło to dzwonne załkanie hen, za mury grodzkie, na pagórków cisze, nad lasów ciemne morza w dali, — nad wagantów wolne po świecie drogi. — I rozprasza się w jasnej toni przedwieczerza.
Nieme zaciszenie legło nad grodem.
Kędyż wam?!.. Kędyż wam?!.. — jękły znów, nieukojem, skołysane serca spiżów obu.