Żywe kamienie/Część II/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J
Już i królowa, zabawiająca się w polu łowami z sokołem, zwiedziała się było od dworek o linochoda popisach w mieście. Zechciała pani ujrzeć go na własne oczy. Ale chęć wielkich państwa cierpliwa być musi. Nim się orszak należytym szykiem ustawił, przez biegacze w mieście obwieścił i ku bramie zdążył, już linochód zapomniał, kiedy dotarł było do drugiej wieży. — Nie bardzo gniewała się Pani; bo nie do uciechy pospólstwa jej było, lecz do własnej troski: zażyła tego fortelu, by przez miasto na zamek powracać i zwiedzieć się samej o rycerzu skazanym.

Miała pani lepsze szpiegi nad gburne zbiry królewskie, bo wścibstwo dworek swoich i cichą pomoc co ładniejszych kobiet w mieście. Jakoż ledwie biegacz wpadł na plac przed kościołem, a już oto z naw głębi ciągnęły niewiasty przed królowej oblicze brata-franciszkanina. Ten, myślały, będzie niechybnie coś wiedział o rycerzu: nazbyt bo żarliwie modli się i płacze od czasu ogłoszenia wyroku.
Jednego tylko nie mogły wiedzieć kobiety: — że w łówkę domysłów swoich schwyciły dla pani najwłaściwszego teraz ptaka. Bo od czasu pocałunku rycerza, już tylko o niej myślał mnich śród pacierzy.
A jednak, wywleczon z nawy, niczem osiny liść rozdygotał się brat cichy, który królów w żywych kamieniach po kościołach jeno oglądał, a w twarz ich cielesną, za żywa, pojrzeć nigdy się nie ważył, choć, bywało, mijał orszaki. Ukląkł tedy przed kobietami i rozkładał błagalnie ręce, a na gardło niemi wskazywał, że głosu nie dobędzie przed królowej obliczem. Powiada, iż tyle tylko wybiegała ku niej myśl mnisza, że jej zdrowie, jak trzeba, do pacierza włączał.
„Boże, miej w pieczy królowę! — powtórzcie jej niewiasty. I że mnich ani więcej myśli w głowie, ani śmiałości w gardle nie znajdzie przy niej. Próżno wzywać niemego.“
Co ledwie rzekłszy, wstrząśnie się gwałtownie: bo oto wszystkie gołębie sfrunęły nagle z ziemi i nuże garnąć się do murów kościoła, na figury święte: stanęła każda jak ten święty Franciszek w ptactwa chmurze.
Tymczasem psiarni pstrokatej sfora wbiega, za ptactwa wiatrem, aż na schody fary, a pod bicza klaśnięcie zawrócona zbija się w trzodę owiec. I biegnie truchtem u nóg końskich. Błyskają nad nią skrętne węże trąb u boku harcowników kraśnych. Ciągną dalej konne szeregi łuczników w kitowych czapach. Za nimi dopiero widać jasne stroje dworu.
Patrzy mnich: koń złotogłowiem, jak tron, nakryty, na nim okazała pani w szkarłatach; przy niej, na koniu, osoba duchowna. Stanęło serce mnicha na tą myśl radosną: „Królowa pani z biskupem!“ I samo ubłożenie słania go na klęczki.
Przeszkodziły kobiety. „To dworska dama ze spowiednikiem dworu.“
Ślepną mnisze oczy pod ten rozruch uroczysty i lśnienia naokół; ledwie w nich zaświeci w błękicie kształt niewiasty, smuklejszy od onych na murach kościoła; przy niej rycerz gronostajowego płaszcza rozrzutem osłania siebie i rumaka zarazem. „Król jegomość i Pani!“ — krzyknęła w mnichu pokora. I słania go wraz na kolana.
Przeszkodziły kobiety: „To panna dworska z wielkim sokolnikiem dworu.“
Już się oczom jego ten przepych w tęczę roztargnął i zmigotał w rośne blaski dyamentów. Jak z tęczy i rosy wybłysnął ku niemu uśmiech kobiecy. „O! — składa mnich dłonie, — królowej to naszej najpiękniejszej uroda! Przy niej pan! — dumniej żadne nie spoglądają króle!“
Podjęły niewiasty mnicha z klęczek. „To służebna Pani i starszy sługa pałacowy.“
Rozstęp się czyni w korowodzie i takie zaciszenie wśród tłumów, że słychać zdala ciężki chód komorowej straży. Wynurza się to z ulicy czerwienią długich pawęży i rysiowemi futrami na ramionach, a stąpa w surowości zakrzepłej. Uderzył wreszcie okrzyk ludu tak gromki, że otrząsły się z świętych murów gołębie kościelne i nuże chmarą białą wiać a wiać nad placem...
„Królowa pani!“ — krzykną kobiety mnichowi w ucho. I pchną go, by sam ku niej zeszedł.
Pogięty, przełaman w pasie, głową jeno wygoloną widny, z rozstawionemi jak u pływaka ramionami, zstępował, spływał mnich ze schodów kościoła ku strzemionom Pani.


„...Twoich ja praw spowiednika naruszać nie życzę. Ani okrutnemu wyrokowi króla przeciwić się nie śmiem. Przecie wieści o rycerzu łaknę.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Dziękuję-ć, choć po raz wtóry to słyszę. I odegnij wreszcie karku, w oczy mi spójrz: może w twej twarzy odczytam wieść jaką.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Surowość nazbyt okrutna jest, bracie, w pokorze twojej. Będę i ja surowa w błaganiu mojem: — mnichu, podejm głowę! bo, z karku ci zdjętą, pod oczy podjąć ją sobie każę.“
Aż się sokół na berle Pani strzepnął; a że oślepion w tej chwili kapturkiem złotym, nie wiedział, czego chcą od niego. Więc się tylko szponami berła lękliwie chwytał, szum orłowy czyniąc nad głową zahukanego mnicha. Podjęła się z pod konia charcica biała, ledwie tam przyległa, pręży kabłąk chudego ciała i dziwi się niuchem uporowi mnicha. Nie warkła przecie ta królowej stróżka, a tylko pysk swój długi na ramieniu mu kładzie, — łasi się nim do mnicha.
Na ten widok opadł natychmiast gniew pani w oprzytomnieniu onem, że wszak to brat franciszkanin przed nią klęczy: wszelkiego stworzenia przyjaciel najłagodniejszy. Na tę myśl, pewność siebie — ta kobieca — rozjaśniła jej twarz: jako że kobieta z dobrego zawsze swoje dobędzie, a i z niemym, gdy dobry, ugwarzy. Ku czemu wszakże najkrótsza droga, by w lica urodę choć raz przecie wejrzał!
Poprawi się pani na strzemionach, tuż u pochylonej głowy mnicha: — ujrzy brat, jak pod białofutrzanym obłogiem królewskiej szaty, na złoty łuk strzemienia, wychyli się łasiczką i zakolebie gołąbkiem siwym pani ciżemek biały. I choć oczy natychmiast zamknie, widzi wciąż tę stopkę malutką.
Dziwi się pani w duchu, że mnich jest tak zakamieniały, iż mimo tego nawet nie spojrzał jej jeszcze w twarz. Więc zgubi strzemię i „popraw, braciszku, popraw! — woła, — bo się osunę z siodła.“ Jęły ręce mnicha opływać on kształt z oddali, nie śmiejąc dotknąć, ni tę ptaszynę, gdy sfrunie z gniazda. I tak, troskę świadcząc rąk dewocyą, pomocy zaniechał; — nóżka sama trafić w strzemię musiała. I już się dawno na niem oparła, gdy przypadły do niej wreszcie ręce nieskore, a za rękoma i usta mnicha. Nie broniła pani, choć się nieco zdumiewa temu zaszlochaniu, które wstrząsa wciąż klęczącym.
„A teraz, — (cofa pani łagodnie nóżkę, by nie całował bez końca) — a teraz, powiadaj mi wszystko, co wiesz o rycerzu.“
Ruszyły się wreszcie słowa w zaciśniętem gardle mnicha.
„Królowo, nie wiele ja wiem. To jedno powiedzieć ci mogę: choć ciałem przypłaci, duszą żyć będzie rycerz wiecznie! Bowiem ja wziąłem na się jego grzech śmiertelny.“
„Ty?!..“
Aż się stupotał i sparskał pod nią biały rumak królewski.
„Ty?!...“ — spojrzy nań z żałośliwą pogardą.
I zakończy surowo:
„Bacz, co-ć powiadam! Znajdą się niewiasty, które rycerzowi do ucieczki dopomogą; ty je doń powiedziesz. I powiesz mu, że jeśli króla przebaczenie uzyskać z czasem pragnie, niech, wywiedzion na wolę, rusza w światy na szukanie Graala. Kocha się król w onej tęsknicy dawnego rycerstwa. A za królem i ja się kochać nie przestawam... Te ostatnie dwa słowa akuratnie powtórz, choćbyś wszystko inne uronił w pamięci.“
Ledwie pani o Graalu wspomniała, a mnich porwie się z kolan, nastawi się ku niej twarzą. I jakby mu licowego widzenia niedość było, ręce rozkłada, — dłońmi, rzekniesz, wziera: chłonie w siebie wid i płomienieje w tem zapatrzeniu.
A że niedość korne to olśnienie było, targnęła się poniewoli dłoń pani, — aż sokół na berle nastroszył czujnie pióra i, choć oślepion, obraca głowę za wyżą widnokręgu.
„Bacz owo, jakeś zdufniał rychło ku mnie, mnichu korny?“
Ale brat już nie z gardła zaciśniętego dobywał słowa, lecz w pierś wezbraną po nie sięgał:
„Niczem on sokół, próżno ja, Pani, w twe wyże spoglądam: — i jam oślepion kapucą. (Targnął na głowę kaptur mniszy). A przecie pod kapturem onym przeżywam ja w sobie wszystkie dzieje onego rycerstwa, o którem rzekłaś przed chwilą. Bo wiedz: składa przeor mój kroniki śpiewne o rycerzach Graala, jako że żonglerzy po piekarniach nazbyt już nieświętem uczynili słowo dawne. Na skrzyni ksiąg w swej celi siada wtedy przeor siwobrody i mówi wonczas z siebie. Ja zaś w nyży okiennej przy księdze stoję i wpisuję w nią akuratnie przeorowe słowo. A gdzie się pieśń nowa rozpocząć ma, tam ja wymyślnemi sploty w złoto i purpurę obłamiam przeorowej księgi karty wieczne; zaś gdzieniegdzie i obraz błękitny w księgę kładę. Nie za grzech mi to liczy przeor dobry. A odpustową porą nawet za kwestarza oto na miasto wysyła, bym nieco farb świata w oczy wziął: księga, powiada, piękniejsza przez to się stanie — na klasztoru chwałę... Oto napatrzyłem się dziś w sukiennicach wszystkich farb świata! Oto nasłuchałem się w piekarni takich kolorów życia, że za oczyma śćmiła mi się i dusza!... Aż nakoniec biorę w swe oczy purpurę życia, świata różę! — oblicze jakby onej królowej pana Lancelota, o której żongler opowiadał w piekarni, — lico najpiękniejsze, jakie Bóg dał kiedy kobiecie ziemskiej!...“
Wonczas dopiero pojęła pani to zapatrzenie się jego. Z pod kaptura, na bladej jak opłatek twarzy jarzą się ku niej oczy mnicha: świecą zjawie żonglerowego romansu. Aż zrumieniła się twarz pani i rzęsami przytuliły jej oczy na takie aż pochlebstwo! — Ileż bo razy w rojeniach swych skrytych miała się za królowę Ginewrę najpiękniejszą, pana Lancelota samego kochankę! ileż to razy kazała żonglerom opowiadać sobie oną powieść! — Więc aż się wstydzi. A gdy palce zabawia teraz w zmieszaniu różą u swych piersi, myśleć musi, że wszak to malarz, piękności zachwytliwiec, utonął oto oczyma w jej urodzie. Więc ta jej głowa na wiotkiej szyi sama się słania ku zapatrzeniu mnicha: — napatrz się, miły, napatrz dosyta.
I zaduma, napoły senna, skołysała nagle jej myśli:
„Miodna pszczoła na mej róży, — miód piękności wiecznotrwały!... W przeorową księgę wieczną, w błękit, złoto i purpurę, w szat królewskich gloryi całej, mnisze wwiedzie mnie pacholę.“
I skinąwszy, by pochód ruszył dalej, tę różę z przed piersi miotnie w uroczne oczy mnicha.
A gdy się wszczęły koło niej orszaku gwary i okrzyki ludu, patrzała przed się jak nie w porę ocknięta: tak dziwnie obce zdało jej się wszystko naokół, i ten plac przed kościołem, i ten lud pokrzykliwy, i ten zamek na górze widny. Kędyż to śpieszyć kazała i wieść się dworakom? W komnat swoich pustkę smętną, gdzie tłuką się marami wszystkich grzechów i zbrodni przypomnienia? Czy tak jej się niesamowicie wydało, że skinęła oto, by pochodem królewskim ruszyć po za wszystkie grzechów chwile i życia mknienie — wyżej, — dalej, — w złoty błękit wieczności...
Pod to zapatrzenie się malarza, jak gdyby łódź chwili ochynęła się w morze czasu.
„Mej urody czasom stanie — jak kościoła!“


Nad miastem wyświetlały się jeszcze wieże a wielce strome dachy martwym już odblaskiem, niby pyłem ceglastym, wypełniały rynek i ulice. Oczom nikli ludzie o tej porze, twarzy nabierały mury: — w powietrzu zmierzchowem stały teraz, każdym załomem i granią srodze wyraziste, ni to w zmarszczkach sędziwego wieku. Kędy spojrzysz: kadłuby murów, surowe kraty okien, wykusze ciężkie na rogach, dachów połamane płachy, i te warownie gołe, bez blanków nawet, — surowo jakby na mieszczan chamską pogrozę wypiętrzone wieżyska.
Za rozchwiejną ciszę pól na Ave, tu okrzepłość, chmurna kurzem ulic, opyłem murów, a wyziewami piwnic, padała i na dusze. I nie jaskółki ćwierkliwe zganiały się w powietrzu, a niemo, w bezszelestnym trzepocie, targały się między murami nietoperze.
Pod zczerniałą w mroku górą kościoła ledwie się znaczył brat franciszkanin, przyległy gdzieś do schodów szeroką kupą szmat mniszych. Zrzadka tylko przerywał pacierze, prostował grzbiet i rozglądał się po placu: czekał na one dworki, które miały rycerzowi uładzić ucieczkę z miasta. Ale niewiasty one nie zjawiały się wcale, — mnogie bo sprawy ma pewnie królowa na głowie swojej!
Pusto było. Tylko, ku przerażeniu mnicha, kozodój rogaty przechycnął tędy w poświstach i pokrzykach żaków pędzących za nim. Ujrzawszy brata, ucieszył się bardzo on cap; a gdy się zdało, że zbodzie rogami w napędzie, przytuli się do habitu kosmatą piersią, wyjmie z półdrętwych palców tę różę, którą zostawiła mu królowa, powącha kwiat, wetknie go mnichowi z powrotem w garść, sprośną swawolą połechta brata, parsknie mu w twarz jak ten koń — i poskoczy dalej w ulice. A za nim żaki. Śmieją się niecnoty z zakonnika.
I znów pusto.
Wola cudza, mnisze posłuchanie: gdy trzeba, stać będzie do rana — i z tym ogniem w palcach. U figury pod klasztoru murem złoży tę różę; może ujmie wonczas duszy ciągłego przypominania tej chwili, jak pod szaty obłogiem na złotem strzemieniu kolebie się gołąbkiem siwym ten ciżemek pani... „Oo!“ — coraz to bezradniej myślom z wieczora za furtą klasztorną... „Pana Lancelota siłą królowa do się sprowadzić kazała, opowiadał żongler... Został przyjęty in logiam, w rozmownicy, co było znakiem osobliwej przychylności pani...“
Ociężało serce; grzech rojeń czai się nad duszą i głuszy pacierze. Domarad, niedobra gorączka, otrząsa mnicha dygotną.
Na plac wjeżdża konny; — gdyby nie zatętnienie kopyt, cieniem by się zdał. Wprost na mnicha jedzie.
„W imię Ojca, Syna i Ducha... Od niej wieść!!“
„Ty żeś jest brat franciszkanin, z którym mówiła królowa?“
Ja, panie!.. Oh, ja, ja!“
„Masz u pułapu kościoła, w absydowej bani, obraz Zwiastowania zdziałać, a królowę w nim za anioła. Zdołasz li to?“
Ku górze rozłożyły się w olśnieniu dłonie brata; niewiadomo: w nieba li się tak zapatrzył, czy też w oglądany już zawczas on obraz w absydowej bani. Aż wysłannik królowej podwakroć swe pytanie powtórzyć musiał:
„Zdołasz li to?“
„Gdy przeor każe, potrafię.“
„Pomówi się tedy z przeorem. — Wiozę-ć i drugi rozkaz. Masz się jutro na zamku u królowej pani stawić.“
Mnich tylko ramionami bezradnie rozkłada i chyli się, a chyli w pasie.
„Zostaniesz, bracie....“
„Przyjęty in logiam, w rozmównicy!..“ — przerwie mu mnich. I chwyci się rozpacznie za głowę.
Podejmie się pan w strzemionach, zdumiony, o czem to właściwie mniszysko zabredziło tak gwałtownie. I odyma wargi nad tem szczególnem upodobaniem sobie jego przez królowę.
„Przyjmą cię, mnichu, na zamku, gdzie raczą w łasce. A jakiejkolwiek doznasz, w milczeniu doniesione musi być to do grobu. Inaczej biada tobie i klasztorowi!“
„Oo!..“
Zawrócił pan stępa, głucho uderzają kopyta konia.
Pędem ruszy brat do klasztoru. Lecz z za wieży kościoła zabiega przed niego nagłym wyskokiem chmara złych postaci, — jakby z górnych krawędzi wieżowych ześlizgnęły się doń po murze.
Z twarzą w dłoniach przypadł mnich do ziemi.


Na rynku tymczasem, po nieszporach, zatańczono znowuż. Te skoczne gromady wszelakiego ludu, w siwym zmierzchu dymami zasnute i naświetlone zwiewnemi wybłyskami płomieni, wydawały się z za szyb ludzi statecznych nieledwie zmorą wieczora, strzyg tajemniczym zlotem. Bo choć niby radosne te pląsy, w posuwiste reje snują się przy pochodniach, w ciężkich mieszczan upojenia lube.
Tylko rybałty czynią skoczne wyrwańce. Tylko mieszczka jaka, z mężatek mocno już podłechtanych, szerokie swe stroje jeszcze bardziej poszerzy spódnic podjęciem i pod oną kupą ciężkiego szychu śmiga lekką jak u kozy nóżką — żakom pod nos niemal.
I kogo na rynku wonczas nie było! kto nie pląsał tą porą! — a sprośnie, jak tamta żonka czyjaś. Różne bo stają się w chęciach swoich w czas odpustu i najzacniejsze panie! Osobliwie, gdy się nasłuchały wprzódy romansów po piekarniach. — Bywają bo bardzo pochutne opowieści; a gdy panie szczodre, i najzacniejszy żongler nie długo będzie się wzbraniał, aby takiego romansu nie opowiedzieć z powagą, — z powagą koniecznie i ze smutkiem na końcu, — by nie stawać się jak ten gadkarz na rynku. Tylko że ta powaga i smutek nie udzielały się kobietom. Taka i przez komin przeleźć gotowa, gdy zielonemi oczyma rozmarzeń zapatrzy się w ognie tańca i swawoli miłosnej. Niczem kot o zmierzchu giętka, a od roztęsknień ciepła i cielista, pomyka się pod murami na miękkich stopach kocicy.
Rade witają je żaki w tej oćmie zmierzchowej: pociemku niejedno wolno, przed czem za dnia i pazurami się bronią; — nigdy nie zgadniesz, jaką kotka po nocy będzie. W tej zasię nadziei, oto aż ponosi żaków w zawodzeniu rybałtowego chóru:

Bacche saepe visitas
mulierum genu
s,
facit eas subditas
tib
i, o tu Venus!“

I prawdziwie uległemi je czyni. Opodal rynku, po głuchych z wieczora podwórcach studziennych płoszą się szczury i zlatują nietoperze ku nagłym bielom cielesnym. Tylko sówka z wieży przedrzeźnia starek chichoty.
Bo żak, jak ten kogut, nie wiele tam patrzy: która plącze mu się najbliżej, a gdacze najgłośniej, — ta dobra!
Natomiast bachowe skoczki w capów futrze zaganiają się tylko za młódkami. Brzydzą się Panki szczurów zalotem i ciemnemi zakamarki, a cieszą ich zarówno dziewcząt śmiechy, jak i dąsy; zaś nadewszystko raduje gromadzka uciecha. Bo gdy ich nawet która między rogi piąstką zdzieli, nie gniewają się wcale o to Marchołty one sprośne; parskną tylko, otrząsną kudły i skoczą wraz do innej, szczypać ją słowem Satyrów. Rychło patrzeć, jak, za dąsami i gniewem, taka skłonność wzięła kobiety ku nim, że się same ich psotom wciąż nastręczają: za kozią bródkę targają, kłują, czem się da, w łydy.
Oto wtuliła się któraś sama takiemu w kosmate łapy.
Panku!..“ — szepcze pieściwie.
„Mhm?..“ — wymrucza się cap w lubości.
„Szpetnyś, jak na pokaranie Boskie!“
I wywinie mu się wraz z ramienia, cofa się tyłem, a łapkami trzepie: psoci, ni ten kociak z kundlem grubym. Zbodnąć ją biegnie Panek drażniony, a wraz fletnię z pod pachy wyciąga i gniew swój, a jurność całą, piosenką wyśwista, wytupocze w tańcu.
Owóż i druga garnie się ku niemu: ta już się nie tuli, a wprost ramiona na szyję mu zarzuca.
„Poskoczyłabym z tobą, kozodoju, żeś leciutki! Popędziłabym w pola, żeś wesół! I że się nie naprzykrzasz wciąż o jedno tylko, jak pan mąż, lub te żaki przylepne. Nacieszyłabym się naprzód sobą przy tobie, a potem dopiero może i czem innem — razem. Bo tak potrzeba nam kobietom, aby wszystko w nas było komu lube: i śmiech nasz, i psota, i dąsy, i gniew srogi, i płacze, — i rozdąsanie. Pobiegłażbym z tobą! popędziła w światy!“
„To się rozzuj wprzódy do kopytek, — drażni ją cap, — bym widział, czyś mi kamratka.“
„O,wa! myślisz?..“
I już siedzi na ziemi, gdzie stała, ściąga ciżemki i pończochy i ciska to wszystko po kolei Pankowi na głowę. A targając się przy tej robocie, mówić nie przestaje:
„Niechże się choć rozzuję nie w pana-mężowe łoże, a sobie na ochotę, na psotę, na nic chocia, — o!.. Myślisz, capie, gdy nam z wiankiem z głowy i młodą ochotę z duszy panu mężowi oddać trza w skrzynię, pod klucze, — że my to już starki nazajutrz, — choć nas w szerokie szaty objuczą i stąpać każą jak tym kobyłom dla panów mężów godności... Myślisz, że się powstydzę? lub poboję? — O, wej!.. Niech się pan mąż pod górą pierzyny nasapie dziś pomstliwie, gdy, ocknąwszy się nocką, sięgnie łapą jak po to swoje... a tu żonki — niema!... Naciesz się, nalubuj z pierzyną. (Wybuchnie śmiechem wysokim, zatreluje radości gamą, a przecie aż zgrzytliwie w tem weselu młodem). — Patrz, jakie mi pan mąż pończoszki ładne dziś kupił... Na, masz! — (rzuca mu je na głowę)... Jestem! Zaświstaj! Potańcujem.“
Oto druga, trzecia, piąta para taka znalazła się tymczasem: ilu Panków było, każdy nimfę znalazł.
Krząta się między nimi wyziębły i zagrzewa ramiony menestrel w swem gieźle podwiewnem. Że za pieśń śpiewaną na kanoniach ledwie grosik z pod stopy uratował, tuby onym ,tańczoną’ zagrał. Dadzą co, nie dadzą: gbur, kto się z wesołą kompanią zawczas układa.
Ozwała się gęśl na przedzie par onych, a przyśpiesza tonu za głosem fletni. Rozskakał się jak ten kozieł psotny i sam smyk na strunach, — zawodzą satyry:

O! o! — totus floreo!
igni iam venereo
totus arde
o!...

Rozprężnie pokładają się tanecznice w kosmatych ramionach Satyrów, wypuklają piersi w nabiegu szalonym. A rybałtów pieśni w skrytości snadź świadomy, zawtórzy pod fletnie cienki chór kobiet:

Novus, novus amor
est quo pere
o!...



Wywiódł ich dyabeł na przedkościelny plac w chwili, gdy brat porwać się chciał było do klasztoru. Przed nimi to padł mnich na twarz. Kobiety, których w rozpętaniu swawoli nigdy nic nie powstrzyma, skore były łechtać sobą i tą cichość człeczą: oto potrącają już nóżkami kaptur mniszy.
A menestrel, — któremu się w tej chwili nazbyt dobrze grało dla płochych uszu taneczników, — rad, że się tu czulsze nastręczają uszy, pochyla się nad głową mnicha z gęślami swemi.
I gra mu wszystkich śmiechów niewieścich rozpryski na strunach, wszystkich psot i dąsów białogłowskich zakrętne pląsy, ich uporu nawrotne śpiewki, ich rozgwarne ćwierki pustoty, ich tkliwienia się rzewne na przeciwtonie fałszu, ich porywów wybuchy rozpętane, ich pychy korowody pawie, — i cisze... pod wrzeciona warkotne wspominki, pod grzesznych rojeń kołysanki nowe...
„Wiem, wiem, szatanie, o czem to gędziesz sumieniu! — okrzyknie się mnich, nie podnosząc twarzy. — One to zawieruchy duszne wziąłem na się z grzechem rycerza! one w sercach naszych przemoce! Przemogły, przemogły i w lichem sercu mojem! Nie pokutę wziąłem na się, a grzech żywy... Tęsknię!...“
„Nasyciłeś się gędźbą: ona zawsze tęsknotę żywi. Masz bracie, kwestarzu, skarbonkę zasobną, wytrząchnij za to choć grosik!“
„Jam wasz i ze szkatułą oną!“
A że mnich leży jak kłoda, choć niby wszystko oddaje, więc kompania wesoła sama ściąga zeń rzemień skarbonki. Ledwie trząchną jej grosiwem obfitem, a szał ich porwie i poniesie w skokach.

Bacche!... Bacche!...“

Zaś mnicha wtedy dopiero poderwało z ziemi i wwiało aż na schody kościoła. Z rozstawionemi ramiony okrzyknie się za nimi:

„Za to klasztoru okradzenie będzież mnie ona chociaż chciała, szatany?!“
„Każda!“ — ryknie śmiechem sfora piekielna.
I w tego śmiechu rozpryskach na gęśli ruszy w pląs sabatu. Pokładają się strzygi w kosmate łapy incubów swoich, rozrywają szaty pod szyjami, snadź i wstyd sam już im za ciasny ku uciesze onej. A piersi, z pod giezła dobyte, prężą przed sobą za rogi bodliwe. I w poskokach szalonych uderzą w ten dyablic skwir:

Novus, novus amor
est quo arde
o!...



Nie na długo jednak wróżono uciesze tej. Oto u wylotu ulicy, widzą, stoi pan mąż w szubie i ogromnej czapie na uszach, — opodal drugi, — za węgłem trzeci się czai. Satyry nie rycerze: tylko ich kopyta widziały niewiasty, gdy mąż za kark już chwytał i rzucał o ziem, sobie pod nogi.
„Tu-żeś?!... Tu-żeś mi?!... Na takiem to weselu? Ledwiem żonglera przepędził z piekarni, co ci głowę romansem zczmucił, za szatę ze skrzyni najdroższą, rozrzutnico durna!... I zgził mi przecie babę! Skoczków ci się teraz zachciało i piszczków na tańce ucieszne?... Którędyś wylazła z zapartego domu? Powiadaj!“
Bardzo gruby rzemień odpasał pan mąż pod szubą; a gdzie zdzieli, tam i przydepnie.
„Za goliardy! — wali tedy, — za waganty! za gołotą w miasto naszłą, żonka mi od krosienek, przez okno, po lince... Bacz-że, widzieli to sąsiedzi! Czekaj aż ci przyjdą wyśpiewać to pod oknami na srom mój... A wiesz ty, że one twe goliardy i rybałty nawet do łaźni wpuszczają tylko w piątki, z żydami razem?... A tyś się dała w kompanię lichocie takiej!“
Temi słowy pobudził się sam do takiego gniewu, że mu wraz spęczniała grdyka i na burak zczerwieniała twarz.
„Zechcesz mi może podmiotnąć co z onego nasienia?!...“
A ona, jak gdyby się zachwyciła tym mężowskim pomysłem, bo ścichnie nagle w zanoszeniach się od płaczu. Tę starganą jak u czarownicy głowę podejmie i wybłyśnie mściwemi oczyma. I wraz ramionami coś niby tuli do swych piersi.
„Jakżebym takiego kołysała, panie mężu! jakżebym pieściła! Pewnieby gędziec lub pieśniarz wyrósł z niego“.
I on jad wsączywszy mu w myśli na pomstę, wywinie mu się z pod ramienia; ucieka w ulicę. A choć do sińców zbita, obziera się przecie, czy pasya sroga zalewa należycie ten łeb czerwony.
„A ciżemki gdzie?! — spostrzegał teraz dopiero jej bose nogi. — Gdzieżeś obuwia zbyła, małpo rozrzutna?!... Ledwiem ci je kupił w sukiennicach!... Ciżemkiż one i pończoszki strojne gdzie?!“
Zgoni po raz drugi i zdzieli łapą ciężką, miotnie jak tłomok w bramę domostwa. Aż się zatrzasnęły wreszcie wrota i ścichły za niemi skowyty bólu.
Ciągnęli panowie męże żonki swe do się, na one łoża wysokie, pod te baldachy a pierzyny ludzi osiadłych. —
Tam też szukać o tej porze wszystkiego, co stateczne w mieście. Na ulicach i wagantów już nie znajdziesz: pilno im było przepijać po gospodach zarobki dzisiejsze. Tu i owdzie spotkasz tylko rozwrzeszczane bandy młodzi grodzkiej. Choć ledwie co dziesiąty gębę gdzie w kufie umaczał, spoili się dziś wszyscy do onego szału urągania wszystkiemu, przed czem czapkowali wczoraj. Osobliwą radość sprawiało im teraz drzeć się przed temi oknami najpoważniejszych ojców grodu, skąd rozlegały się krzyki kobiet karconych. Księża i mnichy jakby się pod ziemię zapadli, by ich który, co się wczoraj kajał, nie zapytał o zdrowie dobrodziki. Oto wyrostek jakowyś odyma się przy dziewce grubej, pokazując niby ludziom, jak to kroczy przez miasto srogi ksiądz kanonik cum sua matrona. A tłum ryczy z uciechy.
Zadziorne i szczwane wejrzenia ma teraz młodzież grodzka, jakoby pełne sprośnych tajemnic cudzych i trefnego z nich szydu. Gdzie wdowa jaka mieszkała, która za mąż wydać się rada, gdzie panna nieprawicza, gdzie rogacz cichy, który kukułczęta poczciwie chowa, — tam ściągały ucieszniki grodzkie, by, w maszkary przyodziane, w blachy pod oknami dzwonić i skoki urągliwe wyczyniać.
Radosność wagantów tyle bo wznieciła w sercach grodzian: rozpalając do biała nienawiść ku sobie wśród ojców miasta, zgziła im żonki i córy, a w młodzieży wzbudziła oną zadziorność z sąsiady i pomstliwe wścibstwo w cudze sprawy i dole.
Tyle wnieśli wędrowni między osiadłych, tyle on wiew swobody z gościńców świata, tyle ducha wici z uciechą razem, tyle gędźba i menestrelstwo zacniejsze, tyle wolna igra z życia niewolnym smutkiem.
I dyabły same nie wiedziały, zali się teraz cieszyć mają; jako że w onych urągowiskach młodzieży nad ojcami, księżmi i sąsiady cnota sama święcić się pono chciała.
Wagantów już to dawno nie cieszyło. Omierzły im do cna te osiadłe satyry grodzkie; poszli za swymi, — dzikimi. Oto zasobną szkatułą franciszkańskiego kwestarza zdzwaniają Panki rybałtów wszystkich na dożynki dzisiejszego żniwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.