Anielka (Prus)/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anielka |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
WESELI SĄ ZASMUCENI, A SMUTNI MAJĄ DOSKONAŁY HUMOR.
Upłynął tydzień. Słońce grzało coraz mocniej, noce były ciepłe i krótkie. Nad polami przeciągały niekiedy chmury, rozsypujące deszcz; wnet je przecie wiatr rozpędzał, aby nie szkodziły zbożom. Jedne drzewa pokrywały się kwiatem, inne — zawiązkami owoców.
Powietrze pachniało. Nad sadzawką dumały bociany, przysłuchując się dukaniu żab. Ptasie gniazda zapełniały się pisklętami. Wszystko żyło i rosło, albo — przygotowywało się do życia i wzrostu. W naturze, jak bańki w gotującej się wodzie, wypryskiwały nowe istnienia, nowe głosy, nowe radości. Im wyżej słońce wzbijało się nad horyzont, tem mocniej kipiało życie. Zdawało się, że ogromną gwiazdę tę otacza chmura duchów, które gradem spadają na ziemię i wcielają się w kształty nietrwałe, ale żwawe i figlarne.
Pola, krzaki i lasy, wzgórza i doliny okryły się zielonością rozmaitych odcieni, wśród której błyszczały jak gwiazdy -— kwiatki białe, różowe, niebieskie, żółte i Bóg wie jeszcze jakich barw. Każda barwa skupiała się na pewnym obszarze, ukazując śmiertelnej źrenicy smugi i plamy, bez ładu po niezmiernej przestrzeni rozrzucone. Freski mistrzów nie inaczej przedstawiają się łażącym po nich muchom, jak kolory i tony pól mieszkającym wśród nich ludziom. Któż wie jednak, co w tych smugach i plamach upatruje niezamykające się oko wiekuistego malarza, dla którego ziemia płótnem, śnieg zasłoną, a pendzlem — słońce?
Przez cały ten czas ojciec Anielki nie wyjeżdżał z domu. Wysłał tylko przez Szmula pożyczone pieniądze do miasta. Najczęściej siedział w swoim gabinecie i palił cygaro, czytał coś i palił cygaro, rozmawiał ze Szmulem i znowu palił cygaro.
Niekiedy wychodził przed ganek, wkładał ręce do kieszeni i podniósłszy głowę, patrzył na krańce horyzontu, jakby wyglądając oczekiwanych wypadków. Ale wypadki spóźniały się, a natomiast widać było na jego polach rzadkie zboża i wiele płatów nieobsianych. Wówczas jak błyskawica przychodziła mu myśl, że jego przyszłość nie ma już punktu oparcia. Wracał do gabinetu i chodził, chodził — całemi godzinami po uginającej się podłodze.
Kto wie, czy nie pierwszy raz w życiu dziedzic był tak zadumany i niespokojny. Przebywał ważną epokę. Dziś, jutro, a najpóźniej za tydzień powinna się rozstrzygnąć kwestja serwitutów. Parę miesięcy temu włościanie zdecydowani byli cofnąć swoje prawa do lasu za trzy morgi gruntu na każdą osadę. Jeżeli włościanie podpiszą układ, las zostanie sprzedany, dziedzic otrzyma jeszcze dziesięć tysięcy rubli i ureguluje najgwałtowniejsze interesa. Lecz jeżeli nie zgodzą się, będzie musiał sprzedać majątek. A co potem?...
Zawieszona w taki sposób kwestja bytu albo ostatecznej ruiny trapiła ojca Anielki. Stracił humor, zwykłą pewność siebie, a zarazem — chęć do przejażdżek. Od pewnego czasu chodziły wieści, że włościanie rozmyślili się i żądać mają większego wynagrodzenia za serwitut, a nawet zerwać układy. To przerażało go.
Należał on do ludzi, którzy pragną, aby każda sprawa szła wedle ich myśli, ale żadnej sami nie wypracują. Zgodziwszy się z włościanami na trzy morgi, uwierzył jak w pewnik, że serwituty ureguluje. Na mocy tego sprzedał las, wydał pieniądze, sprawą już nie zajmował się dłużej, nie przypuszczając nawet, aby w interesie mogły zajść jakie przeszkody. Wiedział, że na św. Jan ma być podpisany ostateczny układ, i do tego terminu wszystko odsuwał.
Gdy mu Szmul doniósł, że włościanie mówią o czterech morgach, uczuł, że wielopiętrowy gmach jego nadziei zachwiał się. Opanowała go trwoga, lecz tak dalece przywykł powierzać się biegowi wypadków, taki czuł wstręt do utraty złudzeń, że nie śmiał nawet sprawdzić wiadomości, a tem bardziej odrobić rzeczy, o ileby się dała.
Odpychał rzeczywistość i uciekał od niej, aż do dnia, w którym sama miała mu się narzucić.
— Może to plotki? — myślał.
— W takim razie trzebaby włościan spytać...
— Nie!... bo gotowi sądzić, że ustąpię...
Właściwie jednak nie o to mu chodziło, ale o to, ażeby nie usłyszeć złej prawdy. Jeżeli dziś przekona się, że układy spełzną na niczem, marzenia jego, osnute na sprzedaży lasu, rozwieją się. W przeciwnym razie może się bawić niemi jeszcze tydzień, trzy dni... choćby jeden dzień.
Nie pytał więc nikogo, z nikim nie rozmawiał; nawet Szmulowi przerywał rzecz o serwitutach i — czekał. Takie postępowanie nazywał dyplomacją i tłomaczył sobie, że jeżeli nikt od niego nie usłyszy ani wyrazu w tej sprawie, włościanie nie będą śmieli zmieniać warunków poprzednich.
I znowu nie była to dyplomacja, ale obawa spojrzenia w oczy faktom, obawa zapytania samego siebie: co robić po przymusowej sprzedaży majątku za długi? Gdzie podziać żonę?... Czem jej zastąpić strwoniony posag, klejnoty i względne wygody?... W jaki sposób pogodzić ją z myślą, że nie mając funduszów w swych rękach, straciła je i że już nie pojedzie leczyć się do Warszawy?
Czas biegł szybko. Niekiedy dziedzic wśród nocy budził się, oblany zimnym potem, myśląc, że już jutro dowie się ostatecznej prawdy. Czasami chciał sam zwołać gromadę i zapytać, czy gotowi są do podpisania umowy? Ale wnet opuszczała go odwaga i mówił:
— Gdyby to jeszcze była kwestja paru miesięcy... Ale tak — dziś lub jutro sami przyjdą, a nużbym zepsuł sprawę niecierpliwością ?...
Czekał więc, choć czuł, że bywają chwile, w których puls uderza mu nieregularnie, a serce trzęsie się jak raniony ptak. Takich wrażeń nigdy jeszcze nie doświadczał.
Gdyby lepiej wpatrzył się w przyszłość, możeby ujrzał tam znaki ostrzegające w formie krzyżów na grobach. Możeby się zatrzymał, albo poszedł w innym kierunku?...
Zdawało się, że usposobienie dziedzica cięży nad całym domem. Pani pobladła jeszcze bardziej, Anielka była zgnębiona, choć nie wiedziała czemu. Parobcy jeden po drugim dziękowali za służbę i zaniedbywali się w pracy. Niektórzy wymykali się ze dworu, niekiedy na parę dni, w celu szukania nowego miejsca. Inni wynosili z budynków powrozy i żelastwo, aby choć w części odbić zaległą pensją. Inni byli hardzi i wykrzykiwali na złe jadło.
Wszyscy, zebrawszy się wieczorem około czworaków, albo między stodołami, głośno rozprawiali o tem, że „już chyba z dziedzica nic nie będzie!“
Tylko stangret, Jędrzej, który z panem od dziesięciu lat jeździł, oparłszy się na płocie, słuchał w milczeniu, palił fajeczkę, która umiała świergotać, i czasami mruknął:
— At! głupieśta wy...
— Abo co? — spytał go największy malkontent, gumienny.
— Bo to, żeśta głupi! — odparł Jędrzej i splunął. — Choćby i sprzedali ten folwark, to dziedzicowi jeszcze nic nie będzie.
— No, a gdzież on będzie mieszkał, jak go stąd wybronują?
— W mieście, i lepiej niż tu.
— A co będzie jadł?
— Jużci, że to, czego z was żaden nie powącha.
— A z nią, jak i z dziećmi?
— Także będą w mieście, gdzie apteka niedaleko. A jak, czego Boże broń, ona odjedzie, to dziedzic ożeni się z taką bogatą, że za jeden jej pierścionek wieśby kupił — mówił Jędrzej.
— Może i tak!
— A ino!
— No, a jakże z nami będzie, co nam nie popłacił?
— Z wami?... Jeszczeby on was swoją nędzą karmił i poił przez cały rok. Jak sprzeda folwark, to wam zapłaci.
— Zawdy my tu niedługo chyba popasiemy?...
— To inna rzecz, a tamto inna rzecz. Kto chce iść, niech idzie gdzie mu lepiej, a ja przy dziedzicu zostanę.
To rzekłszy, Jędrzej wyprostował się leniwie i powlókł do stajni, nie patrząc nawet na radzących.
Parobcy spojrzeli po sobie.
— Szczeka, czy gada prawdę? — spytał jeden.
— Co ma szczekać! Pójdzie wszędy za dziedzicem, jak woźnica za wozem, bo wie, że mu tamten krzywdy nie zrobi.
— Jużci prawda!... Abo to jemu żona, abo dzieci? Stary sam jak palec, jeżdżą sobie we dwóch, piją arak i spekulują na dziewki, gdzie się uda.
Ponieważ gospodyni księdza dziekana rzeczywiście w upłynionym tygodniu umarła, klucznicą więc Kiwalska, ze łzami wprawdzie i zaklęciami, ale nader stanowczo podziękowała pani za służbę. Twierdziła ona, że kocha cały dom bez pamięci, że pewno umrze z tęsknoty, gdy się oddali, ale że religijny obowiązek nakazuje jej pójść do księdza dziekana, którego niegodziwe służące zamorzyłyby głodem. Dodała wkońcu, że nawet nie śmie przypominać o należnych jej zasługach, ale wierzy w to, jak w świętą Ewangelją, iż państwo krzywdy jej nie zrobią.
W postępowaniu panny Walentyny także zaszła zmiana. Widząc, jak się wszyscy wynoszą, zapewniała głośno, że ani myśli opuszczać edukacji Anielki, którą polubiła, ale — że z panem pod jednym dachem mieszkać nie może.
Słysząc to, pani ruszyła nieznacznie ramionami, nietyle spokojna o wierność męża, ile o wpływ wdzięków uczonej osoby. Odpowiedziała jej więc, że pewnie obie z dziećmi wyjadą do Warszawy w jesieni, a że tymczasem męża jej w domu niema, sądzi przeto, że panna Walentyna mogłaby choć w części opanować swój niepokój.
Rzeczy więc zostały w zawieszeniu, niemniej jednak panna Walentyna oddała bieliznę do prania i, co już było złym znakiem, więcej czasu poświęcała pilnowaniu swej cnoty, aniżeli uczeniu Anielki. Dla rozmaitości, trzy razy na dzień karmiła wróble z okna pokoju, który zajmowała na poddaszu, szczęśliwa, że między nią i niebezpiecznym uwodzicielem znajduje się kilka pokojów i kilkanaście schodów.
Anielka miała jednak czas zajęty więcej niż kiedykolwiek. Jeżeli bowiem wykłady i objaśnienia trwały krótko, natomiast rozmaite zadania, pisania, przepisywania i lekcje na pamięć sypały się w dozach podwójnych. Jakby przeczuwając rychły wyjazd, panna Walentyna pragnęła w głowę swej wychowanki lać światło wiadrami, snać, aby go na dłuższy czas wystarczyło.
To też biedne dziecko, któremu potrzeba było ruchu i powietrza, pomizerniało w ciągu kilku dni. Do ogrodu wychodziła rzadko, a już jego części do gościńca przyległej unikała zupełnie. Całą jej pociechę stanowił Karusek, asystujący swej pani ciągle, o ile okoliczności pozwalały. Siadywał z nią razem obok szklanej altany, jadł resztki obiadu, które mu w kieszeni przynosiła, słuchał jej łagodnych upomnień i nieomal uczył się z nią różnych przedmiotów, które może niedługo tak stanowić będą minimum psiej edukacji, jak dziś wchodzą do ludzkiej.
Rozrywka, choćby z psem, była tem niezbędniejszą dla Anielki, że dziewczynka, kto wie, czy nie najmocniej odczuwała grozę sytuacji. Serce jej na ciężkie wystawione było próby, i trudno zgadnąć nawet, jakim sposobem na tak małym przedmiocie zarysować się mogło z przerażającą dokładnością tyle uczuć bolesnych.
Jaką to straszną rzeczą były dla niej owe szare obwódki około matczynych oczu. Jakim ciosem wykrzyknik: „Już skończyłam ostatnią puszkę ekstraktu słodowego i nie wiem, kiedy dostanę nową!“ Co się działo w niej na widok smutku ojca, którego wahania się i trwogi przeczuwała w sposób niejasny.
Tak samo przeczuwała, co ukrywa się za pochmurnemi twarzami parobków i ich hardością, co znaczy oddalenie się Kiwalskiej. A już zupełnie zrozumiała zachwycone w przelocie zdanie jednego z fornali:
— Jak tu robić, kiedy my głodni, woły głodne i ziemia niesyta!...
Ludzie, woły, a nawet ziemia głodna!... Ludzie jeszcze odejdą, ale już woły chyba zdechną, a co będzie z ziemią?... Czyżby i ona umrzeć miała z głodu?... Czyżby przestała rodzić zboża i zioła, karmić drzewa i ptaki?... Więc może nadejść chwila, w której pusty dwór otoczą sczerniałe badyle i konary ogołocone z liści?...
Ich ziemia umrze!... jaka straszna myśl. To chyba i oni wszyscy umrą: ojciec, matka, Józio, a najpierwej ona sama, aby nie widzieć cmentarza ludzi, zwierząt i przedmiotów.
Gdy zapadł wieczór i na zachodzie rysował się blady rąbek światła, ach! taki blady jak jej strwożona dusza, wtuliła się w najciemniejszy kąt ogrodu pod starą lipę, na której jakiś ptaszek kwilił przez sen, i zalana łzami, modliła się do Boga o miłosierdzie nad rodzicami, Józiem, parobkami, wołami i ziemią. Niekiedy budziła się w niej nowa wątpliwość. A może w tej chwili Bóg odchodzi w jakie inne miejsce i nie słyszy jej łkań pokornych?... O, bodajby nigdy podobne pytania nie budziły się w piersi dziecięcej...
Tymczasem godziny biegły, w dzień wschodziło i zachodziło słońce, w nocy z niezachwianą jednostajnością obracał się dokoła gwiazdy polarnej Wóz, niestrudzona skazówka na przedwiecznym zegarze. Szła, szła i szła wciąż naprzód, ciągnąc za sobą czas, spychający doby w bezpowrotną otchłań. Szła, szła i szła wciąż — zbliżając się do świtu owego dnia, który miał rozstrzygnąć los całej rodziny.
Wówczas pewnego razu ocknął się w panu Janie mąż i ojciec, i postanowił — napisać list do bogatej ciotki, prezesowej, która na nieszczęście bawiła obecnie zagranicą.
W liście tym wyznawał błędy swoje, mówił, że często nadużywał pomocy ciotki, lecz, że obecnie błaga ją po raz ostatni o pożyczenie piętnastu tysięcy rubli na spłatę najpilniejszych długów. Gdy to załatwi, zmieni całkiem tryb życia i zacznie pracować jak ekonom, pisarz, a następnie gumienny. Ograniczy wydatki i po kilku latach nietylko zwróci najukochańszej i najczcigodniejszej cioci pożyczkę, ale nadto zaniedbany majątek podniesie.
Niebardzo ufając skutkowi własnych zapewnień, prosił jeszcze żonę, aby i ona odmalowała ich stan krytyczny i błagała ciotkę o pomoc.
Pani napisała list na dwu arkuszach. Było tam i o chorobie i o doktorze Chałubińskim, o którym od tylu lat marzy napróżno, i o Józiu, cierpiącym na osłabienie, o Raspailu, ekstrakcie słodowym, wyszłych z mody sukniach, odejściu Kiwalskiej, i o wszystkich a wszystkich rzeczach, mogących, wedle zdania pani, obudzić współczucie ciotki. Wkońcu, aby dać jej gwarancją zwrotu pożyczki, obiecała oprzeć ją na hipotece ostatniego folwarku, jaki jej pozostał z posagu. Folwark ten leżał o kilka mil od majątku głównego, posiadał chatę i sto morgów gruntu i znajdował się pod opieką bardzo uczciwego karbowego. Nie zadłużono go, ani sprzedano dotychczas, ponieważ na tę część dóbr nie można było znaleźć ochotnika.
Ale atak i z tej strony wydawał się dziedzicowi niedostatecznym. Zawołał więc Anielkę i kazał jej znowu list napisać do babki.
— Czy ja potrafię? — spytała zmieszana Anielka. — Nigdy nie widziałam babci i czegoś boję się jej...
Ojciec przypomniał sobie, że źródłem bojaźni są rozmowy, jakie prowadził z żoną o ciotce w obecności Anielki. Powód ten jednak nie wydawał mu się dość ważnym, odparł więc:
— Jakto, ty nie potrafiłabyś listu napisać?...
— Nie wiem o czem...
— No, o wszystkiem. Pisz o tem, że mama chora, że tatko smutny, że chciałabyś się uczyć, ale niema za co...
Anielka poczęła mrugać powiekami.
— Kiedy ja... nie chciałabym się uczyć!... — szepnęła. — Ja wolałabym, żeby te pieniądze, które bierze panna Walentyna, tatko na dom zostawił...
Mimo strapienia, ojciec wybuchnął śmiechem.
— Wyborna jesteś z twoją otwartością! — zawołał. — Jeżeli jednak nie chcesz się uczyć, aby nie obciążać rodziców, to tem bardziej proś babcię o fundusz na edukacją...
— Kiedy... nie mogę prosić...
Ojciec popatrzył na nią trochę niekontent i trochę zadowolony. Niekontent był z tego, że Anielka nie jest dość zręczna do usłużenia mu w obecnej chwili, cieszył się zaś, że jego nauki nie poszły w las. Ileż bo razy mówił jej, że ludzie ich stanowiska mogą rozkazywać lub żądać, i że — tylko biedacy proszą.
— Widzisz, moje dziecko — tłomaczył Anielce — my prosić babci możemy, bo naprzód — jest ona tak jakby moją matką, po wtóre — jest ona równa stanowiskiem, po trzecie — jest osobą w wieku, a po czwarte — że my jej zwrócimy pieniądze. Zresztą, majątek jej jest jakby nasz, i kiedyś będziemy go mieli.
Pomimo wiary w ojca, argumenta te nie trafiały jakoś do serca Anielce. Wierzyła, że muszą być rozumne i prawdziwe, niemniej jednak budziły one w niej wstręt, podobnie jak żaba, którą wprawdzie Pan Bóg stworzył, która jest użyteczna, ale pieścić się z nią jak ptakiem nie można.
— Więc napiszesz list do babci? — nalegał ojciec.
— O, mój tatku, jabym bardzo chciała, ale nie wiem, co pisać...
— Powiesz, że ją kochasz, że ją chcesz poznać... — ciągnął już zniecierpliwiony.
— Boję się jej...
— To bardzo źle, przecież to nasza najbliższa krewna, a krewnych kochać należy...
— Prawda...
— Więc widzisz!... Zresztą mogę ci sam list podyktować.
Anielka znowu uczuła jakiś fałszywy ton w tej mowie. Niezbyt dawno były urodziny ojca, na które miała napisać powinszowanie przy pomocy panny Walentyny. Ale nauczycielka odpowiedziała wprost, że tego nie zrobi, że nie myśli w sobie budzić fałszywych uczuć, a Anielkę uczyć obłudy. Jeżeli córka kocha ojca, to mu sama potrafi powinszowanie napisać.
Istotnie Anielka napisała sama, co się ojcu i matce bardzo podobało. Pochwalili oni znalezienie się nauczycielki, potwierdzili jej poglądy, Anielka zaś czuła się zadowoloną i rozumiała, że wszyscy mają słuszność.
Ale dzisiejsza rozmowa z ojcem robiła jej wiele przykrości. Nikt lepiej od niej nie zdawał sobie sprawy ze smutku rodziców, z nieszczęścia, w jakiem byli pogrążeni, lecz świadomość o tem kryła gdzieś aż na dnie serca. Myśl o zamanifestowaniu tego robiła jej wrażenie nieprzyzwoitości. Jakto, ona ma wypowiadać i pisać, że u nich ludzie, woły i ziemia są głodni, że ojciec od Szmula pieniędzy pożycza, że matka nie ma słodowego ekstraktu?... A może jeszcze każą opisać jej tajemne, pełne łez rozmowy z Bogiem?...
Może miała pisać, że ojciec nietylko z domu nie wyjeżdża, co zawsze robił dawniej, nietylko wina przy obiedzie nie pija, ale nawet zachęca ją do obłudy, którą sam niegdyś potępiał?...
Ach! widziała ona w domu wielkie zmiany i słyszała rzeczy, o których strach pomyśleć... Co ten Szmul mówił o ożenieniu się ojca?... Ach! dom ich napadł zły duch, zwany nieszczęściem, który, jak burza, choć niewidzialny, rozniósł dostatek, rozpędzał ludzi, dręczył matkę i wszystko poprzewracał w sercu ojca. Parę lat temu widziała Anielka część lasu zniszczoną przez uragan i litowała się nad drzewami. Jeżeli w duszy ojca są takie ruiny, może je opłakiwać, ale opisywać nigdy!...
Wszystkie te rzeczy przyszły jej na myśl, gdy ojciec wyprawił ją z pokoju i zapowiedział, że po południu podyktuje jej list do babki. Nie wiedziała, co pocznie ze sobą.
Około drugiej, gdy już do stołu nakryto, a rodzice, Józio i Anielka siedzieli w szklanej altanie, przed dom zajechał wasążek, i wysiadła z niego niska, pulchna i żwawa kobiecina. Wnet potem służący zawiadomił państwa, że przybyła chce się z nimi widzieć.
— Co to za jedna? — spytał pan.
— Jakaś taka, z waszecia, niby klucznica.
— Czem przyjechała?
— Gajda ją przywiózł... Ją, kufer, pościel...
— Ten łotr?... — mruknął pan. — Powiedz jej, niech wejdzie...
Służący wyszedł. W sieni rozległ się dźwięczny głos kobiety, mówiącej prędko:
— Złóż tymczasem, mój przyjacielu, rzeczy w sieni na podłodze, a ja poproszę państwa, żeby ci dwadzieścia groszy wysłali, bo już sama nic nie mam. O, patrz! jaka pusta sakiewka. Wszystkie pieniądze wydałam w drodze do miasteczka....
Oboje państwo spojrzeli po sobie, jakby na znak, że głos ten nie jest im obcy. Pani trochę zarumieniła się, pan brwi zmarszczył.
W tej chwili kobieta wbiegła do altany. Była ubrana po miejsku w burnus i kapelusz, wcale nie najświeższej mody, i już na progu rozkrzyżowała ręce, wołając:
— Jakże się miewacie!... jak się masz, Meciu!... A to wasze dziatki?... Chwała Bogu...
I posunęła się naprzód, chcąc rzucić się na szyję pani.
Ale pan zabiegł jej drogę.
— Za pozwoleniem! — rzekł. — Z kim mamy przyjemność?...
Kobieta osłupiała.
— Jakto, nie poznajecie mnie, panie Janie?... Przecież ja jestem cioteczno-rodzona siostra Matyldy, Anna Stokowska...
Prawda! — dodała po chwili z uśmiechem — już piętnaście lat, jakeśmy się nie widzieli... Od tego czasu zbiedniałam, zmizerowałam się w pracy, a pewnie i zestarzałam.
— To Andzia, Jasiu! — rzekła pani.
— Niechże pani spocznie... — odezwał się z bardzo wyraźnym tonem niezadowolenia i wskazał jej krzesło.
— Z największą chęcią! — odparła — ale pierwej muszę się przywitać... Meciu...
Pani, bardzo zakłopotana, wyciągnęła do niej lewą rękę.
— Chora jestem... Oto krzesło...
— A to twoja córeczka, ta śliczna dziewczynka?... Uściskajże mnie, dziecino, ja twoja ciotka...
Na Anielce miłe wrażenie zrobiła gadatliwa kobiecina. Wstała z krzesełka i pobiegła z uśmiechem, aby ją ucałować.
— Anielciu!... ukłoń się pani — rzekł surowo ojciec, zatrzymując ją w połowie drogi.
Anielka dygnęła, patrząc zdziwiona to na ojca, to na ciotkę, na której ruchliwej twarzy zarysowało się pomieszanie i zmartwienie.
— Widzę ja — rzekła ciotka — żem zrobiła państwu kłopot. Ale Bóg świadek, nie z mojej winy. Przyjechałam do miasteczka, dowiedziawszy się, że księdzu dziekanowi gospodyni umarła. Ja o tem tylko marzę, od czasu, jak straciłam majątek, żeby choć na stare lata nie ślipiać nad igłą. U jakiego poczciwego księdza (a dziekan podobno jest bardzo uczciwy) miałabym i wygody, i powietrze świeże, i pracę lekką. Kiedy usłyszałam, że jest miejsce (ale może ja państwa nudzę?...), wyprzedałam się z maszyny, z żelazka do prasowania i przyjechałam.
Już w ganku na probostwie wydałam ostatni grosz Żydowi, który mnie przywiózł. Pytam służącej: „Jest ksiądz dziekan?“ — Ona mówi: „Jest“ — i pokazuje na siwego staruszka. Ja go cmok w rękę: „Dobrodzieju — mówię — weź mnie za gospodynią! Ja pochodzę z porządnej rodziny, pracować będę, nadużycia nie zrobię.“ — „Ach! moja imość — mówi ksiądz dziekan — wziąłbym cię, bo mi wyglądasz na dobrą kobietę. Ale nie mogę, bom już tydzień temu dał słowo kapłańskie jednej tu klucznicy, która upadła mi do nóg i mówiła, że jeżeli nie przyjmę jej, to zginie z głodu...“
— Kiwalska! nasza klucznica — szepnęła pani.
— Łotr baba!... — mruknął dziedzic.
Oczy ciotki zajaśniały radością.
— A moi braterstwo kochani — zawołała — jeżeli klucznica od was odchodzi, to ja zostanę na jej miejscu. Będę wam służyła wiernie, nie jak krewna, ale jak pies, byle kąt i łyżkę strawy zapracować... Bo pocóż ja do miasta wrócę, nieszczęśliwa?... Ani ja mieszkania, ani maszyny, ani żelazka, no, słowem nic...
I złożyła ręce błagalnie, patrząc na dziedzica, który odparł cierpko:
— Klucznicy już trzymać nie będziemy; prosta baba nam wystarczy...
— A jaż nie jestem baba? — spytała ciotka. — O cóż wam chodzi?... Mogę zamiatać, łóżka słać, świniom jeść dawać.
— Wierzę w to wszystko, ale ja także mam kogo innego na myśli — przerwał dziedzic. Powiedział to stanowczym tonem i w taki sposób zaczesał ręką brodę, że ciotka nie śmiała już nalegać.
— Ha! wola boska — rzekła. — Zróbcież mi przynajmniej łaskę i odstawcie mnie do miasta, a także oddajcie gospodarzowi, który mnie przywiózł — dwadzieścia groszy, bo już nic nie mam...
Pan skrzywił się, dał pieniądze służącemu i obiecał, że ją dziś na noc odeszle.
— Obiad na stole! — zameldował służący.
— Powiedz guwernantce — rzekł pan.
— Mówiłem już, ale ona chce jeść u siebie.
— Prosimy do stołu — rzekł dziedzic, zwracając się do ciotki.
— Nie będę państwu robiła subjekcji — odparła nieśmiało — jeżeli więc pozwolicie, to zjem obiad z guwernantką, bo zdaje mi się, że panna Walentyna jest tutaj, a ją znam...
— Jak pani woli...
Grzegorzu! — zwrócił się do służącego — zaprowadzisz panią do pokoju guwernantki.
Gdy ciotka wyszła, pani rzekła do męża:
— Czy nie zbyt cierpko, Jasiu, przyjęliśmy Andzię? To uczciwa kobieta...
Pan machnął ręką.
— A cóż mnie obchodzi jej uczciwość!... Ubodzy krewni, moja droga, są zawsze plagą w domu, a tem bardziej ta, która nas ciągle kompromituje...
— Czem?
— Wyborna jesteś!... Czy nie ona chciała zostać gospodynią dziekana? Czy nie ona, nie mając grosza, wynajęła sobie Gajdę, którego ja muszę teraz opłacać?... Czy sądzisz, że już cała wieś nie wie o tem, że ona jest naszą krewną, czem zapewne przed wszystkimi się chwaliła?
— A cóż nam to szkodzi?...
— Naturalnie, że szkodzi, i bardzo — mówił z uniesieniem. — Jej przyjazd może o naszym losie zdecydować. Gdyby tu przyjechała ciotka prezesowa, wuj jenerał, albo mój brat cioteczny, Alfons, karetami, elegancko, chłopi mówiliby: „Oto pan z panów, nie targujmy się z nim o serwituty, bo źle na tem wyjdziemy.“ Lecz, jeżeli ją zobaczą, obdartą, w gnojownicach, to cóż powiedzą. „On taki sam, jak i my, targujmy się więc, a ustąpi...“
— Egzagerujesz, Jasiu! — reflektowała go żona.
— Wcale nie! — zawołał niecierpliwie — i przekonasz się, że wizyta tej awanturnicy może nas dużo kosztować. Także wybrała sobie porę. Ubodzy krewni mojej żony odwiedzają mnie i nie płacą za furmanki w tej właśnie chwili, kiedy powinienem stać wobec chłopów jak rycerz: sans peur et sans reproche... Fatalność!
Po takiem przedstawieniu kwestji, państwo wraz z dziećmi udali się na obiad, który zeszedł dość smutno. Po obiedzie dopiero ojciec wypogodził się nieco, wziął Anielkę do swego gabinetu i powiedział, że podyktuje jej list do babki. Potem zapalił cygaro, rozłożył się wygodnie na szezlongu i utonął w marzeniach.
Przez pewien czas Anielka siedziała cicho. Nagle odezwała się:
— Tatku...
— Czego chcesz, moje dziecko?
— Dlaczego tatuś nie pozwolił mi pocałować cioci?...
Ojciec zamyślił się.
— Nigdy nie widziałaś jej, nie znasz się z nią...
I znowu marzył.
Anielka usiadła bliżej ojca i pytała dalej:
— Dlaczego tatko nie chce, ażeby ciocia została u nas?
— Nudzisz mnie, dziecko. Mój dom nie jest szpitalem, ażeby w nim osiadali ubodzy z całego świata.
Zmarszczył brwi, jakby usiłując przypomnieć sobie wątek przerwanych marzeń, a trafiwszy widać nań, skierował oczy ku sufitowi i palił cygaro, głęboko zamyślony.
— Mnie się zdaje — rzekła po upływie kilku minut Anielka — że ciocia musi być bardzo biedna...
Ojciec ruszył ramionami.
— Bieda nie upoważnia nikogo do napastowania innych — odparł sucho. — Niech pracuje...
Nagle zerwał się, jakby przebudzony. Siadł na kozetce, potarł czoło i bystro spojrzał córce w oczy.
I ona patrzyła na ojca, wzrokiem osoby dojrzałej, jak gdyby miała zamiar spytać go o wyjaśnienie ważnej kwestji.
— Czego znowu chcesz? — spytał ją.
— Mieliśmy list pisać do babci...
Ojciec niechętnie ruszył ręką.
— Idź sobie — rzekł. — Nie będziesz pisać listu...
I odwrócił od niej twarz, czując, że się wstydzi. Szczególna rzecz! do tej pory nie zastanawiał się ani razu, że dzieci jego mogą kiedyś przestać być dziećmi i zacząć sądzić zdania i czyny ojca.
Do cierpień, dręczących go od kilku dni, przybyło nowe: co Anielka myśli o jego postępowaniu? — w tej chwili bowiem odgadł, że już myśli. O żonę nie dbał, przyzwyczaiwszy siebie do mistyfikowania jej, a ją do biernej uległości. Lecz dziś nagle wystąpiła osobistość nowa, kochająca i ukochana, której jasny i naiwny umysł wbrew woli domagał się odpowiedzi na pytanie: dlaczego ojciec posługuje się tak rozmaitemi zasadami w życiu? Dlaczego sam prosi o pomoc, a nie udziela jej innym? Dlaczego ubogim zaleca pracę, a pomimo to sam nie pracuje?...
W przypuszczeniach swoich mylił się trochę. Anielka nie rozumiała jeszcze, co to są zasady, i nie krytykowała sprzeczności, tkwiących w jej ojcu. Czuła tylko, że wobec niej wygląda on jak człowiek, który nosi dwie maski, lecz nie ukazuje właściwego oblicza. Ten ojciec, którego znała od pierwszego brzasku świadomości, nieomal do ostatniego dnia, to była pierwsza maska. Drugą zobaczyła dziś, i oczy otworzyły się jej na obie.
Gdzie jest ojciec? kim jest ojciec? Czy tym, który kocha ciotkę prezesowę, czy tym, który wypędza z domu ubogą krewną; czy tym, który brzydzi się niepłacącymi dwudziestu groszy za furmankę, czy tym, który wesoło zaciąga wielkie długi; czy tym, który gniewa się na Gajdę za to, że mu robi uszczerbek w polu, czy tym, u którego służba, woły i ziemia są głodni; czy tym, który całuje matkę, czy tym, przy którym Szmul odważa się mówić o jej śmierci?...
Któż więc jest jej ojcem, i który z tych dwu ludzi kocha ją i Józia? Czy ten, który codzień wysyła pół rubla na cygara dla siebie, czy też ten, który nie ma pieniędzy na ekstrakt słodowy dla matki?
A nareszcie ta pani Weiss, tak dziwnie w jej myśli splątana z ojcem!...
Przyjazd ubogiej krewnej i projekt listu do babki były prawdziwem nieszczęściem dla dziedzica. Oba te wypadki w duszy jego dziecka otworzyły szufladę ciężkich wątpliwości, z której powiało coś jak mroźny wicher. Anielka wszystkich w domu rozumiała: i uczoną guwernantkę, i chorą matkę, i przewrotną Kiwalską, i wiernego Karusia, tylko — straciła możność rozumienia ojca, który zdwoił się w jej oczach, ale ani razu nie ukazał w rzeczywistej postaci.
Tymczasem ciotka Anna odświeżyła znajomość z Walentyną, zapomniała o chłodnem przyjęciu w domu krewnych i, ani myśląc o tem, że przyjazd jej połączono z kwestją nieuregulowania serwitutów, rozmawiała wesoło. Smutek i zawiść nie leżały w naturze tej kobiety.
— Ach! pani — mówiła ciotka — trzeba wierzyć w przeczucia... Ja, naprzykład, w jednym tygodniu miałam dwa ostrzeżenia. Raz — śniło mi się, że mnie (z przeproszeniem pani) oblazło robactwo. Oho! myślę, to już wybije godzina mego losu (chociaż powiem pani, że w sny nie wierzę). Robactwo — znaczy pomyślność, a że ja zawsze modliłam się tylko o to, ażeby na stare lata zostać gospodynią u jakiego uczciwego proboszcza, więc zaraz zgadłam, że się w tych dniach taka posada dla mnie otworzy. Nawet, powiem pani, żem zaraz o tem wspomniała panu Saturninowi i już zaczęłam się starać o kupców na moją maszynę do szycia, stół, żelazko i takie tam graty...
— Ale nie wyśniło się pani, że to miejsce kto inny zabierze? — spytała z ironicznym uśmiechem nauczycielka.
— Zaraz dokończę!... Więc, jak powiedziałam panu Saturninowi, że lada dzień wyjadę na probostwo, bom miała sen, tak on (taki sam trochę niedowiarek jak pani) mówi do mnie na śmiech:
„Sen może czasem zwieść, niech pani zatem poradzi się jeszcze kabały.“
A ja mu na to: „Niech pan żartuje, ale ja swoją drogą poradzę się kabały...“ No i prosiłam jednej staruszki o kabałę; ona stawiała do trzech razy i, mówię pani, zawsze wypadało: pomyślna wiadomość od blondyna i — żeby się strzec brunetki!...
— Któż jest ten blondyn?...
— Jużci, że poczciwy dziekan, biały jak mleko...
— A brunetka? — spytała panna Walentyna, wciąż śmiejąc się.
— Naturalnie, że ta niegodziwa klucznica od was! — odparła ciotka.
— Ona?... brunetka?... Ona jest prędzej kasztanowata!
Ciotka pokiwała głową.
— Oj! oj! jakeście się państwo dobrali z panem Saturninem, to tak, jakby z jednego łokcia wykrajani — rzekła.
— Jakże on miewa się? — spytała nauczycielka, rumieniąc się w sposób jej tylko właściwy.
— Zdrów, dobrze mu się powodzi i — zawsze panią wspomina.
— On? mnie?... — rzekła panna Walentyna, ruszając ramionami.
Ciotka zniżyła głos.
— O! tylko niech się pani nie droży znowu! Człowiek młody, przystojny, ma już czterysta rubli pensji... A jak go wszyscy ludzie szanują!... Bo to, powiem pani, genjusz!... Rozum jak u największego filozofa, przytem ślicznie tańczy... Kiedy raz, jakem z nim poszła walca...
— Pani jeszcze tańczy?
— Ja? — spytała ciotka, wskazując na siebie palcem — przecież ja jeszcze czterdziestu lat nie mam, i nie zmizerował mnie wiek, tylko praca. Ale gdybym kiedy pobyła u jakiego uczciwego proboszcza, choć...
— Czy pan Saturnin zawsze tak dużo czytuje? — przerwała nauczycielka.
— Furami! powiem pani. On u mnie bardzo często bywa na herbacie i czyta głośno, ach! jak płynnie, z jakim akcentem!... Nieraz mówię mu: „Niech pan odpocznie, bo już panu gra w gardle.“ A on: „Naturalnie, żebym chciał odpocząć, ale... (i w tem miejscu niezmiernie wzdycha) niema tu osoby, któraby mnie wyręczała tak, jak dawniej panna Walentyna.“
— Ach! niechże pani da spokój... Nie lubię komplimentów, a tem bardziej zaimprowizowanych napoczekaniu — oburzyła się nauczycielka.
Ciotka spojrzała na nią zgorszona.
— Słowo honoru daję! — rzekła, uderzając się w piersi — że nic nie komponuję. On o pani mówi, ile razy mnie spotka...
— Chyba zapomniał, że wcale nie jestem ładna...
— Naco pani piękność?... on pani rozum uwielbia. Ja pani nawet jeszcze powiem, że kiedy raz bardzo znudził mnie temi wspominkami, tak powiedziałam mu:
„Ożeń się pan z nią raz do licha, zamiast nam psuć uszy czczem gadaniem!“
A on na to: „Albo ona mnie zechce?“ — i zrobił, powiem pani, taką żałosną minę, żem o mało nie zapłakała. W tej chwili zbudziło się w mojem sercu jakieś przeczucie, popatrzyłam mu w oczy tak, o — jak pani teraz, poklepałam go po ramieniu i mówię:
„Kochanku! choć pan nie wierzysz w przeczucia, zapamiętaj sobie moje słowa: jeszcze ja doczekam, że znajdę miejsce u jakiego uczciwego proboszcza, a wy się pobierzecie!...“
Tak mu powiedziałam, moja pani...
— A on co na to? — spytała panna Walentyna.
— On?... Ot, taką miał minę, jak pani teraz...
Uczona osoba porwała się od stołu.
— Ja widzę, że pani zawsze myśli o dwu rzeczach: o tem, żeby zostać księżą gospodynią i żeby ludzi swatać...
Ciotka objęła ją za szyję i spytała, zaglądając w spuszczone oczy:
— A czy źle swatam?... Czy nie mam szczęśliwej ręki?... Filutka z panny Walentyny!...
Dano ciotce znać, że konie zaszły i rzeczy już są zapakowane.
— Gdzież państwo? — spytała. — Chciałabym się z nimi widzieć i podziękować za łaskę...
— Jaśnie pan śpi, a jaśnie pani chora — odparł służący.
Uboga krewna głęboko uczuła tę nową zniewagę. Usta jej zadrgały...
— Ślicznie panią przyjmuje familja! — odezwała się Walentyna.
— I i i... ja się o to nie gniewam! Oni panowie, ja szwaczka... Sami są teraz zgryzeni, w interesach, to i nie mają ani czasu, ani sposobu, ani nawet głowy radzić innym...
Ucałowała ceglastą pannę Walentynę i wymknęła się na dziedziniec przez boczne drzwi, idąc ku swej furmance.
Wtem, z za węgła domu wybiegła naprzeciw niej Anielka. Schwyciła ją za ręce i serdecznie ucałowała, szepcząc:
— Ja zawsze będę ciocię kochać!...
Ciotka, nieprzygotowana na taką niespodziankę, zalała się łzami.
— Niech cię Bóg błogosławi, poczciwe dziecko! — rzekła. — Tyś prawdziwy aniołek...
Ale dziewczynka już uciekła, lękając się, aby jej kto nie spostrzegł.
Tegoż dnia, wieczorem, panna Walentyna pokruszyła wróblom na daszek podwójną porcją chleba. Potem rozparła się łokciami na krawędzi okna i widząc, że niema nikogo w bliskości, zanuciła fałszywie:
Kwiatki, powiedzcie jej
Cel duszy mej...
Czy tej, która swatała uczoną osobę z panem Saturninem? Niewiadomo.
Śpiew ten, podobny raczej do kaszlu, niż do wylewu uczuć miłosnych, dziwnie odbijał od reszty otoczenia. Wesoły niegdyś pan domu był dziś smutny, najweselsza z wesołych, Anielka, także smutna, śpiewała zaś — osoba, z której ust nie słyszano dotychczas nic więcej oprócz gorzkich upomnień i wymówek.
Sądzićby można, że na tym świecie radość nie ginie nigdy. Tylko, gdy w jednem sercu zaćmiewa się, w innem zapala.