Błazen (Świętochowski)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Błazen
Pochodzenie Pisma VI. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BŁAZEN.
separator poziomy
OSOBY:
separator poziomy
MICHAŁ PIELESZ lat 28.
JUSTYNA, jego żona „  22.
MAREK, błazen „  30.
AMBROŻY PISKORZ, patron „  40.
KRYSZTOF ŚLEPOWRON „  50.
KRYSTYNA PAŹDZIORA, służąca Pieleszów „  35.
(Rzecz dzieje się w Lublinie, w pierwszej połowie XVIII wieku).
separator poziomy
SCENA I.
(Pokój Pieleszów w mieszkaniu zajezdnem).
Marek i Krystyna.

Marek (wbiegając z pantofelkami w ręku). Wprzód panna swój cień złapiesz. Nie mam czasu — do trybunału idę.
Krystyna (goniąc za nim). Ale dla czegoś wtedy inaczej śpiewał?
Marek (stawiając trzewiki na stole). Kłamiesz panna, bo ja właśnie tem od wszystkich ludzi się różnię, że nigdy nie śpiewam.
Krystyna. Mówiłeś przecie, że masz coś dla mnie.
Marek (siadając w fotelu). I prawda. Ponieważ jednak to, co ja miałem dla panny, na krócej starczyło niż to, co panna dla mnie, więc dziś proszę za mną nie biegać i pleców mi daremnie westchnieniami nie przypiekać.
Krystyna. A kto obiecywał się ze mną ożenić?
Marek. Pewnie djabeł.
Krystyna. W tobie wisielcu.
Marek. I we mnie bywa, ale do ślubu z panną Krystyną nie namawia. Zresztą on wie, że kiedy nieboszczyk dziad pana Pielesza odbywał rekolekcye u Kartuzów w Warszawie, ja im co dzień przed wyjściem na spacer dzwoniłem, żeby kobiety z drogi przy klasztorze uciekały. Wtedy zbrzydziłem sobie ród niewieści na zawsze.
Krystyna. Ach, ty obmierzły nietoperzu, zaprzesz się może...
Marek. Żem kilka razy wieczorami koło okna panny latał?
Krystyna. Koło okna!
Marek. Czasem i przez okno wskoczyłem, ale cóż ja temu winien, żeś panna, wróblami ciągle się pasąc, igrać ze mną chciała? Napij się teraz cynamonowej wódki, to ci wszystką złość do mnie z ciała wyrzuci. A jeśli chcesz koniecznie iść tego roku za mąż, usiądź pierwsza na tem krześle, na którem przed chwilą ksiądz siedział.
Krystyna. Bodaj cię jutro na cmentarz wyprowadził, oszuście, lisimałpo, wilczy zębie!
Marek. Słuchaj mnie, dziewko: jeden kronikarz — widzisz sroko, że ja kronikarzów czytuję — otóż jeden kronikarz powiedział: czyż gwiazdy przez to ciemnieją, że na nie murzyn palcem wskazuje? Co znaczy: czyż ja przez to nikczemnieję, że ty mi wymyślasz?
Krystyna. Tobie mną pogardzać? A wiesz ty, chamski wiórze, żem ja szlachcianka.
Marek. Szlachecka szyszka.
Krystyna. Ze znanego rodu...
Marek. Drobnych szlacheckich pcheł, które w naszym kraju gęsto nogi panów obłażą. Twój ojciec pewnie jakiemu kasztelanowi lub wojewodzie językiem buty glansował, jego koniom ogony zawiązywał i za udo wołowe z konewką piwa na sejmikach służył.
Krystyna. Nie ruszaj go w grobie, nie ruszaj, bo jak mi jego pamięć droga, tak ci złą gębę podrę.
Marek. Za co, aniołku, za co? Myślisz, że nie wymawiałem Panu Bogu, dla czego mnie nie stworzył drobnym szlachcicem? Ale Pan Bóg odpowiedział: »Mój Marku, co ci potem? Czy sądzisz, że chodzić człowiekowi ze zgiętym karkiem wygodniej, niż z wyprostowanym? A zresztą: mieszczaninem nie jesteś, bo nie handlujesz, chłopem — nie, bo nie orzesz, żydem — nie, boś katolik, więc tylko wsadź za pas łyżkę i widelec, ażebyś zawsze był gotów do jedzenia, a będziesz szlachcicem bez herbu jak biskup inflancki bez kapituły. Nadto umiesz czytać, pisać, grać, rysować i ładne trzewiczki wyszywać; a tymczasem panna Krystyna czem na szlachectwo zasłużyła? Żebym jej dziurek w nosie nie przekłuł, to by uchem wąchała« Tak mi Pan Bóg odpowiedział.
Krystyna. Chyba bies z czarownicą, twoi rodzice, piekielniku, co wszystko wydrwiwasz i nawet godnej krwi ludzkiej nie szanujesz.
Marek. Ale gdzie tam, ja tylko w twojej krwi dobrego gatunku nie uznaję. Według mnie prawdziwa szlachta są to tacy ludzie, których, gdyby dużo na tobie przeliczyć, to jak dukaty na suknie zostawiliby ci trochę swego złota. Jeżeli więc zgodzisz się, żem ja dukat, to ja zgodzę się, żeś ty pozłocone sukno.
Krystyna (płacząc). Zdradził... porzucił... jeszcze poniewiera.
Marek (udaje płacz). To też pozwij mnie, kochana panno Krystyno, a z pewnością zapłacę dwa funty pieprzu kary, jak za rzucanie kamieniami na żydowską bóżnicę.
Krystyna (j. w.). Bóg cię sam skarze. Przestałbyś ty świerszczu skakać, niechbym tylko doniosła wojewodzie, coś na niego przed panią mówił, gdy się o nią starał, i co dziś jeszcze gadasz.
Marek. Leć i wygadaj wszystko, co twój kurzy rozum spamiętał, a nie zapomnij dodać, że błazen pana Pielesza przysyła wojewodzie ciebie w zamian za panią Pieleszową, którą mu odebrał. Zresztą sam go uwiadomię o tym podarku; bo idę właśnie do trybunału na sądy, jako deputat od pcheł szlacheckich, gdzie mnie niezawodnie wybiorą marszałkiem. Mam nadzieję, że uradowany tobą wojewoda zrzecze się nawet pretensyi do majątków mego pana.
Krystyna (tłumiąc gniew). Ale nie zrzecze się ciebie.
Marek (przegląda się w lustrze i poprawia sobie ubranie). Uszki stoją — kapturek dzwoni — (zwróciwszy się do Krystyny) a zgadujesz panna, dla czego noszę strój czerwony? Dla tego, żeby się indory na mnie gniewały. Czemu to urodzona panna Paździora taka smutna jak nienakręcony zegar? Że ja się wyśliznąłem? Ach! święty mój patronie, toż przysłowie grozi: czem się kto żywi, tego woń wydaje. Więc nie pragnij panno Krystyno mną się karmić, bo będzie cię słychać błaznem. No, cóz tak wargi ze złością ogryzasz, jak gdybyś je dla wojewody obierała (bierze pantofelki ze stołu). Patrz, co za kunsztowna robota tych drobiazgów. A co za nóżki w nie wejdą! Dla tych cudownych nóżek naszej pani zostałem szewcem artystą, dla nich porzuciłem ciebie. Codziennie je ubieram. Ileby wojewoda dał za to szczęście! Zaproponuj mu, ażeby tobie szył chodaki i z twojemi nogami się pieścił (do wchodzącej Justyny). Nóżki moje, nóżki ubiorę.
Justyna (do Krystyny). Gdzie pan?
Krystyna. Nie wiem.
Marek. Gdyby była młodsza, może byłby przy niej.
Justyna (do Marka surowo). Milcz. (Do Krystyny) Zapytaj w trybunale. (Krystyna wychodzi).

SCENA II.
Marek i Justyna.

Marek. Ona nie wróci, bo ją darowałem wojewodzie dla ułagodzenia go po stracie pani.
Justyna. Czy to my sobie równe?
Marek. Nie, ona jednak dla wojewody bardzo odpowiednia, bo chociaż już robaczywa, ale dojrzała, a jego starym zębom takiej właśnie potrzeba.
Justyna (siadając). Dość tego paplania. Wojewody nie drażnij, bo kpiny twoje do niego dolecą, a wiesz jak dla nas niebezpieczny. Podobno nawet dziś ma być nasz z nim spór w trybunale rozstrzygnięty.
Marek. Jak nóżki pani kocham, on tę sprawę wygra, bo ją sam sądzić będzie. Trybunał jest zawsze do wynajęcia dla wielkich panów, a on dobrze zapłaci. Deputatowi pod karą gardła nie wolno dać w gębę, ale wolno jak najwięcej w rękę i można być nawet pewnym, że nie odda. Wojewoda od tygodnia im już sumienie wyzłaca, a oni tak radośnie skaczą, tak ogonami kręcą, że aż miło będzie patrzeć, jak nimi pana Pielesza w palestrzańskiej kniei osaczy i wypaproszy. Nie pomoże sprawiedliwość, gdy jej głodne dziateczki za żerem się rozlecą. Śmiesznem nawet byłoby żądać, ażeby wojewoda przegrał, kiedy niektórzy deputaci już za pieniądze od niego córkom wyprawy pokupowali.
Justyna (zamyślona). Nie pleć.
Marek. Wszystko jedno: więcej mi nie przyrzecze, niż przyrzekł, że mnie na maść zetrze. Figlarz to rzodkwią i pieprzem tureckim nadziany! A hojny! Na wypędzenie duszy z mojego ojca podobno aż całą brzozę rózg zmarnował. Jeśli chłopu dogodził, to i panom deputatom dogodzi. Duży postawił worek, kiedy sasi talary sypali, ma teraz czem sakiewki trybunalskie napełniać. A pan Pielesz co im pokaże? Dowody, że majątki, które mu wojewoda zabrał i zabierze, do niego należą? Prawo jest z metalu, nie z papieru, złote lub stalowe. Gdy na jednej szali stanie gruby wojewoda z trzosem i kozakiem, a na drugiej cienki Pielesz z błaznem i papierami, nie przeważymy ich dobrodziejko i polecimy w górę. Chyba pani wskoczy na naszą szalę.
Justyna (j. w.). Cóż ja pomogę?
Marek. Ho, ho, węgle jałowcowe przysypane swoim popiołem przez rok nie gasną, a jego miłość pod gniewem nigdy się nie wytli. Im bestya drapieżniejsza, tem gwałtowniej kocha. Wił on się, wił, gdy mu panią sprzątnięto! Ja tego Pielesza — krzyczał sapiąc — z pańskich łupin wyłusknę i drobno zmielę! A wtedy i ty bańko — dodał grożąc ku mnie — w moich rękach pryśniesz. Jeszcze wczoraj wrzeszczał przed trybunałem: »Czego sądy mi nie dadzą, to żołnierze moi wezmą. Pielesza do ostatniego pióra oskubię, Pieleszową, jeśli zechce, złotemi ozdobię«. Tak ryczy ten ukraiński niedźwiedź.
Justyna (j. w.). Straszny.
Marek. Dla kobiet to specyał, chociaż przytęchły. Jak to można grymasić przy takim magazynie! Gdybym był niewiastą, zaraz bym się do niego zalecał. Jego żona będzie miała pieczony obłok, jeśli tego zapragnie. Wszystkich obedrze i ją ustroi. A kto wie, czy mu z czasem i królewska korona na głowę nie spadnie. To nie Pielesz, co nie ma siły utrzymać swojego i za cudzem nie goni. Dobrze z błaznem o prawie i słuszności gadać, ale nie z sędziami. Jeżeli nie przestanie taką bronią wojować, to niedługo ja będę musiał zostać poważnym szewcem, a moja pani klucznicą.
Justyna (drgnąwszy). Marku!
Marek. I wtedy jednak robiłbym takież same pantofelki. Nie przymierzy ich nawet pani? (siada u nóg Justyny). Zdejmę te brzydkie a włożę to ładne.
Justyna. Nudzisz mnie.
Marek. Tylko nóżki daj mi piękna pani (zdejmując trzewiki, kładzie nowe). Ach, te nóżki, takie małe, że w strączkach akacyi chodzić by mogły. Wojewodo! Takie białe, że z ich skórki narcyzom korony wystrzydzby się dały. Wojewodo! A takie w dotknięciu miłe, jak puch anielskich skrzydeł. Wojewodo!
Justyna (z zadowoleniem, ściągając Markowi z głowy kaptur). Zdejmże kaptur, kiedy tak mówisz.
Marek. To mało: gdy patrzę na te śliczne stopki, usta mi się nie do słów, lecz do całusów układają (całuje Justynę w nogę).
Justyna (powstawszy — dumnie). Nałóż kaptur — błaźnie!
Marek. Ha, ha, ha, wojewodo — jakie słodkie!... (wchodzi Krystyna).
Justyna. No cóż?
Krystyna. Widziałam pana (ogląda się na Marka).
Marek. Parzy coś pannie język... Wypluń prędko, wypluń... nie bój się mnie. Idę do trybunału, muszę wreszcie pana Pielesza raz z wojewodą rozsądzić... Wojewodo — jakie słodkie! (wychodzi).

SCENA III.
Krystyna i Justyna.

Krystyna. Och! pani, straszne rzeczy się tam dzieją.
Justyna. Gdzie?
Krystyna. W trybunale. Niedługo ma być sądzony proces pana z wojewodą. Nie wiem, co wojewoda powiedział, czy też do trybunału napisał, dosyć, że pan w moich oczach przyskoczył do niego i krzyknął: »Niepowieszony łotrze! Mało ci majątków, które mi wydarłeś, jeszcze chcesz się moją niesławą i hańbą mojej matki nasycić!«
Justyna (zdumiona). Jego niesławą i hańbą jego matki? Co to znaczyć miało?
Krystyna. Nie wiem. Wojewoda spokojnie popatrzył i rzekł: »Strzeż się, żebyś nie był łotrem powieszonym«.
Justyna (zamyślona). Matki... (do Krystyny) Prosiłaś pana, żeby przyszedł?
Krystyna. Bałam się przystąpić, tak był uniesiony; zresztą zaraz pobiegł do sali deputatów. Tylko wojewoda, chodząc wzburzony po korytarzu, zbliżył się do miejsca, gdzie stałam, a spostrzegłszy mnie, zawołał: »Tak, tak, dudek w orlem gnieździe... Czub mu wyskubię. Ale wszystko jego żonie oddam, oddam nawet to, co mam, chociażby darami moimi błotną drogę wysypać miała. On mi ją zabrał, ja mu tylko całą skórę zostawię!«
Justyna. Szalony! Czyż on nie wie, że jestem żoną...
Krystyna. Wie, ale — mówią — do zapamiętałości w pani zakochany. Nie przez chciwość pana procesuje, bo chociaż mu się przecie niczem nie zasłużyłam, odchodząc sypnął na podłogę garść dukatów i powiedział: »Pozbieraj je panna i rzuć w ślepie temu, kto przed twoją panią zawarczy, że Ślepowron skąpy«.
Justyna. Dziwny człowiek.
Krystyna. Jak król srogi i szczodry — prawdziwy wielki pan. Tylko błazen go oczernił i wściekłym rysiem zrobił, bo ten niecnota świętego w piekle by unurzał. Ani wiary nie zna, ani cnoty uczcić nie umie; ja go unikam, a on jutro gotów ogłosić, że go gonię. Tak i z wojewodą. Chociaż mu nic nie winien, on jadowitem swojem żądłem ciągle go kole. A przecież to pan...
Justyna. U kogo ty służysz: u Pielesza, czy Ślepowrona?
Krystyna (zmieszana). Ach! czyż ja panu naszemu uchybiam... Niech go Bóg pani na wieki w szczęściu zachowa. »On jej nie wart!« — bluźnił jeszcze wojewoda, a jednak o tem nie wspomniałam. Jezu drogi! Alboż...
Justyna. Dosyć (przechadza się zadumana — do siebie). Jemu zabierze, ale mnie odda — to wszystko jedno, tylko będę posażniejsza... Nie wart mnie?... A wreszcie... dzieci nie mamy (wpada Michał).

SCENA IV.
Justyna, Krystyna i Michał.

Michał (wzburzony). Nie udusi mnie, nie udusi, podły ten tygrys.
Justyna. Dobrze, że wracasz; jestem niespokojna.
Michał. Nie kłopocz się, moja najdroższa. On ma zęby, ale ja twardy. (do Krystyny) Wody przynieś, język mi się na węgiel spali. (Krystyna wychodzi). Piekło (siada).
Justyna. Czy już sprawa wprowadzona?
Michał. Zaraz będzie. Nie mogłem być przytomnym bo musiałbym chyba ręce sobie poodgryzać, żeby nie ująć szabli, która mi się do tego nikczemnego łba wyrywała. Straszny kraj, straszne czasy, które pozwalają rozbojowi w sądach swoje prawa uświęcać. O, niech lepiej nigdy nie doczekam dzieci, niż żeby jak ja miały być pastwą rozkiełznanej siły!
Justyna. Ależ może trybunał żądaniom wojewody nie ulegnie i przed krzywdą cię osłoni. Są w nim także ludzie uczciwi, tobie przyjaźni.
Michał (gorzko się uśmiechając). Niektórzy tak wyglądają, nie mam jednak żadnej pewności, że sumienia tajemnie nie sprzedali. Cudza krzywda nie boli, a od samego zapachu pieniędzy uczciwość mdleje. Ale ja im do judaszowej zapłaty ciężkie przekleństwo dorzucę! (pije wodę przyniesioną przez Krystynę, która wychodzi).
Justyna. Nie próbowałeś z nim ugody?
Michał. Kobieto, co wymówiłaś? Ja mam się godzić z rabusiem, który mnie postanowił ze wszystkiego wywłaszczyć, który mi przemocą odrywał po kawale ziemi, a teraz chce zaprzeczyć zarówno tego, co posiadam, jak tego, czem jestem? Mam się godzić z potwarcą, który głosi, żem nie powinien nazywać się mężem mojej żony i synem mojej matki?
Justyna. Dlaczego?
Michał. Spytaj, czemu u nas słaby żyje z łaski silnego, czemu bezpieczeństwo jest kaprysem rozboju, czemu prawa obywatelskie są igraszką samowoli, czemu jeden szlachecki herszt może na czele swej bandy unieważnić dla siebie władzę całego państwa. Wyzuł mnie ze wszystkiego, bo tego chciał.
Justyna. Chciwy nie jest, więc musi być za coś obrażony.
Michał. Szlachetnie się mści za to, że się z tobą ożeniłem: okrada mnie.
Justyna. Ach, przecież nie okrada.
Michał. Przez kogóż więc na procesy straciłem cały twój posag?...
Justyna. Straciłeś — cały?
Michał. Kto pozajeżdżał moje dziedziczne majątki, a teraz mnie z nich w imię oszczerstw i gwałtu wywłaszcza?.
Justyna. Nie lękaj się, mnie je zwróci.
Michał Tobie? Jakto... dlaczego tobie? Skądże... Może prosiłaś go?!...
Justyna. Nie.
Michał. Więc skąd wiesz? Kradzieżą na mnie chce udarować ciebie? Czy sen nade mną się pastwi? Justyno, wytłomacz mi, bo... (wchodzi Ambroży).
Justyna (oddalając się). Łatwo zgadniesz.

SCENA V.
Michał i Ambroży.

Michał (osłupiony). Łatwo zgadnę...
Ambroży. Sługa pański.
Michał (dziko). Ha! zgaduję!... (do Ambrożego) Pan tu, któż mojej sprawy broni?
Ambroży. Już ją obroniłem, za godzinę dowiem się czy szczęśliwie, bo sąd zamknął się na długą naradę, a tymczasem przychodzę do pana od wojewody.
Michał. Od kogo? Więc pan jesteś jego, nie moim patronem.
Ambroży. Owszem, pańskim i dla tego właśnie przyjąłem rolę pośrednika. Wojewoda proces wygra.
Michał. Przypuszczam, skoro pan nie przewidywałeś takiego skutku po mojej skardze, a przewidujesz go po swojej obronie.
Ambroży. Nie liczę panu tego obraźliwego docinka, bo pan jesteś nieszczęśliwy.
Michał. Bez litości, bez litości, chociażby mnie wojewoda obdarł z majątków, pozostanie mi jeszcze dosyć na zaspokojenie pańskiej usługi.
Ambroży. Panie Pielesz, co pana właściwie upoważnia do obrażania mnie? Padasz pan ofiarą niesprawiedliwości, a nie umiesz być względem mnie sprawiedliwym. Chciej pan pojąć, że obok człowieka, domagającego się bezwzględnie słusznych praw, musi być inny, równie uczciwy, rachujący się z koniecznością bezprawia. Nie przychodzę do pana jako przekupiony, ale jako wolny od wszelkich złudzeń.
Michał (posępnie). I ja ich już nie mam.
Ambroży. Wierzysz pan jednak, że można otrzymać tyle, ile pan żądasz. Ażeby panu zadość uczynić, potrzebaby zmienić cały ustrój państwa, ludzi, ich przodków, całą wreszcie historyę, która obecny stan wytworzyła. Czyż to jest możliwem, czy podobna, ażeby jedno źle dopasowane kółko zdołało zgnieść całą maszynę, zamiast być przez nią zgniecione? Wojewoda odebrał panu gwałtem dobra, które pan nabyłeś; zajechał te, które pan w spadku po ojcu dostałeś; do jednych i do drugich nie ma żadnego prawa, bezwątpienia; ale dla odzyskania ich i ukarania go potrzeba, żeby nie było u nas zwyczaju zajazdów, żeby spory rozstrzygały się sądem nie bijatyką, żeby trybunały nie były przedajne, żeby przed prawem korzył się nie tylko słaby lecz i silny, żeby ono posiadało środki wykonywania swych wyroków; słowem, dla zadowolenia pana potrzeba, żeby powstało u nas to, co nie istnieje, a znikło to, co istnieje.
Michał (ironicznie). W trybunale pewnie pan tego tak pięknie nie wyłożyłeś i dla mnie zachowałeś całą swoją wymowę, chociaż nie dla przekonania mnie ją wynająłem.
Ambroży. I ja nie wynająłem dla siebie pańskiej niegrzeczności.
Michał. Wybacz ją pan, wybacz, tak licznymi otoczony jestem wrogami, że nie mogę w nikim widzieć przyjaciela.
Ambroży. Tyle ufności nie wymagam, pragnę tylko, żebyś pan uznał we mnie całkiem obojętnego pośrednika.
Michał. Nigdy pośrednika, bo żadna moc mnie z tym bandytą pogodzić nie może. Straszysz pan, że gdyby nawet wydali słuszny wyrok, nikt go nie wykona: niechaj wydadzą.
Ambroży. Kiedy i to bardzo wątpliwe. Jak panu wiadomo, wojewoda zajechał pański dziedziczny majątek z tego tytułu, że pan nie jesteś synem swojego ojca i że dobra powinny przejść na pańskiego stryjecznego brata, opoja i włóczęgę, od którego prawo do spadku nabył.
Michał. Odszczeka tę potwarz pies, odszczeka.
Ambroży. Sto lat już nikt nie odszczekiwał, chociaż wielu potwarze rzucało, a tem mniej spodziewać się tego można w sprawie z wojewodą, na którego skinienie czeka więcej żołnierzy, niż ma cała Rzeczpospolita.
Michał. Więc oni podli ze strachu na słowo oszczerstwu uwierzą?
Ambroży. Niestety, panie, nie na słowo: wojewoda przedstawił urzędowy akt śmierci ojca pańskiego w Gdańsku spisany, którego data dowodzi, że Stanisław Pielesz, pułkownik w armi Leszczyńskiego, zginął wcześniej, niż pańskie z niego urodzenie wymaga.
Michał. Łże podły oszust! Żyją jeszcze towarzysze broni mojego ojca, którzy o dniu jego śmierci zaświadczą! Ha! dosyć, nie będę czekał sprawiedliwości sam ją sobie na nim wymierzę (chce biedz).
Ambroży (powstrzymując go). Rozwagi więcej, panie; gwałtownością niczego pan nie dokażesz a przegrasz niewątpliwie sprawę, którą trybunał właśnie w tej chwili rozstrzyga.
Michał. Dobrze, zostanę, tylko nie wspominaj mi pan o żadnych propozycyach tego zbrodniarza, lecz biegnij do sądu i uwiadom mnie natychmiast o zapadłym wyroku (siada pognębiony). Czemu mi krew tylko się burzy a nie upływa! Czekam pana.
Ambroży. Niedługo (wychodząc we drzwiach spotyka Marka).
Marek. A panu się cóś nie należy? Bo zostałem kasyerem wojewody i wypłacam jurgielt jego przyjaciołom.
Ambroży. Żeby on tylko ci tych wydatków nie zwrócił (wychodzi).

SCENA VI.
Marek i Michał.

Marek (przyglądając się Michałowi). Smutny ojczuś — nawet Marka nie wita. Fe! Przecież dopiero egzekwie nad Pieleszem śpiewają a do eksportacyi jeszcze daleko. Ja się nie martwię, chociaż mnie hajduk wojewody na stryczek chciał złapać (wyjmuje sznur z kieszeni). Wyrwałem mu go i wziąłem, będzie na czem w szczęściu kogoś a w nieszczęściu siebie powiesić. Prawda ojczulku? Nie odzywasz się do mnie, byłem w trybunale, a co widziałem! Ile razy jaki deputat się zbliżał, żołnierz stojący na warcie krzyczał: raus! co ma być sygnałem, ażeby patrol na spotkanie wybiegał i broń prezentował, a co właściwie po niemiecku znaczy: precz hultaju! Tak. Dziedzic milczy? Ponieważ na mnie nie krzyczeli raus! więc wszedłem do sali i zaraz przywitałem instygatora, wielkiego męża, który codzień wieczorem wtedy w kuchni marszałkowskiej jeść a w mieście rządzić zaczyna, kiedy już wszyscy jeść i rządzić przestaną. Otóż ten stróż bezpieczeństwa publicznego był tak sińcami pokryty, że aż troskliwie spytałem, czy go noc tak gęsto i silnie wycałowała. Chciał mnie przyaresztować, ale że władza jego w dzień ustaje, więc radziłem mu, ażeby poczekał do wieczora. Czy nie słusznie? Pan Pielesz chyba ze smutku oniemiał. Bez potrzeby. Nic złego stać się nie może, bo kiedy palestranci w trybunale wyszli na ustęp i zaczęli pokornie śpiewać litanię, ja najgłośniej powtarzałem: zmiłuj się nad nami — to jest nade mną i Pieleszem. Chociaż znowu o mało ze mną coś bardzo złego się nie stało, nie licząc pętlicy, którą mi przy wyjściu ten drapichrust na szyję zarzucił. Woźny, który z wokandy sprawy wywoływał, czytać nie umiał, a ponieważ żaden ze światłych obywateli w tej trudnej sztuce wyręczyć go nie mógł, więc przysuwam się i zajrzawszy w papier, szepnę: Marek błazen przeciwko wojewodzie Krzysztofowi Ślepowronowi...
Michał (powstając nagle). Poproś tu żony mojej.
Marek. Woźny to podszepnięcie okrzyczał, a wtedy ja...
Michał (z gniewem). Poproś żony mojej.
Marek. Nie usłyszałem ojczulku, bo zdawało mi się, że ci wojewoda i żonę zabrał.

SCENA VII.
Michał, później Justyna i Marek.

Michał (sam). Nieszczęście jak owad się pleni, więc może... Ale nie... Ona tak... (wchodzi Justyna, za nią Marek). Zasmuciłaś się pewnie mojemi strapieniami najniepotrzebniej. Patron zapewnił mnie, że pomimo groźb i przekupstw wojewody sąd niezawodnie oświadczy się za nami.
Marek. A wojewoda za panią.
Justyna. Dałby to Bóg, bo inaczej...
Michał. Cóż inaczej? Przecie są wyższe sądy.
Marek. W niebie.
Justyna. Ech, mój drogi, tak wątła nadzieja dobra dla tych, którzy umierają, ale nie dla tych, którzy żyć pragną. Gdybym jutro ze świata zejść miała, wystarczałaby mi nawet skłamana pociecha, że kiedyś moje pragnienie zadowolonem będzie; ale ponieważ jeszcze długo na ziemi zostać zamyślam, więc wolę łaskawość sądów niższych, niż sprawiedliwość wyższych.
Marek. A ja, gdybym w tych słowach mógł umaczać palce, oblizałbym i powiedział: bon sos!
Michał. W najgorszym wypadku coś nam zostanie.
Justyna. Wstyd.
Marek. Bon sos!
Michał. A chociażby nic, to jeszcze pracą zdołamy byt nasz dostatnio podtrzymać.
Justyna. Mój kochany, praca nikomu dostatku nie dała a nędzę często sprowadziła. Zresztą wyznam ci otwarcie, że ani sama nie jestem do niej zdolna, ani na twoją patrzeć bym nie mogła. Kto jeździł w powozie, ciągnąć go nie będzie. Życie rozumiem tylko w zaspokojeniu wszystkich potrzeb, bez tego jest ono katuszą, na którą chyba waryat dobrowolnie się skazuje. Wolałabym nie żyć, niż w łachmanach na barłogu doczekać dnia sądnego.
Marek. Bon sos!
Michał. Ależ nie obawiaj się tego. Najprzód sprawa moja jest jak łza czysta, powtóre zjednałem sobie wielu deputatów, którzy uroczyście przyrzekli, że do pokrzywdzenia mnie nie dopuszczą. Sam wojewoda to przeczuwa, skoro przysyłał z propozycyą zgody. Lada chwila nadejdzie patron i pomyślną wiadomość nam przyniesie (wchodzi Ambroży).

SCENAVIII.
Ciż i Ambroży.

Michał. Zwyciężyliśmy, prawda? Pociesz że pan moją żonę.
Ambroży. Na podstawie aktu, przekonywającego o nieprawnem urodzeniu pańskiem, trybunał skazał pana na pozbawienie praw szlacheckich i wywłaszczenie z majątków dziedzicznych, które przyznał wojewodzie.
Michał. Zgiń powietrze z przed ust, które ten nikczemny wyrok wydały! Bodaj pierwszy piorun ich przedajne łby potrzaskał! Bodajby im wszystko w przestrzeni na pieniądz się zamieniło! Bodaj im dzieci po to tylko się rodziły, ażeby przekląwszy swych ojców umierały! O, płody gwałtu i chciwości! Gdyby dla osądzenia mnie wypuszczono najdziksze zwierzęta z klatek, szaleńców ze szpitali i złoczyńców z więzień, jeszcze i przed tym trybunałem wygrałbym moją sprawę, którą przed sądem uczciwych obywateli przegrałem. Dla dogodzenia żądzom jednego zuchwalca odarto mnie z mienia, odebrano ojca, shańbiono matkę. O matko moja, poskarz się Bogu, jeśli go oglądasz!
Justyna (do Ambrożego). Cóż teraz począć?
Ambroży. Pani nam odpowie. Wojewoda bowiem gotów oddać zabrane majątki.
Michał. Oddać?
Ambroży. Żonie pańskiej.
Michał. Mojej żonie?!
Ambroży. Pod warunkiem.
Michał. Żeby jego kochanką została — co? Niebezpiecznie, panie Piskorz, ustom wyrzucać wszystko, co kto w uszy włoży. Uciekaj pan, bo mogę się zapomnieć i kawałkami z ciebie psów na ulicy obdzielić.
Ambroży. Ostrożnie panie, bo ja się szczerze staram, żebyś nie potrzebował psom na ulicy kęsów wydzierać. Wojewoda...
Michał. Precz! precz!
Justyna (powstrzymując go). Ależ pozwól temu panu dokończyć.
Ambroży. Pójdę precz tem spokojniej, że pan za mną się udasz. Wojewoda ofiaruje majątki pani pod warunkiem, że za to dostanie błazna.
Michał i Justyna. Marka?!
Marek (śpiewa). Raz dwa trzy
Cztery pięć
Sześć siedm ośm
Dziewięć dziesięć.
Na pożegnanie wreszcie zaśpiewałem i umiem tak śpiewać aż do trzystu, bo tyle razy ojciec mój pod rózgami jęknął, a chyba dla syna wojewoda nie będzie oszczędniejszym.
Michał. A, to tę propozycyę przynosiłeś mi pan przed wyrokiem? Wojewoda z rabunku na mężu robi prezent żonie. Tanie zaloty! (do Justyny) Spodziewa się jakichś łask od ciebie.
Justyna. Żąda tylko błazna.
Marek. Tymczasem.
Michał (do Justyny). Więc mu go damy?
Justyna. Naturalnie, tem więcej, że on u nas cokolwiek na niewłaściwem miejscu. Jest to sprzęt twego dziadka nam niepotrzebny a nawet zbytkowny.
Michał. A jeśli mnie jest potrzebny?
Justyna. W takim razie ja byłabym dla ciebie zbytkowną.
Michał (do Ambrożego). Racz pan oświadczyć wojewodzie, że mu nie dam błazna, ale odstępuję żonę.
Ambroży. Nie zmartwi się (wychodzi).

SCENA IX.
Ciż, później Krystyna.

Marek. Co zrobiłeś ojczulku. Jam nie wart jednego zagona: na mnie tylko włosy rosną, których nie będziesz żął i młócił.
Michał. Zbierz, co do mnie i ciebie należy.
Marek (kładąc rzeczy do tłomoczka). Mamy gdzie jaki dom?
Michał. Znajdziemy.
Marek. A czem się będziemy trudnić? Ja umiem szyć trzewiki, a ty ojczulku naucz się od częstochowskich żołnierzy robić pończoch, zaczniemy niemców ubierać. Ciasne trzeba im sprzedawać, prędzej się podrą a my więcej zyskamy. Dziesięć palców jednego żołądka nie napełni. Dobrze nam tak! Po co pan Pielesz złe broił, po co się żenił z panną, którą chciał dostać wojewoda, po co skarżył go za gwałty do sądów! Czy nie wiedziałeś ojczulku, że bogini sprawiedliwości ma zawiązane oczy, więc umizga się do tych tylko, u których dźwięk dukatów w kieszeniach słyszy? Czy ci nie mówiłem: u nas wolność jest po to, ażeby jeden drugiego mógł swobodnie napaść? Cnota, jak każdy klejnot, ma wartość tylko w obiegu, a u nas z niego wycofana. Chciało się panu Pieleszowi porządek w kraju zaprowadzać, prawa obywatelskie zabezpieczać, panów kiełznać, powagę sądów wzmacniać, ustawy przerabiać — ot masz! Przerobili dziedzica dwustu włók na przyjaciela błazna. Zaraz mamy się wybrać w drogę?
Michał. Zaraz.
Marek. Albo nie należało kupić sobie jakiegoś urzędziku? Nie starostą lub koniuszym, to podstolim, cześnikiem, pisarzem, asesorem, na wierzch wypłynąwszy zawsze łatwiej w kłopotach się obracać. Ale bez niczego, bez żadnej godności pośród samych tytułowiczów, a jeszcze w wojnie z nimi, to tyle znaczy, co dmuchać w żagiel, kiedy wiatr nie wieje. Biedny kalefaktor w szkołach, chociaż od profesora guzy odbiera, małych szlachciców w kozie ćwiczy. Oto jest korzyść urzędu. Kto na tej drabinie stoi, zawsze ma na niższym szczeblu kogoś, którego w łeb kopnąć może. A ty ojczulku miałeś pod sobą tylko ziemię, jak trznadel, a nad sobą wojewodę, jak jastrzębia.
Michał. Tak Marku, głupi Pielesz, bardzo głupi.
Marek. Tam, gdzie woźny z pozwem musi się jak złodziej skradać, a złapany baty odbierać, on spodziewał się najpotężniejszego pana sądem pokonać!
Michał. Głupi Pielesz.
Marek. Do ostatka. Czy nie rozumniej było błazna wojewodzie oddać i za to majątki dostać? I sobie i mnie, ojczulku, krzywdę zrobiłeś. Bo gdyby mi wojewoda chciał rózgami skórę posiekać, powiedziałbym: każ ją lepiej całą ściągnąć, wygarbować i na okładki do twej księgi praw przeznaczyć, według której proces z Pieleszem wygrałeś. Okrawki zaś daruj memu dawnemu panu, niechaj z nich na siebie uzdeczkę uszyje.
Michał. Spiesz się Marku, spiesz. Przed wieczorem musimy wyjechać, a ja potrzebuję być u patrona.
Marek. Po co? Nowy proces z wojewodą.
Michał. Ostatni o krzywdę mojej matki.
Marek (biorąc na plecy tłomoczek). Zamiast patronowi na proces, daj księdzu na mszę dziękczynną, że nie żyje, bo by, jak moja po zabitym ojcu, umarła (śpiewa)
Raz dwa trzy.
No, marsz, dziedzicu publicznych dróg i różnych pór roku.
Justyna (która dotąd siedziała zadumana). Mężu...
Michał. Życzę pani, ażeby nim chciał zostać ten, który tu po mnie przyjdzie. (Do Krystyny, która przez uchylone drzwi wyjrzała). Daj wody.
Krystyna. Nie ma w domu.
Marek. Bodajżeś do niej wstrętu nabrała i wojewodę ukąsiła.
Michał. Wszystko jest ludzkiem (wychodzą).

SCENA X.
Krystyna, Justyna później Krysztof.

Krystyna (zbliżywszy się do Justyny). Szkoda oczu na płakanie...
Justyna. Tak mi żal po sercu się rozlewa... Zobacz, czy już wyszli.
Krystyna (wyszedłszy wraca i melduje z dumą). Jaśnie Wielmożny wojewoda Ślepowron.
Justyna. Oh! jakże się boję... Proś.
Krysztof (we drzwiach). Do nóżek pani upadam.
Justyna (podając mu rękę). Witam cię, wojewodo, (błagalnie). Zwróć mu pan majątki.
Krysztof. Oddam wszystko, co posiadał, prócz... ciebie, (całuje ją w rękę).

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.