Ballada rycerska (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Grochowiak
Tytuł Ballada rycerska
Wydawca PAX
Data wyd. 1956
Druk Toruńska Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STANISŁAW
GROCHOWIAK





BALLADA
RYCERSKA
• PAX •
WARSZAWA
1956

WYDAWNICTWO PAX
WARSZAWA 1956
*
Redaktor Andrzej Piotrowski.
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował Krzysztof Dębowski. Redaktor techniczny Mieczysław Ogiński. Korektor Zofia Bartoszyńska.
*
Wydanie I. Nakład 1.000 + 350. Format B-6. Ark. druku 5. Ark. wyd. 3. Pap. druk. mat. kl. III, 80 g, 70 × 100, dost. z Fabr. Pap. w Kluczach. Skład rozpoczęto w kwietniu 1956 r. Druk ukończono w lipcu 1956. Zam. nr 496. E/t-7-3031
*
TORUŃSKA DRUKARNIA DZIEŁOWA, TORUŃ, KATARZYNY 4

MODLITWA


Matko Boska od Aniołów
Matko Boska od pająków
Śnieżnych żagli smagła Pani
Sygnaturko z kolczykami
Matko Boska z żółtą twarzą
Matko Boska z orlim piórem
Matko Boska kolonialna
Łzo astralna i kopalna
Wędrująca na pirodze
Fruwająca na korwecie
Na Holendrze latającym
W dumnej pozie na lawecie
Długoręka długoszyja
Złotopalca krągłogłowa
Pysznooka wąskostopa
Żyzna w ludzi jak Europa
O kopalnio naszych natchnień
O fabryko naszych pogód
O kościele naszych cierpień
Na księżyca wąskim sierpie

Matko Boska mądra taka
Żeś jak ogród z plonem łask
Rzuć najmniejszy choćby blask
W ciemne wiersze Grochowiaka




DON KISZOT

Antoniemu Podsiadowi


Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat...
Akacja — jabłoń — czarne wąsy w winie —
Wciąż świszczał za nim okrutny bat,
Mszczący się srogo na chudej oślinie.

Don Kiszot przebył wiele, wiele dróg...
Kobiety, dzbany, rude włosy nocą —
A Sanczo osła tłukł, tak jak mógł,
Osioł zaniemógł. A Pansa szedł boso.

I wtedy rycerz napotkał Ją —
Biodra-księżyce. Oczy — ostre piki...
Sanczo żarł kiszkę z bydlęcą krwią,
Oczyszczał gnaty zagiętym nożykiem.

I wreszcie rycerz obumarł. Klap!...
Trumna i wieńce. Świece do nieba,
A Pansa spłodził szesnaście bab,
Pięciu chłopaków do tego, co trzeba.


I ten, co domy — i ten, co cię wiezie,
I ta, co idąc, nie idzie, a tańczy —
I nawet w sklepie obwiną ci śledzie
W moje liryki — wnuka Sanczo Pansy.




KINO WIEJSKIE


Dawano Hamleta nam w kinie
Pod wielkim nawisem jabłoni.
Patrzyli chłopi w głębinę
Melancholii.

Potem przez wrzosy, przez strużki
Do chat skradali się cicho.
I po raz pierwszy całowali nóżki
Zdumionym kobitom.

A chłopcy — wieczorem — nad rzeką,
Z twarzami nad wodą leżeli.
Patrzyli: jak dziwnie, jak lekko
Płyną włosy głupiej Ofelii...




BUDOWA

Nikowi Rostworowskiemu


Tam gdzie się kurzy na czerwono
W zielonej bluzie gdzie różowe
Wierzchołki piersi — góry złote
Gdzie granatowa zwisa morwa
Tam gdzie owoce w słonym pocie
Obmyte — w usta na pospiesznie
Dziewczyna zrywa tam gdzie obłok
Biały jak łabędź nad cegłami
I śpiew jest lekki tam gdzie pociąg
Sycząc jak czajnik na kółeczkach
Dymkiem zagrywa tam gdzie koty
rodzą tuziny palą fajki
I słodko chłepcą rosę z trawy
Tam idzie chłopak z chustą w groszki
A w chustce niesie ser i chleb
Tudzież zalane w sztok piccolo
Za dużo piło ostrej śliny




HUMANIZM


Przepływały słodkie statki po różowym morzu,
Wiatr ochładzał marynarzom malowane torsy...
Na okrętach wieźli złoto, cielęta i paki
Ze sznurami dzikich pereł. Cynamon i pieprz.

Jedni kupcy mieli brody posplatane w warkocz,
Drudzy kupcy mieli wąsy jak szable zagięte,
Suknie na nich falujące, szumiące puszyście,
A za złoto całowali śniade brzuszki dziewcząt.

O, malarze niepośledni. Obrazy, o dziwa —
O, statuy, o solniczki z toczonego złota,
O, magnolie w grzywach kobiet płynniejszych niż koty,
O, śnieżyste koty sjamskie przy wazonach róż.

Z tej to bajki wyrósł prosto ślepiec płaskonosy
Wielkie brzuchy chudych dziewcząt wgniecionych w kąt pryczy,
Psy, co jedzą naleśniki, dzieci bardzo krzywe,
Papierowe w błocie łódki, aspiryna, ość.


Z tej to bajki wyrósł prosto smrodliwy ogarek,
Kwaśna zupa na talerzu, zgnieciony ogórek,
Gwizd syreny w ciemnym mieście, co urąga światłu,
Z tej to bajki wyrósł prosto Ska — Syn — and Co...

I dlatego, Czytelniku, aż nad wyraz czule
Mówię wyraz wyświechtany, zużyty na słupach —
Mówię słowo najpiękniejsze: rzeczownik Socjalizm.
Socjalizmu... Socjalizmem... Zwykły socjalizmie!




KIERAT


Obraz malowany smołą na kudłatej desce:
Dwa czarne karki oooj!
Zaparte w ziemię suche stopy eeej!
Bolące ojej — ojej bolące ręce!
Kierat w kółko, w kółko jak arena.
Raz — w grzbiet!
Raz — w łeb!
Raz — w brzuch!

Uch, co za wywrotna ziemia!
A za oknem w tysiącu muślinów,
Wymów to, serce zakochane — wymów:
Że dziewczyna, że twarz — no, kamienowanie,
Cierpienie, pożądanie — jej ramię.
Jej ramię — jej palec, wiolin,
Pisze na szybie kółka,
Koła, kółka, kółeczka powoli.


Tak powoli jak kierat.
Tak powoli jak stopy.
Tak powoli jak grzbiety.

Ten obraz widziałem w salonie
Pewnej bardzo bogatej kobiety.
— Ach!




PIEŚŃ O MARCHOŁCIE


Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło —
Wiatr przynosi to, co wiatr...
Ziemia w kamień szczodrobliwa.

Tak więc ziemię łzą się kwasi,
Korzeń zębem się wyrywa —
Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło.

Dziad nasz był piersiasty chłop,
Łeb miał kuty sztyletami,
Nos na bakier, uszy z głowy,
Stukilowy krzepki brzuch.

Zwał się Marchołt, w śliskich portkach —
A gitara w nim jak owoc.
Ledwo smyk! paluchem w strunę,
Już dymiły w trony króle.


Czule śpiewał, gniewnie śmiał się,
Na dzban wody bidnym dał się,
Starym matkom synem stał się,
Taki chłop.
Pieroński chłop.

Wy, co ledwo że kwilicie,
Smarujecie coś w poszycie,
Posłuchajcie — rąbie dzwon,
Marchołt bidę w bary klepie.

Hej, niedźwiedzie na jarmarkach,
Tańcujące małpy różne,
Senatorom dyga brzuch,
W który Marchołt godzi nożem.

Nic nie spadło prosto z nieba,
Marchołt gdyby spadł, to dziura —
Wyrósł z krwawych kolan matki,
Mógł się mścić i nieba żądać.

Bo widzicie: Bóg gdy kleił,
Skleił takich, co panują,
Ale kiedy ci kantują,
Bóg ulepia wielkie łby.

I bum! rąbie prosto z ziemi
Marchołt gruby a wnikliwy,

A gitara w nim jak owoc,
W giętką strunę smyk! i brzdęk!

Kocioł smoły przytaczają,
Ładne panny sprowadzają,
Tuż przy ogniu je sadzają,
Marchołtowych słów słuchają.

Blask po łbie Marchołta łazi,
Bąble plaszczą w czarnej mazi,
Ktoś piosenkę płaczem skazi,
Dym rozłazi się po mazi.

Nędza rośnie przypomnieniem,
Gniew przywala brwi kamieniem,
Ostre palce ryją ziemię,
A ten: brzdąk!
I tili-tąk!

Planko, kanko, pili-planko,
Tiuli, tiuli-tali tan.
W garściach noże kiełkiem wschodzą,
Wargi psom się marszczą w trąbki.

A ten brzdąk! i tili-tąk!
Złotą rybką w strunach pluska,
Chłopy idą przez cmentarze,
Pochodniami wloką dym.


Rosną ognie nad pałace,
Magnat kopie się w pierzynach,
Pierze leci z rżących okien.
W wielki ogień mały śnieg.

Nic nie spadło prosto z nieba,
Nic się z chmurki nie wykluło,
Ziemia w kamień szczodrobliwa,
Korzeń zębem się wyrywa.




TY


Ja, z pięściami wbitymi pod oczy,
Stwórca cienia chudego na ścianie —
Pożądałem twych cienkich warkoczy,
Białej ręki na wietrze rozwianej.

I wstąpiłaś do domu mojego,
Gdzie po nocach wędruję skulony
Z ciemną flaszą napoju cierpkiego
Jak alchemik z magicznym balonem.

Ty zaś czytasz przy lampie lub spodnie
Me oglądasz i martwisz się: łata!
A w mej głowie tabunem tygodnie,
Huraganem miotane mkną lata.

Wreszcie walę się w łoże jak kłoda
I bezsilny pod twymi palcami
Śnię, że rośnie krzaczasta mi broda,
Ty toporek mój ostrzysz o granit...




MY I BÓG


Cichym dmuchnięciem zagasiwszy świecę
Kładziesz wichurę swych płomiennych włosów
Na grzbiet mój czujny jak plecy psa.
Ciężko zapada czarne wieko nocy.

Wówczas — uśpieni, opleceni sobą —
Nie wiemy wcale, że przychodzi Bóg,
Chodzi na palcach po naszym pokoju,
Poprawia kwiaty. Przegląda się w lustrze.

A lustro czarne jest — głęboka studnia,
Tylko w iskierce dalekiego dna
Faluje blada niespokojna postać
Twoja — idąca przez laguny snu.

Bóg się uśmiecha. Widzi cię, dotyka.
Lustro musuje jak skłębione wino —
I gdzieś ulicą przemyka muzyka:
„Dziewczyno, cóż mogę ci powiedzieć”.




OCZEKIWANIE


Ani słowa. Nie wyrąbiesz.
Kilof — pióro.
A tu wiatr na wielkiej trąbie
Jedzie górą.

A tu Panny i Bliźnięta.
Wielkie pługi.
I pieluszka już rozpięta
Do żeglugi.

Och, syneczku! O, córeczko,
O, nieznani!
Płynie sobie me pióreczko
Do przystani.

A w przystani siedzi żona
Nastroszona.
I przyciska mnie do łona,
Zgłupiałego Posejdona...
Żona, żona.





∗             ∗

Oto maleńki
Oto główka
Oto paluszki jak zwierzątka
Oto i gęba rozdziawiona
Gul-gul
Mniam-mniam
Dziękuję

Przybył tu do nas utrudzony
Pan Bóg go nosił w prawej dziurce
Nosa wielkiego czerwonego
Kichnął
I proszę
I dziękuję

Leży maleńki
Leży w koszu
Płynie po morzu
Ciepło w nim
O mama
Mamo


Ugryź w nosek
Kich-kich
Wynikły z tego
Jesień
Kalosze
I śniegulki




NIEZNAJOMA Z SEKWANY

Tak nazwano zwłoki niezwykle pięknej samobójczyni-topielicy znalezionej w zielonym wnętrzu paryskiej Sekwany


Ten uśmiech łagodny komu oddajesz?
Kto Ciebie chciał wrócić? Który nieznany?
Wciąż jeszcze przebaczać, kochać się zdajesz —
Marząca o śmierci Resztko z Sekwany...

Przyniosą Ci kwiaty: fiołki i chabry
Tak pięknie ciążące do Twojej bieli,
Zapalą lampiony i kandelabry
I będą całować płatki grążeli.

Ten uśmiech łagodny łzami okłamią,
Wzdychając, że miłość... trudna... za młodu...
Nie zgadną przenigdy, że stałaś z krtanią
Stłumioną rozpaczą i skurczem głodu.

Że wlokłaś swe ciało poprzez bulwary,
Opięta oślizłą ostatnią kiecką —
I nikt Ciebie nie chciał. Z tamtej ofiary
Pojęłaś jedynie, żeś jeszcze dziecko.


Ten uśmiech łagodny, który pożąda
Okruchu miłości, myłaś w Sekwanie,
I tylko została druga Gioconda,
I tylko zostało puste pytanie —

Czy szedłbym jak inni wielbić swą wolę,
Czy miałbym doniczkę z kwiatem begonii,
Czy kładłbym pasjanse na białym stole,
Czy może bym czytał linie na dłoni?




EGZEKUCJA

Hiszpanii, której synem jest Goya

Spod czarnej niepojęcie chmury
(A wokół była pustka)
Szli malutcy nad wyraz
Dwaj palcami worani w chmurę.

Wiatr kaktusami wstrząsał.
Piasek skwierczał jak owad.
Sino było i żółto. I niewymownie srogo.

Kiedy weszły w powietrze strzały,
Padli ze szlochem na twarze.

Chmura spadła wraz z nimi,
Rozpętała się burza.
Za kaktusem dziewczyna
Obliczała pociski.

Cień jej, kiedyś rzeźbiony,
Odkopano spod ziemi
Bez głowy i z wielkimi szczerbatymi skrzydłami.




NA ŚPIEW IMY SUMAC —
PERUWIANKI


ODA


Jej głos — smaganie wichru,
Jej krzyk — wołanie łani.

Ima śpiewa zemstę, przeraża i niszczy
Ludzi świszczących długimi biczami.

Przy błękitnym głośniku — Cortez,
Przy telewizorze — Pizarro.

Ima śpiewa pieśń kapłańską,
Broczą jej piersi jak winogrona.

My, którzy mamy zmęczone twarze,
My, którzy kochamy zgwałcone dziewczęta,
My, których uczyniono mydłem,
My, których włosami wypchano fotele,
Silni i żywi podejmujemy pieśń Imy,
Stajemy groźni nad zwełnionym oceanem.

Kładziemy ręce-pontony
Na tryskających falach-wybuchach,
Uciszamy morze...

Jej głos — wietrzyk poranny,
Jej krzyk — latarnia morska
Przesuwa się ukojeniem po palcach naszych,
Wiąże fale,
Spaja maszty,
Z błyskawic uplata jasność.

Wracają żeglarze...




ŚWIĘTO


Czerwone chorągwie powitały dzień —
Trzydzieści sześć armat wypaliło w niebo,
Nie po to, by starzec ogłuchły jak pień
Wyskoczył z piernatów i spytał: dlaczego?

Bo po co nam straszyć i smutny ich strach
Na oknach zawieszać białymi nosami?
Po nocach świetlistych i burzliwych dniach
Podrepczą z kotami, kanarkami, psami...

I będą sprzedawać kanapy swe stare,
I tylko deszczykiem aura ich opłacze —
...I nagle się znajdzie pod jakimś filarem
Nagrobek z wianuszkiem. Pistolet i szpaczek.




ZWĄTPIENIE



Powiedz mi, Jerzy, przeżywałeś
Moment, gdy patrzysz i truchlejesz:
Oto się Bóg twój w mgłę rozlewa,
I nic — i tylko mgła się chwieje...?

A ty jak piorun walisz czoło,
A wszystko tracisz. Nawet łzy.
Na oknie krzywo siedzi gołąb
Trzymając w dziobie pasmo mgły.




ŁASKA


Nadpływa Łaska. Noc. I blask.
Stoisz z toporem przed tą łuną.
Suchym płomieniem fruwa las,
Ledwo że wody nie wyfruną.

I biegnie w trwodze czarny ryś,
Wilki uchodzą płaskim sznurem.
Teraz ci trzeba w ogień iść,
Gdzie Feniks błyska chłodnym piórem.




WIERSZ METAFIZYCZNY


Oto ostatni salut. Schodzi,
W głąb morza głębokiego schodzi
Ta trumna flagą okutana
Jak zbir — okryty po sam nos.

Morze pochłonie ją i piasek —
Ten nieodkryty nigdy piasek,
Wełnisty może, może czarny,
Może brzemienny w tuzin farb.

I tam dopiero — umarłego,
Oczy zapadłe umarłego
Ujrzą wspaniałość nowych światów:
Roślin, planktonu, świateł, małż.

Och, jakże cudne, fosforyczne,
Sfery świetliste, fosforyczne!
Och, jakże piękne dżungle nocne,
Och, jakże wielki cudny grób!


Płacze na mokrym oceanie,
Żona na zimnym oceanie,
Kapitan patrzy w sine niebo:
Ciężko od czarnych ostrych chmur.

A dziecko? Dziecko śpi w kajucie —
Szarej jak woda z górnej warstwy,
Muchy wędrują mu po nosie
I gryzie w oczy z działa dym.




ŚWIĘTY SZYMON SŁUPNIK


Powołał go Pan
Na słup.
Na słupie miał dom
I grób.

A ludzie chłopaka na szafot przywiedli,
Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.
Powołał go Pan na stryk.

Powołał go Pan,
By trwał.
By śpiewał mu pieśń
I piał.

A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałcili
I włosy jej ścięli, i ręce spalili.
Powołał ją Pan
Na gnój.

Powołał go Pan
Na słup.

Na słupie miał dom
I grób.

A ludzie mych wierszy słuchając powstają
I wilki wychodzą żerującą zgrają...
Powołał mnie Pan
Na bunt.




NA ZDOBYCIE
MOUNT EVERESTU


Zofii Krall

Szli gwiżdżąc i nie doszli,
Dochodząc, stąd odeszli —
Śpiewajmy wciąż donośniej
Odeszłe przeszłe pieśni.

A dziś przekłuty krzyżem
Ten szczyt się w chmury wgniata —
Nie tutaj, ale wyżej
Nastąpił koniec świata.

Więc bierzmy się za szpadle —
Niepokój nas ocali:
Wzniesiemy prostopadle
Tę samą drogę dalej.

By znowu szli — i padli,
Dochodząc — znów odeszli —
Śpiewajmy wciąż zajadlej
Zwycięskie nasze pieśni.





∗             ∗

Pisałem Cię konwalią i zmierzchem —
I byłaś jak fontanna strzelista.
Mówiłem Ci zwierzenia najlżejsze
Na stokrotkach, w wierszach i w listach...

I nie kochałem Ciebie. Zbyt dużo
Przepaliłem miłości na słowa...
Jak gdyby ktoś na usta rzucił zwiędłą różę...
Jak gdyby poprzez różę Twe usta całował.

Czy rozumiesz? Dziś wracam powszedni,
Każdym słowem z tych dawnych bym krzywdził i kłamał,
Widzę oczy Twe smutne i płaszczyk Twój biedny:
I teraz już na pewno jesteś Ukochana.





∗             ∗

Zimą nad sercem zmalałym nie panuj,
Podaj mi palce — po cichu — na palcach
Pójdziemy ścieżką śniegiem obsypaną
Na małą stację, z której się nie wraca.

W małej kolejce będziesz w szybkie krążki
Oddechem karmić — i wyrosną drzewa,
Las, w którym rządzą srebrzyste zajączki,
Dom z wielkim piecem, który ładnie śpiewa.

W domku dróżnika zamieszkamy. Dwoje
Pod jedną, biedną pierzyną powszednią.
Pantofle twoje i marzenia twoje,
Białe pasjanse z czułą przepowiednią.

Zmęczonym oczom światło karbidowe,
Zmęczonym ustom herbaty lipowe,
Zmęczonym nogom połacie domowe,
Szal na migrenę, kompresy na głowę.


I będzie stygła wielka misa czasu,
I będę pisał wiersze beznamiętne
O tym, że wyszłaś po drzewo do lasu
I że mnie czekasz za siódmym zakrętem.

Lecz nagle błyśnie jak piorun na torze
Nieubłagany nasz pociąg pospieszny,
Światłem obrzuci nasze czułe łoże
I dom nasz śmieszny, i zaułek leśny.

Nadzy, czerwoni wybiegniemy z domu,
Na białym śniegu dwa żałosne cienie...

Zimą nad sercem serdecznie się pomódl
O wieczne trwanie przez wieczne zmęczenie.




KOCHANA JEST CHORA


Kochana jest chora. Daleka Kochana
W dalekim szpitalu wśród obcych jej twarzy
Przytula koperty mych listów do twarzy.
Kochana. Kochana.

I nikt Jej nie mówi, że jest Ukochaną,
Nikt z białych powiek nie zdejmie tęsknoty
Przez ogląd, słuchawkę, przez szkiełko i dotyk.
Zgubiłem wśród bieli mą białą Kochaną.

A do mnie przychodzą zdumieni krytycy
I mówią z zadumą: „Poezja ta chora”.
Nieprawda, pomyłka, panowie krytycy,
Kochana jest chora, Kochana jest chora.




JESIEŃ  II


Nazbieramy lipy w garstki — w zimno — w deszcz.
Tak pójdziemy w twych pończoszkach
Małą dróżką — buraczkową
W deszcz.

Nagie drzewa pozdrowimy, krzyżom polnym — przeziębniętym,
Matce Boskiej wystudzonej w taką jesień, w chłód.

Potem jeża pozbieramy,
Jeża w domu otulimy
W twą haleczkę z pajęczyny,
Niechaj śpi.

Śpi i mruga...
Popatrz, popatrz!
Małą dróżką do nas człapie:
We śnie pogrążony jeż.


Idzie, ugryzł kęs księżyca,
Ciemno, chłodno, chorowicie.

Nazbieramy lipy w garstki —
Nazbieramy drewek w lesie,
Napalimy,
Wypijemy,
Potem wejdę w twoje łapki.




KRÓL ZABITY


W trawie wilgotnej leżał. W mokrej,
W koszuli tylko z drobnym szlaczkiem.
Lecz szyję nagą i okrągłą
Prostował ciągle, dźwigał. Zawisł.
Wargi wypukłe, brwi napięte,
Chrapy czerwone miał, nadęte
Jak trąby. Trąbił bez hałasu
W zielone zwały rannych zórz.

Leżał tak, nogi krzywiąc chude,
Obrosłe włoskiem cieniuteńkim,
Palce skurczone i żałosne,
A pięty białe i łagodne.
Klon nad nim w gong czerwony walił,
Ostrą łodygą węszył mlecz.

A tam się puhar w bok odtoczył,
A tam różaniec żmijką zastygł,
A tam królestwo w gruzach padło,
A tam zaskrzypiał złoty tron.


Lecz że zabity król, poznali
Dworzanie po tym, że piwonię,
Którą mu wpięła w brodę córka
Z uciechy może, może w psocie —
Porwał i uniósł chudy pies,
I pod śmietnikiem w dół zakopał.




BALLADA  II


Hej, wędrowcze, dokąd gnasz
Na tej dzikiej szkapie?
Pyta z lękiem nocna straż
I za łuki łapie.

Bo to: księżyc ledwo lśni,
Mgła po świecie dymi,
Na zawiasach jęczą drzwi,
Wyją psy przed nimi.

— Hej, strażnicy, konia tnę,
Bo mi żona rodzi!
Krzyczy jeździec w srebrną mgłę
I na szlak wychodzi.

Bo to: ciepły wieje wiew,
Gwiazda migotliwa —
A pod skronią szumi krew
Jak w beczułce piwa.




BALLADA  I


Często przy ogniu siadywali,
On patrzył w blask na jej pończosze,
Łakomy był,
Wstydliwy był,
Za ucho psa tarmosił.

I jakoś — rok choć mijał, księżyc
Powlekał twarz swą patynami,
To ani on,
To ani ona,
Nie śmieli spojrzeć w stronę łóżka.

A łoże było z główką lwa,
Nad nim makatka z aniołkami,
I ani on,
I ani ona,
Nie śmieli skazić tych skrzydełek.

Więc mówił jej o dumnych sprawach,
Aż się łapała za nos: ojej!
I potem strzelbę wziął i poszedł
W ogromny las miliona drzew.


I umarł biedak z kulą w ustach,
Niemcy go w dół zepchnęli srogi,
A ona czeka: lato, zima,
Firanką wieje w mokry mrok.

Łoże ją tuli zestarzałe,
W makatce bledną już aniołki,
Dłonie jej zżera suchy czas —
A dobry Bóg,
A dobry Bóg
Niech się nie cieszy tą bolesną cnotą!




WDOWIEC


Wziąłem twój ślubny welon,
W pomiętą zwinąłem gazetę —
I było to takie brutalne
Jak ból.

A potem pantofle najczulsze,
Łódeczki najmilsze, najdroższe,
I w puszce od maggi schowałem kolczyki,
Dwie krople rosy.

Nocą podzwaniam tą puszką,
Płaczę nad paczką z welonem,
Kopię w rozpaczy w krzesło
Puste,
Zimne,
Niedobre.

Mam jeszcze mydło po tobie,
Którym mydliłaś piersi —
Włosy mydliłaś gorące,
I nos mydliłaś — i nos.


Całuję ten śliski kamyczek,
Pożeram ten śliski kamyczek —
Na jutro mi już nie starczy,
Mój Boże, i zacznie się głód.




O — 1945


Po ziemi biało obłok śniegu
Tocząc się palił w lampach sino
A gołe głowy kobiet w ciąży
Szły wciąż bez chleba bez marzenia

Wojacy w konie batem bili
I pożarami kwitły krzaki
Księżyc nad łuną jak nad świecą
Ćma — kołujący migotliwy

I podbiegali i strzykawki
Wbijali w uda małych chłopców
A król z koroną na brwiach zwisłą
Ponuro bębnił w klawiaturę

Słuchał zamieci krzyków kopyt
Matek wyjących do księżyca
Szczękały białe krwią polane
Klawisze świecznik mysz w szkielecie


I uciekała na osiołku
I była światła jak klejnocik
I nie wyrosłoby nam Dziecię
Bez złowróżebnych klątw kobiecych

A król się w popiół zmienił siwy
Pigułkę spożył śmiercionośną
Tragedio wieków rośnij śmielej
Stopimy miecze w ośle dzwonki




VERLAINE


Tiko-tako, tiko-tak,
W dyliżansie przez Montmartre
Jedzie dama karo z kart,
Na jej rączce siedzi ptak.

Puku-stuku, kili-klak,
Kółka kręcą się na bruku,
Ptaszek śpiewa: kuku-kuku,
Dziobie damę w złoty kark.

Dama wiezie porcelanę,
Porcelana cienko dzwoni,
Świszczą loki w grzywach koni,
A koniki całe szklane.

Tiko-tako, tiko-tak,
Już dyliżans wjeżdża w ganek,
Dama rączką zza firanek
Daje znak.


Verlaine chciałby do niej wybiec,
Podać rękę jej pod stopę,
Lecz spostrzega świecy kopeć
I rozbite pudło skrzypiec.

Szklankę z rysą, nad kieliszkiem
Swej kochanki tłusty biust —
A kochanka pcha do ust
Rozwaloną czarną kiszkę.




CHMURA

Stasiowi Chacińskiemu w dowód przyjaźni


Leciała chmura przez zielone łąki,
Puszysta chmura przez pagórki biegła,
Wczujcie się w obraz — biel i zieleń łąki.
Ogromna czystość porannego nieba.

Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmura
Na czterech skrzydłach dała cztery kroki,
Potem jak łabędź pośliniwszy pióra
Płynęła stawem kolorowookim.

A pod kasztanem spał przeziębły Wilon.
Czapka na oczach, butla z mętnym winem —
Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,
Służyła chmura za ciepłą pierzynę.

Potem ją Wilon obwiązał sznurami,
Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę.
Aż za lasami, siedmioma górami
Przed swej kochanki zatrzymał się progiem.


I chmurę w kącie porzucił, do Miłej
Najsłodsze słowa śpiewając jak anioł...
Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,
Pies patrzył głucho spode łba na panią.

I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.
Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu —
Milczały ciężko komody ponure,
W strasznym, mieszczańskim niewesołym domu.

Więc chmura cicho podeszła do wierzej.
Dziurką od klucza wydostać się chciała.
I coraz dłużej, i bez przerwy szerzej
Nitka się snuła cieniutka i biała.

Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.
Konie stawały rwąc postronki — dęba.
A pod latarnią, ukryty za rogiem,
Chichotał Wilon z nożem w białych zębach.




WYOBRAŹNIA


Mogę nad stawem siedzieć białym,
Dużym grzebieniem czesać siwe
Włosy anielskie karpi smutnych —
Mogę tak długo, w melancholii...

Lecz mogę także w kwiatach ogień
Zapalać ostry, dym świetlisty
Zawijać w koła i na drzewach
Wieszać — tak mogę w rozmarzeniu...

A mogę przecież nocą, deszczem
Iść nie kończąco — z wiatrem w nozdrzach
Zimne posągi wznosić z pyłów,
I mogę tak — śmiertelnie gniewny...

Łzy pozostaną łzami przecież,
Uśmiech uśmiechem, walka walką —
Ludzie me czary z traw opłuczą:
Na półkach swych położą je.


Bo kiedy płacze krasnoludek,
Nie poziomkowym sokiem płacze,
A kiedy ptak umiera — zimno,
Ogromnie zimno jest na świecie.




SIWY DESZCZ


Na kamiennym brzegu ostrym,
Nad spienioną morza grzywą —
Pod północnym mroźnym niebem
Stoi Solveig jak iglica.
Ręce jej — oczekujące,
Wargi jej — nawołujące —
O, żeglarzu! Zerwij Solveig,
Zasadź w koi ją żeglarskiej.
Prószy mróz,
Na włosy prószy,
Prószy noc
W zdziwione usta.
Wraca Solveig z marzeń pusta,
Zawinęła małe uszy.

Gruby patrzy w nią jak w beczkę
Chudy kupił żółte róże.
Tęskni Solveig przy piecyku,
Przy wyziębłej czarnej rurze.


Peer ma kaszel...
Peer ma katar...
Nie, żałosna, Peer ma żagle.
Wtyka żagle niebu w gardło,
Nad kompasem się zapija.

Wczoraj bawił w lupanarze,
Policjanci go wywlekli,
Bili go,
Kopali go,
Potem płynął przez rynsztoki.

Spotkał szczura i dziewczynkę
Z małym chabrem zapotniałym,
Poprosiła go na noc,
Łóżko chabrem zaścieliła.

Nie, żałosna, Peer się wścieka,
Bije majtków swych po gębach,
Wielki colt mu w łapach dymi,
Czarny kopeć do księżyca.

Potem karty kładzie na stół,
Jakby noże sypał na blat,
Nie wychodzą mu pasjanse...
Nie wychodzą mu pasjanse?


Na kamiennym brzegu ostrym,
Nad spienioną morza grzywą —
Z północnego nieba sypie
Siwy deszcz skostniałych włosów.




ZNAKI


Nie pomogą sakramenty,
Cztery dumne Ewangelie!
Nie jabłkami z rajskich drzew
Ani wodą z świeżych źródeł —
Nam idącym, językami
Uzbrojonym i wywianym,
Ani Arka, ani Wieża
Z żółtej kości mamutowej.

My na pięści z Bogiem, w mroku
My z latarnią karbidową,
Gdzieżeś, Boże? Oho, hoooo!
Komar bzyknie,
Włos upadnie...




MISTERIUM


Po cichym drzewie jak po dużym smyku
Skrobie się żagiel grubej ćmy —
Już noc. Już szumią w twoim pokoiku
Białe i srebrne sny.

Siedząc nad tobą, z twarzą za oknami,
Odprawiam pacierz za dawno umarłych,
A oni piją wiatr z mojej wargi
I poruszają skrzydłami...




TRAMWAJ
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH


Oto jest tramwaj Wszystkich Świętych
Ciężki od plonu jak stodoła
Sunie żałobny i brzemienny
W ten złoty dzień dla Nieboszczyków

Wieńce szeleszczą pachną płaszcze
Woń świec i duszny zapach kwiatów
A płaszcze pachną naftaliną
A kwiaty pachną katafalkiem

Dla Brudna świeczki dla Powązek
Wiezie poduszki z obrazkami
Twarze umarłych w porcelanie
Bardzo uprzejme i słoneczne

Oto dziewczynka w okularach
Oto chłopaczek krzywonosy
Oto kobieta z podbródkami
Oto łagodny profil starca


Jadą tramwajem Wszystkich Świętych
Z trąbkami płaczu z ubogimi
Wstążkami czerni z tą taniochą
Żywi umarłym w odwiedziny

Tramwajarz dzwoni ludzie płaczą
Pięćdziesiąt groszy od osoby
Umarli leżą sztywno w grobach
Z drzwi od Niebiosów zdjęto łańcuch

Bo jedzie tramwaj Wszystkich Świętych




DRZEWA


Drzewa ogromne, drzewa kłębiaste,
Burzliwe drzewa.
Ścieżka omija je z daleka,
Ścieżka się gniewa.

Więc stoją same, mruki,
W brodach spienionych przekleństwem.
Dozorcy galaru, na którym Noc
Odpływa w przestrzeń.




DRWALE


W głębi zimy jak w głębi obrazu
W groźnych czapach, zakuci po oczy —
Rąbią drzewo, kładą sągi,
Łupią w pachy z wszystkich sił.

Koń im wlecze rude drzewo,
Oni świszczą giętkim batem,
Śnieg wzlatuje i opada,
W głębi zimy jak w głębi obrazu.

A potem przy rurach cienkich i czerwonych,
Wsłuchani lubo w gulgotania ognia,
Całują dzieci w karczki równiuteńkie
I rzeźbią w drewnie kózki bieluteńkie.

Żony,
dzbany —
pełniuteńkie misy,
nocą chylą do swych sztywnych wąsów,
miłość tłusta i mocna jak miód
kapie im z wąsów na skóry niedźwiedzie.

W głębi zimy jak w głębi obrazu.




BALLADA RYCERSKA

Włodzimierzowi Majakowskiemu

Czekali go. Nie przyszedł.
Siedzieli w kanapach.
Obrzękłe paluszki
Układali w sztorc.
Zjadali ciasteczka,
Czytali gazetki,
Kwilili wierszyczki
Z chudziutkiej wieżyczki.
Nie przyszedł. Nie ładnie. A fe...

Więc głowy, więc głowy, więc głowy,
I słowa, i słowa, i słowa,
Z mozołem, z mozołem, z mozołem,
Wykluli, wykluli, wykluli:
Że są,
Chwalą.
Akceptują.
Rzucają kwiaty na tor.
I niech się wlecze ta rzeź.
A fe... A fe... A fe...
Głupcy.


A on przyszedł prosto z rzeźni,
Z grubym fartuchem na brzuchu,
Łeb spuścił pełen grozy,
Przeliczył pod pachą powrozy
I podniósł topór szczerbaty od krwi.

Brwi
Zawaliły się
I z hukiem zagniotły mu twarz.




ROBOTNICE


One są brzydkie są zmęczone
Są nocą białe jak papiery
Patrzymy bólem przesiąknięci
W te rude matki złotej ery

Ledwo powrócą chleb postawią
Ledwo uklękną to ze szmatą
Ledwo odpoczną to nad cienką
To nad wystygłą już herbatą

A potem w łóżku patrzą ciemne
W poranny gwizdek nad fabryką
Skulone stygną w naszych pięściach
I odpływają snem do nikąd

Hej wy synowie wy we fraczkach
Celebrujący każde słowo
One są gwiazdy pięciokątne
Wyżej pokoro Niżej głowo




POKOLENIE


Dla wnuków piękniejszych o wysokie czoła
Nam, szerokonosym, rąbać palce, łamać —
Za bogactwem ziemi węszyć w czarnych dołach,
Głową bić po ścianach — niemiłośnie — psiamać!

Dla wnuków piękniejszych o łagodne ręce,
O gwiaździste oczy, aksamitne włosy —
Ból nasz kołyszemy opuszczając szczękę
Na białe ramiona przezroczystej nocy.




LEPIEJ


Lepiej by było w wiatraku zamieszkać,
A jeszcze lepiej w latarni na morzu.
A lepiej myszką w białomącznych mieszkach,
A jeszcze lepiej pchłą się wtulić w kożuch.

Dobrze by było u Barnaby w brodzie,
A jeszcze lepiej u Boga za piecem,
Dobrze by w łasce opływać jak w miodzie
Albo jak strucla, albo też jak precel.

A tutaj wiatrak skrzypi chuderlawy.
Latarnia blasku na morze nie rzuca.
Wiatr myszką wbiega w za duże rękawy
I ból pulsuje czarną pchłą na płucach.




DZIKIE JABŁKA


Dzikie jabłka gryźli
Kijami podparci
W popiół dnia wpatrzeni
Opuszczeni starcy

I odpływali
Wyblakli i nikli
Z dzikimi jabłkami
Na portretach stygli

A nam jaka przyszłość
Nam jakie przetrwanie
Tym co ziemią trzęsą
Tym rysy na ścianie




CZEGO NIE ZAPOMNĘ?


Lesznieńskim domom niedorosłym,
Plantowym ławkom nienajwiększym —
Piszę ten liryk złotym włosem
Na srebrnej blaszce. Blaszka brzęczy.

Włosem dlatego, że zaledwie...
Złotym dlatego, że na zawsze...
Zaledwie krzywdy niepowszednie —
Na zawsze serca najłaskawsze.




CHIMERY WROCŁAWSKIE


Wypalone zziębłe z głowy szczerbatymi
Pochylone w bęben bijące kamienny
Stoją nad kanałem gdy niebiesko dymi
Mgłą wieczorną chłodem kadzidłem jesiennym

Komu biją miastu miasto je ośmiewa
Purpurą napiera po piórku po piórku
Złotym liściem kapie codzienna ulewa
Na pieluszki majtki na sznurku w podwórku

One dzwonią im w bęben im serca w żałobie
Jak stare służące wzdychają za zgasłem
Gdy pana i panią pochowają w grobie
I grób już przestanie pachnieć sytym masłem




PŁACZ ŻYDA


Gwiazdo gwiazdo gwiazdo gwiazdo
Żółta gwiazdo sześciokątna
Dom zburzono nam do szczętu
Trzy córeczki czarnowłose

Sypcie dołek niemaluśki
Ach ułóżcie kostki w dołek
W papier córki zawiniemy
Geszeft z ziemią uczynimy

Ja się pytam czemu Jahwe
Rachel pyta się po czemu
Wpierw Judasza powiesiłeś
Córki gwałcić psom oddałeś

A ta mniejsza Magdalene
A ta większa Egipcjanka
A największa najroślejsza
Ząbek miała szczerozłoty


Gwiazdo gwiazdo serca ranisz
Pójdę ślepy i o kiju
I napotkam psa jakiego
To ustąpię jemu z drogi

Ludziom ręce będę lizał
Wszy otoczę służebnością
Wszę głaskając patrzę gwiazdo
Kto cię głaszcze gwiazdo gwiazdo




GŁUPI ŻAL


Kocham Cię śpiącą. Kocham Cię małą,
Kocham twą halkę rzuconą przez krzesło —
Bo to jest wszystko, co dla mnie zostało,
Co trwa, gdy inne bezpowrotnie przeszło.

Przeszła grudniowa namiętność pochmurna,
Minęła bojaźń styczniowa i drętwa.
A teraz kładę larga i nokturna
Na bardzo białych, bardzo dobrych rękach.

I wstyd mi. Siedzę. Pilnuję twej twarzy,
Której każda chmura z mego pamiętnika.
Wyrosłaś inna, nie ta, którąm marzył —

Wspanialsza... Ale liryka, liryka...





∗             ∗

Na rzeczy nasze kiedyś spadł
Drobniutki piasku osad —
Może go przyniósł jakiś wiatr,
A może z deszczem pierwszym spadł,
Kiedy dymiła Mleczna Szosa?

Dziś pochylamy z trudem głowę
Oddechem płucząc nalot piasku,
By rzeczy nasze oczyszczone słowem
Nabrały blasku.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.