Beniowski (Sieroszewski, 1935)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Beniowski |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Beniowski poprowadził towarzyszy całą gromadą do sekretarza.
Szli z początku znaną im już drogą, wraz z wyznaczonymi do przymusowych robót wygnańcami. Byli w dość trwożnem usposobieniu, dzięki oczekującemu ich spotkaniu ze słynnym z swej surowości sekretarzem, oraz z powodu nagłego, dziś rano ponownie powtórzonego, wezwania Beniowskiego do naczelnika kraju. Chruszczów starał się rozproszyć ich obawy:
— Pewnie czeka go reperacja jakiego cennego przedmiotu, albo kunsztownego instrumentu — mówił. — Wszyscy urzędnicy mają tutaj moc takiego rupiecia. Każdy przywozi z sobą dla rozrywki jakiś rarytas, który następnie zepsuty, leży bez użytku w lamusie i czeka zmiłowania Bożego. Takiem zmiłowaniem jest przyjazd nowej partji wygnańców. Gdyż nas tu mają za wszechmocnych, nieledwie za czarnoksiężników ze złotemi palcami. Nie należy nigdy odmawiać prośbie, przedewszystkiem dlatego, że za takie reperacje ucieszeni właściciele obdarzają zwykle kunstmistrza choć małym datkiem, po drugie, że odmowa pociąga za sobą niezadowolenie i, co za tem często idzie, prześladowanie nieszczęsnego niezręcznika. My zaś wspólnemi siłami zawsze dajemy sobie radę z podobnemi robotami. Wyobraźcie sobie naprzykład, że los na pierwszym kroku obdarzył mię pobielaniem rondli u miejscowego protojereja. Pojęcia o tem nie miałem. Mimo to przyjąłem robotę z podziękowaniem, jak mi poradził najstarszy tu z nas, poczciwiec, Bielski... Rondle, rozumie się, pobielił nasz kowal wioskowy, któremu zapłaciłem z własnej kieszeni a wzamian dostałem... błogosławieństwo pasterskie!...
— Ja musiałem dorobić klapki do złamanego fletu, choć instrumentu tego nigdy przedtem nie trzymałem w ręku! — dodał ktoś z tłumu.
— Ja zlutowałem złoty łańcuszek żony komendanta, choć z zawodu jestem kancelistą.
— Miałem wielki kłopot ze sztucznym kotem, miauczącym za pociśnięciem ogona... Stracił ogon i przestał, rzecz prosta, miauczeć.
Opowiadali ze śmiechem wygnańcy jeden przez drugiego.
— Wyobrażam sobie, jakie cuda gadają o Beniowskim i czego się po nim spodziewają! Już mię wczoraj zaskoczyła z pytaniami stara niańka Niłowów: A kto zacz jest? A skąd?... A czy młody?... Czy stary?... Czy nosi wąsy, czy nie?... Czy umie tańczyć i gadać po francusku?... Czy to prawda, że był na dworze u polskiego i niemieckiego królów i ma dworskie manjery? Dostanie do naprawy co najmniej te stare organy, na które już raz straciliśmy bezskutecznie tyle trudu i dowcipu!... — żartował Chruszczów.
— Mam więc je wziąć? — pytał Beniowski.
— Rozumie się!... I nawet gdyby ci dodano coś w rodzaju starej zagwożdżonej armaty do naprawienia, bierz, nie pytaj, owszem, obiecaj, że dostarczysz ją w najlepszym stanie i w najkrótszym czasie!... A potem już zobaczymy, co się da zrobić!... Są rozmaite sposoby ułagodzenia niecierpliwych wymagań głównie przez... niewiasty, których wpływ jest tu niezmierny.
— Jak wszędzie, gdzie białogłowy są w mniejszóści...
— Ach, przyjaciele, przewodzą one i tam, gdzie są w większości. Rzekę prawdę, gdy powiem, że przewodzą wszędzie, przewodzą miłem obejściem, dowcipami, ponętami i lubą rozrywką sercową w tej nudzie życia...
Tak gawędząc, rychło znaleźli się w miasteczku i rozeszli do zajęć w różne strony. Beniowski minął zwodzony most fortecy, gdzie stojący na straży kozak zmierzył go badawczem spojrzeniem, i udał się wprost do mieszkania państwa Niłowów.
Po krótkiem oczekiwaniu w ciemnej sionce wezwano go przed naczelnika do świetlicy.
Pan Niłow nie miał tym razem na sobie munduru, lecz zwykły lisi kubrak, kryty zielonym „haksamitem“. Jego obrzękły, sino żyłkowany nos nie wyglądał tak drapieżnie, jak za pierwszym razem; otoczone czerwoną obwódką wyłupiaste mętno-szare oczy patrzały nawet dość poczciwie; chodził po pokoju, zasunąwszy ręce w kieszenie szerokich również zielonych rajtuzów, obszytych na wypustce złotym galonem.
— No, jakże więc tam było na tym okręcie w czasie tej burzy? opowiedz!... — zagadał po chwili milczenia.
W krótkich wyrazach zaczął opowiadać Beniowski powszednie przygody podróży, jak szczęśliwie wypłynęli z rzeki Ochty przy wietrze północnym, jak następnie wiatr zadął od zachodu i kapitan, pełen najlepszej myśli, wyszedł pod żaglami na pełne morze, jak morze zwolna rozkołysało się, jak zalewająca fala, pryskając wysoko w górę, utrudniała bardzo manewry, pokrywając lodem i szronem liny, reje, bloki i kiedy płótnisk żaglowych, jak następnie powstała lodowa burza i załoga, znużona nawałnością, wezwała do pomocy wszystkich, mających pojęcie o nawigacji.
— Ponieważ ongi służyłem w gdańskiej marynarce i powierzano mi nawet ster większych statków, zgłosiłem się wraz z towarzyszami... Impet wiatru stał się jednak wkrótce ponad nasze siły i nie udało się nam owładnąć kierownictwem okrętu, tem bardziej, że nie wszystkie nasze wskazówki wypełniano...
— Tak, tak! Słyszałem o tem! — mruknął Niłow. — Co dalej?
— Rozhukane wiatry miotały nami na wszystkie strony i raptem zaczęliśmy pędzić ku północo-wschodowi. Bystrości sztormu nie podobna opisać. O trzeciej godzinie po północy pękł maszt środkowy, co przepowiadałem, radząc nadaremno zwinąć tam żagiel zawczasu. Namiestnik nie chciał się zgodzić na ujęcie wiatru. Dopiero gdy raniony ułamkiem rei kapitan zdał całkowicie dowództwo na mnie, mogłem spuścić żagiel rudlowy, aby uniknąć złamania i tego masztu. Zostawiłem jedynie klin na przedzie statku. Kazałem wszystkim, co zachowali resztki sił, wziąć się do uprzątnięcia lin, żagli, ułamków drzewa, zaścielających pokład i utrudniających manewrowanie. Ciemności, ryk i łoskot nawałnicy, uderzenia bałwanów, wielu pozbawiły zmysłów. Nie słuchali rozkazów, nie dawali na nic baczenia i... woda uniosła nam czterech ludzi. Reszcie kazałem się przywiązać linami i pracować dalej omackiem. Nawpół żywi z zimna i wyczerpania ledwie doczekaliśmy dnia, poczem z niewymownym wysiłkiem postawiliśmy na nowo związany maszt i rozpięliśmy drugi klin, a pod wieczór, kiedy burza zwolniała, podnieśliśmy środkową gaflę i żagiel rudlowy. Nie w mocy naszej jednak było utrzymać należyty kierunek i gdy wiatr zmienił się na południowo-wschodni, musieliśmy odwrócić żagle i płynąć według południowo-zachodniego rumbu. Dnia 27 ujrzeliśmy mglistą ziemię pod 54° 17′ szerokości. Majtkowie zapewniali, że to wyspa Sachalin. Chcieliśmy zarzucić kotwicę dla naprawy okrętu i zrównania ładunku, który przesunął się na jedną stronę i tak chylił statek, że mógł go wywrócić; lecz brzeg był stromy, dokłady fal biły oń wściekle i tak wysoko, iż nie ostałyby się przeciw nim żadne łańcuchy... Płynęliśmy więc dalej, korzystając ile możności z uciszenia się nawałności, aby statek doprowadzić do możliwego porządku, co choć w małej doskonałości nam się udało... Nazajutrz zaś przy pomyślnym wietrze zawinęliśmy do Czekawki, jak to Waszej Wysokiej Szlachetności wiadomo.
— Tak, tak!... Wiem! A teraz powiedz mi, Beniowski, jak to się stało, że ty, jenerał, człowiek wykształcony i rozumny, okazałeś się w rezultacie głupcem, nie upokorzyłeś się, nie wstąpiłeś na służbę Miłościwej Pani Naszej Carowej, która ci to łaskawie w niezmiernej swej dobroci proponowała; przeciwnie, buntowałeś innych i nawet próbowałeś uciekać? Tak przynajmniej stoi napisane w twoich papierach!
Beniowski długo stał w milczeniu z opuszczoną głową. Niłow przechadzał się po świetlicy, poglądając na niego z pod oka, wreszcie przystąpił do stołu, nalał sobie wódki z karafeczki, wypił, przekąsił kawałkiem solonej ryby i chrząknął.
— Cóż nareszcie? Odpowiesz na to, hal?
— Wasza Wysoka Szlachetność sam jest żołnierzem, zrozumie więc: przysięgałem konfederacji Barskiej i prawnie postawion byłem na czele jej wojsk...
— Komu, powiadasz? Konfederacji!?... Pewnie nowe jakie buntowszczyki przeciw uznanej władzy Monarszej!?... Gdzie oni są? Skąd przyszli? Kto ich do wojny upoważniał? Ty, Beniowski, człowiek biegły w naukach, wiedzieć powinieneś, że nasi Carowie są spadkobiercami Cargradzkich Cezarów, a ci panami świata byli... Wszystko więc nasze i ty nasz, skoroś się w nasze ręce dostał... Pamiętaj o tem! O wszelkich konfederatach zapomnij!...
— Jużem za to surowo ukarany został, Wasza Wysoka Szlachetność... żem ojczyzny bronić chciał! — żywo odparł Beniowski. — Przebyłem tysiące wiorst w więzach, pod strażą w upały, mrozy straszliwe i szarugi... Bez wszelakiego opatrzenia, w niewygodach, od których otwarły się moje otrzymane w bojach a źle zaleczone rany... Wielekroć razy śmierci bliski byłem...
— Cóżeś ty chciał, żeby ciebie jeszcze nagradzano! Ojczyzna, ojczyzna!?... Ja tu jestem twoją ojczyzną, ja... sługa i niewolnik Najmiłościwszej Pani Naszej Cesarzowej Katarzyny Wielkiej!... Słyszałeś!?... Mówię ci, pókim dobry: zapomnij o tych swoich głupstwach, zapomnij kimś był, jakeś się nazywał nawet i zostań tutaj porządnym człowiekiem!... Chcesz a nawet nazwisko ci zmienię, gdyż jesteś jak umarły dla świata!... Zmień się więc, zacznij żyć odnowa, bo stąd nie uciekniesz!... Stąd nikt jeszcze nie uciekł... Dokoła morze, a od strony lądu pilnują was dzicy Czukczowie, Korjacy i Ankalowie... Upokorz się więc, gdyż klnę się Zbawicielem, nie popuszczę wam! Za najmniejszą próbę, za samą myśl przeciwną ukarzę według całej surowości prawa... Mam nad wami władzę życia i śmierci... Nie zabiję, lecz zadręczę dla przykładu innych... Zamknę w klatce bez ubrania i ognia z kamczadalskimi zakładnikami, zamęczę, zakatuję na śmierć!... Pasy drzeć będę, na pal wbiję!... — krzyczał już groźnie Niłow, a żyły na skroniach nabrzmiały mu jak postronki, mięsista twarz poczerwieniała i zaczęła drgać od wnętrza jak uderzony pałką dobosza miedziany kocioł wojenny.
Beniowski bacznie go śledził z pod oka rozważając jak wyjść z kłopotliwego położenia, gdy nagle doszły go jakieś zbawcze szmery za drzwiami. Naczelnik Niłow też je usłyszał, gdyż nagle złagodniał.
— Otóż raz jeszcze radzę ci: ukórz się, ukórz się, a obiecuję ci poparcie rządu i swoją opiekę. Przedstawię cię niezwłocznie do nagrody za usługi już okazane, oraz dla talentów twoich, które mogą przynieść korzyści nietylko tobie samemu, ale i całemu krajowi... Słyszałem, żeś biegły w matematycznych i wojskowych naukach a nawet w tańcu, w dworskiem ułożeniu i cudzoziemskich językach, i zamierzam polecić ci na próbę wychowanie mego syna, którego myślę za rok wysłać do szkoły kadeckiej w Petersburgu. Gdyby zaś i moja córka, starsze i młodsze dzieci potrzebowały twoich nauczycielskich wskazówek, udzielać ich będziesz im jednocześnie co dnia w rannych godzinach. Za co zwolnion będziesz od wszelkiej pracy przymusowej publicznej, do której jako wygnaniec obowiązany jesteś, i dostaniesz pełny traktament garnizonowy... Przychodzić możesz od jutra, ale pamiętaj, że kazałem mieć na ciebie szczególne baczenie... Komu dużo dano, od tego dużo się wymaga!... Możesz odejść!!!
Zmieszany tem przyjęciem Beniowski, nie wiedząc, źle czy dobrze sobie z niego wróżyć, wolno w smutnem zamyśleniu schodził z ganeczka, gdy z za węgła okrzyknął go głos kobiecy:
— Chodźcieno tutaj, dobry panie, mamy do was sprawę!
Spostrzegł staruszkę w futrzanej szubce, zarzuconej w pośpiechu na ramiona, stojącą nieopodal na śniegu; domyślił się, że to ktoś z domowników Nilowa, i skierował się ku niej niezwłocznie.
— Czem mogę służyć? — spytał, uchylając czapki.
Chwilkę patrzała nań bystro niedużemi, czarnemi jak tareczki bez blasku oczyma.
— Pani kazała prosić na słów parę!... Proszę za mną!...
Beniowski skłonił głową i poszedł za nią. Wszedł do obszernej kuchni, pełnej błyszczących miedzianych i cynowych naczyń, a stamtąd do jadalni.
Piękna, dorodna pani w domowym stroju rosyjskim, w sarafanie i podbitym gronostajami kubraczku czekała nań, stojąc pośrodku pokoju.
— Jakże się zwiecie po ojcu, panie Beniowski? — spytała go grzecznie, odpowiadając skinieniem głowy na głęboki ukłon młodego mężczyzny.
— Mnie zwą Augustem, a ojca miałem Samuela...
— Otóż, Auguście Samuelowiczu, wiadomo nam, że naczelnik polecił kształcić panu naszego syna. Chłopak jest niemocny, dlatego chciałam pana prosić o uwzględnienie jego sił, oraz wzięcie pod uwagę braków przygotowania, gdyż w kraju tutejszym, gdzie już mieszkamy osiem lat, niema zupełnie, jak pan widzi, nietylko nauczycieli, ale nawet wykształconych ludzi. Są wprawdzie tacy, jak Chruszczów, Gurcin, niegdyś szambelan Imperatorowej Elżbiety, jak doktór Meder, Łobaczow, oraz książę Zadzkoj, ale ci są ciężko oskarżonymi zbrodniarzami stanu i oddać im do nauki dziecko jest rzeczą niebezpieczną dla ludzi rządowych: można się przez to narazić na donos, stracić miejsce, a nawet głowę. Szwed Brondorp nie umie po rosyjsku, inni nie posiadają ani odpowiedniej gładkości w obejściu, ani potrzebnej w stolicy konwersacji. Czy pan był w Petersburgu?...
— Owszem, byłem, niedługo...
— Ach, to pan może mógłby nam coś o tem opowiedzieć. Bo ja sama petersburska jestem i tak tęsknię, tak bardzo tęsknię do tego miasta rodzinnego w tej głuszy... Jak to teraz wygląda Newski Prospekt albo wyspy Wasilewskie?... Pewnie już gęsto zabudowane... Ho, ho!... Miasto rośnie jak na drożdżach! Dawnoż to, za moich lat panieńskich, jak na Małej Morskiej parkany drewniane stały, a teraz kamienica pewnie koło kamienicy jak mur. Myśmy mieszkali z tamtej strony Newy, ojciec miał urząd w Admiralicji i domek nasz stamtąd niedaleko. Cudzoziemskiego jestem pochodzenia, ale urodziłam się już rosyjską szlachcianką...
Długo gadała, przeskakując z przedmiotu na przedmiot i spoglądając bystro agatowemi oczyma na ściągłą twarz wygnańca.
— Widzę, że gryzie pana troska... Zapewne życie tutaj przykre będzie dla ludzi przyzwyczajonych do dworskich salonów... Powiadają, że pan bywał na dworze nietylko polskiego króla, ale i niemieckiego cesarza?...
— Tak, rodzina moja z Węgier pochodzi; kształciłem się w kolegjum cesarskiem w Wiedniu, ojciec mój był generałem kawalerji austrjackiej i miał dostęp do progów monarszych...
— Z Wiednia więc!... I mój ojciec też z Wiednia... Dziwy mi opowiadał o tem mieście znakomitem. Pogadamy o niem jeszcze nieraz, a teraz niech pan idzie, bo naczelnik, choć dobry, popędliwy jest i lubi, żeby go słuchano. Niech więc pan jutro na lekcję przyjdzie w terminie... A teraz jeszcze jedna prośba: moja córka, Nastka, ma harfę, ale złamaną... Czyby pan nie zechciał zreparować instrumentu, aby dziewczyna mogła czasami rozerwać się, grając?...
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem i, obejrzawszy z niechcenia zniszczony instrument, wziął go pod pachę, skłonił się i wyszedł.
— Miły, ale bardzo... wstrzemięźliwy i niemowny!... — zawyrokowała pani Niłowowa.
— Mamusiu, czyż może być innym po tem wszystkiem, co mu tatuś nagadał!... — broniła wygnańca Nastka, wysuwając się z za drzwi.
— Cóż, że mu nagadał!? Wiadomo, naczelnik — nato postawion! Przecie że ten Beniowski nie małe dziecko, żeby tak zaraz wszystko brać do serca!... Choć powiadają, hrabia i jenerał, i uczony, ale zawsze teraz poniewolny on wygnaniec i tyle... Powinien o tem pamiętać! Powinien słuchać wszystkiego bez obrazy! — gderała półgłosem niania Mironowna, drepcząc po pokoju.
— Ach, nianiu, nianiu, pomyśl, jak to jednak smutno przenieść się nagle ze złoconych cesarskich pałaców do kurnej izby tutejszej!... I przenieść się na zawsze!... A taki młody!... — westchnęła dziewczyna.
Beniowski szedł wolnym krokiem przez podworzec forteczny, rozmyślał o tem, co usłyszał, i odzyskiwał pomału straconą na chwilę równowagę umysłu.
— Ha, trudno!... Mają widocznie osobliwe względem mnie rozkazy... Naczelnik boi się i chce wciąż mieć mnie na oku... Jednocześnie próbuje mię ułagodzić... Zobaczymy, co z tego wyjdzie... Może to gorzej, a może i lepiej!... Wolałbym jednak, żeby ta gruba Niemka mniej przyjaźnie spoglądała na mnie!... Nudzi się, widocznie, baba!... Zapragnie jeszcze rozrywki w tej tu „głuszy“... — powtórzył z uśmiechem wyrażenie Niłowowej. — Licho nadało!... Mogą z tego wyniknąć rozmaite komplikacje, gdyż pan naczelnik, jak miarkuję, jest krewkim człowiekiem!
— A niech tam!... Będziemy się mieli wzajem na oku! — rzekł głośno, witając towarzyszy, czekających na niego za bramą.
— Kogóż takiego?...
— Nieprzyjaciela.
— Dostałeś gitarę zamiast organów i jeszcze ci źle!... Kwaśny wracasz!?... — śmiał się Stiepanow.
— Gorzej, bo dostałem lekcje... u naczelnika kraju!
— Lekcje!? — powtórzyli ze zdziwieniem.
— A tak! I będę musiał codzień chodzić do tych kazematów... Będę tam siedział pół dnia. Będą wciąż wiedzieć, co robię, gdzie się obracam, co zamierzam... Nie będę miał sposobu oddalić się stąd, z miasta, nawet na dni kilka!
— Tam do licha!... Istotnie!...
— A no, naradzimy się nad tem, a teraz chodźcie do sekretarza, bo już późno!...
Sekretarz przyjął ich bardzo łaskawie, ale... w przedpokoju, gdzie kazał Aglai podać im po kieliszku wódki. Musieli pić, lecz ręka Panowa, gdy brał czarkę, drżała, jak w febrze.
Wracali chmurni.
— Nosa nie wychylę z wioski! Niech ich djabli wezmą!... Wolę czyścić śmietniki, niż wycierać ich antichambry!... — mruczał Panow.
— Przyjacielu, zapominasz, gdzie jesteś, zapominasz, że każdy z nich może pierwszego lepszego z nas wziąć sobie za lokaja!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Hej, Beniowski!... — krzyknął nagle nieznany głos ztyłu.
Obejrzeli się i, dostrzegłszy pośpieszającego ku nim komendanta, zatrzymali się z wyrazem niepokoju.
— Znowu! Niech Bóg uchowa! Doprawdy, może lepiej zupełnie nie włazić im w oczy!... Cała ta societa djabła warta!... — westchnął Baturin.
— Każ im odejść, Beniowski! Niech wracają do domu! A ty zostań! Mam z tobą do pogadania!... — zwrócił się setnik do wygnańca, ruchem głowy wskazując na towarzyszy.
Ci wahali się i podejrzliwie spoglądali na kozaka.
— Idźcie, idźcie!... I harfę zabierzcie!... Naczelnikowa prosiła, Marta Karłowna, żebym zreparował jej instrument!... — wyjaśnił z uśmiechem setnikowi.
— A to byliście u naczelnika? No i cóż?
— A nic!... Kazał mi uczyć swego chłopaka języków i matematyki... Będę codzień chodził do twierdzy... Mam malca przygotować do korpusu.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... — powtarzał kozak z nagłem zamyśleniem.
— A jeszcze lepiej to, Nikandrze Gawryłowiczu, żem spotkał was... — ciągnął Beniowski, wyjmując trzos. — Gdyż chciałem właśnie wam zwrócić wczorajszą wygranę... Przecież rozumiem, że to żart!...
— Jaki żart?... Bynajmniej nie żart!... Wygrane pieniądze — najświętsza moneta!... Miałbym się zpyszna, gdyby się tu dowiedziano, żem je wziął zpowrotem. Niktby do gry ze mną nie siadł... Bardzo was proszę, Auguście Samuelowiczu, zachowajcie je sobie na zdrowie. Owszem szukałem was właśnie, aby zaproponować wam zupełnie coś innego... Ale może pójdziecie do mnie na obiad?... Właśnie sam czas posilić się!
Wziął wygnańca za rękę i poprowadził w stronę swego domu.
— Chodzi o to, — zaczął z wilczym uśmiechem — że tu z ułusów i z wysp przyjeżdża zimą dużo bogatych kupców, którzy proszą, żeby z nimi grać, i od których można grube wygrać sumy... Otóż, może zrobicie ze mną taką samą spółkę, jak z sekretarzem; tylko na stałe, raz na zawsze: ja stawiam, a wy gracie i, jeżeli się wam poszczęści, bierzecie piątą część wygranej!... Co?... Dobrze!?... Przecież nic nie ryzykujecie... za wszystko płacę — ja?... Co?... Zgoda?...
— Nie wiem, czy będę miał czas wobec tych lekcyj u Naczelnika okręgu!... — odrzekł z pewnem ociąganiem się Beniowski.
— Jakto! cały dzień uczyć będziecie i noc?...
— Noc nie, ale dzień!...
— Widzicie, a grają tu głównie nocami... Więc zgoda, co?
— Zaraz, zaraz, ale przedtem niech mi pan powie, jak to się tutaj robi, bo pojęcia nie mam!...
— Owszem, bardzo chętnie... Dobrze, żeście trafili na mnie, ja wszystko to wiem wybornie i nauczę was wyśmienicie, ale pamiętajcie umowę: piątą część wygranej dostaniecie... piątą część! Czy słyszycie!?
— Nie o to chodzi!... — odrzekł Beniowski i następnie długo wypytywał o warunki, w jakich tutaj gra się zazwyczaj odbywa, poczem zwrócił uwagę na to, że jest wygnańcem i że w razie dużej przegranej mogą poszkodowani mu dokuczać i czynić nawet na niego i na „samego pana komendanta“ złośliwe przed władzą donosy.
— Już myślałem o tem! — przerwał żywo kozak. — Powiem, że rodzic mój, wzięty w czasie wojny polskiej do niewoli, dużo waszej szlachetnej i potężnej rodzinie był obowiązany, że, opiekując się wami, spłacam jeno dług wdzięczności, przekazany mi ojcowskim testamentem!
— Lepiej jeszcze byłoby uczynić tak, abym u wszystkich bywał, żebym wszystkich poznał, wtedy nikt nie doniesie, aby i siebie nie zdradzić!
— Nic łatwiejszego!... Zaraz poproszę na obiad kilku sąsiadów i odrazu zagramy!...
Chuda, czarniawa, kłująca wzrokiem, jak osa żądłem, żona setnika przyjęła ich bardzo opryskliwie, ale dowiedziawszy się, że Beniowski będzie grał do spółki z jej mężem, rozjaśniła oblicze.
— Bo to 1.500 rubli wczoraj stracił!... A dochody nasze marne... Jasaku teraz my, kozacy, nie zbieramy, oddali to tym przeklętym poborcom! Tyle więc tylko mamy, co kto z łaski przyniesie!... — biadała.
Pod koniec obiadu przyszło istotnie kilku obywateli, kupców i urzędników. Boczyli się z początku na Beniowskiego, ale wódka, gra i wiadomość o lekcjach u naczelnika okręgu rozjaśniły im oblicza. Beniowski sypał żartami i anegdotami, jak z rękawa, i pod koniec wieczora oczarował wszystkich zupełnie.
— Głowa!... — mówili. — Wo-je-wódz-ki łeb!... Słowem jednem — mózgacz!
Gdy wieczorem Beniowski odchodził, zawołała go do kuchni pani Czernych i, wdzięczna za dzisiejszą wygranę męża, wręczyła mu worek pełny wędlin, ryżu, masła.
Była tam i baryłeczka wódki, której pojawienie się na stole u Chruszczowa wprawiło odrazu w dobry humor czekających na Beniowskiego towarzyszy.
— Masz szczęście, szalone szczęście!... — powiedział z tłumioną zazdrością Stiepanow.
— Byle tylko to powodzenie nie obróciło się w powszechne nieszczęście!... — bąknął Panow.
Beniowski bystro nań spojrzał i zmarszczył brwi.
— Zobaczymy, co powie Chruszczow! — rzucił z niechcenia.
Nie doczekali się wszakże Chruszczowa, który wrócił bardzo późno, zatrzymany przez jednego z kupców dla pisania rejestrów handlowych.
Jedynie Beniowski jeszcze czuwał, pochylony nad stołem i przy dymnem świetle tranowego kaganka kreślił wzory francuskich i niemieckich liter do jutrzejszej lekcji.
Chruszczów położył na stole kilka sztuk mrożonych ryb, otrzymanych od kupca jako zapłatę, i zaczął otrząsać szron z futra i brody.
— Cóż to piszesz? — zapytał przyjaciela.
Beniowski powtórzył swą rozmowę z naczelnikiem, z naczelnikową, a następnie z komendantem kozackim.
— To pierwsze dobre — choć niewiadomo, co się w tem tai, gdyż nieprawdą jest, jakoby nie miał mu kto dzieci uczyć... Jeżeli nie chciał swoich, to jest tu przecie, Beniowski, twój rodak, zacności człowiek i bardzo wykształcony starosta Bielski!... A co oni z niego zrobili, co z niego zrobili!... Jakiegoś błazna ku swojej rozrywce, muzyka... wesołka, z którego rad każdy się natrząsa!... A dlaczego?... Bo jest potulny, łagodny, dobrze wychowany... grubjaństwem im odpowiedzieć nie może!...
— To też przeciw tobie świadczy, Chruszczow! — wtrącił Beniowski. — Sam widzisz!...
— Dotychczas nic nie widzę!... Może zobaczę, choć wątpię. Siła zawsze będzie po ich stronie, a po naszej tylko cnota nasza!... Dlatego ten drugi twój projekt bardzo mi się nie podoba. Nie masz wyobrażenia, ile swarów, zwad, zawiści, intryg, namiętności i nawet zabójstw wynika tutaj przy wszelkiej grze. Dlatego rząd zabronił kości i karty... Wówczas zamiast nich wymyślili sobie oni — szachy. Rzecz niby szlachetniejsza, rozumniejsza, ale w gruncie rzeczy taka sama szulerka!...
— Oczywiście szulerka! — zgodził się Beniowski.
— Nieładnie!... Nie przystoi nam się do tego mieszać!...
— Nie przystoi się mieszać?... Nieładnie!... — wybuchnął Beniowski. — A to ładnie, że ciebie pohańbiono, pozbawiono majątku, zaszczytów, przynależnej ci z urodzenia godności? — Że wysłano cię aż tutaj za to, że nie chciałeś uciskać innych, że pragnąłeś żyć w zgodzie z własnem sumieniem!... Ładnie, że mnie, jeńca i obcego poddanego, za to, żem kraju własnego bronił, trzymano w kaźni, po tysiąc razy narażano na śmierć w turmie, w drodze, wreszcie zagrzebano żywcem w tym tu grobie!... Ładnie, że Aglaję za jej przekonania religijne wydarto mężowi, piętnowano i biczowano, wydano na łup chuci wszelkich zbirów i ostatecznie uczyniono nałożnicą tego wstrętnego... Worka Judaszowego! Co?... Nie, Chruszczów, przyjacielu, ty się mylisz; na ziemi żądzi zbrodnia nie dlatego, że ludzie są źli, ale dlatego, że cnota słaba jest i cura się miecza... I nie poto my tu spiski knujemy, narażając głowy nasze, aby tej garstce nicponiów cnotę naszą zaszczepić, lecz poto, aby ich samych wraz z ich wadami na wieki wytracić... Tak, wytracić!... Ich nic nie poprawi, jeno grób, oni już nasiąkli tem, co było i jest, i to dla nich jest dobre. W to oni wierzą i do tego się modlą!... Trudno, oj, trudno odjąć im tę wiarę i te ich zbrodnicze przyzwyczajenia... Ich można tylko pobić i zniszczyć! O większości mówię, nie o wyjątkach! — dorzucił ostro.
— Cóż więc zamierzasz?...
— Co zamierzam? Zamierzam przedewszystkiem wejść w tutejsze środowisko, w socjetę tutejszą, jeżeli wolisz... Poznam ich sposoby, zmącę ich zgodę, skorzystam z każdej ich słabostki i z każdej omyłki.
— Przysiągłem ci posłuszeństwo i spełnię, co każesz, ale... czuję do tego wstręt... niewiadomo, co z tego będzie!
Chruszczow urwał i zaczął chodzić po izbie z założonemi za plecy rękoma, trząsł głową i mruczał do siebie. Aż okrzyknął go cicho Beniowski, który już się był układł do snu na ławie.
— Nie martw się, przyjacielu, bądź pewien, że ani swego, ani waszego honoru nie uszczerbię, że wszystko pójdzie dobrze, bo mam przecież umrzeć królem, jak mi to przepowiedział pewien astrolog...
— A może istotnie będziesz panował w tem mojem królestwie cnotliwych... na wyspie Tynian!? — dodał weselej już Chruszczów, uśmiechnął się i odsunął irchową zasłonę łożnicy, za którą dawno już chrapała spracowana Alajda.
— Ha, trudno!... Chwyciły nas już wszystkich, widzę, koła młyna, gdzie ząb za ząb się czepia!... Niech się stanie, co się ma stać! — mruknął do siebie.