Benvenuto Cellini (1893)/Tom III/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Benvenuto Cellini |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
W ruchliwych rysach pięknej Anny d’Helly malowały się tak dobitnie litość i smutek, że Askanio zawierzył tym oznakom i nim księżna usta otworzyła, już utwierdził się w przekonaniu, że była obcą intrydze, jaka wtrąciła go do więzienia i pozbawiła Blanki.
— Ty tutaj Askanio! — odezwała się tkliwym głosem, ty, któremu przeznaczałam pałace, a tymczasem znajduję w więzieniu!
— A pani! — zawołał młodzieniec, więc ty nie należałaś do prześladowców moich?
— Mógłżeś mnie na chwilę posądzić Askanio! — rzekła księżna — jeżeli tak, to masz słuszność nienawidzieć mnie, ja zaś mogę tylko uskarżać się w milczeniu, że byłam tak mało znaną temu, którego tak dobrze poznałam.
— Mylisz się pani — odpowiedział Askanio — mnie tylko powiedziano, że i pani do tego wpływałaś, lecz nie chciałem wierzyć...
— Askanio, wiem, że mnie nie kochasz, lecz i o tem jestem przekonaną, że nienawiść twoja nie uczyniła cię niesprawiedliwym. Miałeś słuszność Askanio, nie tylko bowiem nie kierowałam intrygą, ale nawet o niczem nie wiedziałam. Pan d’Estourville nie wiem jakim sposobem powziąwszy wiadomość o miejscu schronienia córki, udał się do króla i uzyskał od niego rozkaz uwięzienia cię...
— Czy Blanka jest przy ojcu? — zapytał z żywością Askanio.
— Nie — odrzekła księżna — ona jest u mnie.
— O pani! dla czego u pani? — zapytał znowu młodzieniec.
— Bardzo jest piękną — rzekła z cicha księżna — teraz pojmuję, że ją przekładasz nad wszystkie kobiety, choćby najprzywiązańszą do ciebie, ofiarowała ci najznakomitsze księztwo!
— Kochan Blankę — rzekł Askanio — a wiesz pani, że przekładamy miłość, ów skarb nieba, nad wszelkie dostatki ziemskie.
— Tak wiem o tem Askanio, przekładasz ją nad wszystko. Przez chwilę mniemałam, że miłość twoja była pospolitą. Omyliłam się. Teraz przekonywam się — dodała z westchnieniem — że rozłączać was dłużej, byłoby to sprzeciwiać się woli Boga.
— A pani! — zawołał Askanio składając ręce. Bóg dał ci moc połączenia nas... Okaż się wspaniałomyślną i wielką do końca, przyczyń się do szczęścia dwojga młodych ludzi, którzy cię błogosławić będą całe życie...
— Tak — odrzekła księżna — przezwyciężyłam się, tak Askanio gotową jestem zająć się losem waszym, bronić was nawet, lecz niestety w tej chwili może to jest za późno.
— Za późno... co to ma znaczyć? — wołał Askanio.
— Gdyż w tej chwili mogę być sama zgubioną.
— Zgubioną?... z jakiego powodu? Pani!
— Z powodu, że ciebie kochałam.
— Żeś mnie pani kochała... pani zgubioną z mojej przyczyny?
— Tak, z przyczyny mojej nieroztropności mogę być zgubioną; bom pisała do ciebie...
— Jakto? nie pojmuję pani.
— Nie pojmujesz tego, że prewot uzyskawszy rozkaz króla, wydał polecenie zrewidowania całego zamku Nesle. Nie pojmujesz, że w tym poszukiwaniu dla dojścia wątku miłostek twoich z Blanką, zwrócą głównie uwagę na mieszkanie twoje.
— I cóż ztąd? — zapytał z niecierpliwością Askanio.
— A więc — rzekła księżna — jeżeli w twem mieszkaniu znajdą list, który w chwili, obłędu miłosnego napisałam do ciebie, jeżeli poznają moją rękę, jeżeli go przedstawią królowi, którego wówczas uwodziłam i którego zdradzić miałam dla ciebie, czy nie pojmujesz, iż moja władza zniknie, nie pojmujesz, że nic nie będę mogła uczynić dla ciebie i dla Blanki, bo jednem słowem, będę zgubioną...
— A! uspokój się pani, żadne niebezpieczeństwo ci nie zagraża; ten list nie znajduje się w moim pokoju lecz jest tu, nie opuścił on mnie nigdy.
Księżna odetchnęła, oblicze jej zajaśniało radością.
— Nie opuścił cię nigdy Askanio — zawołała — nigdy mówisz! Jakiemuż uczuciu przypisać należy, żeś się z nim nigdy nie rozłączał?
— Przezorności — szepnął Askanio.
— Przezorności! Jeszcze raz się omyliłam, mój Boże, mój Boże! wszakże powinnam była być pewną, przekonaną, zupełnie... Przezorności! — A więc — dodała udając, że się przezwycięża — winnam ci tylko podziękować za tę przezorność Askanio; lecz czy mniemasz, że to jest roztropnie trzymać go przy sobie, tutaj, gdy w każdej chwili mogą nadejść i zrewidować cię przemocą; czy sądzisz, że to roztropnie przechowywać list, który gdyby został odkryty, może pozbawić ciebie i Blankę jedynej opiekunki co was ocalić mogła?
— Pani! — rzekł Askanio z powątpiewaniem — nie wiem czy zamiar ocalenia mnie i Blanki istnieje w głębi serca twojego, tak jak się objawia z ust twoich, nie wiem czy jedynie chęć odzyskania pisma, które jak pani wspomniałaś, może ją zgubić, tu cię sprowadza; nie wiem nakoniec, czy odzyskawszy je, z opiekunki jaką się obecnie przedstawiasz, nie staniesz się najzaciętszą nieprzyjaciołką; lecz to wiem pani, że ten list do ciebie należy, a od chwili gdyś przyszła zażądać zwrotu, nie mam prawa zatrzymywać go dłużej.
Askanio, powstawszy z łoża, poszedł do krzesła, na którem leżała odzież jego, sięgnął do kieszeni i wydobywszy z niej list, którego kopertę z pierwszego rzutu oka poznała księżna, rzekł; — Oto jest pismo żądane przez panią. Odbierz więc go pani, podrzyj, zniszcz zupełnie. Spełniłem moję powinność, teraz ty pani postąp według woli swojej.
— Askanio! masz serce szlachetne, zawołała księżna z uniesieniem.
— Ktoś nadchodzi pani, miej się na baczności, zawołał Askanio.
— Masz słuszność, odpowiedziała księżna.
Rzeczywiście dał się słyszeć szelest kroków, wtedy księżna wyciągnąwszy rękę nad lampą, wystawiła papier na działanie ognia, który w jednej chwili go pochłonął. Księżna jednakże nie puściła go z ręki dopóki płomień nie doszedł jej palców; pismo do trzech czwartych spalone zwinąwszy się, opadło kręcąc się; gdy doszło do podłogi, już zupełnie zamieniło się w próchno; księżna jednak i wtenczas jeszcze przydeptała je nogą.
W tej chwili prewot ukazał się w progu drzwi.
— Dowiedziawszy się, że pani tu jesteś, rzekł zwracając wzrok niespokojny kolejno na Askania i księżnę, pośpieszam na jej rozkazy. Czy pani potrzebujesz czego odemnie lub moich ludzi?
— Nie panie, rzekła księżna nie mogąc utaić radości. Nie, lecz z tem wszystkiem dziękuję panu za gorliwość i dobre chęci. — Przybyłam tutaj w zamiarze wybadania tego młodzieńca, czy rzeczywiście jest tak winnym jak mówią.
— I jakiż skutek tego badania? zapytał prewot z lekką złośliwością.
— Askanio nie jest tak winnym jak myślałam. Proszę więc pana, ażebyś był względnym dla niego. Tymczasem zaś biedny młodzian mógłby być lepiej pomieszczony. Czy nie masz dla niego innego miejsca?
— Zajmę się tym zaraz jutro, gdyż wiadomo pani, że jej życzenia są dla ranie rozkazem.
Czy masz pani jeszcze co do zlecenia, lub może pragniesz sama odbyć dalsze badanie?
— Nie panie, dowiedziałam się o wszystkiem czego pragnęłam.
To powiedziawszy księżna wyszła z więzienia, spojrzawszy na Askania wzrokiem wdzięczności i namiętności zarazem.
Prewot wyszedł za nią.
— W istocie — mówił do siebie Jakób, który nie stracił słowa z rozmowy księżnej z Askaniem, dobrze żem się pośpieszył.
Aubry przyznał sobie sprawiedliwie tę pochwałę, Marmagne bowiem odzyskawszy zmysły posłał do księżnej z uwiadomieniem, że został niebezpiecznie raniony, pragnie przeto odkryć jej tajemnicę wielkiej wagi.
Księżna przybyła niebawem.
Marmagne wyznał jej, że został napadnięty i raniony przez ucznia Jakóba Aubry, który usiłował dostać się do Chatelet dla porozumienia się z Askaniem i odebrania jakiegoś listu dla Celliniego.
Księżna domyśliła się o co rzecz idzie, złorzecząc więc namiętności, która ją w tym razie wywiodła z granic zwykłej roztropności, pośpieszyła do Chatelet, pomimo że była druga godzina po północy; kazała sobie otworzyć drzwi więzienia Askania i odegrała z nim scenę jaką opisaliśmy i która zakończyła się tak pożądanem rozwiązaniem dla niej, pomimo że Askanio nie dał się jej uwieść zupełnie.
Jak to nadmienił Jakób Aubry, dobrze uczynił, że się pośpieszył.
Lecz uczeń dopełnił tylko połowy danego sobie zlecenia, druga połowa trudniejszą mu się zdawała do wykonania.
Miał wprawdzie pismo w ręku, które byłoby nieomylnie zniszczone przez ogień, lecz żeby to pismo miało rzeczywistą wartość, należało go doręczyć Celliniemu.
Jakób Aubry był więźniem i rzeczywistym więźniem; dowiedział się od swego poprzednika, że nie tak łatwo wychodzi się z Chatelet.
Był zatem w położeniu podobnym, jak ów kogut co perłę znalazł i kłopotał się jaki ma użytek zrobić ze swojego skarbu.
Chcieć ujść przemocą było niepodobieństwem.
Uzbrojony puginałem, Jakób mógł zabić dozorcę, włożyć jego suknie i zabrać klucze.
Lecz oprócz tego, że ta ostateczność była sprzeczną z wrodzoną poczciwością ucznia, trzeba jeszcze wyznać, nie przedstawiała mu dostatecznej rękojmi powodzenia.
Można było stawić dziesięć przeciw jednemu, że zostanie poznany, a wtedy zrewidują go, odbiorą list i wtrącą napowrót do lochu.
Chcieć ujść podstępnie, również uważał za rzecz niepewną.
Więzienie jego było zagłębione na ośm do dziesięciu stóp pod poziomem, mocne kraty zabezpieczały jedyne okienko, przez która dochodził promień światła, potrzeba było kilku miesięcy czasu ażeby wyłamać jednę kratę, wreszcie choćby i tego dokazał i wydostał się okienkiem, gdzieżby wyszedł? być może na dziedziniec otoczony wysokiemi murami, gdzieby go niewątpliwie znaleziono.
Pozostawał mu środek przekupienia, lecz dzięki wyrokowi sędziego kryminalnego przyznającemu dwadzieścia su wynagrodzenia dla Gerwazy za utratę cnoty, więzień posiadał już tylko całego mienia dziesięć su, sumę niedostateczną dla przekupienia dozorcy najlichszego więzienia, a której nie można się ośmielić ofiarować nawet klucznikowi twierdzy królewskiej.
Jakób Aubry, należy wyznać, był w najokropniejszym kłopocie.
Chwilowo wszakże myśl zbawienna powstawała w jego głowie, lecz ta myśl zarazem musiała zawierać ważne niedogodności, gdyż ilekroć powracała ze stałością właściwą dobrym myślom, oblicze Aubrego widocznie się zasępiało i wydawał westchnienia świadczące, że biedny młodzieniec wiódł gwałtowną walkę wewnętrzną.
Ta walka trwała tak długo i z taką natarczywością, że przez całą noc Jakób Aubry nie pomyślał o śnie, spędził czas na przechadzaniu się wzdłuż i wszerz izby, to siadał chwilowo, to znów zrywał się z miejsca.
Pierwszy raz w życiu przepędził noc bezsenną na rozmyślaniu, dotąd bowiem trafiało mu się to wprawdzie lecz jako pijakowi, szulerowi lub zakochanemu.
O świcie wszakże walka uwieńczoną została zwycięztwem, gdyż Jakób Aubry wydał westchnienie żałośniejsze niż poprzednie i rzucił się na łoże przygnębiony zupełnie.
Zaledwie się położył, usłyszał stąpanie na schodach.
Kroki się zbliżały, klucz zaszeleściał w zamku, rygle zatrzeszczały, drzwi obróciły się na zawiasach i dwaj urzędnicy sądowi ukazali się w progu; był to sędzia kryminalny i pisarz jego.
Nieprzyjemne wrażenie jakiego Aubry z powodu tych odwiedzin doznał, złagodzone zostało niejako gdy poznał te same oblicza, przed któremi wczoraj stawał w sprawie Gerwazy.
— A, a! mój młodzieńcze — odezwał się sędzia poznając Jakóba Aubry, nakoniec udało ci się dostać do Chatelet? W istocie gracki zuch z ciebie. Uwodzisz dziewczęta i pojedynkujesz się z wielkiemi panami! Lecz tym razem miej się na baczności, bo do biesa! życie szlachcica droższem jest jak honor szwaczki, i nie skończy się na karze dwudziestu su paryzkich.
Jakkolwiek te wyrazy wydawały się groźnemi, głos jednak sędziego uspakajał cokolwiek więźnia.
Człowiek ten z wesołem obliczem, od którego los jego zależał, nie mógł jak przynajmniej wyobrażał sobie, być zwiastunem złego.
Lecz przyznać zarazem musiał, iż o pisarzu jego nie można było podobnież wnioskować.
Jakób Aubry po raz drugi widział razem tych dwóch ludzi, a lubo zakłopotany myślą, o swojem obecnem położeniu, w głębi duszy jego tworzyły się filozoficzne uwagi nad dziwactwem przypadku, który w chwili fantazyi zjednoczył obok siebie dwie istoty różniące się we wszystkiem pod względem moralnym i fizycznym.
Przystąpiono do badania.
Jakób Aubry nic nie skrywał; zeznał bowiem, iż poznawszy w wicehrabim Marmagne szlachcica, który go poprzednio kilkakrotnie zdradził, wyrwał przemocą szpadę paziowi i wyzwał go na pojedynek.
Marmagne przyjął wyzwanie, poczem zaczęli się potykać i wicehrabia upadł.
Zresztą nie wiedział o niczem więcej.
— Więcej nic nie wiesz? nie wiesz nic więcej — powtórzył sędzia dyktując wywód słowny pisarzowi. Do biesa, zdaje się, że nie potrzeba nic więcej, twoja sprawa jasna jak dzień, tem bardziej, że wicehrabia de Marmagne jest jednym z ulubieńców pani d’Etampes i ona to poleciła cię sądowi młodzieńcze.
— Do kata! — odezwał się uczeń cokolwiek zmięszany. Powiedz mi panie sędzio otwarcie, czy rzeczywiście moja sprawa jest tak złą jak mi ją przedstawiasz?
— Gorszą nawet, wierzaj mi, chociaż nie lubię trwożyć obwinionych. Uprzedziłem cię zaś o tem, ażebyś mógł się przysposobić do zrobienia rozporządzeń.
— Do zrobienia rozporządzeń! — zawołał uczeń. Powiedz mi panie sędzio czy uważasz, iż mogę być na śmierć skazany?
— Bezwątpienia, bezwątpienia. Jakże chcesz! napastujesz na ulicy szlachcica, zmuszasz go do pojedynku, przebijasz go szpadą na wskroś, i jeszcze pytasz czy możesz być na śmierć skazany. Tak mój kochany przyjacielu, wielkie jest podobieństwo, że to nastąpić może.
— Ależ przecie wiem, iż się codzień pojedynkują, a nie ścigają wyzywających ani wyzwanych.
— Być może, iż to się zdarza pomiędzy szlachtą. O! bo widzisz mój młody przyjacielu, jak się spodoba dwom szlachcicom wystąpić przeciw sobie, to król nie ma nic do tego, gdyż to nie miesza przywilejów stanu szlacheckiego; lecz uważ to dobrze coby się wówczas działo, gdyby mieszczanie lub chłopi mieli dozwolone pojedynkować się ze szlachtą? oczywiście wnikłoby z tego, że ponieważ szlachta stanowi zaledwie jedną, dwudziestą część ludności, w krótkim więc czasie wytępioną by być mogła, co wielką by klęskę stanowiło....
— Jak długo mniemasz pan trwać będzie mój proces?
— Pięć lub sześć dni blisko.
— Jakto? pięć lub sześć dni? tak krótko?
— Bezwątpienia, sprawa twoja, mówiłem ci, jasna jak dzień, przyznajesz żeś się pojedynkował i ranił śmiertelnie twego przeciwnika, czegóż więcej potrzeba dla wydania wyroku; jednakże, dodał sędzia, którego oblicze wyrażało współczucie, jeżeli dwa lub trzy dni więcej mogą ci być przyjemnemi...
— I bardzo przyjemnemi.
— Dobrze więc, będziemy się starać odwlec wprowadzenie sprawy. Jesteś dobrym chłopcem, zresztą chciałbym coś uczynić dla ciebie.
— Dziękuję panu.
— Może jeszcze życzysz sobie czego, powiedz otwarcie — rzekł sędzia powstając.
— Chciałbym się widzieć z księdzem.
— O! nie odmówią ci tego, masz nawet prawo wymagać.
— Poproś więc pan, ażeby mi przysłano kapłana.
— Bardzo dobrze. Przytem nie mniej do mnie urazy mój kochany.
— Co pan mówisz? przeciwnie jestem panu mocno obowiązany.
— Panie studencie — przemówił z cicha przybliżając się do Jakóba pisarz, czy mógłbym spodziewać się od niego jednej łaski?
— Z miłą chęcią — odpowiedział Aubry, czego pan żądasz?
— Powiedz mi pan naprzód czy masz krewnych. przyjaciół, którym zapewnie chcesz pozostawić spadek po sobie.
— Nie, krewni moi nie dbają o mnie, przyjaciela mam jednego, lecz ten jest w więzieniu; mów więc panie pisarzu.
— Jestem biednym ojcem rodziny, mam pięcioro dzieci.
— I cóż?
— Nie miałem dotąd szczęścia w mojem urzędowaniu, a przecież, sam to przyznać możesz, pełnię ściśle i uczciwie obowiązki moje, moi koledzy porobili majątki...
— A pan dlaczego się nie zbogaciłeś?
— Dla czego? dla tego, że nie miałem szczęścia.
— A! Lecz dlaczego oni mają szczęście panie pisarzu?
— Właśnie chciałem ci to powiedzieć panie studencie.
— Bardzom ciekawy.
— Oni mają szczęście... tu pisarz zaczął ciszej mówić... bo noszą przy sobie stryczek wisielca, czy rozumiesz?
— Nie.
— Widać, że masz ciasne pojęcie... zresztą powiedz mi, czy zrobisz testament?
— Ja?... a to do czego?
— Ażeby nie było sporu pomiędzy twymi spadkobiercami.
— Ależ...
— Mówiłeś przecie, że chcesz mi łaskę wyświadczyć — przerwał pisarz — zamieść w twoim testamencie, że zapisujesz Markowi Bonifacemu Grimoineau, pisarzowi sądu kryminalnego, kawałek stryczka, o który będzie się miał prawo upomnieć u kata.
— A! — zawołał Aubry głosem rozpaczy, pojmuję teraz.
— I uczynisz zadość memu żądaniu?
— Dla czegóż nie?
— Nie zapomnij przyrzeczenia twego młodzieńcze. O! wielu już przed tobą obiecywało mi, lecz jedni poumierali bez testamentu, drudzy zaś niedokładnie wypisali nazwisko moje, „Marek Bonifacy Grimoineau,” z tego powodu zatem musiałem się prawować; nakoniec wielu winowajców i wielkich złoczyńców na słowo honoru nawet ułaskawiono; słowem, nie miałem dotąd szczęścia i zacząłem już rozpaczać, gdy w tem Opatrzność zesłała mi ciebie.
— Bardzo dobrze panie pisarzu — przerwał uczeń, tym razem możesz być pewny jeżeli mnie powieszą, że życzeniu twemu stanie się zadość.
— Będziesz powieszony... będziesz... nie ma wątpliwości.
— Idziemy mości Grimoineau — rzekł sędzia.
— Jestem gotów panie sędzio... a więc zgoda panie studencie?
— Bądź spokojny.
— Słowo honoru?
— Słowo studenta.
— No!... — pomruknął pisarz oddalając się — spodziewam się, że tym razem nie będę zawiedziony. Jakże radosną, wiadomość przyniosę dziś żonie i dzieciom!
Poczem pospieszył za sędzią, który upominał żartobliwie, że się tak długo wybierał.