<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Żadnego może narodu charakter, skutkiem wyrabiania się swobodnego w jednym kierunku z wielkiem szczęściem i powodzeniem; — nie nabrał cech tak wybitnych, nie wykształcił się tak odrębnie, tak indywidualnie jak francuski. Piękne jego strony doszły aż do heroizmu, ujemne do śmieszności i karykatury. Nie wiem czy jest co trudniejszego w świecie nad wynarodowienie francuza — chyba przerobienie anglika na kosmopolitę. Wprawdzie francuz zgodzi się z każdym, nawet najmniej sobie sympatycznym narodem, jeśli on jego miłości własnej nie zadrasnął — ale sobą nie przestanie być nigdy.
Jest w nim coś królewskiego potomka, który zubożały i zszarzany, nigdy krwi swej monarchicznej zapomnieć nie może. Ils sont bons princes, bardzo często, ale książętami być muszą. Długo też panowali cywilizacyi całego świata...
Nawet po roku 1870 czują że jeszcze mają do tego prawo.
W istocie, w historyi cywilizacyi, która jest dziełem sił wielu, Francya miała udział przeważny, pochlubić się nim może, ale i w dziejach aberacyi umysłu ludzkiego niepoślednie miejsce zajmuje.
Baron St. Foix był doskonałym typem francuza, a raczej paryżanina, to jest francuza podniesionego do najwyższej potęgi. Miał wszystkie przymioty i słabostki wszystkie swego narodu. Najprzyjemniejszy z ludzi, był razem najpłochszym, mimo dojrzałego wieku. Nic się nie uczył a bardzo wiele umiał, nadewszystko zaś nieświadomość swą wielu najważniejszych rzeczy nadzwyczaj zręcznie pokrywał.
Niezmierna próżność i duma łączyła się w nim z pozorną popularnością i wyszukanem ugrzecznieniem. Poświeciwszy się karyerze dyplomatycznej, która go po całej Europie długo przerzucała z miejsca na miejsce po różnych stolicach — mógł był bardzo stracić swój charakter paryżanina, przejąć coś z obcych obyczajów, lub przynajmniej pogodzić się z niemi. Lecz wcale tak nie było. Baron na wiedeńskim bruku żył bulwarem włoskim, czytał tu tylko francuzkie dzienniki, karmił się lekką literaturą swojego kraju, myślą i duchem był zawsze nad Sekwaną. Dla niego, wedle wyrażenia W. Hugo, Paryż zawsze był sercem świata.
Za criterium do ocenienia wszystkiego służyła mu miara paryzka. Kobieta zachwycająca wywoływała w nim porównanie do paryżanki.
Najwyższą pochwałą w jego ustach było podobieństwo do czegoś paryzkiego.
Wielkości nieznane lub nieuznane w Paryżu, dla niego nie istniały. Kto nie pozyskał sobie rozgłosu w stolicy świata — ten był niczem.
Słowo wyrzeczone w jakim dzienniku paryzkim ważyło dlań więcej, niż największa zasługa.
Z tem wszystkiem był to najmilszy człowiek w świecie, dopóki jego miłość własna zadraśniętą nie była.
Jak znaczniejsza część francuzów, miał cześć dla kobiet wielką i był niezmiernie czułym na urok piękności. Niegdyś bardzo przystojny, pięknego imienia, nie ubogi, dyplomata (a i to coś znaczy) baron St. Foix miał w ciągu życia wiele szczęścia do kobiet.
Bawił się też trochę w Don Juana, ale zawsze tak oględnie, aby nigdy z żadnym komandorem nie mieć do czynienia. Gotów był do wielu ofiar dla pięknych oczu, lecz — złamać sobie dla nich życia nie myślał.
Ślady tych dawnych przygód żywota były tak zręcznie zatarte, iż z nich nic nie pozostawało. A sztuką to jest niepospolitą uwolnić się od brzemienia przeszłości, które ciąży często do zgonu... Baron St. Foix był zupełnie swobodnym.
Byli ludzie, którzy utrzymywali że baron niegdyś miał żonę, ale historya tego małżeństwa była tak ciemną i mistyczną, iż można ją było za bajkę poczytać. Po tej omyłce — jeżeli ją popełnił — nie myślał się już żenić wcale.
Bratowa, bas bleu, była gospodynią jego domu, nie zawadzającą mu i umiejącą się do jego trybu życia i obyczaju zastosować. St. Foix uchodził za znawcę dzieł artystycznych, grał na fortepianie straszliwie i liczono go do dylletantów. Mówiono, że niegdyś śpiewał, a kochał się w muzyce zapamiętale, chociaż prawił o niej czasem rzeczy osłupiające. Literatura nie była mu obcą, a uczoność bratowej nie dała mu jej zaniedbać.
Przy wielu dworach niemieckich sprawując różne funkcye dyplomatyczne od lat wielu, częstokroć zastępując posłów — było to wielce oryginalnem — baron wcale się nie uczył i nie rozumiał po niemiecku.
Wspólnem mu to było zresztą z większością dyplomatów francuzkich z przed 1870 r., z których mało język niemiecki rozumiało. Trafiały się całe poselstwa, w składzie swym nie mające ani jednego urzędnika, oswojonego z niemieckim językiem.
Złośliwi ludzie utrzymywali, że baron czasem w rozmowach zdradzał dziwną nieznajomość geografii, gdy szło nawet o kraje sąsiednie, w których dotąd nie bywał. Im dalej od granic Francyi, tem świadomość stosunków, podziałów, rozgraniczeń była bardziej uderzającą.
W postępowaniu bardzo correct, ostrożny, nigdy zbytnią gorliwością i zapaleni nie grzeszący — cierpliwy, umiejący mówić otwarcie a nie wygadać się z niczem — St. Foix miał ustaloną opinię znakomitego dyplomaty.
Spodziewał się też wprędce zostać gdzieś ministrem pełnomocnym, zamiast być, jak dotąd, pierwszym radcą ambasady, a czasem zastępcą w czasie urlopu.
Przystojny jeszcze, z twarzą wesołą, zawsze starannie ubrany, w Wiedniu miał baron wiele stosunków serdecznych, a skończył na hrabinie Z., która go teraz jeszcze, wyrywającego się jej i wymykającego trzymała całą siłą niknących już wdzięków i groźnego, złośliwego dowcipu.
Baron oddawna pragnął zerwać grzecznie, lub przynajmniej zejść na dobrego przyjaciela — dotąd jednak mu się to nie udało. Nie przeszkadzało mu to być nadskakującym dla kobiet, a niekiedy na krótko rozpłomieniać się po młodzieńczemu. Bratowa jego, która znała już tę naturę wrażliwą i wybuchającą słomianym płomieniem, nie bardzo się jej obawiała i umiała ją ostudzać.
Wiedziała że im ogień był większy w początku, tem prędzej wygorzał.
I zapał ten dla pięknej Roliny nie zdawał się jej groźnym. Dziewczę było za młode, baron za ostrożny i nazbyt ceniący swój spokój, aby zaszedł za daleko. Jednakże po koncercie, w czasie którego widziała go tak jawnie dworującym pułkownikównie i kompromitującym się w oczach wszystkich, pani Iza de St. Foix trochę być zaczynała niespokojną.
Młodość dziewczęcia właśnie dla człowieka tego wieku była największą ponętą i niebezpieczeństwem. Bała się ożenienia; a małżeństwo było i jej nieprzyjemnem i — zdaniem jej, dla szwagra niedorzecznem.
Wedle jej, już wypróbowanego systemu, sprzeciwiać się, rozpoczynać o to walkę, drażnić radami, było największą niezręcznością, potrzeba było owszem pośpiesznie ten ogień do największego doprowadzić rozgorzenia, aby potem sam przez się zagasnął.
Nie sprzeciwiała się więc zaproszeniu Roliny na wieczór i sama je z wielką uprzejmością powtórzyła w czasie koncertu; uśmiechała się pułkownikowi i pułkownikównie, nie okazała po sobie cienia złego humoru. W krótkiej rozmowie z Roliną, pani Iza nie mogła się powstrzymać aby coś o literaturze nie napomknęła i ze zdumieniem przekonała się, że panna Maholich obeznaną była dosyć z jej nowościami, oczytaną i umiejącą w potrzebie okazać więcej niż w istocie literatka spodziewała się po niej.
Rolina miała między innemi i ten talent iż mało pracując, zdobywała wiele. Przy całej swej zalotności i przejęciu głównym życia celem — zdobyciem stanowiska na wyżynach; panna Maholich wykształcenia swego nie zaniedbywała. A że natura obdarzyła ją pojęciem bystrem, pamięcią doskonałą — domyślnością łatwą, mogła śmiało stanąć obok kobiet, które za najlepiej wychowane uchodziły.
Dawało jej to więcej jedną siłę do walki i umiała ją ocenić.
Nigdy żadną kobiecą robótką nie zajęta, pogardzając niemi, pułkownikówna miała czasu poddostatkiem. Zabijając go, czytała wiele, bez wyboru, prędko, chciwie, lekko i na swój sposób z korzyścią, gdyż brała z książek to, czem się mogła w życiu i rozmowie posłużyć...
Umysł giętki dozwalał jej tam gdzie jak u pani St. Foix, zabawiać się było potrzeba literaturą, — świetnie podołać zadaniu i popisać się z nielada erudycyą.
Wieczory u barona St. Foix, który na Heu-Markt zajmował niezbyt obszerny apartament na pierwszem piętrze, nie gromadziły nigdy zbyt wielu osób, nie bywały tłumne, ale bawiono się tu doskonale i przyjęcie było, wedle wszelkich form wytworne, obfite, doskonałe. Każdy francuz jest potroszę gastronomem, i gospodarz odznaczał się też apetytem dobrym a podniebieniem smakosza. Trochę muzyki, rozmowa ożywiona, stoliki do małej gry dla tych co ją lubili, — wieczerza zawsze wykwintna bardzo, czyniły wieczory barona miłemi i ubiegano się o zaproszenia, któremi zręczny St. Foix nie nazbyt szafował.
Dobór towarzystwa był staranny, szczególniej co do mężczyzn; — z kobiet trafiały się i mniej znane, mniej wybitne osobistości, ale zawsze należące do tego co się zowie, katexochen światem. Wyjątek stanowiły znakomite literatki znajome pani Izie. Baron rzadko zapraszał młodych artystów.
Tego wieczora właśnie gdy Rolina była zaproszoną, osób nie spodziewano się wielu.
Do wybranych należał Conte di Bongi, kilku francuzów przez Wiedeń przejeżdżających, jedna, nie młoda już autorka poezyj, niemka, przyjaciółka gospodyni (chodząca w okularach i tłómacząca Coppée’go), fortepianista sentymentalny i t. p. A że Salomon Morimer był z powodu filii swej w Paryżu, bankierem barona oddawna, syn też jego raz na zawsze miał zaproszenie, o czem Rolina nie wiedziała.
Zjawiała się tu czasem i hrabina Z. niespodzianie, szczególniej gdy go podejrzewała o niewierność i przykrość mu wyrządzić chciała. Można się było i tego dnia obawiać aby nie wpadła, domyślając się z żywej na koncercie rozmowy z baronem, że Rolina być mogła na przyszły wieczór zaproszoną. Wprawdzie hrabina nie zniżyłaby się do zrobienia sceny jakiejś, ale przybycie jej mogło być dysonansem nieprzyjemnym.
Pułkownik z córką zjawił się ani za wcześnie, ni zbyt późno. Ważniejsze osoby towarzystwa już były w salonie zgromadzone, a na kanapie żywą rozmową zajęte były literatki.
Rolina weszła przybrana, jak zawsze, z wielkim smakiem, z prostotą i elegancyą, podnoszącą wielką jej piękność. Rzadko się jej trafiało stracić trochę wdzięku, a gdy chciała nadać twarzyczce blask, urok, pewien oznaczony charakter ad hoc, dopięła tego zawsze, choćby w duszy najwięcej cierpiała. Moc miała nad sobą potężną.
Powitawszy ją w progu gospodarz, zaprowadził do bratowej i siadł sam przy niej na chwilę, zabawiając przybyłą. Pułkownik nie mający tu nikogo znajomego, wielce skłopotany, nie wiedząc co z sobą począć, pozostał w środku salonu. W takim razie zwykł był dla kontenansu chudy wąs podkręcać. Zrezygnowany na wszystko co go spotkać mogło, byle córce z tem dobrze było, uśmiechał się sam do siebie, nie tracąc fantazyi. Przypatrywał się na ścianach rozwieszonym obrazom Daubignego, Decamps’a, Cabanela i kilku innych francuskich malarzy.
Gospodyni litościwa kilku słowy grzecznemi przywabiła go potem ku sobie.
Gdy się to działo, stary Conte di Bongi, zdala przypatrujący się pilno Rolinie, zbliżył się, zażądał być zaprezentowanym, i zastąpił przy niej gospodarza.
Dla Roliny była to nowa znajomość, a wszelki nowy człowiek, bez wyjątku dla niej był konieczną zdobyczą nową. Miała coś w temperamencie, naturze i nawyknieniu, co ją zmuszało starać się podbić każdego, tak jak strategik nie pozostawia w pochodzie za sobą nieopanowanej fortecy.
Kto się nie dał zdobyć — stawał się dla niej nieprzyjacielem.
Di Bongi, którego widziała przypatrującego się sobie na koncercie z taką uwagą, zrobił na niej niepokojące wrażenie. Naprzód, wzrok jego był jakiś przenikający, powtóre nic w nim nie obiecywało wielbiciela, a coś zapowiadało ciekawego badacza, który ją chciał poznać bliżej, aby mógł sobie wytłómaczyć.
I teraz, usiadłszy przy niej, wpatrywał się w nią wzrokiem dobrotliwym, ojcowskim niemal i wydał się jej zazimnym i obojętnym. Nawykła była widywać, od ognia swych oczu rozgrzewających się młodych i starych. Di Bongi spoglądał na nią z sympatyą, ale we wzroku tym było coś tak poważnego, z takim olimpijskim spokojem badał ją stary, że Rolina, w początku bardzo śmiało i zuchwale zaglądająca mu w oczy, uczuła iż sięgał do głębi jej duszy, zlękła się go i zwyciężona wzrok musiała odwrócić.
Dźwięcznym, łagodnym głosem wioch rozpoczął z nią rozmowę, rozpytując się od jak dawna w Wiedniu mieszkała, i czy pobyt znajdowała miłym.
Pułkownikówna, ulegając wyższości ducha, którą uznała w nim, zapomniała o odgrywaniu roli, stała się naturalną, co jej się bardzo rzadko trafiało.
Zyskiwała na tem.
— Wiedeń — poczęła z uśmiechem niemal dobrodusznym — jest dla mnie teraz jakby rodzinnem miastem. Przebywałam w niem dawniej czas krótszy, teraz już od lat kilku osiedliśmy tu stale. W dzieciństwie podzielając los ojca mojego, którego służba z jego pułkiem przerzucała w różne miejsca pobytu, musiałam wędrować wiele, później wracaliśmy często do Wiednia. Nawykłam do niego, czuję się tu jak u siebie, i nie wiem czybym gdzie równie się czuła swobodną. Do Wiednia zresztą — dodała — nawet obcy się łatwo przyzwyczajają, jest to miasto gościnne i sympatyczne...
— Podobnie dzieje się i ze mną — odpowiedział Bongi. — Ojczyzną moją właściwie są Włochy, ale przybraną Austrya. I ja wiele wędrowałem po świecie. Kocham moją Florencyę i Pizę, a do życia Wiedeń wolę.
Z miast europejskich jest to jedno może, w którem ludzie najrozmaitszych narodowości spotykają się bez uczucia niechęci i współzawodnictwa, z życzliwością braterską.
Ojciec pani jest...
— Rodzina ojca mojego pochodzi z Dalmacyi — odpowiedziała Rolina — matka moja była francuską, babka niemką. Nie wiem więc sama do jakiej się mam przyznać narodowości.
— A! — odparł Bongi — kwcstya narodowości nie jest ani kwestyą nazwisk, ani nawet krwi, ale ducha i usposobienia... rzeczą własnego wyboru.
Tak w sposób bardzo poważny rozpoczęła się z włochem rozmowa. Rolina była rada temu jej kierunkowi, gdyż mogła powoli zebrać myśli i trochę się przygotować do — egzaminu, który przeczuwała. Stary Bongi z ciekawością psychologa zdawał się badać to zjawisko, które naprzód pociągnęło go swym artystycznym wdziękiem.
Siedząca obok na kanapie pani Iza de St. Foix przyłączyła się do nich.
Przeciwko gościnnemu Wiedniowi brała w obronę Paryż, jako stolicę świata, gościnną dla wszystkich narodowości, dającą chętny przytułek tym, co własnej nie mieli ojczyzny.
Bongi grzecznie bardzo zbijał to twierdzenie.
— Francya — rzekł — i Paryż, zbyt znają i czują swą wyższość, swą cywilizacyę, zbyt są przywiązane do swojego życia, obyczaju, do form pewnych, aby mogły zrozumieć i poszanować cudzoziemców. Co najwięcej, tolerują przybyszów, ale nie uznają...
Bądź pani sprawiedliwą, przyznaj, że w Paryżu czasem bywacie ciekawi czegoś obcego, ale co obce i nie wasze, wydaje wam się niemal barbarzyńskiem i śmiesznem. Cudzoziemca przyjmujecie o tyle dobrze, o ile obiecuje zostać francuzem i poddać się obyczajowi waszemu. Literatury obcych narodów ledwie się wam wydają warte wspomnienia i poznania... Wiktor Hugo, który nie lubi Goethego, zastępuje wam wszystkich poetów świata.
Mam wam za złe szczególniej że piśmiennictwa i sztuki niemieckiej, aniście nawet poznać bliżej mieli ochotę... Były wyjątki — ale reguła ogólna, ignorowanie tego co nie wasze.
Z pewną dumą, złagodzoną tylko obowiązkami gospodyni, p. de St. Foix odpowiedziała:
— Masz hrabio trochę słuszności, tak, starczyliśmy sobie, nie potrzebując się zapożyczać u obcych. Byliśmy tak bogaci dotąd, że się u nas narody inne żywiły, i na wzór nasz urabiały...
Stojący blisko baron podszedł, zasłyszawszy co mówiono i wtrącił żywo:
— Widzę że tu idzie o honor Francyi, muszę stanąć w jej obronie. Bądźcie sprawiedliwi, panie hrabio. Oskarżacie nas żeśmy lekceważyli wszystko obce, ależ to — obce, było tylko przerobieniem, często popsuciem tego co u nas pożyczono! Moda, teatr, literatura, obyczaj, aż do kuchni, szło od nas na świat cały, i idzie dotąd...
Mieliżeśmy wyrób własny, odkupywać nazad, pod stęplem nowym?
Bongi słuchając uśmiechał się łagodnie. Rolina nie tracąc czasu i rzucając po salonie oczyma, rada była że mogła nie brać zbyt czynnego udziału w rozmowie, bo poważny jej sąsiad, wiele jej zwykłej śmiałości odejmował.
— Nie będę się sprzeczał z wami — odpowiedział hrabia — chociaż jako włoch i spadkobierca Rzymian, mógłbym się upomnieć o kraj własny, i to co on dał światu a wam. Wierz mi, baronie, dziś codzień trudiiiejszem jest i będzie ocenić co który z narodów przyniósł do tej wspólnej kasy, która się cywilizacyą nazywa. Wszystkie pracuję dla niej i dla ludzkości, i bez współudziału różnych plemion, zdolności, rozmaitych władz mniej lub więcej rozwiniętych, cywilizacya zamknięta w granicach ciasnych jak Chiny, musiałaby skarleć i zdziecinnieć jak chińska. Myśl jak krew w całem ciele krążyć powinna swobodnie.
Ale — dodał śmiejąc się — wpadliśmy na przedmiot strasznie suchy... Nieprawdaż?
Odwrócił się stary ku Rolinie, która nic nie odpowiadając, dwuznacznym uśmiechem podziękowała tylko za pamięć o sobie.
— Wnoszę abyśmy lepiej rozpoczęli o nowo wystawionym obrazie Makarta — rzekł wesoło gospodarz — to nas w jaśniejszy świat piękności i blasków wprowadzi... Mistrz to jest kolorytu niezrównany, jakiego sztuka od czasów Tycyana i Rubensa nie miała...
— Wspomnieliście Rubensa — rzekł hrabia. — Narzuca się z nim porównanie...
Rolina ciągle uśmiechem tylko dawała oznaki że uważnie przysłuchiwała się. Z baronem czuła się nierównie swobodniejszą, gdy Bongi czynił na niej wrażenie sędziego lub spowiednika.
Radaby się była uwolnić od niego, ale stary siedział przy niej uparcie, patrzył i badał. Rolina widziała dobrze, iż tak jak innych zbałamucić go nie potrafi, — spokojnie, chłodno, życzliwie ale przenikające się jej przypatrywał.
Spróbowała odwracając się od niego, rozpocząć rozmowę z gospodynią; spodziewała się go pozbyć w ten sposób. Nie pomogło jednak — patrzał ciągle. Mięszało ją to niewymownie.
Jakiż interes mógł mieć ten obcy jej zupełnie człowiek, usiłujący poznać ją bliżej, kiedy uroku dlań nie miała?? Zrozumieć tego nie mogła — bała się instynktowo.
Bongi nie zmieniał miejsca. — milczał dość długo, czekał, lecz jak tylko Rolina była swobodną, zagadywał ją znowu.
— Nieprawdaż — rzekł w końcu do niej — że jestem nieznośnie natrętny? Nudzę panią, a moje siwe włosy niemal śmiesznem czynią oblężenie w którem ją trzymam.
Muszę się pani z tego wytlómaczyć, naprzód tem że jej piękność nie jako człowiek, ale jako miłośnik sztuki podziwiam. Rzadko mi się zdarzało widzieć coś tak doskonałego w naturze, a i sztuka nie tworzy często ideałów podobnych.
Oddawna dla napojenia się widokiem tej jej piękności, pragnąłem zbliżyć się do pani. Z tą pięknością też — dodał ciszej — łączy się dla mnie psychologiczna zagadka...
Rolina zarumieniła się, nieco urażona tem wyznaniem. Nie wierzył więc w to żeby w duszy była równie piękną jak ciałem.
— Rozumiem — rzekła ostro — chciałbyś się pan hrabia przekonać, czy to co nazywasz pięknością nie jest szyldem zwodniczym? Nieprawdaż?
— Zanadto ostro wyraziłaś się pani — odparł włoch spokojnie. — Mam wiarę w to że natura nigdy nie kłamie i dlatego poznać panią chciałem. Nie posądzisz pani mnie o śmieszne jakieś marzenia, bom stary i zapewne starszy od jej ojca: — badam i patrzę aby się nauczyć, ale razem ze szczerą sympatyą i uczuciem życzliwem dla tego arcydzieła bożego, jakiem pani jesteś...
Grzeczny ten zwrot oblał rumieńcem twarz Roliny. Miałżeby natrętny starzec ją odgadnąć, i wszystko — wszystko wiedzieć co się działo w tajnikach jej serca i duszy?
Spojrzała nań prawie błagalnym wzrokiem i dodała półgłosem.
— Trudno ludzi poznać patrząc na nich zdaleka i sądzić o nich z pozorów...
— Tak — rzekł stary, zawsze ze spokojem i łagodnością — ja też nie pokuszę się o to abym mógł sądzić, ani nawet odgadywać śmiem... Dotąd jesteś pani dla mnie zagadką niezrozumiałą.
— Panie hrabio — wyrwało się mimowolnie z ust pułkownikównie — ja sama często niezrozumiałą jestem sobie.
Bongi głową potrząsał.
— Nie wiem — rzekł cicho — pani nie powinnaś być do uniesień skłonną, jesteś panią siebie, i rozumiesz czynności swoje...
Rolina poruszyła się niespokojnie, rumieniec powrócił na twarz i zamknęła mu usta spojrzeniem strwożonem, — przyznaniem iż mógł ją odgadnąć. Stary hrabia skłonił głowę i zamilkł.
Goście inni, widząc hrabiego tak żywą zajętego rozmową z piękną panną, nie przeszkadzali im.
Rolina zamilkła, serce jej biło mimowolnie prawie, szepnęła w końcu, chcąc zakończyć badanie.
— Aby osądzić kobietę, trzeba znać jej przeszłość i położenie... z czego wyrosła, czem się karmiła. Ileż to razy fałszywy blask albo zwodniczy cień ją otacza, dlatego tylko że jest widzianą zdaleka lub z profilu?
Nim de Bongi zdobył się na odpowiedź, fortepianista siadł do popisu, który tem był trudniejszym, że wywoływał wspomnienie gry nieporównanej mistrza... Rolina korzystając z tego, zwróciła się do gospodarza — lecz długo uspokoić się nie mogła.
W starym tym, tak łagodnym i dobrym, widziała sędziego, a taką jaką była w istocie odgadniętą być nie chciała.
Wieczór ten zresztą cały, po którym sobie tyle obiecywała, zawiódł ją i przykre zostawił wrażenie.
Późno już, gdy się gości nowych nie spodziewano, zjawił się w salonie Adam Morimer. Przybycie jego także poruszyło ją i miłem nie było.
Pomimo przynaglań ojca, nie wyjeżdżał dotąd do Włoch. Po pojednaniu z Roliną, — stosunki ich znacznej uległy zmianie. Ona nie mogła mu całkiem przebaczyć, on zapomnieć. Zjawiał się, rozgorączkowywał, ostygał, miłość i zwątpienie opanowywały go naprzemiany. W całem jego postępowaniu widać było ciężką walkę, wahanie się, zachwianą wiarę, obudzoną podejrzliwość.
Czuła że kocha ją zawsze, ale miłość ta przeszła w nową fazę, stała na rozdrożu.
Nie spodziewała się Rolina tu z nim spotkać i strwożyła w początku... Ale Morimer, jakby zaledwie zdaleka ją znał, nie zbliżył się nawet, skłonił grzecznie i unikał zawiązania rozmowy. Wzrok jego nawet omijać się ją zdawał umyślnie. Ci tylko co znali Adama, mogli po jego sposobie znajdowania się w towarzystwie, domyślać się że tu mu coś zawadzało, bo nie był ożywionym jak zwykle, i nadto baczył na siebie.
Baron de St. Foix bawił go szeroką o malarstwie rozprawą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.