<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz rano o zwykłej godzinie, o której, pod pozorem picia jakiejś wody, Rolina zwykła się była spotykać z tym, którego żartobliwie zwała swoim nadwornym poetą, — dosyć nielitościwie nie raz wyśmiewając go przed Balbiną, — nie zastała go w parku. Nigdy się to nie trafiło jej jeszcze, aby na siebie czekać kazał, lub ją zawiódł i nie przybył.
Dla niej rzucać musiał wszystko. Dumne dziewczę na samą tę myśl że mogło być lekceważone, zapomniane, burzyło się już gniewem okrutnym.
Mogłoż być na świecie coś coby więcej ważyło niż spojrzenie na nią, niż jej uśmiech i słowo? Była to zdrada, zuchwalstwo nieprzebaczone.
Adam noc całą spędził w gorączce — najdziksze osnuwając plany. Chciał biedz, wyrzutami ją zawstydzić, odepchnąć przekleństwem na wieki — chciał znowu nie widzieć jej wcale, jechać, uciekać, chciał pisać i piorunującym listem ją pożegnać.
Nie wiedział sam jak postąpi.
W ostatniej chwili, gdy po długiej walce z sobą postanowił nie iść wcale, dał sobie słowo że nie pójdzie — nagle przemogła namiętność, chwycił za kapelusz, poleciał.
Sądził że może jej już nie zastanie. Gdyby tak los zrządził, naówczas natychmiast miał się wybrać do Włoch, i zimnym ją listem pożegnać.
Ale śpieszył tak zdyszany, że na znanej ścieżce spotkał Rolinę. Nie taką jaką ją znał zwykle, ale nachmurzoną, zarumienioną, rozgniewaną, dumną. Przywitała go zaledwie głowy skinieniem, lodowato.
— Godziż się to — odezwała się głosem zmienionym — kobiecie kazać czekać na siebie?
Morimer blady stał długo patrząc na nią i nie mogąc przemówić słowa. I on brwi marszczył groźnie, twarz miał zmienioną.
— Nie miałem dziś przyjść wcale — odezwał się w końcu z wysiłkiem — bo nie chciałem pani sprawić przykrości.
Pan i pani — oddawna z rozmowy byli wygnani, Rolina uderzona wyrażeniem tem, pochwyciła gniewnie.
— Ach! pani!!
Domyślała się już jakiejś katastrofy, ale w charakterze jej było nie unikać żadnej. Nie lękała się niczego i nikogo, czując siłę w sobie.
— Mówże pan dlaczego nie miałeś dziś przyjść? — zapytała.
— Rolino! — przerwał Morimer namiętnie — dotknęło mnie największe nieszczęście jakie spotkać mogło. Niewiara w ciebie.
— A? a? — szyderczo i zuchwale podchwyciło dziewczę. — Niewiara?? Zkadże wiatr zawiał nią?
— Nie pytaj — zawołał Adam — powiedz mi raczej, prawda to, że te słodkie słowa, wejrzenia i uśmiechy, które dla mnie były skarbem najdroższym, dzielisz jak jałmużnę między innych wielu... Amerykanin, polak, francuz!
Rolina zmrużonemi oczyma spojrzała nań surowo.
— Prawda — odpowiedziała z chłodem przerażającym. — Jeżeli dla miłości waszej mam się zamknąć między czterma murami, nie widzieć świata, z ludźmi nie mówić, nie śmieć się rozweselić, ani podnieść oczów... taka miłość niewolnicza jest dla mnie wprost niemożliwą.
Jeżeli pan nie masz wiary w serce moje, a nie starczy mu to uczucie jakie mam dla niego...
Ukłoniła się z przesadzoną grzecznością i wdziękiem.
— Adieu!!
I zawróciła się jak gdyby odejść chciała.
— Rolino! — zawołał ręce składając Adam, który zapomniał, że w ogrodzie na ciekawe obcych wejrzenia wystawieni byli. — Rolino! na Boga! litości!
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? — odparła zimno. — Nie rozumiem.
— Twojego słowa tylko, że to są potwarze.
— Potwarze? co? że ci panowie kochają się we mnie? — zawołała z uśmiechem wymuszonym. — Ale to nie są potwarze! Kocha się we mnie bardzo wielu. Nie jestem winna że się komuś podobać mogę, że dla mnie ktoś tam szaleje...
— Ale serce twoje!
— A! serce? — śmiejąc się ciągle ciągnęła dalej i bawiąc kwiatkiem, który trzymała w ręku, niecierpliwie nim bijąc po dłoni. — Serce?? Kto nie czuje i nie wierzy w serce, ten go nie wart, tego słowo i przysięga nie przekonają. Jakiegoż pan wymagać możesz więcej dowodu, gdy mnie widzisz przychodzącą tu dla niego, poświęcającą się...
Niewdzięczny pan jesteś! Dosyć tego!
Odwróciła się porywczo.
— Gniewam się!
Adam stał przybity, upokorzony, a oczy jego o litość błagały.
— A! przebacz mi! — wyjąknął.
Rozgniewana była tak piękną!
— Nie powinnabym przebaczyć — odparła łagodniej — taka zazdrość śmieszna obelgą jest dla mnie...
— Rolino!
I cicho szepcząc pochyleni ku sobie, szli dalej ścieżką, ona dumna i tryumfująca, on upokorzony, zwyciężony i — taki biedny...
A w powietrzu zdały się nad niemi ulatywać wczorajsze wyrazy Balbiny.
— A! jak pan jesteś młody!
W godzinę potem Morimer powrócił do domu upojony, szczęśliwy i siadł natchnione strofy rzucić na papier. Były prześliczne.
Rolina w drugiej stronie parku przechadzała się wesoło gwarząc i pustemi żartami zabawiając a czarując don Estabana Corcero.
Gdy potem w kilka godzin wszedł do pokoju ojca Adam, staremu dosyć było spojrzeć na niego aby poznać, że musiał widzieć zwodnicę i przez nią być obałamuconym. Salomon nadto miał taktu aby o to syna zagadnął.
— Kiedyż się do Włoch wybierzesz? — zapytał.
— Muszę się trochę przygotować do tej podróży — odparł Adam spokojnie — nie łatwo jest wyszukać takiego towarzysza, jakiegobym życzył sobie.
— Zapewne — rzekł ojciec — ale potem następują gorąca, w czasie których podróż staje się nieznośną i niezdrową. W Rzymie znajdziesz malaryę, Florencya będzie pusta, z Neapolu chyba na Capri lub Ischiję trzeba uciekać, albo się skryć w Castellemare...
Stary ojciec niespokojny, zmuszony do śledzenia kroków syna, nie badając go natrętnie, spodziewał się innemi drogami dojść co zaszło między nim a Roliną.
Czuł że wczorajszy cios był odparty, Adam nadto był spokojny.
W istocie rozmowa z panną Maholich, nietylko starczyła na rozproszenie wszelkich podejrzeń, ale — jak zwykle, namiętność jeszcze zwiększyła. Ściśnięcie ręki, czulsze wejrzenie, słówko dwuznaczne — zgoiły rany. Adam znowu pewnym był że go kochano, że zazdrość jego i niewiara były zbrodnią, to co ojcu donoszono, potwarzą, co mówiła Boehmowa niechęcią.
Powróciwszy do domu Rolina nie miała nic pilniejszego nad opisanie szyderskie Balbinie, sceny porannej z Morimerem. Bawiło ją to, chwaliła się przed nią, że wyłajawszy rozkochanego, zmusiła go do przepraszania.
— Tak, raz ci się to udało — odezwała się Balbina — ale podejrzenie może powrócić, ma ono tę naturę że odrasta, będzie cię szpiegował... Jeśli chcesz go zatrzymać... bądźże ostrożną.
Rolina ramionami podrzuciła pogardliwie.
— I cóż? — odparła. — Zobaczy mnie przechadzającą się z Don Estebanem? Cóż to dowodzi?
A! moja Balbino — dodała wesoło — zapomniałaś już chyba czem są ci mężczyźni! Oni, gdy są raz rozkochani na dobre, gdyby nawet widzieli i słyszeli coś bardzo przekonywającego, póki trwa namiętność dadzą sobie zawsze wytłumaczyć że ich oczy, uszy i rozum omylił. Można im wmówić co zechce kobieta!
— Struny jednak zbyt wyprężać nie życzę — szepnęła towarzyszka.
— Owszem! — zaprzeczyła Rolina. — Wszystkie struny życia potrzeba wyciągać... niech brzmią, niech dźwięczą; z wszystkiego korzystać trzeba, wszystko wyzyskać... każdego skosztować owocu, napić się z każdego kielicha... Inaczej, na coby się zdało i coby życie było warte?
Mówiąc to z jakiemś przejęciem i namiętnością, z uniesieniem wesołem, miodem, była tak niezrównanie piękną, tak rozgrzaną jakiemś życia pragnieniem, rozpromienioną żądzą pochłonięcia wszystkich rozkoszy ziemi, do których prawo czuła — które się jej należały — że Boehm oniemiała i ulękła się swej wychowanki.
Sądziła ją zimną — objawiła się jej rozgorączkowaną, a nie umiała rozeznać że ten szał chwilowy cały buchał z jej podnieconej wyobraźni. Ani zmysły ni serce nie miało w nim udziału. Gorzała podbudzona fantazyą tylko.
Przychodziły na nią takie chwile i takie wybuchy... Balbina pomyślała z obawą, że mogły być niebezpiecznemi. Ale i w takich momentach rozgorączkowania Rolina panowała nad sobą, wewnątrz była ostygłą; zimny rozum pozwalał jej natychmiast ochłonąć gdy chciała.
Popołudniu wszystko to poszło w zapomnienie. Adam, jego śmieszna zazdrość, wielbiciele i pragnienia.
Dnia tego w sali Bösendorfera słynny pianista, który już się był wyrzekł dawania koncertów publicznych, syt pieniędzy, orderów i sławy — miał raczyć się dać słyszeć na korzyść jakiejś dobroczynnej instytucyi.
Znajdować się na tym koncercie należało do dobrego tonu, pokazać się na nim było koniecznością. Rolina postanowiła pójść nań — bądźcobądź.
Bilety wszystkie były oddawna rozerwane; ale to ją bynajmniej nie obchodziło.
Chociaż myśl ta jej przyszła zapóźno, powziąwszy ją napisała natychmiast bilecik do hrabiego Bronisza, który dotąd się jeszcze w Wiedniu znajdował.
„Muszę być dziś na koncercie, potrzebuję dwóch biletów, najlepszych, dla mnie, i dla ojca... Proszę wcześnie przyjść z niemi, albo mi się nie pokazywać na oczy“.
Tak brzmiała kartka wysłana umyślnym do hrabiego.
Rolina była najpewniejszą iż bilety będzie miała, znała człowieka i swoją nad nim potęgę.
Z najzupełniejszym spokojem poczęła zaraz potem obmyślać tualetę, w którą się miała na koncert ustroić. Chciała być olśniewająco piękną.
Boehmowa nie sprzeciwiając się, nie mówiąc nic — długo tylko niedowierzająco potrząsała głową.
— A... jeżeli on biletu nie dostanie? — zapytała widząc swą wychowankę gorączkowo wysuwającą szuflady i wyrzucającą suknie i wstążki.
— Jakto nie dostanie? — rozśmiało się dziewczę. — A! toby mi się podobało! Dla mnie żeby Bronisz biletów nie dostał?! Musi — choćby miał człowieka bilet posiadającego zamordować. Ja na koncercie będę.
— Dlaczegóż na nim być tak nieodzownie musisz?
— Bo... bo mi się tak podoba! — odparła Rolina. — Czyż potrzebuję coś więcej powiedzieć nad to!
Suknia dobyta była już przygotowaną.
Na tę konieczność znajdowania się na koncercie, składało się różnych przyczyn wiele. Najprzód, Rolina potrzebowała być tam wszędzie gdzie był świat, do którego ona wcisnąć się i należeć chciała, i pragnęła aby ją do niego liczono.
Zalotność jej dla wielu podżyłych panów, po których się nic spodziewać nie mogła, zmierzała do tego, aby przez nich zdobyć sobie stanowisko w tych dotąd jeszcze niedostępnych sferach.
Na koncercie mogła widzieć, być widzianą i zbliżyć się znowu do tych osób, które spotkała u księżnej, a później im znikła z oczów... Wpływowy anglik Mountcastle, baron St. Foix, na ostatek piękne młode książątko. Rudolf-Cherubinek, po którym trochę tęskniła, wszyscy się tu dnia tego musieli znajdować.
Młody Hoh-Winterburg po rozmowie z babką, choć był szalenie rozkochany, musiał się stać ostrożniejszym, nie miał wreszcie sposobu zbliżenia się do tego bóstwa swojego.
Wiedział on gdzie Rolina mieszkała, przechodził gdy tylko mógł przez Wallnerstrasse, podnosił tęskne oczy ku jej oknom, spodziewał się ją spotkać — ale rzadko bardzo mu się szczęściło.
W przeciągu tego czasu trzy czy cztery razy tylko zdaleka widział Rolinę, raz czy dwa udało mu się ją spotkać powracającą z przechadzek, ukłonić się jej zaczerwienionemu i parę tchórzliwych przemówić słówek.
Czytała w jego oczach że zapomnianą nie była — a choć rachuby na młode książątko słabe były bardzo, prawie żadne, chciała i przez niego nie być zapomnianą. Sprawiało jej to pewną przyjemność, łechtało miłość własną, przez wszystkich być tak wielbioną... Potrzebowała już kadzidła do życia, oddychała niem z rozkoszą.
Na koncercie musiał się też znajdować, znany ze swego dyletantyzmu baron St. Foix.
Rolina, dla której francuz był bardzo nadskakującym, spodziewała się go doprowadzić do zaproszenia na muzykalne wieczory...
U barona zbierało się towarzystwo wybrane, a choć nie był żonaty, bywały i kobiety, bo bratowa jego, nie młoda już pani, robiła honory domu.
Pani Iza de St. Foix uczona literatka, której się raz udało coś umieścić w Revue des deux Mondes, i od tego czasu przypominała ciągle, iż była jej współpracowniczką, — wielce sztywna jejmość, przyjmowana była wszędzie, choć mocno wszystkich nudziła.
Do tego francuskiego salonu się dostać, a przez niego do innych, było najgorętszem pragnieniem Roliny. Nie żałowała też dla St. Foix najczulszych wejrzeń, najgorętszych sympatyi dowodów, a łysy baron wyobrażał sobie, iż zawrócił jej główkę.
Księżna Matylda, której zalotność pułkownikównej wcale się nie podobała, od owego wieczoru dramatycznego zupełnie o niej zapomniała. Było to rażącem, Rolina gniewała się na nią.
Właśnie na przekorę księżnie chciała wnijść w ten świat, który przed nią tak zazdrośnie zamykano.
Wiele gotowa była ofiar uczynić, aby dopiąć tego celu.
Ojciec, na którego gniewała się i narzekała, do spełnienia tych jej ambitnych planów wcale się nie mógł przydać. Niepodobna go było skłonić aby szukał stosunków, oddawał wizyty, robił coś dla córki. Przy najlepszych chęciach, nie umiał poprostu chodzić manowcami. Cała jego przeszłość nauczyła go żołnierskiej otwartości i szturmowania do celu, który tu podjazdowo zdobywać było potrzeba.
Sama jego powierzchowność w salonach arystokratycznych wydawała się niemal śmiesznie, nie umiał chodzić, siąść, a nadewszystko prawić słodyczy i zabawiać rozmową tkaną z pajęczyny. Wydawał się pospolitym, ubierał niepocześnie, kłaniał zbyt nisko, a siebie oceniał za mało i drożej sprzedać nie umiał.
Zacny, poczciwy człowiek do salonu nie był stworzony, daleko mu swobodniej było w stajni dawniej, a teraz w sklepie antykwaryusza, gdzie mógł kląć i palić cygaro.
Rolina czasem aż do łez się gryzła tem, że ją Pan Bóg takim niezgrabnym ojcem pokarał, chociaż, zaprzeczyć temu nie mogła, że to był najlepszy, najprzywiązańszy, najczulszy z ojców. Tylko — nie rozumieli się wcale. Ona odziedziczyła krew matki francuski, z południowych prowincyj, on od dzieciństwa zaszyty w mundur, pod nim wszelką samoistność i uczucie godności postradał. Zbyt długo na niższych wegetował stopniach, a karność uczyniła go trwożliwym.
Miała więc Rolina wiele ważnych pobudek domagania się tego koncertu, po którym sobie wiele obiecywała.
Tymczasem godzina oznaczona się zbliżała, a biletów nie było.
Była jednak tak pewną, iż wydany przez nią rozkaz spełniony być musi, iż nie czekając na wiadomość o nich, ubierać się zaczęła.
Ojcu wydany już był zawczasu ordynans, aby wdział mundur najlepszy i gotował się córce towarzyszyć. Wolała mieć go przy sobie niż panią Boehm, którą brała tylko gdy była do tego zmuszoną.
Z temi co zawsze oznakami niecierpliwości poczęła się tualeta przed wielkiem zwierciadłem, do której posługiwać musiały: służąca, będąca razem kucharką — co ją do funkcyj garderobianej niezbyt zręczną czyniło, i pani Boehm, której najlepsze chęci nigdy kapryśnego dziewczęcia nie zadawalniały.
Z wzrastającą coraz niecierpliwością Rolina spoglądała na zegar.
Byćże by mogło, aby Stach Bronisz, choćby mu za bilety największą sumę przyszło zapłacić, nie umiał ich zdobyć pieniędzmi, stosunkami, bodaj gwałtem i przemocą. W to uwierzyć nie mogła by jej rozkaz został niespełniony, musiałaby zwątpić o swej wszechmocności, i o miłości hrabiego, której była tak pewną!!
Godzina już, już nadchodziła, zaufana w to iż na koncercie być musi, Rolina posłała po dorożkę.
Stała już ubrana zupełnie, z różą we włosach, jak anioł piękna, tą pięknością świetną, zwycięzką, narzucającą się, porywającą serca i oczy, czarującą zmysły, którą się odznaczała — gdy dzwonek dał się słyszeć u drzwi.
— Nareszcie!
Sama wybiegła otwierać.
Bronisz drżący cały, zmęczony, blady stał we drzwiach, w ręku trzymając dwa bilety...
Rolina z wielkiej radości, rzuciła się ku niemu, na szyję prawie... On pochwycił jej rączkę...
Biedny rozkochany, tak był upojony tem że ją widział szczęśliwą, iż mu się w oczach zaćmiło i musiał oprzeć się o drzwi. Czułe to przywitanie trwało tylko mgnienie oka.
Rolina cofnęła się zimna już, zobojętniała. Śmiejąca, patrzyła mu w oczy, litując się i ciesząc razem.
— Jak on mnie kocha! — pomyślała.
— Jedziesz z nami? będziesz na koncercie — zawołała głośno.
Bronisz podniósł oczy do góry.
— Niestety! były to dwa ostatnie bilety, na wagę złota! Dla siebie nie mogłem już zdobyć żadnego! Jeżeli każesz, jeśli pozwolisz, postoję u drzwi czekając, abym przy wyjściu mógł cię zobaczyć jeszcze.
Zdaje się że pułkownikównie nie wiele już zależało na tem, czy mieć przy sobie będzie Bronisza lub nie. Smutku nie widać było na twarzyczce.
— A! jaka szkoda! — przebąknęła obojętnie i biegła już wołać ojca.
— Papo! czas! papo! jedziemy! Hrabio! rękę, podaj mi rękę, schodzimy... niema chwili do stracenia.
Pułkownik wdziewał płaszcz i pędził za nią po wschodach.
Bronisz przez całe trzy piętra prowadząc ją, rękę jej do piersi przyciskał, co mu dozwolonem było — marzył, serce mu biło, był szczęśliwy!
Co teraz znaczyło dla niego że o te bilety dobijać się musiał, latać, prosić, przekupywać ludzi i ostatecznie przepłacić tak, że się z niego wyśmiewano? Wszystko to jeden uśmiech wynagradzał.
Z okna dorożki, do której z ojcem wsiadła, piękna panna, szczęśliwa posłała mu jeszcze wdzięczne wejrzenie i pozdrowienie, zostawując go samego na trotuarze. Nie był jej już potrzebny.
W czasie przejazdu zapinając długie rękawiczki, rozgorączkowana Rolina dawała ojcu nauki, jak się miał znajdować, z kim mówić, kogo witać, jak ją wprowadzać i t. p. Chciała na nim wymódz więcej dumy, poczucia swej godności, obejścia się z ludźmi nie tak pokornego, mniej służbistości, której stary pozbyć się nie umiał.
Maholich tak długo był porucznikiem, kapitanem, a tak mało widywał salonów, większą część życia spędziwszy w kordygardzie!
Salon Bösendorfera, jak przewidzieć było łatwo, nie przepełniony był, ale natłoczony. Pułkownik prowadzący córkę miał największą w świecie trudność, przecisnąć się do pierwszych rzędów krzeseł oznaczonych numerami. Ale w ciągu tego pochodu z przeszkodami, Rolina miała sposobność pokazać się i widzieć kogo chciała.
Jeden rzut oka na salę przekonał ją że osoby, o które jej najwięcej chodziło, na sali się znajdowały. Baron St. Foix siedział już z bratową w pierwszym rzędzie. Młode książątko stało z boku przy ścianie, lord Mountcastle, choć wcale nie muzykalny, musiał się pokazać gdzie byli wszyscy.
Księżna Matylda odznaczała się otoczeniem swem, dworem, całą gromadką ludzi, na których nigdy jej nie zbywało, bo jej dowcip, oryginalność, żywość, pewien rodzaj rubaszności dobrego tonu, przyciągały.
Tego wieczoru brzydszą się wydawała niż zwykle, ale ożywioną była niezmiernie, i śmieszek jej słychać było zdaleka.
Rolina postrzegła z oburzeniem, iż księżna widocznie unikała jej ukłonu i udała że jej nie widzi.
Strułoby to jej ten wieczór tak pożądany, gdyby szczęśliwy traf krzesła jej nie umieścił poza siedzeniem barona St. Foix i jego bratowej. Gdyby sama była mogła sobie miejsce wybierać, pewnieby innego nie wzięła. Baron siedział trochę dalej na prawo, tak że zaraz ją zobaczył i rozmowa z nim była ułatwioną.
Oprócz osób znanych i spotykanych wszędzie, sala nabitą była wielą nieznajomemi, rzadko się ukazującemi postaciami. Łatwo pomiędzy niemi rozpoznać było można kobiety, wielbicielki mistrza z przed lat trzydziestu, które żywo pamiętały owe chwile pełne szału, gdy chustki i rękawiczki wirtuoza na drobne rozszarpywano kawałki i jego samego omało los Orfeusza nie spotkał.
Naówczas był on jeszcze pięknym młodzieńcem.
Wszystkie te dawne piękności, z których każda niegdyś miała swą godzinę, w ciągu której mistrz się w niej kochał — dziś zestarzałe i zwiędłe, przychodziły tu nie dla słyszenia muzyki, ale dla odżywienia tych wspomnień, które w ich duszy niezatarte zostawiły ślady.
Chciały widzieć tego nieśmiertelnego, który zawsze jeszcze był królem fortepianu, a dziś chodził w sukni pokutnej, dziwnie jakoś sprzeczającej się z całym potopem gwiazd i orderów na piersi.
Na wieszcza oczekiwał laurem opasany fortepian, bukiety i wieńce, tysiąc serc bijących żywo i oczu ciekawych tysiąc.
Ciekawych — co się stało z tego genialnego mistrza tonów, który tak umiał być wielkim nietylko grą swą ale samym sobą, że potrafił zdobyć stanowisko królewskie, panujące — nawet tam gdzie Beethoven umierał zapomniany, gdzie Schubert dopiero po śmierci znalazł wydawców i wielbicieli! Tak! Mistrz to był tonów — ale i życia. Umiał i stanąć i utrzymać się wysoko, w czas zamilknąć i w czas dać się słyszeć znowu. Obok geniuszu wirtuoza był w nim talent impresarya, z mistrzowstwem gry łączyła się zręczność Barnuma.
Cisza wielka — wybucha grzmot oklasków.
Z za portyery wynurza się powoli, spokojna, blada, wyrazista twarz, której wiek i zmarszczki nadały wyraz energii, a życie tę obojętność królewską, która tłumom imponuje.
Sala się trzęsie. Na nim oklaski te nie czynią wrażenia, pół wieku karmił się niemi. Burza ta nerwów mu nie porusza, krew żywiej w nim nie uderzyła. Czeka majestatyczny, spokojny, wielki, znudzony trochę...
Zaledwie skłonił głową płacącym mu podatek. Wie że jest geniuszem, i że mu się cześć należy.
Twarz to już, niestety, nie ta co uśmiechem czarownym z za chmur zadumy porywała serca i zawracała głowy — ale oblicze smutnego wieszcza, poety tonów, stojącego na wyżynie. Dziś uśmiech jego więcejby był wart jeszcze, ale on już nim nie darzy.
Posągowo zimny, zwolna przystąpił do fortepianu, oklaski uśmierzają się i milkną powoli — cisza zalega salę. Wszystkie oczy wlepione w niego — oczekiwanie wielkie...
Uderzył w klawisze. Jest to ten sam mocarz jeszcze, który największą siłę i największy ton ma na zawołanie, a dziś już mechanicznie posługuje się niemi, nie potrzebując wlewać uczucia, szafować duchem. Palce same mu grają.
Wrażenie jest ogromne. Przyczynia się do niego przeszłość, urok postaci — twarz i suknia. Sala cała w uniesieniu bije brawa. Marmurowy wieszcz zgina się nieco, ironiczny uśmiech drga mu na ustach. Biją oklaski jeszcze... Dziękuje po monarszemu — wychodzi... Szmer rozmów żywych, przerywają oklaski nowe, bez końca.
Baron St. Foix, który, jako francuz, jest nader wrażliwym a uniesieniu ogólnemu posłusznym — odwrócił się, widział za sobą już Rolinę.
Ona także, choć gra na niej nie zrobiła wrażenia, bo myślą była gdzieindziej, musi być zachwyconą — zwłaszcza że jej z tem do twarzy. Oczy jej błyszczą, usta się śmieją z za różowych warg ukazując ząbki perłowe, policzki szkarłat krasi — jest cudnie piękną. Wiele oczów teraz zwraca się na nią. Ona nie widzi ich, ale czuje. W swoim rodzaju jest także wirtuozem, umiejącym grać na całej gamie ludzkich uczuć...
Baron pochyla się ku niej przez krzesła, rad że może pokazać wobec tylu świadków, swój stosunek z tą pięknością, o którą dopytują ciekawi.
— Dawno, bardzo dawno nie widzieliśmy pani — odzywa się St. Foix. — Szukaliśmy ją wszędzie, nigdzie nie mogąc jej znaleźć...
Rolina się uśmiecha. Tłómaczy się, że do świata nie czuje się stworzoną, woli ciszę domową (oczy jej kłam ustom zadają), i kończy tem, że tylko niezmierne pragnienie posłyszenia tej czarującej egzekucyi, mogło ją wyciągnąć z zacisza.
Rozmowa staje się muzykalną, gdyż niema nic łatwiejszego nad rozprawianie o muzyce, choćby się jej ani czuło, ni rozumiało. St. Foix ma gotowe zdanie o wirtuozie i od lat kilkunastu zachowaną gry jego charakterystykę, którą podaje za nową i widzi ją nadzwyczaj sympatycznie przyjętą.
Rolina potwierdza, parafrazuje, podnosi zdanie jego i odegrywa wybornie uniesienia i przejęcie. Tymczasem oczy jej strzelają na wszystkie strony, zbierają postrzeżenia, zarzucają ponęty, na które się coś złapać może.
— Co za potęga! — mówi St. Foix, któremu wielki hałas, straszliwe tempo i niezrównana brawura więcej niż muzyka imponują. Wiek nie nadwerężył go, nie ujął mu nic, zolbrzymił go jeszcze. Zdumiewająca organizacya!
Po kilku zamienionych frazesach, Rolina z westchnieniem wyznaje, że jest namiętną miłośniczką muzyki, a tak rzadko słyszeć ją może.
Wzrok towarzyszący tym wyrazom wprawia w gorączkę francuza. Sam może nie wie jak wciągnięty został i zaprosił piękną sąsiadkę wraz z ojcem na jeden ze swych muzykalnych wieczorów. Rolina tego właśnie najgoręcej pragnęła, o to się dobijała; rumieniec żywszy jeszcze okrywa jej twarzyczkę, wyciąga rączkę do barona i ściska dłoń jego — tak znacząco!
Uścisk ten młodych, ślicznych paluszków podstarzałego celadona przenosi w krainę rajskich marzeń. Zapomina o hrabinie Z., która rozparta w krześle, z lornetką w ręku, oczyma przebiega salę i ściga go wzrokiem mściwym.
Baron cały pochylony ku pułkownikównie, zwracał na siebie i na nią oczy całej sali.
Koncert zszedł tak cały na tych grzmotach, okrzykach i entuzyazmie, którym wymożono na mistrzu znużonym, jeszcze jedną, nadprogramową, obrachowaną na zrobienie nadzwyczajnego wrażenia — improwizacyę.
Temat był narodowy, popularny...
Ponieważ na tłum zawsze więcej działa kuglarstwo niż sztuka, mistrz całą swą czarodziejską zręczność rozwinął w niej aby upoić słuchaczów.
Śpiewały głosy pojedyńcze, towarzyszyła im orkiestra cała, zdawało się słyszeć i ludzkie głosy i trąb brzmienie, i bębny i zele i flety, a wszystko to dziesięć palców wywoływało?!... Czarodziej! Uniesienie doszło do najwyższego stopnia zachwytu.
Wieńce srebrne i zielone, bukiety, korony sypały się ze wszech stron pod stopy ubóstwianego wirtuoza.
Skłonił głowę, rękę położył na piersiach, i zniknął.
Tłum wreszcie odpływać zaczął. Baron St. Foix pożegnawszy się znikł utonąwszy w tej ludzkiej fali, pułkownik niezgrabnie podał rękę córce — Rolina szła poważnie rozglądając się dokoła.
Była prawie pewną że ktoś z tych co się do niej zdala oczyma modlili, pomimo ścisku zbliżyć do niej się musi.
Mijając pozdrawiało ją wielu.
Wyjście trudniejszem jeszcze było niż wciśnięcie się do sali. Pułkownik w najwyższym stopniu niezręczny, rady sobie dać nie mógł. W wojsku nigdy z podobnym nieładem i niesubordynacyą nie miał do czynienia.
Z ust co chwila wyrywało mu się — Sakr... i Tausend... ale to nic nie pomagało. Rolina dość obojętna, pewna siebie, korzystała z tego i strzelała oczyma... Wieczór uczynił na niej wrażenie miłe, dopięła tego czego chciała. Los, który nie zawsze jej tak sprzyjał, tym razem był bardzo łaskawy.
Ufała w gwiazdę swoją.
Na ostatek po utrapionej podróży przez salę, jeszcze pełną, Maholich ją doprowadził do garderoby.
Pierwsza twarz którą tu ujrzała była hr. Bronisza. Nie miał on biletu, nie znajdował się na koncercie, lecz stał razem ze służbą oczekując na swą panią, która mu tu być — dozwoliła.
Mógł ją zobaczyć raz jeszcze.
Z drugiej strony trwożliwie zbliżył się książę Rudolf; — dopominając się numeru, aby ułatwić odebranie narzutki i chustki.
Pułkownik właśnie się tem już zajął... Zostawiona sama sobie na chwilę, Rolina zdala uśmiechnęła się przyjaźnie Broniszowi, ale rączkę podała księciu. Chłopak pobladł, tak się uczuł szczęśliwym... Czuł dotknięcie jej ramienia, twarzyczkę jej tuż blisko, oddech prawie. Ręka jej drżała przy jego dłoni, jakby jej szukała. W tem ścisku lekkie dotknięcie niepostrzeżone było tak naturalnem! Rudolf zaniemiał z rozkoszy... Myślał że takby z nią w niemem upojeniu chciał do końca świata pozostać.
U drzwi, przy wsiadaniu do powozu, kolej przyszła na Bronisza, którego rękę ścisnęła Rolina znacząco. Twarzyczka osłonięta koronkową chustką wychyliła się z powozu, uśmiechnęła — wszystkim, i znikła w nocnych mrokach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.