Bez serca/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez serca |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1884 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była wiosna — która w Wiedniu tak dziwaczną jest i kapryśną, że nigdy na nią rachować nie można. Czasem w kwietniu porozwija kwiaty, aby je w maju śniegiem przysypała. Słońce napróżno walczy z wiatrem, który od gór oddech przynosi mroźny i zawiewa szronem i słotą.
Kalendarz nie ma litości ani nad uświęconą obyczajem majową przejażdżką po Praterze, która ma niby ciepło zwiastować, ani nad biednemi krokusami i narcyzami, które się zawcześnie pootwierały.
Jakże wiedeńczycy, pod wpływem tych zmian żyjący, nie mają coś z nich zachować w charakterze? wiedeńczycy a szczególniej wiedenki? Cieszą się słońcem, gniewać muszą na zimno, i wszystkie te klimatyczne kaprysy na nich się odbijają.
Uciec z miasta kędyś na północ lub południe nie czas jest jeszcze, zima się nie zupełnie skończyła, willi sąsiednich liście jeszcze nie ocieniają, u wód niema nikogo, oprócz biednych ludzi: emigracya zdrowych i słabych dla rozrywki jeszcze się nie rozpoczęła.
Jak wszystkie przejściowe, ta pora roku najtrudniejszą jest do przebycia. W teatrach nowości niema, grają w nich tylko powtarzane i znane rzeczy, artyści dni powszednich; koncerta przebrzmiały, bale zjawiają się tylko wyjątkowo.
Jedyną pociechą rozmyślanie o tem co ma nastąpić i dokąd się z miasta potem uciecze.
Na Opern-Ringu w przepysznym pałacu, na którego przyozdobienie budowniczy cały swój zasób ornamentacyj najbogatszych wyszafował, jak gdyby chciał sąsiednich współzawodników przyprowadzić do rozpaczy, — na pierwszem piętrze, w gabinecie z wielkim smakiem i komfortem urządzonym, mężczyzna w sile wieku, z włosami ciemnemi, które się gdzieniegdzie srebrzyły, przechadzał się krokami powolnemi zamyślony, paląc cygaro więcej z nałogu niż potrzeby.
Widać było że ono było mu całkiem obojętnem; brał je do ust, nie ciągnąc dymu, obracał w palcach roztargniony.
Godzina była popołudniowa. Chwilami przez okna gabinetu wpadały doń promienie wiosennego słońca, natychmiast przelatującemi zasłaniane obłokami. Z ulicy dochodził nieustający turkot powozów, który w końcu nawykłemu doń słuchowi, prawie się słyszeć nie dawał.
Mimo zapowiedzi dnia cieplejszego, na marmurowym kominie palił się ogień, kilka głowni w nim dogasało.
Pokój ten skromny, którego cały sprzęt składały: piękne biuro rzeźbione, stosowne do niego meble, szesląg i stolik dywanikiem okryty, z kilką krajobrazami szwajcarskiemi na ścianach, niczem się nie odznaczającemi, był widocznie gabinetem człowieka pracy. Na biurze leżały pootwierane listy w pewnym porządku, rachunki pod przyciskami, telegramy i notatki. Było ich sporo.
Właściciel nie wiele dbał aby mu tu pięknie było, ale chciał mieć wygodę. Fotel przed biurem zbudowany kunsztownie, dozwalał się do fantazyi pracującego obracać, podwyższać i rozkładać. Sprężyny i pulpity ułatwiały w nim spoczynek i czytanie.
Dwoje drzwi z gabinetu prowadziły do wnętrza domu i w korytarz, dzwonki elektryczne przy nich ułatwiały przywołanie służby.
Przechadzający się po pokoju był panem domu.
Nie młody już ale zdrów i silny, nie otyły ani chudy, poruszał się sprężystym krokiem, nie dając poznać aby mu wiek ciężył. Na ramionach szerokich, nad piersią wydatną, głowa siwiejącemi już włosami okryta wznosiła się z wyrazem pewności siebie i energii, której życie nie złamało. Piękna jeszcze twarz miała typ wschodni, oczy duże czarne, rozumne, nad niemi czoło szerokie i gładkie. W ustach — jakby przylgła do nich, widoczna była ironia, złagodzona spokojem przez wiek przyniesionym. Ubrany skromnie, lecz z pewną elegancyą latom swoim właściwą, nie miał na sobie nic coby uwagę ściągnąć mogło, bo nawet łańcuszek zegarka zastępowała wstążka czarna.
Chodził, jakby na kogoś oczekiwał, stając niekiedy, przysłuchując się, spoglądając oknem w ulicę, dając małe oznaki niecierpliwości. Zegarek na biurku, na którego marmurowem pokryciu stało popiersie bronzowe, wybrane umyślnie i będące portretem — wskazywał godzinę, która go niepokoić musiała. Sprawdził ją z własnym zegarkiem i zadzwonił.
Natychmiast prawie ukazał się czarno ubrany sługa.
— Pan Adam? kazałem prosić pana Adama?
— Nie było go w domu, ale na dole czeka Jakób, aby mu dać znać gdy powróci.
Przechadzający się zlekka ruszył ramionami.
— Nie wiecie dokąd poszedł? — zapytał.
— Nikt nie wie...
Lekkiem ust skrzywieniem odpowiedziawszy na to, pan domu dał znak słudze że odejść może, gdy pośpieszne kroki dały się słyszeć w korytarzu i z kapeluszem w ręku wszedł znajomy nam Adam Morimer.
Z pogodną twarzą zbliżył się do ojca, gdyż oczekującym nań był pan Salomon Morimer — i poufale, z synowskiem poszanowaniem w rękę go pocałował. Ojciec dotknął ustami czoła jego, spoglądając nań z uczuciem, w którem coś jakby politowanie się przebijało.
— Miałeś co do mnie, ojcze? — zapytał.
— Tak jest, chciałem pomówić z tobą, czas wielki — rzekł spokojnie zasiadając w fotelu Salomon. — Naprzód jednak proszę cię o cierpliwość, nie przerywaj mi.
Wiesz, że mam ciebie jednego, że cię kocham, że żyję i pracuję tylko dla ciebie a twojego dobra pragnę.
Adam słuchał, twarz mu poważniała i oblokła się smutkiem, odgadywać już musiał zawczasu cel tej rozmowy.
— Mówmy z sobą otwarcie — ciągnął dalej Salomon. — Nie możesz się skarżyć abym ci skąpił swobody, albo hamował popędy i skłonności twoje. Dałem ci się rozwijać wedle wskazówek natury twej, choć ona bolesnego mi wyrządziła figla, bo chciałem mieć w tobie człowieka, coby na świecie mógł u steru i rudla poważną odegrać rolę — ty zaś zdajesz się mieć wcale inne powołanie.
Spojrzał na syna mówiąc, i spostrzegłszy go nieco zachmurzonym, dodał:
— Nie lękaj się, gwałtu ci nie zadam, chociaż, nie wiesz jak boleśnie jest pracować życie całe na zdobycie stanowiska, wdrapać się do połowy drabiny, która prowadzi do szczytu i widzieć trud swój straconym marnie, bo go synowskie nie przejmą ręce.
Westchnął — Adam odezwał się cicho:
— Ale jeśli kto nie ma tej ambicyi, aby się koniecznie dobijać do szczytu?
— Sądzisz że mnie o ten szczyt idzie? — odparł Salomon, ramionami wstrząsając. — Nie, ale w życiu jest prawem, że kto nie stoi u góry, musi być pod nogami u drugich, a to położenie nie do zazdrości, szczególniej dla nas.
— Ojcze mój — przerwał z poszanowaniem Adam — dozwól mi jeszcze jedną uczynić uwagę, że szczyt o którym mówisz, nie jest jeden. Są inne równie wysokie.
— A... tak! — rozśmiał się szydersko Salomon — ale z wierzchołka ich są tylko piękne widoki dokoła! Sięgnąć z nich i zawładnąć niczem nie można. Ale, rzućmy te szczyty i przenośnie — dodał — powróćmy na nasz padoł smutny.
Boli mnie że nie chcesz ani mi dopomódz, ani iść za mną.
— Kochany ojcze — odezwał się Adam po namyśle — jakiekolwiek są moje usposobienia i skłonności, jak skoro mi rozkażesz, będę posłusznym...
— Ale ja właśnie przeciwko twoim usposobieniom iść nie chcę — rzekł ojciec — ani cię zmuszać do niczego. Wiem bardzo dobrze iż gwałt zadany naturze, nigdy owoców pożądanych nie przynosi. Człowiek się wysila, męczy i nic dobrego nie dokona.
Tymczasem położenie moje smutne. Stoimy w interesach bardzo świetnie, jesteśmy już dziś na tym szczeblu że moglibyśmy pozyskać wielki wpływ i siłę. A mnie ochota odpada od pracy. Po co? na co? kiedy jutro może wszystko to zlikwidować będzie potrzeba i gmach wznoszony mozolnie, runie.
— Kochany ojcze, jesteś w sile wieku.
— Ale nieśmiertelnym nie jestem — żywo przerwał ojciec. — Dęby prędzej padają niż krzaki. Ty, gdybyś nawet chciał (bo jesteś dobrem dzieckiem) poświęcić się dla mojej idei, która ci jest obojętną, nie mógłbyś, nie potrafiłbyś być duszą w domu, mając inne upodobania i cele. Nie wlewając całego ducha nic się nie robi...
Jest to więc rzecz skończona, nad którą ja boleć mogę, ale jej nie zaradzę ani ja, ani ty. Syn bankiera urodziłeś się poetą i artystą, wziąłeś naturę po matce... Powołanie artysty niezaprzeczenie wielkie, ale zupełnie inne. W słowie i obrazie potęga też wielka, ale rodzaju wcale różnego.
Będąc poetą i artystą a milionerem przytem, co nigdy nie szkodzi, rządząc się rozumnie, możesz się stać jednym z wybranych, którzy pod nogami tłumu nie leżą.
Adam słuchał z pokorą, lecz coraz był smutniejszy. Cały ten wykład sprawy ojca, który, mimo panowania nad sobą, mówił z pewnym wyrzutem i bólem, jego też bolał.
— Długom się z tą myślą nie mógł pogodzić — mówił Salomon — w końcu poddać się konieczności zostałem zmuszony. Nie przeszkadzam ci w niczem, musisz mi to przyznać, — masz wszystkie środki kształcenia się, swobodę najzupełniejszą. W jednej przecie okoliczności o moje prawa ojcowskie upomnieć się muszę.
Tu stary zawahał się nieco; Adamowi rumieniec na twarz wystąpił.
Nadto cię kocham abym z tobą nie był zupełnie szczerym — rzekł Salomon. — Pojmuję miłostki młodzieńcze, a nawet płochości pochodzące z temperamentu; boję się wszakże namiętności, szału, który życie może zawiązać, zwichnąć.
Adam chciał już przerwać i poruszył się z siedzenia. Ojciec dał mu znak, aby go słuchał cierpliwie.
— Słuchaj — ciągnął dalej. Dałem ci swobodę, ale, kochając cię, lękając się o ciebie, musiałem śledzić twe kroki. Oto już rok przeszło jak coraz silniej, coraz namiętniej zajęty jesteś córką pułkownika Maholicha. Dziewczyna jest bardzo ładna, dowcipna, zręczna, przebiegła, ale bez serca zalotnica, niegodna tego uczucia, które w tobie obudziła. Jest obowiązkiem moim przestrzedz cię...
Adam zerwał się z siedzenia rozgorączkowany — co potwierdzało ojcowskie obawy — i zawołał poruszony...
— Kochany ojcze, doniesiono ci fałszywie... To co o niej mówią, potwarzą jest. Dziewczę to jest prawdziwie idealną, naiwną istotą, — ust jego nigdy fałsz nie skaził!
Salomon rozśmiał się ironicznie...
— A! dziecko moje — rzekł — wiem że ci wielką sprawię boleść, ale raz ci potrzeba otworzyć oczy. Pojmuję że się nią mogłeś zająć, bo jest bardzo piękna, ale ta urocza piękność plastyczna, pod którą ty równie pięknej jak ciało domyślasz się duszy, najczęściej — tak jak u niej — kryje serce wystygłe, fantazyą rozbujałą — istotę na utrapienie rodu ludzkiego stworzoną. Dla takich Helen padają Troje...
— Wiem, wiem — powtórzył — że jest fascynującą, czarującą, ale to wcielony fałsz, chodzące kłamstwo...
W słuchającym Adamie widać było boleść niewypowiedzianą, bladł, rumienił się, zżymał, ściskały mu się ręce, drgał konwulsyjnie. Byłby wybuchnął, stając w obronie Roliny, gdyby poszanowanie ojca i jego zimna krew nie tamowało go.
— Wierz mi — począł Salomon, który czytał w twarzy syna. — Nie mówię nic lekko i bez dowodu. Od roku śledzę ją krok w krok, gdziekolwiek się ruszy, wiem co robi, kogo przyjmuje, z kim ma schadzki. Mogę niemal myśli jej i plany powtórzyć.
Schodzicie się z nią w parku, do którego, jak się tobie zdaje, dla ciebie tylko przychodzi. Ale w innych godzinach tak samo się spotyka i równie bałamuci zalotnie, zagadkowego amerykanina don Estebana, który jej swojemi mniemanemi milionami głowę zawraca; daje rendez-vous hrabiemu Broniszowi, który podobno jest jej najdawniejszym adoratorem. Oprócz tych, biega za nią baron St. Foix, no — i kilku innych...
Z niewypowiedzianą zręcznością, nad wiek swój, każdego z was umie tak złudzić, iż się wam zdaje z kolei, że jedni wybranymi jesteście. Nie kocha ona ciebie, bo nie kocha nikogo, i nie jest już zdolną pokochać. Jest to jedna z tych kobiet zimnych, które żyją głową tylko, które ambicya prowadzi, a zdaje im się że wszystkich oszukać potrafią.
Jaką będzie żoną, jeżeli się za mąż wyda, nie wiem — dodał Salomon — ale ten nałóg zalotności zimnej może ją zaprowadzić daleko, gdy obawa skompromitowania się ustanie...
Ojciec może być o nią spokojnym, — umie rachować dobrze — za męża, nie ręczę.
Słuchając tego długiego opowiadania ojcowskiego Adam się rzucił na krzesło, ręką nacisnął czoło. Spuścił oczy, milczał. Brzmiało to w jego uszach jak wyrok śmierci — pierwszy zawód w życiu...
Zimną ręką stary z bóstwa jego zdzierał zasłonę — błotem obrzucał ideał...
Ze zniszczeniem jego wszelki ideał ziemski stawał się dla poety niemożliwym. Jeżeli nie ona któż mógł być tą istotą wybraną... Jeżeli piękność tak cudowna była zwodniczą, poczemże na ziemi rozpoznać było można dzieci Boże od potomstwa kału i brudu?
Chciał ojcu nie wierzyć, zaprzeczyć mu, lecz stary Salomon tak zdawał się dokładnie być uwiadomionym, tak pewnym tego co mówił, i syn tak był nawykłym do wierzenia mu ślepo, a tak mało przygotowanym na obronę, iż mu słów i męztwa zabrakło.
— A! kochany ojcze! — przerwał wreszcie — to są zazdrosnych potwarze! To niepodobieństwo...
— Przygotowany byłem do tej odpowiedzi — odezwał się Salomon spokojnie i łagodnie, z wyrazem politowania, bo mu syna żal było. — Możesz sam po części sprawdzić to co mówię i przekonać się, że nie potrzebowałem nic dodawać do rzeczywistości. Wskażę ci miejsca i godziny, w których się tak samo jak z tobą spotyka z amerykaninem; mogę powiedzieć gdzie się z baronem widuje; i kiedy, po wyjściu ojca na miasto, sama przyjmuje u siebie hrabiego Bronisza, który dla niej przeciągnął tak swój pobyt w mieście.
Nie dosyć na tem, śmieszny stary Mountcastle, biega za nią także i uśmiechy grzeczne odbiera; a kilku jeszcze jest w odwodzie. Najsmutniejsza to, że nawet młokosowi księciu Rudolfowi von Hoh-Winterburg głowę zawraca, choć wie że to jej do niczego nie doprowadzi...
Mówiąc to stary bankier podnosił głowę i śmiał się, ale w nim boleść widać było.
— Żal mi cię serdecznie, mój Adamie — dodał po chwili — ale potrzeba się zwyciężyć, niech ci łuski z oczów opadną. Bądź mężnym. Któż przez takie rozczarowania i zawody nie przechodził w młodości. Smutne to, a nieuchronne.
Szatańska to piękność...
Nie kończąc Salomon wstał i zbliżył się aż do syna, aby go uścisnąć, potem przechadzać się zaczął po pokoju.
— Jeszcze słowo — dodał zwracając się do milczącego Adama. — Historya podobnych do twojej miłości, wyzyskiwanej niegodziwie, jest bardzo pospolitą. Lękam się jednego, — spotkania twego z nią teraz. Wzburzony, roznamiętniony, nie wytrzymasz, wybuchniesz — powiesz jej wszystko co słyszałeś o niej. Zamiast śledzić ją i przekonać się, odwołasz się do niej samej. Rzucisz oskarżeniem w oczy, a ona — potrafi ci się tak wytłómaczyć, tak uczynić niewinną, takim uczynić niewdzięcznym, zbrodniarzem, iż gotów będziesz padłszy na kolana o przebaczenie jej prosić... Jest to tryb zwykły. Przestrzegam...
Ja ci dam radę inną. Miej wiarę we mnie i moc nad sobą. Spokojnie, bez wymówek się z nią pożegnaj, nie obwiniaj, scen nie rób, bo zostaniesz zwyciężonym. Gdyby na swą obronę nic więcej nad łzy nie miała, starczą one na odjęcie ci siły, na oślepienie. Najlepszym środkiem — ucieczka.
Jako poeta i artysta, dawno pragnąłeś zwiedzić Włochy; jest to podróż, z którą ja dla ciebie się ociągałem, aby cię więcej jeszcze nie rozmarzyła. Dziś wolę cię już widzieć rozkochanym w Venerze Medycejskiej w Florencyi, w jakiej Galatei z Museo-Pio-Clementino, w jakiej Hebe, nawet w czarnookim modelu lub bronzowej dziewczynie z Capri, której prostota i głupota prędko cię rozczarują — niż w tej kobiecie, która ma za sobą wszystko — piękność, rozum, dowcip, wychowanie — wszystko — oprócz serca! Radzę ci, życzę, proszę, jedź do Włoch.
Oddawna podróż ta była wielkiem i gorącem życzeniem Adama, miała dla niego urok czegoś dawno upragnionego, pożądanego od dzieciństwa — ale w tej chwili!
— Jedź do Włoch — powtórzył ojciec weselej — jedź! Maluj, pisz wiersze, marz, bałamuć się, a o tej czarodziejce zapomnij. Znam nadto ją i naturę ludzką, abym ci się pozwolił z nią ożenić, a ona do małżeństwa tylko dąży, i chce je mieć pozłoconem milionami. Gdybyś ubogim był nie spojrzałaby na ciebie.
Na ożenienie z nią nie zezwolę, nigdy, póki żyję, a i po zgonie moim, pod błogosławieństwem ci go zakażę. Toby było samobójstwo... Tyś ślepy, ale ja za ciebie widzę upokorzenie, srom, cierpienie. Nigdy! nigdy!
Łagodność z jaką dotąd przemawiał Salomon, przy ogłoszeniu ostatniego wyroku zmieniła się w niezłomną siłę. Adam uczuł że przeciwko temu postanowieniu walczyć było niepodobieństwem. Stał blady, ręce mu opadły bezwładnie.
Staremu żal się znowu zrobiło jedynaka, zbliżył się i do piersi go przycisnął. Surowość ustąpiła, z czułością matki tulił go do siebie...
— Niestety — rzekł ciszej — wiem jak bolesny cios ci zadałem; ale spełniłem obowiązek lekarza, który, pomimo krzyku chorego, wrzód wycina.
A! dziecko moje! i ja żyłem, i jam był młody, i ja ulegałem nieraz tej fascynacyi którą piękność wywiera, gdy młodość żądną jest tego, co się nazywa miłością. Ubiera ona wówczas ideał we wszystko to co ma w sobie. Ale jakże potem rychło rozwiewają się złote promienie, bledną barwy i blaski, i — zostaje tylko szkielet wstrętliwy.
Jedź do Włoch, dziecko moje.
Możeby lepiej było ażebyś kogo wziął z sobą. Wybierz sobie towarzysza, daję ci zupełną swobodę; mógłbyś na swój koszt wziąć ubogiego artystę.
Uśmiechnął się żartobliwie.
— Choćbyś nawet wziął artystkę! nic nie powiem! — dodał w żart to obracając.
Adam stał jak zdrętwiały, nie słyszał nawet ostatnich słów ojca.
Wszystkie szczegóły, nazwiska, które przed chwilą tak nielitościwie Salomon mu wyliczał, kręciły się poplątane w myśli jego... Walczył z tą gorzką prawdą, której zaprzeczyć, odeprzeć nie miał czem...
Widząc ten smutny stan Adama, ojciec nie chciał go już dręczyć dłużej. Począł szukać kapelusza i laski.
— Idę jeszcze za interesami — rzekł — uspokój się, rozważ com mówił, posłuchaj mojej rady.
Czekam cię jutro rano.
Młody Morimer skłonił się ojcu i wyszedł prędko.
Zmięszany był tak, że znalazłszy się za drzwiami, musiał się chwilę namyślać nim przypomniał drogę do swojego mieszkania.
Przyśpieszonym krokiem zwrócił się potem ku niemu. W tym samym pałacu ale w bocznem skrzydle znajdował się apartament Adama, wcale do ojcowskiego nie podobny. Nie było w nim przepychu ani elegancyi zbytniej, ale znamię artystycznego smaku nadawało mu cechę oryginalną.
W saloniku wisiało kilka pięknych obrazów nowszych mistrzów, stało kilka doskonałych bronzowych kopii zmniejszonych z antyków, było trochę kwiatów i zieleni, nie brakło nawet fortepianu Bösendorfa. Na stołach porozkładane albumy trochę zużytemi oprawami świadczyły, że nie znajdowały się tu dla zwyczaju, ale często przeglądane bywały. Całemi godzinami siadywał nad niemi Adam, szukając w nich tajemnicy wcielania idei, na których mu nie zbywało.
Gabinet przytykający do salonu zawierał bibliotekę arcydzieł i ulubieńców Morimera. Za nim znajdowała się obszerna pracownia, do której mało kto przypuszczanym bywał, z ogromną sofą wschodnią u długiej ściany. Biuro do pisania, stół do rysunków, sztalugi do malowania — i przybory malarskie środek zajmowały.
Na ścianach wisiały szkice w większej części niepokończone, konsole utrzymywały gipsowe odlewy i posążki. Tu żył — artysta.
Widok z okien, z których jedno najczęściej przysłonięte bywało, wychodził na spokojny ogródek — potio, zewsząd murami zamknięte i zielonością ożywione.
Adam wszedłszy do swojej pracowni, w której mu zawsze najwygodniej było, rzucił się na sofę. Oburącz objął głowę rozpaloną i pozostał tak długo nieruchomy, zatopiony w sobie. Ciało było bezwładne, ale myśli wirowały bezładne i zdziczałe...
Co miał począć?
Znał nadto prawość ojca swego, aby go mógł o fałsz posądzić, znał przenikliwość jego i wiedział, że się dać oszukać nie mógł.
Byłaż więc ta istota tak dziewiczego wdzięku, tak śliczna, tak dziecięco szczera — zapewniająca go tak gorąco o swem przywiązaniu, w istocie fałszem i obłudą wcieloną?
Czemże był świat na który Bóg zsyłał takie zwodnice, nie napiętnowawszy ich od kolebki, aby od nich uciekali ludzie? Co znaczyła piękność?
Jakim sposobem dusza brudna mogła się mieścić w ciele tak cudnem i nie przebić się przez jego powłokę?
Te zagadki, życie po raz pierwszy zadawało poecie biednemu... Sfinks stał przed nim ze swem obliczem niewieściem a ciałem potworu, grożąc mu gorzej niż śmiercią, bo — zwątpieniem, odarciem żywota ze wszystkiego co znośnym go czyni.
Walczył ze sobą.
Chciał nie widząc jej, nie żegnając — uciec i zapomnieć... Potem, myślał ją listem zaprawnym goryczą pożegnać na wieki...
I serce się ściskało? Jakto? nie widzieć jej? nigdy? nie pomścić się nawet słowem zawodu swego i boleści?
Było to nad jego siły.
Chciał ją raz jeszcze zobaczyć, być zupełnie panem siebie, chłodno zajrzeć w głąb' tej duszy; choćby trucizną zresztą upoić się raz jeszcze...
W początkach, gdy po raz pierwszy zrobił z nią znajomość, Morimer spotykał Rolinę w parku, zawsze w towarzystwie p. Balbiny. Jakkolwiek się nie cierpiały wzajemnie, pułkownikówna, nim się ośmieliła wychodzić sama, wyciągała ją z sobą na przechadzki.
Później — czyniąc z tego dla niego niby wielką ofiarę, Rolina zaczęła przychodzić sama, Adam znał panią Boehm, nie lubił jej, a że pułkownikówna nie taiła się przed nim ze swoim wstrętem do niej i ogadywała ją często — miał dosyć niekorzystne wyobrażenie o jej charakterze.
Bijąc się teraz z myślami, wpadł w końcu na dosyć dziwną, która mu się zdawała szczęśliwą. Chciał jakimkolwiek sposobem widzieć się sam na sam z p. Boehm i wymódz od niej — prawdę, o której ona wiedzieć musiała. Mogłoż to być ażeby Rolina tylu czcicieli zwodziła razem — i nie kochała nikogo?
Dwie kobiety nie lubiły się — mogła więc uproszona, ubłagana nieprzyjaciółka powiedzieć mu to, o czem zapewne lepiej od innych wiedziała.
Nie zastanowił się nad tem Morimer, że choć niechętna swej wychowanicy, ale z nią i z domem związana oddawna Balbina, nie mogła chcieć rozmyślnie jej szkodzić.
W tej niepewności co miał począć, w potrzebie zrobienia czegoś, chociażby niedorzeczności, Morimer powziąwszy myśl widzenia się z Boehmową, pośpiesznie pobiegł do biurka i w kilku słowach bezimiennie, w sprawie nadzwyczaj ważnej i pilnej, zaprosił na rozmowę p. Balbinę, wyznaczając miejsce spotkania pod namiotem kawiarni na Grabenie, a godzinę popołudniową.
List był pełen uszanowania, a zarazem natarczywy, tak że odmowy nie mógł się Adam spodziewać.
Napisawszy go, wybiegł z domu, złapał pierwszego lepszego posłańca na ulicy, opłacił go sowicie i przykazał oddać do rąk własnych p. Boehm.
Nie wracając już potem do domu, błądził bez celu po mieście, przerzynał się przez małe uliczki, stawał przed sklepami przypatrując się wystawom, w których nic nie widział, przyglądał się zegarom, liczył godziny, gorączka go paliła. Czas wlókł się utrapionym sposobem powoli...
Nareszcie zbliżyła się naznaczona godzina, i na dobry kwadrans przed nią, Adam siedział już pod namiotem, przypatrując się czy nie nadejdzie wezwana.
Nie rozważył jeszcze dobrze jak miał do niej przemówić, od czego zacząć, a wszelkie próby zebrania myśli były próżne, tak był zburzony i roztargniony. Gorączka nie poddaje się ani rozumowi, ani rozumowaniu.
Pani Boehm odebrawszy list, szczęściem w nieobecności Roliny, któraby była pismo Adama poznała — zdumiała się niezmiernie tajemniczemu temu wezwaniu. Nie mogła, niestety, posądzać już nikogo aby się w niej, nawet o zmroku, rozkochał, musiała się więc domyśleć, że szło o jakieś bałamuctwo, o stosunek z Roliną. Iść? nie iść? Zdało się jej że nie miała powodu odmówienia prośbie tak gorącej, a mogła zapobiedz jakiemu nierozważnemu krokowi. Sama ciekawość zresztą nie dopuściłaby jej zostać w domu. Domyślała się, że pośrednictwa jej musiał żądać ktoś, co albo się chciał docisnąć do Roliny, albo jej miał prosić o ułatwienie mu widywania się, korespondencyi. Sądziła, że mógł to być chyba ktoś niemający przystępu do panny i do domu... Kto to być mógł? nie odgadła.
Ubrawszy się naprędce, wyszła.
Była już pod namiotem i miała zająć miejsce, gdy Adam witając przybliżył się do niej. Nie widywała go już oddawna, ale przypomniała sobie łatwo; bo młodych i pięknych twarzy nie zapomina się tak łatwo.
Z twarzy biednego chłopca poznała iż cierpiał, — począć rozmowę było mu ciężko, chwytał się za głowę i jąkał. Przyniesiono lody, które podać kazał, nie śmiejąc przemówić jeszcze. Boehm przypatrywała mu się z zajęciem i politowaniem. Kilka razy już chciał się odezwać, sił mu brakło, napił się wody. Balbina śledziła każdy krok jego. Żal jej było widocznie udręczonego, który jak dziecko niedoświadczone, w stanowczej chwili nie miał siły wykonać tego, co postanowił.
P. Boehm zapragnęła mu dopomódz i wyprowadzić z przykrego położenia.
— Chodzi o Rolinę? nieprawdaż? — odezwała się litościwie. — Mów pan, co się to stało? mogę mu być w czem użyteczną?
Morimer przysunął się do niej ze złożonemi rękami.
— Pani moja — rzekł — zaklinam się! Idzie tu o życie moje, o los mój. Kocham ją, jest to pierwsza miłość; była dla mnie dobrą i łaskawą Rolina, zdawało mi się żem jej serce pozyskał. Moje marzenia przerwały straszne, groźne przestrogi. Nie chcę im wierzyć! Zlituj się pani, co ją znasz od dziecka, wiesz i odgadujesz jej myśli, naucz mnie — mów mi prawdę! prawdę! Możeż ona być płochą i bez serca!
Morimer mówił to głosem przerywanym, słowy porozrywanemi, tak że Boehmowa więcej się domyślać musiała niż zrozumieć go mogła...
Poruszyła ramionami, krótką tylko chwilę namyślając się z odpowiedzią.
— Chcesz pan całej, całej prawdy? — zapytała.
— Choćby gorzką była i straszną — odparł Adam. — Mówią mi że ona jest równie ze wszystkimi zalotną, że to co ja miałem za dowód jej serca dla mnie...
— Ah! — przerwała, chcąc z tego tragicznego tonu rozmowę sprowadzić na lżejszy Boehmowa. — Że nie pan jeden się w niej kochasz, to pewna. O kimże więcej mówiono panu?
Drżąc Adam począł wyliczać imiona, ze wstrętem i obrzydzeniem. Pani Balbina za każdem dawała głową znak potakujący, i uśmiechała się figlarnie.
— Łudziłem się — dodał Morimer — że ona mnie jednego kocha...
Balbina jedząc powoli lody, poruszała ramionami i głową, dumała...
— Żal mi pana bardzo, jesteś rozkochany szczerze, muszę być sumienną — odezwała się. — Znam ją od dziecka, chcesz prawdy? powiem mu że ona nigdy nikogo nie kochała i kochać nie będzie. Wszystko u niej pali się w głowie, w sercu niema nic. Czy kiedy kochać potrafi! co byłoby cudem — nie wiem, dotąd jest taką jaką ją maluję: zimną, pełną ambicyi, egoistką...
Jak rażony piorunem siedział Adam, czego innego się spodziewał i żądał.
— A! pani! czyż podobna tak uwodzić, tak kłamać — odezwał się ze łkaniem i namiętnością w głosie.
— Nie znam wcale stosunków pana z Roliną — odparła Balbina — nie wiem jak dalece zbliżyliście się do siebie, ale... spojrzeń kobiety, uśmiechu, dobrego słowa nie należy tak brać seryo. Pan jesteś młody, bardzo młody!!
Popatrzyła nań i westchnęła. Morimer milczał dość długo, czoło mu się fałdowało.
— Więc to prawda — wybuchnął znowu — że przyjmuje tak samo hołdy tego polaka, amerykanina, francuza...
— O! i wielu innych, bo wszystkim wielbicielom jest rada — odpowiedziała Balbina.
— A ja byłem?
— Jednym z kandydatów między którymi wyboru, o ile wiem, stanowczego nie uczyniła — mówiła p. Boehm z trochą szyderstwa. Ale możnaż jej to mieć tak bardzo za złe? Córka nie majętnego pułkownika, ma tylko tę swą piękność i rozum za posag cały. Chce się wydać za mąż, to cel jej życia, a ambicyę ma wielką i musi przez małżeństwo dostać się na najwyższe szczeble złote, w świat do którego się czuje stworzoną.
Oto pan masz najszczerszą prawdę. Nie jest ona pocieszającą. Na serce nie ma co u niej rachować!
Poruszyła ramionami Boehmowa, i postawiła filiżankę swą, jakby się zabierała do wyjścia. Więcej nic już do powiedzenia nie miała.
— A! w nic więc na świecie wierzyć nie można — wybuchnął Morimer, chwytając się za głowę i nie zważając na to iż ludzie na niego spoglądali.
Balbina musiała pociągnąć go za suknię i szepnąć że ją i siebie skompromituje.
— Zmiłuj się pan, uspokój! — rzekła — ludzie się mogą nie wiem czego domyślać. Żal mi pana szczerze, ale żądałeś prawdy... trzeba mężnie ją przeboleć.
Adam tak kochał, że pomimo tego co od Balbiny usłyszał, nie rozstawszy się z nią, już sofizmami jakiemiś usiłował znaczenie przestrogi zmniejszyć. Wiadomo mu było że się nie lubiły, Boehmowa niesprawiedliwą być musiała.
Cichemi kilku wyrazami podziękował jej, nieco powierzchownie uspokojony.
— Cóż pan myślisz? — zapytała go.
— Ojciec życzy sobie abym do Włoch jechał. Podróż ta ma być lekarstwem dla mnie. Sam nie wiem jeszcze co pocznę.
— Jabym panu toż co ojciec radziła — wtrąciła Boehmowa. — Jeżeli nie chcesz lub nie możesz się żenić z nią, coby było najprostszem i najlepszem może rozwiązaniem zadania, lepiej od niej uciekać. Bądź co bądź, Rolina czy będzie kogo kochała czy nie, za mąż bogato wydać się musi. Sercu nic nie poświęci...
— Pójdzie za mąż dla...? — zapytał Adam.
— Dla pozycyi w świecie, dla majątku, dlatego co jej przyszłość zapewni i ambicyę zaspokoi... o tem pan nie wątp — dokończyła pani Boehm, żegnając go grzecznym ukłonem.
Morimer zagryzł wargi, wejrzeniem osowiałem rzucając dokoła.
— Jedź pan do Włoch! — szepnęła odchodząc.