Białe widmo/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Białe widmo |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Bibjoteka Echa Polskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tymczasem w pomroce nocnej spiesznie posuwały się naprzód — tajemniczy piekielnik i jego coraz zawziętszy mściciel.
Zbój nadal kroczył środkiem piaszczystego gościńca, zaś Stach ścieżką leśnego wałka.
W głuchym i mrocznym borze zbrodniarz czuł się widać bezpiecznym, bowiem przystanął śmiało i zabrał się do zapalania fajki. Za chwilę ruszył dalej, pochrząkując jak człowiek zadowolony z siebie wielce.
Jakoż istotnie jego zwierzęce i zwyrodniałe chęci miały podstawę do radości: połknął przecież, czego był pewny, urodziwą ofiarę, upoił się jej krwią i przerażeniem w modrych, niby kwitnący len źrenicach, przerażeniem, które zastygło wraz z uchodzącym życiem... zatarł po sobie wszelkie ślady, rzucił na całą okolicę nowy przestrach i grozę, — ba, nawet tropiącą go policję wciągnął w zasadzkę i takie za nią drzwi zatrzasnął, które chyba sam diabeł zdoła w tych ruinach otworzyć. Dziko naśmiewał się obecnie ze swoich prześladowców, jak i policyjnego psa, że tak łatwo chcieli osaczyć przeciwnika, jak gdyby mieli do czynienia z pierwszym lepszym pastuchem. Swoją drogą, obstawili oba wejścia strażnikami, tylko o kopcu zarosłego „Grodziska“ jakoś nikt nie pomyślał.
— Pewnie, pewnie, — pykając fajkę, potakiwał pomrukiem — ktoby przypuszczał, że kopiec się otworzy i uwolni swojego przyjaciela. Szkoda tylko, że do owego lochu o drzwiach z litego głazu, nie wszedł sam pan komisarz policji. Takiego ptaszka zamknąć w klatce byłoby jeszcze znacznie milej.
Ciekaw jestem bardzo co się też dzieje z moimi więźniami, odciętymi od świata, czy ich wyswobodzono w jakiś sposób, jeśli w ogóle zdołano znaleźć tę utajoną kazamatę, czy też kończą powoli żywot, zaspakajając głód śmiertelny kęsem własnego ciała... Pies już pewnie pożarty i musiał więźniom nadzwyczajnie smakować, bo był policyjnie kształcony... Wprawdzie tacy panowie mają wybredne podniebienia, więc bez przyprawy nie smakowała im psina, ale głód przecież nie ma czasu, by się w kucharskich książkach rozpatrywać.
Spiesząc do sobie tylko wiadomego miejsca, kpił w duchu ze swych niefortunnych wrogów i jak urodzony sadysta odczuwał dziką rozkosz na myśl swego triumfu.
Droga wciąż jeszcze wiodła lasem, głuchym, tajemniczo uśpionym, że tylko rzadko odzywało się echo beku rogacza lub szelest jakiejś przebudzonej zwierzyny.
Po szeregu pogróżek pod adresem zbrodniarza, uwaga Stacha zwróciła się w innym teraz kierunku: oto pragnął gorąco, aby ten las, dający mu tak przyjazną zasłonę, ciągnął się nieprzerwanie tak daleko, póki nie przyjdzie chwila spotkania się oko w oko ze zbójem. Wszak zdawał sobie sprawę, że gdy zaświta i wejdzie w czyste pola, tropienie piekielnika napotka na trudności. Co prawda w runiach zbóż też można znaleźć jaką taką zasłonę, lecz i zbój również może zniknąć mu z oczu i przepaść w gęstwinie łanów. Co wtedy? Miałżeby naraz wszystko stracić i być we wstydzie sam przed sobą! A gdzie jest pomsta za Anusiną mękę, niemal śmierć — i za wszystkie ofiary, nawet za ową biedną sarnę? Wszak jeszcze teraz jest zbrodniarz tak bliziutko, że tylko skoczyć i chwycić go za gardło.
W głowie huczało niecierpliwemu junakowi, niby we młynie.
— Nie brakuje mi siły, ni Boże broń odwagi — rozważał szybko w duszy — lecz nuż nie sprostam tej olbrzymiej pokrace? Wołania nikt tu po nocy nie usłyszy i nie przyjdzie z pomocą... można hańbiąco przegrać! A tam dalej będzie może inaczej, w najgorszym razie, jeśli zajdzie potrzeba, skrzyknę bawiących w polu ludzi i złowimy bestię. Będzie się bronił rewolwerem? Furda! Na wojnie stokroć gorzej bywało, a przecież Bóg ochronił. Czyż milszy będzie Bogu sobaczy żywot piekielnika, czy moje życie, narażające się dla dobra niewinnego narodu. Chyba pewnikiem moje...
Zdanie się na dobroć i sprawiedliwość Bożą niezwykle skrzepiło go na duchu. Gotów był nawet rozpocząć zaraz walkę wręcz, gdy znów myśl nowa szepnęła mu nad uchem: — Po co się spieszysz, kiedy nie ma tak gwałtownej potrzeby? Wszak pędzisz zbója prościuteńko przed sobą, jak szczupaka do kłoni... Sam idzie, gdzie potrzeba, a może nawet do samego Nadbrzezia... Czekaj, kto wie, czy się nie dowiesz czegoś więcej... czy nie rozwiążesz tej fatalnej zagadki, której nikt dotąd ani włókienka nie rozwięźlił... Ten dziad, co cię na ślady zbója naprowadził, nie jest chyba przypadkiem, ale narzędziem w ręku Boga... Uspokój się i czekaj mężnie, co los dalej nadarzy, bo zbój na pewno już się nie ukryje przed twoimi oczyma.
Znów się Stach nieco uspokoił, lecz nie przestawał zaciskać w ręce wydłużonego żelaziwa. Bo i jakże, gdy kroczył przed nim wcielony w człowieka potwór, ten sam, który ugodził nożem w piersi jego najmilejszą dziewczynę, że przez męczeński szereg godzin, długich jak cała wieczność, drogie to życie tliło się ledwie... gdy wszystkie sny młodzieńcze, pragnienia i zamysły w grób się staczały, że jeno tyle zostawało, aby samemu w otchłań śmierci się rzucić... Lecz przecież Bóg się ulitował nad sierotą i jego opromienił nadzieją — Anusia powróciła do życia i oto pewnie nie śpi tam teraz, lecz drży z niepewności i lęku.
— Stachu, Stasieńku drogi — zdało się naraz chłopakowi, że słyszy szept słabiutki — wytrwaj, bo ja się modlę teraz o twoje powodzenie.
Wiedział, że to tylko złudzenie, a przecież odpowiedział serdecznie:
— Bóg-że ci zapłać, niebogo moja przenajdroższa. Wytrwam, wytrwam...
Nie tracąc zbója z oka, szedł dalej jak najbardziej ostrożnie, co jednak nie przychodziło mu tak łatwo. Bał się, by silniej nie potrącać zaroślami, nie naciskać stopami opadłych i wyschniętych gałązek, a przecież te przeszkody były wśród nocy nie do wyczucia i obejścia. Sposób tego śledzenia i skradania się naprzód już tak dotkliwie dawał mu się we znaki, że cały był spocony, wreszcie pragnienie jęło go trapić coraz bardziej. Co chwila zrywał z zarośli rośny listek, by chociaż trochę zwilżyć wargi, do cna wyschnięte i jakby przetrawione gorączką.
Po jakimś czasie las się skończył i równocześnie pierwsze zwiastuny brzasku rozjaśniły nieznacznie ciemną kotarę nocy. Droga cośkolwiek jeszcze wiodła okolem lasu, po czym odchylała się na lewo.
Zbój zdał się coraz bardziej pospieszać, jakby przed pełnym świtem pragnął znaleźć się u celu.
Stach, korzystając z napotkanego rowu, w oka mgnieniu ugasił dokuczliwe pragnienie, po czym, pozwoliwszy zbójowi oddalić się na odpowiednią przestrzeń, chyłkiem wymknął się z lasu i niby cień zgarbiony jął się posuwać jego tropem.
Niedługo w oczach zmęczonego chłopaka zamajaczyła mała, samotna chata, na tle brzezinowego zagajnika. Równocześnie coraz widniejsza postać zbója skierowała się nagle w kierunku tej ubogiej sadyby. Zdziwiony Stach przystanął.
Tymczasem zbrodniarz przedostał się przez wrota i rozglądnąwszy się uważnie, podszedł szybko do okna. Widać było dość dobrze, że cień zbójeckiej ręki uderzył w szybę kilka razy. Po krótkiej chwili drzwi się cicho otworzyły i postać zbója zginęła w mroku sieni. Kto te drzwi otwarł, Stach nie mógł dojrzeć z odległości i nie zważając na to, jął podpełzywać bliżej chaty. Na szczęście o kilkanaście kroków od nędznego obejścia znalazł zarośla gęste i w ową gąszcz wczołgał się cicho niczem lis.
— Co to za chata i po co on tu wstąpił? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby ten łotr miał tu jakich wspólników? Niechybnie...
Wyciągnął się na ziemi i postanowił czekać, co los dalej przyniesie. Wreszcie po tak długiej i męczącej wędrówce należał mu się wypoczynek. Wrócił mu znowu pewien spokój, tym bardziej, że był blisko swoich stron i od Nadbrzezia dzieliło go najwięcej jakie pięć kilometrów. Czuł się tu jakby u siebie w domu i przemyśliwał tylko, jakby z owej pułapki już nie wypuścić zbója wolno.
Kiedy układał sobie coraz to śmielsze plany, drzwi chaty otworzyły się ponownie i na podwórku ukazała się rosła, na pół ubrana postać jakiejś kobiety. Dniało już dobrze, zaczem Stach mógł rozeznać, że baba jest jeszcze wcale młoda, nawet nie brzydka, lecz równocześnie czymś niezwykłym i zarazem budzącym jakiś nieokreślony lęk, różniąca się od innych wiejskich kobiet.
Stach z wstrzymanym oddechem począł jej się przyglądać, jak gdyby jakiejś czarownicy.
Jakoż istotnie nazwa owa odpowiadała w zupełności tej niezwykłej postaci. Wygląd olbrzymki kazał domyślać się Stachowi, że pukanie zbrodniarza w okno co tylko ściągnęło ją z legowiska, o czym świadczyły zresztą czarne jak węgiel i rozczochrane włosy i brudna, na rozłożystych piersiach rozpięta koszula.
Wiedźma, postawszy chwilę i przetarłszy pięściami zaspane oczy, poczęła niby od niechcenia rozglądać się wokoło, zajrzała nawet za tylną ścianę chaty, po czym powróciła do sieni i, jak Stach mógł usłyszeć, zamknęła drzwi na rygiel.
— Nic innego — pomyślał chłopak podniecony — tylko ta czarownica jest w jakiejś zmowie z tym zbrodniarzem... Kto wie, czy jako jego kochanica nie jest wspólniczką tych wszystkich wprost bezprzykładnych zbrodni, bo i dlaczegóżby z owym zbójem miała taką podejrzaną znajomość? Dlaczego właśnie spotykają się w nocy i na umówiony znak w szybę czym prędzej drzwi otwiera? A to dobrały się bestie — myślał zdumiony dalej — on niby czart wcielony, a i tej wiedźmie nie brakuje niczego... Dobrana para, ani słowa!
Snując przeróżne myśli, jeszcze wygodniej ułożył się na ziemi i czekał, co będzie dziać się dalej.
Było już całkiem jasno, zatem zbliżenie się do okna było wprost niemożliwe. Coby dał za to teraz, gdyby mógł zajrzeć do środka izby i obserwować tę czarcią parę z taką swobodą, jak to miał możność podpatrywać dziką wieczerzę zbója! Niestety, musiał pogodzić się ze swym losem i leżeć cicho pośród krzaków, nie nadzwyczaj wygodnych. Będąc jednakże ponad siły zmęczonym, uważał teraz swą kryjówkę za tak przytulną, jak świeżo wyścielone loże, na którym po ciężkiej pracy się układał. Teraz mógł przynajmniej wyprostować swe kości, pofolgować uwadze, która dotąd była stale napięta, niby cięciwa łuku. Z kolei i żołądek jął się dopominać o strawę, zatem Stach dobył z woreczka kromkę chleba z serem i począł się pożywiać z tak rączym apetytem, jakby od tygodnia nic nie jadł. W każdym razie trzeba się było spieszyć z zaspokojeniem głodu, bo nużby mu wypadło opuścić prędko zacienioną placówkę i znowu kluczyć dalej za tropem swego chytrego i potężnego wroga?
Po kwadransie, zdrowe jak u młodego wilka zęby Stacha załatwiły się gładko z pajdą razowiaka i serem, a rozjaśnione oczy mówiły zadowolonym blaskiem, że sprawa głodu została rzetelnie załatwiona.
Przez ten czas jednak bacznie obserwowany obiekt chaty nie uległ żadnej zmianie. Zaryglowane drzwi widniały nadal głuche, choć ranne słonko różowiło je blaskiem i przeglądało się niewinnie w małych szybach dwóch okien.
— Mój Boże — przyszło na myśl Stachowi — to słonko jest przedobre, że nawet takim potwornym ludziom świeci...
Po tym od razu stanęła mu w źrenicach schludna, bieluchna chata ukochanej dziewczyny, — i równocześnie ona sama z bławatnymi oczkami, z cudnym rumieńcem na policzkach, taka cała urocza, jedyna... Pewnie słoneczko już ją przywabiło do okna i stoi w jego blaskach, rozczesując ulewę długich, miękkuchnych włosów, podobnych do włókien lnu, najpracowiciej wypieszczonych wytrawną dłonią prządki.
Kiedy tak myślał o tym umiłowanym swoim skarbie, nagle, ocknięta niecierpliwość znów go poczęła napastować.
— Czego, u licha, to gniazdo czarownicy takie spokojne? Nawet głos żaden nie dolatuje... Co te potwory porabiają tam teraz? Gżą się na jakim wyrku, czy co innego Belzebub mu naraił? Naprawdę, że nie wytrzymam chyba dłużej i wpadnę tam jak piorun! Albo, co będzie lepiej — zwołam z widłami chłopów i z tą przeklętą parą załatwimy się wreszcie...
Lecz nie uczynił tego, bo znowu myśl trzeźwiejsza szepnęła mu stanowczo: „Czekaj, bo nie wskórasz nic w ten sposób! Ten łotr zasypie was kulami i tyle go ujrzycie!“
Widać, że przyznał słuszność owej radzie, bo tylko westchnął ciężko i począł kręcić papierosa.
Tak minęła może godzina, może dwie, gdy wtem z komina chaty dym się ukazał. Co prawda nic to nadzwyczajnego nie znaczyło, lecz już sam fakt, że jakieś wreszcie obudziło się życie, ucieszył Stacha bardzo. Niedługo i drzwi się uchyliły i z wiadrem w ręce wyszła olbrzymka po wodę do pobliskiej studni. Teraz, jak się wydawało Stachowi, była przyjemniejsza z wyglądu, przy czym pełne jej policzki pałały nienaturalną czerwonością. Po zaczerpnięciu wody, znowu drzwi zatrzasnęły się na rygiel i tak już pozostały na długo.
— Pewnikiem warzą teraz sarninę, — pomyślał Stach — bo przecież ten piekielnik zabrał jej sporo do plecaka. Teraz po igrach wyprawia sobie sute żarcie, a ja będę się męczył w tej kolczastej tarninie licho wie dokąd. Ale to nic! Da Bóg, odbiję se za wszystko!
Czekał więc długo, bardzo długo, gdy wreszcie rygiel zakołatał, za próg wypuszczając czarownicę, po czym drzwi znowu zasunięto od zewnątrz.
Wiedźma tymczasem postała krótką chwilę i wziąwszy z wystającego węgła sierp oraz zgrzebną płachtę, ruszyła wolno ścieżką prowadzącą ku polom. Mijając wrota, przechodziła tak blisko ukrytego chłopaka, że ten słyszał wyraźnie szmer jej spódnic i chód tak ciężki, jak gdyby słoń przechodził.
Im bardziej oddalała się ta tryskająca siłą baba, tym Stach podnosił głowę wyżej, bacząc dokąd się uda. Po krótkim czasie rosła sylweta zeszła w dolinę ciągnącą się wzdłuż Wisły i przepadła w zaroślach.
— W każdym razie coś się zaczyna dziać — pomyślał Stach i znowu wyciągnął się na ziemi. — Dałbym se jednak głowę uciąć, że ta kobyła nie poszła do roboty, ale na jakieś zwiady... Nafutrowała zbója jak się patrzy, że będzie spał jak niedźwiedź, a sama poszła na prześpiegi...
Teraz tylko to jedno ogarnęło mu myśli: kto to jest ta kobieta, co łączy ją ze zbójem, a wreszcie dokąd się udała?
Życie na świecie wrzało już dawno w całej pełni, tak, że możnaby kogoś o tę babę wypytać, niestety, nikt się nie pokazywał w pobliżu, a Stach ani na jedną chwilkę nie chciał opuszczać swej placówki.
Słońce tymczasem wzbiło się na strop niebios i coraz silniej zaczynało przypiekać. Czas Stachowi dłużył się w nieskończoność, noc nieprzespana dawała znać o sobie i na zmęczone ciało zlewać senne rozleniwienie, a na dobitek tak różne opadały go myśli, tak kołatały w głowie monotonnie, że ani się połapał, kiedy zamknęły mu się oczy i utracił świadomość. Zasnął tak twardo, że nie odczuwał zgoła, iż jakiś żuk pokaźny wydostał mu się na policzek i spacerował po nim naokoło, zaglądając do ucha, to przypatrując się ciekawie czarnym wąsikom i wargom, spieczonym nieco przez nadmierne znużenie.