<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Słonko już mocno schyliło się ku ziemi, gdy Stach przebudził się nareszcie. Oprzytomniał bezzwłocznie i przerażony skierował oczy w stronę chaty.
— Jezu! — zadrżały szeptem usta — przespałem chyba wszystko... Zbój już na pewno wyszedł... co ja teraz uczynię?!
Nie wiedział teraz, czy ma skoczyć do chaty, czy palce gryźć zębami, czy płakać?
Opatrzność jednak czuwała nad nim jak najtroskliwsza matka: nic się bowiem do owej chwili nie zmieniło, nawet olbrzymka jeszcze nie wróciła, a on tymczasem wypoczął sobie należycie, jakby nowych zasobów sił zbliżający się wieczór wymagał od niego w takiej mierze, jak jeszcze nigdy dotąd.
Naraz w tym rozpaczliwym stanie nerwów dobiegło uszu Stacha szybkie stąpanie nóg.
Instynktownie spoglądnął w ową stronę i spostrzegł powracającą szybko wiedźmę. Równocześnie zauważył z zadowoleniem, iż widocznie teraz dopiero wraca z symulowanej w polu pracy, albowiem zgrzebną płachtę miała pod pachą całkiem próżną. Zabrany z sobą sierp był więc tylko pretekstem, potrzebnym jej widocznie do upozorowania jakichś ukrytych celów.
Oczy Stacha wbiły się w mijającą go postać, niby dwa ostre groty i prowadziły ją uważnie aż do samego okna, w które, rozglądnąwszy się najprzód, zastukała trzykrotnie. Nowa radość oblała serce ukrytego chłopaka.
— Więc zbój tu nadal pozostał — radośnie przebiegło mu przez myśl — bo i komuż ta wiedźma oznajmiałaby swoje przyjście? Dzięki ci, Boże, żem przez ten długi i niezwalczony sen nie stracił piekielnika.
Prawie wyszeptał owo zbożne westchnienie, gdy drzwi uchyliły się cicho i wpuściły do wnętrza uśmiechniętą olbrzymkę.
Nerwy Stacha długim snem uciszone, teraz poczęły szaleć. Ogarnęła go wściekłość, jak wicher ogarnia łan zbożowy, miotając nim i trzęsąc na wszystkie strony. Miał już nadto tego męczącego czekania, tego leżenia w kolczastym głogu i wpatrywania się w chałupę czarownicy. Nie ulegało teraz wątpliwości, że zbój nadal znajduje się w tej norze, — na co więc czekać i kąsać wargi z wściekłości wciąż odkładanej zemsty?
Jakaś rozrywająca piersi siła jęła dławić chłopaka.
— Niedługo nadejdzie znowu noc i czarci wiedzą, co ten piekielnik uczyni z sobą, — szepnęła mu pokusa. — Na co więc czekasz, gdy prawie masz go w rękach? Nie chcesz wpaść tam jako jawny i bohaterski mściciel, to udaj podróżnego, poproś o sprzedaż kromki chleba, a gdy znajdziesz się w izbie, pokaż swoją odwagę i pomścij krzywdę swej najdroższej dziewczyny...
Szept tej pokusy tak mu trafił do serca, że wstał pospiesznie, nie bacząc na poruszone krzewy, zaczerwieniony krwi ukropem, zdecydowany na bezzwłoczną rozgrywkę, ślepy na wszystko, co tylko nie zrastało się z pomstą.
Lecz właśnie w chwili, kiedy zerwał się z ziemi, kiedy ostre żelazo ukrył w zanadrzu i już, już miał wypaść z zarośli, aby podejść ku chacie, postać Anusi, wprost jak żywa, stanęła przed nim w przejściu głogu i całą swoją osobą zastąpiła mu drogę.
— Stachu! — szept go uderzył jak na jawie — czemu nie wierzysz, że ja czuwam? Dyć cię już ostrzegałam, że modlę się o szczęśliwą pomyślność twej wyprawy... że całą duszą jestem z tobą, więc przecie wytrwaj! Jeśli uderzysz teraz — — zginiesz — — jeśli poczekasz jeszcze — Bóg ci poszczęści!
Chłopak cofnął się w tył zaskoczony tym tajemniczym szeptem, czy też jakby cudownym ostrzeżeniem.
Bo postać ukochanej Anusi była tylko złudzeniem, tak wszystkie zmysły przejmującym, że wprost wydawała się jawą.
Pod wpływem tego przejmującego szeptu pochopność Stacha zdała się zwinąć w kłębek, jakby pieszczona dłonią kotka. Opanował się nagle, po tym z powrotem położył się na ziemi i przywarł do niej gorącymi ustami.
— O Jezu! — westchnął ciężko — sam widzisz, ile zdrowia kosztuje mnie to pasowanie się z sobą, ale poczekam jeszcze... wytrwam, bo takie widać Twoje niepojęte zrządzenie...
I znów czuwał jak dotąd, wpatrywał się w zaryglowane drzwi, zaciskając co chwila mocne i niecierpliwe pięści.
Aż wreszcie, kiedy słońce dotknęło już smugi lasu i zanurzyło się w jego ciemnej siności, gdy wieczór począł opróżniać pola, pastwiska i rozłogi, wtedy drzwi chaty się otworzyły i w szarym cieniu sieni zamajaczyły dwie postacie — zbrodniarza i jego zadowolonej przyjaciółki. Jeszcze czas jakiś ta tajemnicza para szeptała coś do siebie, jeszcze urywane pośmiechy igrały między nimi, wreszcie na pożegnanie oplotły się ramiona, jak gdyby macki dwóch potwornych ośmiornic i zbój spokojnie puścił się ścieżką w stronę Wisły. Szedł z jakimś małym zawiniątkiem pod bluzą, pełen odrazy w twarzy oraz w ruchach i równocześnie groźny jak odyniec wypatrujący wroga, który śmiertelną poczęstował go kulą.
Stach zaparł oddech w piersiach, kiedy mijał go potwór, po czym odwracał się powoli, wreszcie dźwignął się z ziemi, cały we wzrok się zamieniając. Po chwili mógł już wprawdzie opuścić swą kryjówkę, jednakże postać wiedźmy, wciąż jeszcze wartująca na progu, nakazywała mu ostrożność.
Nareszcie wiedźma cofnęła się w głąb sieni, lecz w tym samym czasie nad postacią zbója zamknęły się nadwiślańskie zarośla. W jednym momencie Stach wybiegł teraz z legowiska i chyłkiem, ile tylko sił mu starczyło, pognał w upatrzonym kierunku.
Zanim upłynął kwadrans, już był na tropie zbója, a łęg pośród wikliny, dający wolne przejście, był mu na rękę przez swe liczne zakręty, mogące stać się każdej chwili pożądaną zasłoną.
Nowa, podwójna radość wstąpiła w ciało Stacha, boć przecie zbój zmierzał ku jego stronom, prawdopodobnie do „Grodziska“...
Tymczasem poczęło szarzeć coraz bardziej, jednak do zupełnego mroku było jeszcze daleko.
I znów, jak ubiegłej nocy, piekielnik zdążał do jakowegoś celu, a nie daleko za nim jego zawzięty i utajony wróg, jak duch przemykający się wśród wiklin.
Po przeszło półgodzinnym tropieniu oczom Stacha ukazało się wzgórze z ruinami grubych, zamkowych murów.
— „Grodzisko“! — wyszeptał cicho dziwnie uradowany chłopak. — Po drugiej stronie rzeki widać kościelną wieżę z mojej wsi... O, Boże, jużem tak bliziutko od swoich... i od Anusi... na pewno niespokojnej, że tak długo nie wracam... A przecież najbliżej jestem tego zbója.
Ohydny potwór kroczył teraz ostrożniej, oglądając się za siebie i przepatrując najbliższe krzaki i gęstwinę dzikiej trzciny, wreszcie przystanął.
Jak Stach mógł się zorientować w położeniu, było to właśnie miejsce, gdzie się znajdował loch wiodący do podziemi „Grodziska“.
Zbój wciąż stał jeszcze, widać poważnie zastanawiał się nad czymś, wreszcie ponownie rozglądnąwszy się wokół i widząc tylko milczącą pustkę wszędzie, wślizgnął się wolno do czarnego otworu.
Stach, który dotąd dygotał niecierpliwie po za gęstą łoziną, jął bliżej podpełzywać na brzuchu, a przekonawszy się dokładnie, że zbój wszedł do podziemi i wyczekawszy jeszcze chwilę, czy przypadkowo nie jest to jaka gra podstępna, zawrócił znowu bez szelestu i łukiem wydostał się na otwartą równinę. Wokół nie było żywej duszy, jedynie koń pasł się samotnie u podnóża „Grodziska“. Niecierpliwość chłopaka z każdym oddechem zamieniała się w jakowąś burzę.
— Co teraz począć? — zahuczało mu w głowie jakby w jakiejś machinie. — Zbój znowu jest w potrzasku, ale cóż z tego? Wszak już w nim był, strzeżony przez policję oraz gromadę chłopów, a i tak zdołał uciec... Co zatem należy czynić teraz? Zwołać chłopów z widłami i zacząć nowe oblężenie? Teraz lepiej się uda, bo wszystkie wyjścia już wiadome... No tak — coś mu znów podszepnęło — jednak do wsi kawał drogi i zanim skrzykniesz ludzi i powiadomisz policję, zbój ulotni się może...
Chyba nocować w owych lochach nie będzie, tylko coś spenetruje i pójdzie sobie dalej.
Stał tak do szaleństwa bezradny i dygocący cały jak w febrze.
— Jak na złość ani jednego chłopa nie ma nigdzie w pobliżu, nawet koń się sam pasie — wyszeptał rozpaczliwie.
Nie wiedział jednak Stach o tym, że ten szczypiący trawę koń ma swojego pastucha, w tej chwili właśnie węszącego po drugiej stronie góry.
Że ów pastuch w jednym dniu jest żebrakiem, w innym znowu dziewuchą, nawet wcale do rzeczy, kryjącą za gorsetem nie zwyczajną przynętę w postaci rewolweru... a wreszcie, że ten jakowyś kameleon w istocie rzeczy jest policyjnym wywiadowcą, który poprzysiągł sobie złowić straszliwego zbrodniarza, choćby mu przyszło poświęcić na to całe życie.
— Jezusie miłosierny — jęknął znowu do najwyższego stopnia zniecierpliwiony chłopak — mroczy się coraz bardziej, a ja tu stoję jakby głupi. Przecie trzeba coś radzić, trzeba koniecznie! Chyba wrócę nad rzekę i tam przy lochu będę czekał na powrót piekielnika... Ale nuż znów innym wyjściem na świat się wydostanie?
Ta myśl o mało z nóg go nie zwaliła. Widział obecnie, że popsuł całą sprawę, że trzeba było jeszcze u wiedźmy rozprawić się z potworem. Teraz się przecie nie rozerwie, by móc pilnować wszystkich wyjść równocześnie, przy tym zapadająca noc będzie sprzyjać zbójowi.
Z tego rozpaczliwego stanu coś go nagle wyrwało i nakazało ruszyć dalej. Począł się chyłkiem wspinać na stok „Grodziska“, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie oparł się plecami o zrąb starego muru.
Było na tyle jeszcze widno, że mógł dość dobrze widzieć najbliższe otoczenie „Grodziska“, jednakże tylko z jednej strony. Mimo, że miejsce to na czaty nie dawało zupełnego widoku, przecież Stach tu już został, znów jakąś silą tajemniczą w tym właśnie miejscu zatrzymany.
Nie bacząc na to, że trzeźwe myśli dają mu zgoła inne rady, przykucnął w złomie ruin, czując wyraźnie jakąś tajemniczą władzę nad swą wolą.
Nie niepokoił się bynajmniej, owszem, serce kołatało mu w piersiach, jak gdyby lada chwila oczekiwał spotkania z niesamowitym łotrem. Czoło zrosiło mu się potem, nie tyle z powodu dość parnego wieczoru, ile wprost z żywiołowego podniecenia. Stojąc cichutko, bacznie rozglądał się po upłazie „Grodziska“, to zwracał oczy w stronę Wisły, gdzie w szkarpie znajdowało się wejście do tych groźnych podziemi.
Choć zmierzch już zapadał coraz gęstszy, koń pasł się dalej na górze, jakby właściciel nie miał wcale zamiaru zabrać go na noc do stajni.
Była chwila, że Stach miał już chętkę drapnąć do wsi na wierzchowcu, by chociaż sam posterunek zaalarmować o tych śmiałych odwiedzinach zbrodniarza, lecz znów zaniechał tego, zatrzymywany jakąś nieodgadnioną siłą.
Czas mu się dłużył coraz bardziej i prześladował go całą zgrają bałamutnych podszeptów. Aby im się jako tako opędzić, szeptał urywkowo modlitwy, układał szybko coraz to lepszy plan rozgrywki, ściskał żelaziwo w swej garści, to znów poklinał w niepokoju. A zbój, jak przepadł w mrocznej czeluści lochu, tak nawet szmerem nie zdradzał swego pobytu w tych upiornych podziemiach, jakby jak duch połączył się z ich mrokiem.
Tymczasem do tego stopnia się ściemniło, że bystre oczy Stacha mogły jedynie objąć kilkumetrową przestrzeń. Strach zdjął teraz chłopaka, bo wyjścia z podziemia już nie widział i zbój swobodnie niespostrzeżony przez nikogo, mógł się ulotnić z lochów. Sprawa dla niecierpliwych nerwów Stacha była nie byle jaka, bo wprost dławiąca go za gardło — że zbója już postradał i popsuł wszystko, co tak szczęśliwie składało się dotychczas. Tak rozpaczliwy ból ścisnął mu teraz piersi, że ledwie utrzymał się na nogach.
Dyszał bezradnie, do krwi zagryzał wargi, a łzy jak groch leciały mu po policzkach. Nigdy jeszcze taka straszliwa rozpacz nie targała mu wnętrza, jak w tej pełnej męczarni chwili.
Aliści nie ruszał się z kryjówki, choć był już niemal pewny, że nic tu nie wystoi.
Na szczęście, po jakimś czasie niebo rozpogodziło się cokolwiek, chmury rzedniały dalej coraz bardziej, wreszcie dość już wysoko nad Nadbrzeziem przejrzał przez chmury księżyc, po czym niedługo posrebrzył się na niebie, jak bochen chleba, z którego tylko niewielki skrawek odkrojono. Poświata rozlała się nad światem i nad upojną ciszą nocy.
Stach odetchnął swobodniej, chociaż męczył go nadal dokuczliwy niepokój — — czy zbój tymczasem nie opuścił podziemi.
— O Boże miłosierny — szeptał, dygocąc cały — może nie. Bo przecież może dłużej winien zabawić w owych lochach, chociaż... któż to odgadnie?
Znów upłynęła długa, ciężka godzina, a Stach, tracąc resztę nadziei zobaczenia zbrodniarza, wytrwał dalej w złomie muru, coraz bardziej politowania godzien i nieludzko zmęczony.
Aż naraz w pewnej chwili, kiedy ciężar zmęczenia przygniatał go jak zmora, kiedy podstępny sen już mu się począł wkradać zdradziecko pod powieki — — — dostrzegł na zwaliskowym murze o kilkadziesiąt kroków od swej załomowej placówki jakowąś białą postać...
W pewnej chwili zdawało mu się, że to pastuch w płótniance, lecz gdy przyjrzał się lepiej, — dreszcz przeszedł mu po kościach...
Postać miała wprost nadludzkie wymiary, z których spływała biała szata aż do stóp i nawet zdała się jeszcze włóczyć za nią po ziemi...
Widmo to posuwało się wolno ruinami w kierunku Stacha, poczynając wydawać z siebie głuche jęki...
Pełne przestrachu oczy Stacha dostrzegły teraz, że upiorne zjawisko ma zamiast głowy — trupią czaszkę.
Stach zmartwiał. Nie wiedział w pierwszej chwili, czy to złudzenie, czy rzeczywiście jakieś upiorne widmo wyczołgało się z ruin.
Wszystkie niesamowite opowieści o duchach i strachach zamieszkujących mroczne lochy „Grodziska“ stanęły mu w pamięci rojem przeraźliwych obrazów, z których każdy przedstawiał jakąś okropną larwę, siejącą wokół grozę potępieńczego lęku.
Przymknął nagle źrenice, ażeby się przekonać, czy to nie koszmar blaskiem księżyca wywołany, lecz kiedy otworzył je po chwili, znów go strach przejął jeszcze większy. Nie było to złudzenie, lecz rzeczywisty upiór, o obnażonych z ciała szczękach, zapadłym nosie i ciemnych oczodołach.
Jęk, to jakieś żałośliwe skomlenie wydzierało się z tych rozdziawionych szczęk, które bieliły się wyraźnie, a nawet zdały się fosforyzować jakimś zielonkawym odblaskiem.
— Matko Najświętsza, ratuj! — wybełkotał drżącymi usty biedny chłopak i przeżegnał się nabożnie.
Przerażające widmo przystanęło na chwilę i zawodząc rozpacznie, chyliło się ku ziemi. Zdawało się, że piszczelami rąk wodzi po czarnym rumowisku, jak gdyby je pieściło i błagało o jakieś zmiłowanie. Zdrętwiały i na pół żywy Stach zapomniał całkowicie o postaci zbrodniarza, będącej gdzieś w podziemiach, bowiem ten upiór tak niespodzianie się pojawił i tak w jednym momencie przytłoczył jego myśli, że nie był zdolny kroku do ucieczki uczynić i wyjść z orbity przerażenia, której wszelką istotą był ten ścinający krew w żyłach upiór. Na tyle tylko posiadał jeszcze władzy w sobie, że instynktownie przywarł do muru zgęsiałą skórą pleców, jakby się pragnął wcisnąć weń całym ciałem.
Widmo znowu wyprostowało teraz swoją ogromną postać i jęcząc zawodząco, poczęło wolno stąpać w kierunku Stacha.
Zimny, śmiertelny pot wystąpił teraz na czoło struchlałego chłopaka, a pobielałe wargi szeptały urywanie słowa najżarliwszej modlitwy.
Naraz, po tej okrutnej próbie, jakby Bóg natchnął ledwie żywego Stacha, albowiem lęk, napięty w nim jak struna do najwyższego stopnia, nagle rozluźnił swoje kleszcze i wrócił myślom władzę. Równocześnie bystre oczy chłopaka dostrzegły z pod białej płachty widma — nie piszczele i kości wielkich stóp, ale zwyczajne na nich buty...
Ochłonął niemal w jednej chwili, a myśl zrodziła prawie już pewne podejrzenie, — że to jest zbrodniarz przebrany za upiora!
W tym przypuszczeniu może wahał się jeszcze, jednak co najważniejsze — pozbył się lęku i był gotów do walki choćby z prawdziwym nawet widmem.
Jakoż to widmo zbliżało się do niego, wyjąc nieludzko i szczerząc zęby z potwornie odrażających szczęk.
Kto widział zdala tę przeraźliwą zjawę, nie dziw, że w panicznym przestrachu uciekał z pola do domostwa, że wyolbrzymiał po tym w opowieściach tego zawodzącego ducha, że nadawał mu niesamowite kształty i że później wśród gminu rosła legenda o upiorze z ruin przedwiecznego „Grodziska“. Każdy widywał go inaczej, ubierał własną wyobraźnią, że nie było człowieka, któryby weń nie wierzył.
Jednakże do tej chwili nikt nie przypuszczał o możliwości takiej czartowskiej gry tajemniczego zbója, a nawet Stach miał jeszcze pewne wątpliwości. Miał i nie miał, bo jakkolwiek przedstawiała się sprawa, wygląd widma oblanego księżycową poświatą takie siał wokół przerażenie, że człowiek, choćby do szaleństwa odważny, musiał potruchleć na ten widok i umknąć pełen trwogi.
Te buty jednak coraz bardziej widoczne i wcale nie widmowe stąpanie po gruzach murów, wzbudziły w Stachu pewność siebie i zdwojoną odwagę.
Upiór był obecnie tak blisko, że zaczajony chłopak nie miał już żadnej wątpliwości — z jakim potworem ma teraz do czynienia.
— Jezu dopomóż, dodaj siły i tak mi go podprowadź, bym go z krawędzi dosięgnął ręką... — modlił się w duchu i tak napinał zwoje mięśni, by się mogły rozprężyć niby cięciwa łuku.
Tymczasem widmo, nie przeczuwając jakiejkolwiek zasadzki, weszło na mur, pod którym stał zaczajony mściciel i labiedziło w niebogłosy. Szło brzegiem muru, jak sobie właśnie życzył Stach, że tylko sięgnąć ręką i zedrzeć piekielnika na rozsypane obok rumowisko.
Jeszcze Stacha od widma dzieliło kilka kroków, po chwilce trzy... dwa...
Teraz już tylko szmer czuł chłopak nad głową.
Rzucił w górę oczyma niby żbik, wyprężył się i co siły miał w pięściach, ułapił żelaznymi palcami nogę upiora wyżej kostki i błyskawicznie, oparłszy się o mur mocnymi kolanami — szarpnął gwałtownie ciężkim cielskiem... Tak zaskoczone widmo w jednej sekundzie straciło równowagę, przy czym gruz się obsunął i cała postać, okutana w długą fałdzistą płachtę, jak kloc zwaliła się z krawędzi na ostre głazy rumowiska.
Upadek był tak nagły i z taką siłą wykonany, że widmo padło niby martwe. A może właśnie ów nieprzewidziany atak i równocześnie przestrach ubezwładnił je z miejsca, lub wreszcie ciężki upadek na te głazy?
Jakkolwiek było, Stach nie miał czasu zastanawiać się nad tym, tym bardziej, że czuł dokładnie walące się z krawędzi ludzkie ciało, tylko jak tygrys runął nań całym sobą i w czaszkę, pomiędzy oczodoły, grzmotnął żelazną pięścią jak obuchem siekiery.
Widmo, które przygłuchło na chwilę, jęknęło teraz i znów się uciszyło.
W okamgnieniu Stach wydobył z zanadrza mocny konopny sznur, rozerwał płachtę na ogromnych, wypukłych piersiach rzekomego upiora i jął krępować prawie bezwładne ręce. Zbój widać omdlał, bo nie próbował wcale walki.
Po krótkiej chwili potężne łapy i nogi zbója były już skrępowane po chłopsku, że nawet diabeł byłby tych wężów nie rozerwał. Teraz kolejno triumfujący chłopak zdarł ze łba łotra trupią maskę i poznając tę obrzydliwą, ryżą twarz i ślepia przewracające białkami, wyrżnął w nią znowu pięścią.
— Gadzie przeklęty — wysyczał mu nad pyskiem — to za moją Anusię!... a to za pokojówkę dworską!... a to za żonę leśniczego!... to za córkę młynarza!... a to, wcielony diable, jeszcze raz za Anusię!...
Widać, że silne ciosy oprzytomniły skrępowanego zbója, bo się wyprężył i stęknął jak z otchłani...
Stach kolanami zwalił mu się na piersi, choć wierzył dobrze w swe postronki. Nieokiełzana dzika radość pałała mu w źrenicach, a to, że tajemniczy zbrodniarz przyszedł do siebie, jeszcze go bardziej podnieciło.
Miał chętkę wygarnąć jeszcze zbója w kufę, uznał jednakże, że nie przystoi znęcać się nad bezbronnym, choćby ten był jak najgorszym potworem. Żałował nawet, że go już pięścią poczęstował, ale kiedy zobaczył tę ryżą odstraszającą twarz, na żaden sposób nie mógł się pohamować i bodaj tyle ulżył nerwom, że powetował sobie ten wprost śmiertelny strach, jakiego najadł się do syta na widok jęczącego upiora.
Teraz nad wszystkim innym górował w jego duszy triumf wręcz żywiołowy — że złowił tajemniczego zbója, nieuchwytnego i strasznego zarazem, a który tyle ofiar miał na swoim zwyrodniałym sumieniu. Że go pochwycił właśnie on, sam jeden, bez niczyjej pomocy i że swej kochanej Anusi do stóp go rzuci bohatersko...
W tej chwili musnęła księżyc mała chmurka, a kiedy dalej niebieską niwą popłynęła, światło miesiąca padło wyraźniej na twarz skrępowanego jeńca i jego dzikie, całkiem przytomne oczy.
— Mamy się wreszcie, co? — z zawziętą ironią rzucił pytanie Stach. — Myślałem, żem upolował białe widmo, zawodzącego stracha, ale... nie pomyliłem się bynajmniej... Już wiem, kim jesteś, a ja, byś się przekonał, kto ci powrozy te nałożył, to powiem ci kto jestem: narzeczony tej niewinnej dziewczyny, tej najdroższej sieroty, którąś w Zielone Świątki chciał zamordować... Ale Bóg dał, że ona żyje... chociaż poprzednich ofiar nikt już z grobu nie zbudzi... i jam ci za to przysiągł zemstę! Wszystkim dotychczas uchodziłeś bezkarnie, uciekłeś z lochów tych podziemi i jeszcześ trupy policji chciał zostawić za sobą... lecz wpadłeś w końcu w moje ręce... Znalazłem twą kryjówkę i byłem świadkiem jak żarłeś na surowo upolowaną sarnę... po tym jak cień szedłem za tobą skrycie aż do chałupy owej wiedźmy, twojej wspólniczki i wstrętnej kochanicy. Aż przecie tu wróciłeś, aby nacieszyć ślepia widokiem policjantów umierających z głodu i by świat straszyć tą przeraźliwą trupią maską... Włosy mi stoją z osłupienia, co za wcielony diabeł z ciebie! Przecie przemów, czemu tak milczysz?
Jeniec atoli milczał jak głaz i tylko patrzał tępym, jakby obłędnym wzrokiem na swego wroga, pełnego ledwie powstrzymywanej zemsty. Ten straszny, jakąś nieodgadnioną tajemnicą napiętnowany człowiek czuł się teraz bezsilny, widział, że popadł w takie sidła, z których wyzwala jedynie szubienica... że nadzieja ratunku nie ma już miejsca nawet w najśmielszych myślach, i że przyjdzie obecnie po torturach ciężkiego i przewlekłego śledztwa oddać się w ręce kata.
— Straciłeś mowę, co? — znowu się Stach odezwał. — Ano, ty tu przemówisz... — Podźwignął się na nogi i począł wołać ile tylko tchu w piersiach. — Hej! jest tu poblisko kto?! Hej, hej, nie bójcie się ludziska, bo to nie strach chadzał po murach, jeno ten straszny zbrodniarz!! Mam skrępowanego jak barana, mam!!
Wołał na chybił trafił, boć przecie wiedział, że pustka jest wokoło.
A przecież był tu ktoś, przebrany za pastucha, lecz ten na widok jęczącego upiora zaszył się w gąszcze i z rewolwerem w ręku czekał na rozwiązanie przeraźliwego widowiska.
Teraz ten pastuch, słysząc ludzkie wołanie, wyskoczył z krzaków i ruszył pędem w stronę wołającego.
Stach już go spostrzegł i na wszelki wypadek chwycił za trzonek żelaziwa.
— Coś ty za jeden? Ty pasiesz tego konia?
— Tak, ja — odpowiedział przybyły i w jednej chwili zorientował się we wszystkim. — A, to pan, syn wójta z Nadbrzezia — wyrzekł zdenerwowanym głosem — poznaję... Znamy się przecież, ja jestem policyjnym wywiadowcą...
— Mam go nareszcie! — krzyknął z radością Stach i w kilku słowach opowiedział mu wszystko, a z oczu skry mu tryskały z triumfującej dumy.
Gdy wywiadowca przyszedł nieco do siebie, wyrzekł do Stacha prawie rozkazująco:
— Pobiegnie pan do wsi, by zawiadomić policję... Łódź jest przy brzegu.
Stach popatrzył nań ostro.
— Przepraszam, ale pan sam to zrobi! Ja wyśledziłem i pochwyciłem zbrodniarza, a pan niech mi tylko pomoże odstawić go do władzy.
— Jam też jest władza — przerwał ajent.
— Panie! — obruszył się Stach — szkoda gadania! Leć pan, gdzie trzeba, a ja, kiedy sam potrafiłem skrępować tego ptaszka, to go już dopilnuję.
Taka stanowczość biła z tych słów chłopaka, że ajent widział bezcelowość jakichkolwiek rozkazów. Oceniając jednak konieczność liczniejszej siły, ażeby bez wypadku przewieźć zbrodniarza do Nadbrzezia, ruszył ku Wiśle jak niepyszny, klnąc w duszy z wściekłości, że za tyle poświęcenia i trudu nie on weźmie zasługę za tak niezwykłą, długo tropioną zdobycz.
Stach został przy swym jeńcu i znowu począł różnie doń przegadywać. Ale ten milczał jakby mowę postradał. Spróbował tylko niewidocznie, czy nie potrafi zerwać więzów, a kiedy się przekonał, że wysiłek daremny, zamknął oczy bezradnie i tylko dyszał głucho.
Dniało już dobrze, kiedy na drugim brzegu rzeki zjawiła się spora gromadka ludzi i cały posterunek z Nadbrzezia. Dziw, skąd się już ludzie dowiedzieli o schwytaniu zbrodniarza i zlatywali się na brzegu, ażeby się przypatrzeć potwornemu zbójowi.
Policja, po przeprawieniu się przez rzekę, ruszyła spiesznie w stronę wyniosłego „Grodziska“. Na przedzie kroczył ajent, gestykulując wciąż rękami i rozprawiając nad czymś głośno.
A fama, jakby tajemny telegraf ją rozpuścił, obleciała już całe niemal Nadbrzezie, wywołując ciekawych w stronę wiślanego przejazdu. Wszak stała się rzecz wielka, poruszając wszystkich do najwyższego stopnia: okropny zbrodniarz, uosobienie jakiejś upiornej wprost legendy — wpadł wreszcie w sidła! Stach Anusi go schwycił!...
Miano ujrzeć niedługo niesamowitą zmorę, która od kilku lat nękała grozą tę nieszczęśliwą wieś i rok rocznie uśmiercała coraz nową ofiarę...
— Kto jest ten straszny człowiek, może to jaki potwór, może gad, może czarownik z piekła rodem? — rzucano wokół zapytania, lecz nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
A więc czekano niecierpliwie, kiedy przywiodą go do łodzi i równocześnie tłum się coraz bardziej powiększał, tłum coraz bardziej wściekły i zawistny, gotowy wyrwać policji zbrodniarza i sam straszliwie go osądzić.
Słońce już wyszło w całej pełni, kiedy nareszcie ludzkie tłumy spostrzegły konwój z drugiej strony.
— Idą! Prowadzą go! — wołano zewsząd. — Patrzcie, wójtów Stach wiedzie go na postronku!
Anusia, która tu również stała niby bledziutki kwiatek, aż się roztrzęsła ze wzruszenia. A więc to prawda... Stach go chwycił... Bóg mu poszczęścił i wraca go zdrowego...
W tej chwili zapomniała o zbóju i o wszystkim — droga postać chłopaka powiała na nią niby słodki czar wiosny i łzy bezgranicznej radości zasłoniły jej oczy.
Tymczasem konwój zbliżył się do przejazdu i poczęto wstępować do łodzi rybackiej. Teraz dopiero komendant posterunku wziął od Stacha zbrodniarza i mocno ująwszy go za sznury, posadził między wywiadowcą a sobą. Stach bez szemrania oddał zbója, jak gdyby triumf, jakiego świadkiem było całe niemal Nadbrzezie zgromadzone na brzegu, wystarczał mu zupełnie. Spoglądał teraz tylko, czy w tłumie nie spostrzeże Anusi, bo jakże bardzo po owych ciężkich przejściach łaknął jej słodkiego widoku! Wszakżeż wypełnił wszystko, na co się zawziął i co przyrzekł swojej ukochanej dziewczynie i wieś na zawsze uwolnił od potwora. Spisał się gracko, wszystkich prześcignął w sprycie i oto wraca teraz jak prawdziwy bohater.
Bez straty czasu łódź odbiła od brzegu i popychana drągiem poczęła się wślizgiwać na pełną słońca wstęgę wody.
Tłum, widząc już coraz lepiej koszmarne rysy zbója, jął szemrać gniewnie i przybierać niebezpieczną postawę. Wójt, ojciec Stacha, począł uspakajać co śmielszych, jednakże jego napomnienia były za słabe wobec rozjuszonej gromady.
Prawie łódź się znalazła na samym środku rzeki, gdy skrępowany zbrodniarz, zachowujący się dotychczas jak gdyby w głaz się przeistoczył — dźwignął się z deski błyskawicznie i z taką dziką siłą runął rzemieniem w bok komendanta posterunku, że go jak piorun wysadził po za burtę i wraz z nim zwalił się w głębię wody. Stało się to tak nagle, że wprost nie było mowy, aby temu przeszkodzić i ten szaleńczy czyn był z taką mocą wykonany, że tylko chyba cudem łódź utrzymała równowagę i z resztą ludzi nie przewróciła się do wody.
Głośny dotychczas tłum zamarł nagle na ten niespodziewany widok, lecz znów krzyk się podniósł. Dwa ciała szamotały się w wodzie, raz wypływając na powierzchnię, to znów ginąc w głębinie.
Po pierwszym momencie przerażenia przewoźnik zawrócił łodzią na ratunek tonącym. Z przeciwległego brzegu również ktoś skoczył w czółno do pomocy.
Wtem ręce komendanta wychyliły się z wody i biły po niej rozpaczliwie. Szczęściem łódź już była tak blisko, że Stach mógł chwycić tonącego i razem z wywiadowcą z niemałym trudem wyciągnął go do łodzi. Niestety, w czasie gwałtownego runięcia w wodę komendant puścił sznury zbrodniczego dzikusa, który, mając ręce związane, od razu prawie, niby kamień, poszedł na dno...
Stach, ochłonąwszy nieco, w okamgnieniu zrzucił z siebie bluzę i niby szczupak skoczył za zbójem w wodę. Tyle przeszedł z tym straszliwym potworem i teraz, na progu swojej wsi i na oczach rozwścieczonych mieszkańców miałżeby go utracić?
Pochłonęła go głębia...
Tłum wrzał i gonił bezradnie po wybrzeżu. Ktoś tylko struchlał i w wielkiej trwodze bielutkimi rękami uchwycił się za piersi.
Po chwilce Stach się ukazał na powierzchni i zaczerpnąwszy tchu, znów schował się w topieli. Czółno i łódź płynęły w tym kierunku.
Coś już za długo Stach przebywał pod wodą, że tłum jął krzyczeć z niepokoju.
Wreszcie wychynął z wody o kilkanaście kroków dalej i widać bardzo słaby, szukający ratunku. Zachłystywał się nieborak i stracił panowanie nad sobą.
Pospieszono z pomocą i napół przytomnego wyciągnięto na piasek. Przerażona Anusia upadła z płaczem na ociekającą wodą pierś chłopaka, lecz ojciec jego łagodnie odsunął ją na bok i wraz z innymi zabrał się umiejętnie do ratowania syna.
Łodzie dalej szukały zbrodniarza, lecz tajemnicza toń wiślana zatarła po nim wszelkie ślady.
W trwodze przed śledztwem i słupem szubienicy sam sobie śmierć wymierzył.
Przez szereg lat pojawiał się jak upiór, siał śmierć i strach — i niby upiór przepadł teraz w topieli.
Po jakiejś chwili Stach otwarł zmętniałe oczy. W rękach trzymała go Anusia, płacząc i darząc go naprzemian najczulszymi słowami. Zda się, zapomniał teraz o tajemniczym zbóju i o wszystkim, bowiem w modrych oczętach swej najdroższej dziewczyny świat mu się inny rozsłonecznił — świat szczęścia i miłości...
Dopiero nad wieczorem wyłowiono zbrodniczego topielca. Był to już jednak tylko trup, siny, odrażający, zamykający w sobie całą tak tajemniczą przeszłość i niepojęte zbrodnie. Ażeby je chociaż w części wyświetlić, jeszcze tego samego dnia udano się do nieznajomej wiedźmy. Stach poprowadził policję pod jej samotną chatę. Niestety, nie zastano jej w domu. Czatowano do rana, jednakże bezskutecznie. Aż dopiero w południe rozeszła się pogłoska, że na konarze sosny w pobliskim lasku znaleziono wisielca. Ruszono na zbadanie. Stach w trupie poznał wiedźmę...
Tak więc jedyny świadek, który mógł rzucić jakieś światło na zagadkową postać zbója, usunął się ze świata. Rewizja, przeprowadzona w chałupie piekielnika, również nie przyniosła pożądanych wyników. Ludzie wiedzieli tylko tyle, że mieszkaniec tej chaty nazywał się Szerszeniec, że był odludkiem i z „diabłem trzymał jedno“ i że wszyscy to gniazdo omijali z daleka. Co go łączyło z ruinami zamczyska, co było przyczyną tych niesłychanych zbrodni, co oznaczały tajemnicze litery „B. W. z M.“, którymi znaczył wszystkie swoje ofiary, dlaczego zbrodni dokonywał w Nadbrzeziu i zawsze w dzień Zielonych światek, dlaczego zgładzał z tego świata tylko same kobiety — to wszystko okrył na zawsze mrok przejmującej, nieodgadnionej tajemnicy.
Tylko do dzisiaj krążą w Nadbrzeziu i okolicznych wioskach wieści, że o północy, w miejscu, gdzie wyłowiono z Wisły trupa, słychać niesamowite jakieś wycia i jakby piekielny tan po wodzie. Są świadkowie, którzy widzieli ową czartowską sarabandę i poznali dokładnie, że to piekielnik wyprawia niesamowite harce ze swoją wisieluchą.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.