<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Nie minęła godzina, gdy Stach zajechał bryczką przed obejście Anusi. Był jak najlepszej wiary w powodzenie tej bądź co bądź ryzykownej wyprawy. Humor tryskał mu z oczu i kwitł rumieńcem na czerstwej pięknej twarzy, jak gdyby jechał na wesele, a nie na walkę z krwiożerczym i niebezpiecznym zbójem. Myśl, że sam jeden ubezwładni potwora, który od kilku lat był grozą dla Nadbrzezia, a ostatnio potrafił, jak nieuchwytny duch, umknąć z zamkniętych sieci policji — napawała go już wręcz dziką radością. Pomsta gorzała w nim tak straszna, że choćby zbrodniarz nie był człowiekiem, ale prawdziwym diabłem, tak bez wahania rzuciłby się na niego i za cenę żywota dochodził swojej krzywdy. Zresztą czuł w sobie tyle młodzieńczej siły, że był całkiem spokojny o całość swoich kości i z owym zapewnieniem wstąpił jeszcze do chaty ukochanej dziewczyny, by ją do reszty uspokoić i spojrzeć na odjezdne w jej czarujące oczy. Czas naglił bardzo, więc pożegnanie trwało zaledwie kilka minut, po czym uradowany Stach, żegnany krzyżem i ciepłem troskliwych słów Anusi, opuścił chatę z wesołym „do widzenia“!
Tymczasem dziad już się w bryczce usadowił i ani się oglądnął, kiedy sprężysty chłopak znalazł się przy nim na słomianym siedzeniu.
— Z Bogiem, jazda! — energicznie odezwał się do brata, podczas gdy sam posyłał jeszcze w stronę okien ostatnie pożegnanie.
Ruszono ostro z miejsca parą rączych kasztanów i skręcono na drogę wiodącą środkiem wsi.
Po kwadransie byli już u przewozu, gdzie przeprawili się promem na drugą stronę Wisły. Wprawdzie w samym Zakręciu, do którego zdążali, był również przewóz, jednakże Stach, aby nie budzić chociażby cienia podejrzenia w oczach czujnego i ostrożnego zbója, postanowił jechać po lewej stronie rzeki. Drogę znał dobrze i chociaż była dłuższa i przeważnie piaszczysta, uważał ją w swych planach za bardziej odpowiednią.
Niedługo omijali „Grodzisko“, którego kopiec oraz mury jeszcze zawzięciej podziałały na Stacha.
— Ot — wskazał ręką, zwracając się do dziada — ten loch, to wejście do podziemi. Tędy, jak mówią, zbój wpadł do lochów, a uciekł w dniu następnym dziurą obok wierzchołka... Dziw, jak ten zbrodniarz zna owe lochy! Jakby tam mieszkał wraz z duchami. Pomyślcie, przeszło dwie mile jest od jego siedliska, a tu w podziemiach gospodarzy wśród ludzkich kości i jadowitych gadów, od których ponoć aż się roi w podziemiach...
Dziad kiwał głową ze zdumienia.
— Nie dziwota, sam na gada wygląda. Przecie ci mówię, mój poczciwy chłopaku, że gdym go spostrzegł, to aż ciarki mną przeszły! Wysoki, pochylony, a bary ma jak wrótnie. Gęba kanciasta, zarośnięta rudą szczeciną, a ręce ma do kolan. Potwór, istny potwór!
— Oby my jeno nie byli w błędzie — ozwał się Stach, wcale nie przerażony opisem zbója.
— Wszystko przemawia za tym, że to on — rzucił poważnie dziad. — Ostrożny jestem w podejrzeniach, a tu mam jakąś pewność. Jadę z tobą, bo jakże nie jechać, ale tak wciąż miarkuję, że trzeba było wybrać się w większej sile...
— A dyć siła już była — przerwał Stach — i nie zdała się na nic. Wywiadowca podobno też plącze się po wsi i chodzi nocą pod „Grodzisko“ przebrany za parobka i będzie szukał dalej jako po inne lata... A tu najlepiej pojedyńczo podsunąć się jak lis... wywąchać, co i jak... nie spieszyć się... upatrzeć chwilę jak najbardziej sposobną i wtedy skoczyć jakby ryś! Dwom może się nie udać, a co jeden to jeden... Przywrze do ziemi niby zając, podejdzie łatwiej, a kto się, dziadku, na to waży, to i siłę ma w pięści. Przyznam się wam, że jadę tak ochotnie, jakbym jechał na odpust... Ja jeden mam słuszne prawo zemsty i chcę wszystkim pokazać, żem nie tylko do wideł...
— Przecie go nie zabijesz?
— Po co, czy to ja kat? Ja jeno chcę go złapać, jak psa wściekłego przywlec na sznurze do Anusi i do jej stóp go zwalić... po tym pokazać wsi, całej gromadzie, którą nękał mordami, a po tym odstawić go do miasta i dać rządowi, aby powiesił piekielnika... O to mi chodzi, a was ozłocę, gdy mi się wszystko uda!
— Nagrody mi nie trzeba, ale niech ci Bóg szczęści, bo diabeł to nie człowiek.
Po chwilowym milczeniu Stach począł mówić dalej:
— Gdy mi ten dom wskażecie, wrócicie z bratem do Nadbrzezia, a ja zostanę. Może przyjdzie mi się zatrzymać kilka dni, a może godzin, nie wiem... Wy tam bądźcie spokojni, dziewuchę moją pocieszajcie, bo w paszczę lazł nie będę, ino szukał sposobu... Jedzenie mam ze sobą i wszystko, co potrzeba... A wreszcie, przeciem nie pastuch, lecz wysłużony żołnierz. Na wojnie pod Kijowem dwóch bolszewików wiodło mnie do niewoli i jak myślicie — co się stało? Oto gdy się sposobność nadarzyła, tak trrrach jednego pięścią w łeb i od lewa drugiego, że się zwalili niby snopki... A ja wtedy ku swoim... Przez dwa dni i dwie noce kluczyłem jak ten lis między wojskami bolszewików, ażem się przedarł przez linię i ledwie żywy z głodu złączyłem się z naszymi. Ho! ho! Tam to była przeprawa, tam było całe piekło, a tubym się miał strachać jednego piekielnika? I to takiego, co niewinnie morduje i który wlazł mi za pazury, że o mało z boleści nie wyzionąłem ducha i nie postradałem zmysłów? Biada mu, biada, bo chciał mi wydrzeć, co mam najdroższego w świecie!
— Tak bardzo ją miłujesz? — zapytał dziad, dobrotliwie spoglądając na Stacha.
Stach w jednej chwali rozjaśnił się jak słonko.
— Dziadku, to nie da się wypowiedzieć słowami — odrzekł z zapałem! — Ona jest dla mnie wszystkim, tak wszystkim, że aż mnie szczęście owo dławi! — I pomyśleć! — ździebko po Świątkach miał odbyć się nasz ślub, a tu takie nieszczęście! Ach! com ja przecierpiał i wyrwał włosów z głowy, to... to dziw, że ja jeszcze zdrów jestem!
— Wielkie szczęście trza nieraz męką odkupić — trafnie dziad odpowiedział. — Nie myślę ci pochlebiać, ale dziewczyna owa — to sama dobroć i uroda. Niech wam Bóg i reszty nie poskąpi, boście oboje siebie godni.
Po chwili urwała się rozmowa, bowiem wjechano w wonny żywicą i rozśpiewany las. Las ten ciągnął się po obu stronach drogi i tak rozkosznym powitał ich powietrzem, tyle miał w sobie utajonego i jakby świątynnego uroku, że usta przyciszyło milczenie, a tylko oczy i wytężone uszy wchłaniały w siebie piękno boru i czar ptasich pogwizdów.
— Szkoda, że nie ma Anusi — pomyślał Stach — ona tak bardzo lubi las...
Gdzie tylko spojrzał i co chwytało mu uwagę, to zaraz marzył o Anusi i wyobrażał sobie, jak się lubuje przelatującą kraską, lub skaczącą wiewiórką. A tak była podobna do jednej i do drugiej...
Gdy się cokolwiek oswoił z gędźbą lasu, myśli jego poczęły sięgać dalej na kraj owego boru, gdzie na odludziu stała ta zapadnięta w ziemię, niska chałupa zbója... Czy go zastanie, spotka, podpatrzy? Może do tego czasu udał się w inne strony szukać nowej ofiary? Stach jednak odpędzał owe myśli i tak układał dalej plany, jakby miał pewność, że spotka się dziś jeszcze z tym najstraszliwszym swoim wrogiem.
Jakoż i miał się spotkać i przyglądnąć się z bliska, jaki straszny potwór przebywa w tej samotnej lepiance.
Po dwóch godzinach raźnej jazdy droga od lasu poczęła łukiem biec ku Wiśle. Ujechano jeszcze kilka stajań i zatrzymano się w cieniu olbrzymiej, pogarbionej topoli, rosnącej na zachwaszczonej skarpie fosy.
— Teraz pójdziemy trochę piechtą — odezwał się dziad. — Miarkuję, że za tą groblą lasu już być powinna owa chata...
— Więc na takim odludziu ten zbój mieszka? Może to nawet lepiej...
— Taki potwór zawsze stroni od ludzi. Nie chce nikomu być na oczach, ani się sprawiać, skąd wraca i z jakiej gleby żyje...
Rozmawiając półgłosem, szli ukośnie ku rzece, bacznie rozglądając się wokół. Łąki, strzępy przylasków, to całe spłachcie rokiciny wypełniały okoliczny krajobraz, zaś chaty ledwie widniały na oddalonym widnokręgu. Aliści to odludzie aż się wprost zanosiło od śpiewu i ćwierkania nieprzeliczonych ptaków. Mogłeś tu słyszeć wszystkie dźwięki rozśpiewanych gardziołków, od cudnych treli, skończywszy na pokrzywkach chruścieli i bekasów, zaszytych w bujnej trawie.
Po pewnym czasie dziad przystanął i pokazał kosturem na zgrzybiałą chatynę, przycupniętą do ziemi tuż obok kończącego się lasu.
— Dobrze cię wiodłem — wyrzekł staruszek, zadowolony z siebie. — Oto ta chata...
Oczy Stadia ożywiły się błyskiem. Odetchnął z ulgą, że tak prędko odszukali owo zbójeckie gniazdo i widać było jak zaciśnięte usta drżą mu z niecierpliwości.
— Obym go tylko zastał w domu — odezwał się po chwilce.
— Jakto, to prosto tam pójść myślisz? — zapytał starzec niespokojnie.
— Ale! — zaprzeczył Stach — ja już na wszystko mam sposoby, jeno to najważniejsze, by nie był gdzie na łowach...
— Może Bóg ci poszczęści i ześle sprawiedliwość za te potworne mordy. Ja bobym ci nieba przychylił za twoją prawość i owo wielkie miłowanie.
Stachowi w jednej chwili stanęła w oczach ukochana Anusia i równocześnie przeszyło jak grotem wspomnienie jej nieszczęścia. Jakaś moc wstąpiła w niego nagle i odezwał się szybko:
— Kochany dziadku, szkoda mi każdej chwili... Już wiem, co robić, a reszta w rękach Boga... Spieszcie do wozu i wracajcie do domu. Ja stąd się udam ku lasowi... To zawiniątko — wskazał lnianą torebkę — wystarczy mi choćby na cały tydzień. Anusię mi pozdrówcie i powiedzcie mojej drogiej sierocie, że Stach na żaden sposób się nie pokpi. Bywajcie zdrowi i nie szczędźcie pociechy, jeśli będzie potrzeba — dodał, ściskając rękę starowinie.
Dziad przeżegnał go krzyżem i zawrócił powoli, patrząc troskliwie za szybko oddalającym się chłopakiem.
— Wierzę, że on pomści te niesłychane krzywdy — szepnął jeszcze do siebie, po czym ujął różaniec i jął się szczerze modlić.
Stach ani razu nie spojrzał po za siebie, ale dążył na przełaj ku lasowi, nie spuszczając swych bystrych oczu z widniejącej chałupki i omijając ją z daleka. Krew w nim kipiała coraz bardziej, lecz równocześnie przemawiał doń rozsądek. Nie, nie może pokpić sprawy, jeśli porwał się na nią... Musi rzecz każdą wziąć pod rozwagę i trzymać nerwy jak źrebaka na wodzy.
Słońce tymczasem schyliło się za bór i krwawą łuną rozlało się na zachodzie. Ptactwo śpiewało jeszcze tu i ówdzie, ale już ciszej, senniej...
Z łąk wracały zapóźnione bociany, jedynie jeszcze czajki uwijały się nad szuwarami mokradeł, zawodząc tak żałośnie, jakby były nieczułe na wonny i słodki czar wieczoru.
Po chwili Stach, nie spotkawszy na drodze ani jednej żywej duszy, przedostał się do lasu. W lesie pod powałą rosochatych sosen panował już pełen nastroju półmrok. Odgłosy dnia cichły coraz to bardziej, natomiast jakieś niepojęte poszmery i gędzenia odczuwało się wokół. To las odmawiał swe wieczorne pacierze.
Stach przystanął na chwilę, rozejrzał się uważnie, po czym chyłkiem jął się kierować w stronę grobli.
Stąpał ostrożnie, by nie łamać gałęzi, a nawet torbę ukrył gdzieś pod pazuchą, aby się płótno nie bieliło.
W połowie drogi zwolnił do tego stopnia, że ledwie krok za krokiem posuwał się do celu.
Gdy już był blisko brzegu lasu, począł się czołgać na dłoniach i kolanach, głowę jedynie wychylając spokojnie. Może pięćdziesiąt kroków dzieliło go od chaty, którą miał w oczach jak na dłoni. Była atoli głucha, jakby zamknięta i opuszczona.
— To nic — szepnął do siebie Stach, — po tom tu przybył, aby czekać do skutku...
I począł czekać tak cierpliwie, jak nigdy.
Nie nudził się bynajmniej, bo każda chwila niosła mu coś nowego: ptaszek jakiś usiadł tuż koło niego, to ukazał się zając i przednimi łapkami począł obmywać rosą wąsaty pyszczek.
Wreszcie, kiedy już zmierzch zapadał, rozległ się nagle w lesie strzał, może o kilometr odległy. Kiedy uciszyło się echo, las zamarł znowu, tylko w umyśle Stacha zaroiło się bardziej od przeróżnych domysłów.
Leżał dalej bez ruchu, nie spuszczając z oczu chaty. Pomimo zmierzchu widział ją doskonale i nikt nie mógł wejść do niej, aby go nie spostrzegły oczy zaczajonego człowieka.
Naraz, po jakiejś pół godzinie po strzale od strony lasu oderwała się wysoka ludzka postać. Po chwilce oczy Stacha rozeznały na barach idącego kłęb martwej sarny.
Serce Stacha poczęło bić gwałtowniej. Postać rosłego kłusownika szła prosto do tej chaty, aż zatrzymała się u progu, aby odeprzeć drzwi.
Po chwili stukot doleciał uszu Stacha i równocześnie prawie znikł w mrocznej sieni potężny drab. Nowe skrzypnięcie drzwi dało poznać ukrytemu Stachowi, że zbój zasunął je zaworą.
— Już mi teraz nie ujdziesz! — wyszeptał chłopak cichym głosem. — Wyglądasz wprawdzie niby smok, ale i ja mam pazury nie od parady. Nareszcie porachujemy się, gadzino!
Krew jęła kipieć w żyłach odważnego chłopaka, jednak hamował się co siły, aby przez zbytni pośpiech nie popsuć całej sprawy.
Drżąc z niepokoju, wychylił wyżej głowę z zarośli, a nawet usiadł na dogodniejszym miejscu.
Tymczasem przez zabrudzone szyby okien błysnęło słabe światło, tak słabe, że wnętrze izby zostało prawie ciemne.
Po jakiejś chwili pełen dzikiej uciechy Stach począł się wolno skradać na raczkach ku tym co ledwie oświetlonym okienkom. Serce waliło mu jak młotem z silnej podniety oraz pomstliwej zawziętości, bo przecież przybliżał się do celu już niechybnej rozgrywki z tajemniczym potworem.
Znalazłszy się o kilka kroków od chałupy, Stach przytroczył do pasa zabrane ze sobą zawiniątko, po czym dobył z kieszeni jakieś sękate żelaziwo.
Teraz na palcach przybliżał się do ściany i z wstrzymanym oddechem zajrzał do wnętrza izby. Najsamprzód wpadł mu w oczy lichy kaganek tlący się na nalepie i zaraz klęcząca postać zbója, pochylona nad sarną. Właśnie patroszył ją pospiesznie...
Upływała minuta za minutą, a Stach stał nieruchomy, jakby się w głaz przemienił.
— Zda się, przyjdzie mi długo czekać — przebiegło mu przez myśl. — Po zdjęciu skóry, zbój się zabierze pewnie do gotowania ścierwa... Trudno, trzeba mi czekać, aż ten piekielnik ułoży się do snu, bo jakże teraz nań uderzyć, kiedy ma w ręku nóż. Byłoby najpomyślniej, gdyby wyszedł na pole i tu znienacka go złapać. Wcześniej, czy później pewnie wyjdzie...
Istotnie, o wtargnięciu do wnętrza izby nie mogło być mowy, choć wtargnąć można było jedynie po przez okno, znagła je kołkiem wywalając.
Myśl ta jęła powoli przekonywać chłopaka, jednak wprowadzenie jej w czyn było możliwe dopiero w takiej chwili, gdy zbója zmorzy sen głęboki.
Nie wiedząc, co może przynieść każda chwila, Stach stał dalej bez ruchu i obserwował każde po ruszenie zbrodniarza.
— Straszna, bo straszna to bestia, ale z pomocą boską jakoś się z nim uporam — wyszeptał w duchu, nie odrywając oczu od tej krwawej roboty. — Nawet okien nie zasłonił, cholernik, choć to jest na rękę, więc poznać z tego, jak się bezpieczny tutaj czuje...
Jakież jednak było zdumienie Stacha, kiedy po chwili zbój wyrwał z piersi sarny krwią oblepione serce, po czym, przysiadłszy w kucki, począł je jeść na surowo...
Po ciele Stacha przeszedł dreszcz, nie tyle może z obrzydzenia, ile z przejmującej go grozy.
Aż się chłopak przeżegnał na ten nieludzki widok kąsania okrwawionego mięsa.
— Jezu, Mario! — z ust mu cicho wybiegło — to chyba dzikie zwierzę, nie człowiek.
Zdumiony do najwyższego stopnia i na pół przerażony tą całkiem wilczą ucztą, wstrzymywał oddech i ściskając swego pomysłu bokser w garści, patrzał na zbója, jakby na upiora...
Widział teraz dokładnie jego potwornie brzydką i okrwawioną ścierwem twarz, twarz raczej małpoluda, niźli z tego kraju człowieka, chociażby ten był najszpetniejszym jego typem. W całej owej postaci wszystko było uderzająco wielkie, krzywe, kościste i kabłąkowate. Ślepia, nakryte jakąś wstrętną szczeciną, iskrzyły mu się jak wilkowi.
Widać było, jak potężne kły zatapiają się w mięso i pożerają je ze zwierzęcą chciwością. Nie dbał, że krwawi go posoka, owszem, ten sposób żarcia zdał się sprawiać mu dziką rozkosz.
Dopiero teraz chłopak mógł poznać swego przeciwnika i śmiertelnego wroga. Wszystko, co widział teraz, przeszło jego oczekiwania i domysły, mimo to jednak nie wzbudziło w nim lęku. Zrozumiał tylko, że do takiego smoka trzeba się zabrać z jak największą rozwagą, że należy zaskoczyć go jak piorun i jednym nagłym ciosem w ten kwadratowy łeb odebrać mu przytomność.
Rozwaga jęła teraz podszeptywać Stachowi, że z tych potężnych kleszczy zbója, gdyby do walki przyszło wręcz, na pewno nie zdołałby się wyrwać, że zgniotłyby go jak łupinę.
Wprawdzie zawzięty junak nie tracił wcale fantazji, przeciwnie, coraz to większa ogarniała go wściekłość, aliści dawał posłuch tym podszeptom rozwagi, by swoje śmiałe przedsięwzięcie uwieńczyć jak najlepszym wynikiem. Każde wspomnienie o Anusi wlewało weń zawziętość i budziło pragnienie zwyciężenia tego krwiożerczego potwora.
— Boże! — szeptał w skrytości ducha — dajże mi pomścić straszliwą krzywdę wyrządzoną mej najdroższej dziewczynie... jej ból i niemoc, graniczącą ze śmiercią... moją bezmierną rozpacz, owe noce z męki obłędne... i te wszystkie niewinne, bestialsko mordowane ofiary... Niechże ustanie wreszcie groza, jaka wieś całą nęka i niech sprawiedliwości stanie się zadość... Panie Jezu, jeśliś już tu mnie przyprowadził, jeśliś mi zesłał tego starca, który odnalazł piekielnika i jeśli tylko ta ściana oddziela mnie od niego — to już mi go daj w ręce i pomóż do ujęcia.
Znów się przyglądał, wsunął silniej na czoło z żytnich kłosów wypleciony kapelusz i czekał końca tej zwierzęcej wieczerzy. A trwała ona dosyć długo, jakby głód zbója nie dawał się nasycić. Wreszcie ostatni kęsek ścierwa zniknął w otchłannej paszczęce draba, po czym skrwawione łapy wytarły się o spodnie i postać znowu schyliła się nad sarną.
Niedługo opadła skóra z upolowanej łani i zbój małą siekierką począł ćwiartować mięso. Uporał się z tym szybko, wnętrzności wraz ze skórą wyniósł do mrocznej sieni, kilka kawałów mięsa zawiesił na zakrzywionych drutach w kominie, jeden natomiast udziec wpakował do plecaka, jakby gotował się do opuszczenia chaty.
Serce Stacha znowu poczęło bić gwałtowniej. Z kolei zbój wziął garść popiołu z pieca i roztrząsnął po ziemi ubroczonej posoką, po czym brzozową miotłą pozmiatał wszystko i powrzucał do pieca. Naraz zagasił również kaganek.
Stach w jednej chwili odsunął się od okna i z drżącym sercem skrył się za węgłem chałupy. Był pewny, że teraz lada chwila drzwi się otworzą i przyjdzie do śmiertelnej rozprawy...
Z wnętrza chaty dobiegał teraz cichy stuk, jakby zbrodniarz gotował się do wyjścia. Świadczyły zresztą o tym zapasy mięsa schowane do plecaka.
— Dlaczego jednak zgasił światło, a nie wychodzi jeszcze? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby czynił coś tak tajemniczego, że na wszelki wypadek pragnął unikać przygodnego świadka?
Te i podobne myśli latały mu po głowie, a echo stuku odzywało się nadal raz w izbie, to znów w sieni.
Oddech Stacha stawał się coraz cięższy i duszący.
Niecierpliwość i zawiść zlały się w jego sercu w jedną wichurę pomsty, w jednej chwili gotową do ataku, to znów poskramiającą nerwy i radzącą jak największą ostrożność.
— Dlaczego ten piekielnik nie udał się do łóżka i nie zasnął po tej dzikiej wieczerzy? — zapytywał się z żalem. — Na śnie bym go zaskoczył, zamroczył pięścią między ślepia i związał jak buhaja. A tak, czy ja mu teraz sprostam, czy będzie chwila odpowiednia, by skoczyć nań znienacka? A nuż wsadzi mi między żebra jakie śmiertelne żelaziwo, lub strzeli jak do psa?
Czuwał ostrożnie, łowiąc najmniejsze szmery i bijąc się z myślami. Daleki był od strachu, owszem, był gotów do straszliwych zapasów, lękał się tylko, by przedwczesnym atakiem nie popsuć całej sprawy. Teraz dopiero przyznał, że dziad radził mu dobrze i że pomoc obecnie przydałaby się bardzo.
Nie tracąc jednak ducha i podniecając się myślami o kochanej Anusi, przyczaił się za węgłem i niby wilk zgłodniały wpatrywał się w niskie i czerniejące drzwi.
Naraz drzwi te cicho zaskrzypiały i uchyliły się zupełnie. Z mroku ich wysunęła się najprzód połowa ciała, a głowa bacznie poczęła się rozglądać i czujnie nasłuchiwać. Widać nic nie budziło podejrzenia zbrodniarza, bo wyszedł po za próg, po czym dość długo manipulował nad zamknięciem drzwi. Po ukończeniu tej czynności zarzucił plecak na ramiona i biorąc kostur w łapę, począł iść wolno zarosłą trawą ścieżką do gościńca.
Stach przygryzł usta i wtulił się za węgły, prawie nie oddychając. Przestrzeń pomiędzy nim a drabem nie wynosiła więcej jak piętnaście kroków i było od pierwszej chwili wykluczone, aby pomyślnie zacząć atak. Potężna postać zbója, posuwająca się na tle szarego mroku, zdała się jeszcze potworniej wyolbrzymiać i dygocącym nerwom Stacha dawać hamulce. Aliści był jeden krótki moment, gdy zbój wyhynął z sieni, że Stach już prężył się do skoku, jednakże podszept, że nadarzy się lepsza chwila, powstrzymał go na miejscu. Teraz tego żałował, chociaż właściwie nic jeszcze nie było straconego. Zbój przecież znajdował się tak blisko, że mimo mroku, sylwetka jego rysowała się dobrze.
— Mam cię na oku, piekielniku, i niby cień będę posuwał się za tobą! — wyszeptał w duchu Stach, po czym wyprostował kości i krok za krokiem, z największą ostrożnością ruszał za jego śladem. Był gotów przypaść do ziemi w każdej chwili, lub czołgać się jak wąż. Ta podwojona czujność męczyła go poważnie, lecz równocześnie podniecała niezwykle. Sama myśl, że krok w krok postępuje za swym największym wrogiem, że lada chwila może przyjść moment porachunku, napawała go niemal dziką rozkoszą. Już go z oczu nie straci, a gdyby spostrzegł, że piekielnik, zauważywszy podejrzaną osobę — pragnął ratować się ucieczką, to zastąpi mu drogę i rzuci się na wroga, choćby nawet miał zginąć! To sobie przysiągł w duszy i żadnej innej myśli nie przypuszczał do głowy.
Tymczasem zbrodniarz dostał się na gościniec, a widząc go bezludnym, począł iść naprzód w ową stronę, skąd przybył Stach wieczorem. Wielce to Stacha ucieszyło, bo gdziekolwiek zbój dążył, to przecież nie oddalał się wcale od swoich stron rodzinnych, lecz przybliżał się do nich.
Po krótkiej chwili Stach również znalazł się na gościńcu, żeby jednak nie być widocznym na jego szarej wstędze, skoczył na wałek ciągnący się wzdłuż rowu i w ten sposób zlewając się z ciemną plamą zieleni — sunął ostrożnie tropem krwiożerczego potwora.
Naraz zbój zatrzymał się i obejrzał się za siebie. W oka mgnieniu Stach przywarł do zagona ziemniaków i wzrokiem nieustępliwego żbika wpił się w szarzejącą sylwetę.
Prawie że nie oddychał teraz, tylko tak dziko i zawzięcie patrzał na ciemną postać piekielnika, jakby ją pragnął ubezwładnić swym wzrokiem.
Zbój stał bez ruchu dalej, bacząc uważnie, czy go nie śledzi jakie oko.
Przyczajony do ziemi Stach, najmniejszym ruchem nie zdradził swojej obecności. Tylko serce kołatało mu głośniej, jak gdyby czuł na sobie drapieżne ślepia tego dwunożnego zwierzęcia.
— Zda się, że mnie te ślepia uwidziły — lękliwa myśl szepnęła mu nad uchem. — Teraz pewnie zawróci, by się upewnić, czy to prawda...
— A niech, niech! — syknęły w odpowiedzi zacięte usta Stacha. — Jeśli zawróci, to już nie zdzierżę i skoczę nań jak piorun! Niech się raz stanie, co ma być.
Jednakże zbój nie wrócił, tylko stał jeszcze chwilę i ruszył dalej szybkim krokiem. Noc była już głęboka, więc nie miał obaw, że go tu kto napotka.
Podniecony do najwyższego stopnia Stach przeczekał jeszcze kęsek czasu, po czym ze zdwojoną ostrożnością jął dalej przemykać się w ślad zbója.
Różne myśli poczęły mu się snuć pod czaszką. W jaki to by sposób napaść wampira z tyłu i powalić go na ziemię... to znów — by całkiem śmiało wyjść na gościniec i udać podróżnego... przyczepić się do zbója, a gdy nadarzy się sposobność, ogłuszyć go potężnym uderzeniem między oczy.
Wszystkie podobne myśli dopominały się natychmiastowego wykonania, lecz równocześnie drugie odradzały mu pośpiech, podsuwając nadzieję, że się musi nadarzyć jeszcze lepsza sposobność. Zniecierpliwiony chłopak raz wierzył, to znów wątpił, bo któż przewidzi, jak długo pójdzie ten piekielnik gościńcem? A nuż zboczy na jaką krętą ścieżkę i przepadnie w zaroślach? Taki diabeł nie pójdzie długo prostą drogą, lecz chyba manowcami, tym bardziej, kiedy się brzask uczyni. Taka przeklęta morda musiałaby zwracać ludzką uwagę swoją wprost potworną brzydotą, a tego pewnie zbrodniarz nie życzy sobie wcale.
Jakoż przypuszczenia Stacha nie mijały się z prawdą, tylko że zbója jeszcze noc osłaniała. Dążył dalej gościńcem, od czasu do czasu spoglądał za siebie, jednak ostrożny Stach zawsze się ukrył w samą porę. Sposób tego tropienia męczył go niepomiernie, aliści nic to nie osłabiło jego woli i przysięgłej pomsty. Pragnął tylko, ażeby noc trwała jak najdłużej i żeby zbrodniarz szedł dalej w tym kierunku, w jakim dążył dotychczas. Był to ten sam gościniec, którym przyjechał Stach z wieczora, a zatem prowadzący w jego rodzinne strony.
— Po co ten zbój tam idzie? — znowu przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby, jak opowiadał wywiadowca, chciał przekonać się — czy żyje ta ostatnia ofiara? Być może... Podobno każdy zbrodniarz krąży zazwyczaj w pobliżu miejsca swojej zbrodni, by przygłuszyć sumienie i zwęszyć, co się po krwawym czynie dzieje... Czyżby i ten zatwardziały piekielnik teraz dopiero wybrał się na te zwiady? A może również będzie chciał odwiedzić „Grodzisko“, w którego lochach zamknął podstępnie policję? Może jest ciekaw, czy wydobyła się na wolność, czy w tych dusznych podziemiach dogorywa już z głodu.
Na wspomnienie tej bezwzględności w czynach zbója, w duszy Stacha rozgorzał gniew tak straszny, iż ledwie się powstrzymał, aby nie wypaść na gościniec i z nożem w ręce nie runąć na zbrodniarza. Jakby na uciszenie jego nerwów, droga postać Anusi zamajaczyła mu w źrenicach, postać cudem śmierci wyrwana, a miłowana ponad życie, postać teraz zapewne w cichym śnie pogrążona...
A może właśnie nie śpi, może niepokój płoszy jej sen spod powiek, może się modli, ażeby komuś nie stało się nic złego?...
I ta myśl zda się powstrzymała chłopaka od nagłego ataku, myśl — by przez przedwczesny napad nie popsuć całej sprawy, do której w imieniu dobra całej wsi i dla pomszczenia własnej krzywdy przywiązywał tyle wagi.
Miał więc wyskoczyć na gościniec, skulił się jeszcze bardziej i niby czujny lis przemykał się fosą za sylwetką potwora.
Naraz dobiegło jego uszu naszczekiwanie psów i spostrzegł wkrótce niedaleko zwarte chałupy wioski.
— Gościniec prowadzi przez całą niemal wieś, zatem będzie mi teraz trudniej przemykać się za zbójem — pomyślał z żalem Stach.
Jednakże jakby na pociechę chłopaka, zbój skręcił w lewo i kroczył dalej, pewnie jakąś drożyną wiodącą po za stodołami. Stach przyspieszył cokolwiek kroku, ani na jedną chwilę nie tracąc z oczu ruchomej plamy swego wroga. Jak się wkrótce przekonał, zbój umyślnie wybrał ową ścieżynę, aby ominąć chaty i uniknąć spotkania czy z nocną strażą, czy z jakim innym niepożądanym człekiem.
Skradanie się za zbójem było teraz dla Stacha nieco trudniejsze, jednakże radził sobie jak tylko można było, kryjąc się za wierzbami i przelatując chyłkiem pomiędzy opłotkami.
Po niespełna trzech kilometrach drożyna znowu łączyła się z gościńcem i wkrótce na jego szarej wstędze ukazał się potężny cień mordercy, a w zagłębieniu fosy schylona postać tropiącego go Stacha.
Ów cień pospieszał teraz coraz bardziej, jak gdyby pragnął dobić do celu przed świtem.
Niedługo wstęgę gościńca ogarnął mroczny, milczący las. Wałkiem wśród drzew wiodła wcale wygodna ścieżka, z czego zmęczony chłopak skorzystał z prawdziwą ulgą i radością. Nareszcie mógł wyprostować kości i swobodniej przemykać się za zbójem. Chłód lasu orzeźwił go jak kąpiel i natchnął dziwną mocą, pobudzającą wszystkie zmysły. Zbliżając się coraz bardziej ku swoim stronom, czuł się pewniejszy siebie i ufniejszy w powodzenie swej ryzykownej sprawy. Śpieszący potwór zdawał się maleć w jego oczach, a groza, jaka otaczała tę tajemniczą postać, rozwiała się jak mgła.
— Gadzie przeklęty, już mi teraz nie ujdziesz! — szepnął z dziką radością, ściskając krzepkie pięści. — Pójdę za tobą choćby na koniec świata, choćby do piekła, aż wreszcie wpadniesz w moje kleszcze! A może ty, gadzino, idziesz po nowy żer?
Może ci wcześniej jak zwyczajnie zapachniała świeża, niewinna krew dziewczęca? Może to sarnie ścierwo, któreś na surowo pożerał jak wilk zgłodniały, nową cię połechtało oskomą? Coś ty za potwór, że nawet wiosną, kiedy się cały świat raduje i wedle przykazania Bożego wypełnia miłowanie żywota, — ty łanie strzelasz i las ze zwierzyny ubożysz! Czekaj, zapłacę ja ci za to wszystko rzetelnie, z chłopską nawiązką!
Wargi mu drżały z wściekłości, a krew coraz gorętszym warem pieniła mu się w żyłach. Nie przewidywał jednak, że zanim zemstę swą wykona, przyjdzie mu najpierw potruchleć z przerażenia i stoczyć bój śmiertelny z żywym, upiornym widmem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.