Bohaterowie (Carlyle, 1892)/Odczyt III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bohaterowie |
Wydawca | Teodor Paprocki i S-ka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków — Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | On Heroes, Hero-Worship, and The Heroic in History |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohater jako bóstwo, bohater jako prorok — są to zjawiska wieków dawnych, które nie mogłyby znowu się powtórzyć. Przypuszczają one pewną pierwotność pojmowania, której kładą koniec postępy samej wiedzy naukowej. Aby ludzie, w zachwycie swym i miłości, mogli sobie wyobrazić, że podobny im człowiek jest bogiem lub głosem Boga przemawia — trzeba, że tak powiem, ażeby świat nie posiadał — wcale lub prawie — żadnych form naukowych. Bóstwo i prorok już przeminęli. Przyjrzyjmy się teraz naszemu bohaterowi w charakterze mniej wyniosłym, lecz zarazem i mniej spornym, w charakterze poety, w charakterze, który nie przemija. Poeta jest postacią bohaterską wszystkim wiekom wspólną, którą wszystkie czasy posiadają, jeśli tylko się ona zrodziła, którą zarówno najdawniejszy jak i najnowszy wiek wydać może i będzie wydawał zawsze, ile razy podoba się to naturze. W żadnym czasie nie jest niemożliwością, ażeby dusza bohatera, jeśli tylko zesłała ją natura, nie mogła wziąć na się postaci poety.
Bohater, prorok, poeta — są to wszystko rozmaite nazwy, nadawane w różnych miejscach i czasach wielkim ludziom, stosownie do różnic, jakie pomiędzy nimi dostrzegamy, stosownie do sfery ich działania! Na tej samej zasadzie moglibyśmy dać im daleko więcej nazw. Zwrócę jednak jeszcze uwagę — jako na ważny do zrozumienia fakt — na to, że różnica sfery stanowi pochodzenie pierwotne tego odróżnienia, że bohater może być poetą, prorokiem, królem, kapłanem lub czembądźkolwiek, stosownie do tego, wśród jakiego świata się rodzi. Wyznam, że nie umiem wyobrazić sobie prawdziwie wielkiego człowieka, który nie mógłby być człowiekiem wszelkiego rodzaju. Poeta, który byłby zdolnym do tego jedynie, aby, usiadłszy na krześle, komponować stance, nie potrafiłby nigdy napisać stanców wielkiej wartości. Nie zdołałby opiewać wojownika bohaterskiego, gdyby sam nie był też co najmniej bohaterskim wojownikiem. Myślę, że tkwi w nim i polityk, i myśliciel, i prawodawca, i filozof: w takim lub innym stopniu mógłby on być tym lub owym z tych ludzi. Tak samo pojąć nie mogę, dlaczego taki Mirabeau — o wielkiem sercu płonącem, z tym ogniem, z temi łzami nagłemi, które w sobie nosił — nie mógłby pisać wierszy, tragedyj, poematów i w ten sposób wzruszać serca, gdyby tylko bieg życia oraz wychowanie w tę stronę go zwróciły. Główną cechą zasadniczą wielkiego człowieka jest to, ażeby człowiek był wielkim. Napoleona stać na słowa, które są niby bitwy austerlickie; marszałkowie Ludwika XIV są do pewnego stopnia poetyczni; niektóre słowa Turenniusza odznaczają się taką przenikliwością i genialnością, jak i słowa Samuela Johnsona. Wszystko tu polega na sercu wielkiem, na oku jasnem, które głęboko sięga — i nikt w żadnej dziedzinie bez tego powodzenia nie uzyska. Petrarka i Bokacyusz najdoskonalej, jak się zdaje, pełnili misye dyplomatyczne, i łatwo w to uwierzyć, dokonali oni bowiem rzeczy trudniejszych od tego! Z Burnsa, pieśniarza natchnionego, byłby jeszcze lepszy Mirabeau — i nie wiadomo, czego nie potrafiłby w sposób jaknajdoskonalszy zrobić Szekspir.
Istnieją niewątpliwie dane od natury zdolności; natura bowiem ani wielkich ludzi, ani wogóle ludzi nie fabrykuje ściśle na jedno i to samo kopyto. Bezwątpienia istnieją różnice co do zdolności, nieskończenie jednak większe są te, które się tyczą okoliczności, i na te właśnie ostatnie tylko zwraca się najczęściej uwaga. Rzeczy mają się tu tak, jak z nauką rzemiosł co do zwykłych ludzi. Bierzemy człowieka, który jest tylko nieokreśloną zdolnością i który mógłby być jakimkolwiek rzemieślnikiem, i robimy zeń kowala, stolarza, mularza, — i staje się on odtąd tem oraz niczem więcej. Jeśli, na co uskarża się Addison, widzimy czasem na ulicy tragarza, chwiejącego się pod ciężarem na swych nogach jak laseczki, a tuż obok widzimy zbudowanego jak Samson krawca, mającego do czynienia z kawałkiem sukna i igiełką z Whitechapel, — to nie będziemy chyba też przypuszczali, że tu się tylko zdolności naturalnych radzono! — A dokądże ma być oddany na naukę wielki człowiek? Czemże ma się stać pewien bohater: zdobywcą, królem, filozofem, poetą? Jest to niesłychanie złożony i sporny rachunek pomiędzy nim a światem! Odczyta on świat i jego prawa, a świat ze swemi prawami będzie tam właśnie po to, aby być odczytanym. To, co świat pod tym względem nakaże i pozwoli, będzie najbardziej, co do świata, ważnym faktem.
Poeta i prorok wielce się różnią w naszych nędznych o nich pojęciach, lecz w niektórych starożytnych językach tytuły te są synonimami, tak np. Vates oznacza zarazem proroka tudzież poetę — i w rzeczy samej, po wszystkie czasy, jeśli dobrze rzeczy zrozumieć, pomiędzy wyrazami prorok i poeta blizkie zachodzi pokrewieństwo. W gruncie rzeczy z tego właśnie wyłącznie ważnego punktu widzenia, że obaj oni przeniknęli świętą tajemnicę wszechświata, to, co Goethe nazywa „tajemnicą odkrytą,“ — są oni i po dziś dzień jednym i tym samym człowiekiem.
„Jaka tajemnica jest największą?“ pyta ktoś. — „Tajemnica odkryta“ — odpowiada Goethe, — odkryta dla wszystkich, dla wszystkich niemal widoczna, boska tajemnica, tkwiąca we wszystkich istotach, „boska idea świata, tkwiąca — jak mówi Fichte — na dnie pozorności, której wszelka pozorność, zaczynając od nieba gwiaździstego aż do trawy na polach, szczególnie zaś pozorność człowieka i dzieła jego, jest jedynie szatą, czyniącą ją widocznem wcieleniem. Ta boska tajemnica istnieje po wszystkie czasy, prawdziwie istnieje. W większej części epok i miejsc wielce ją zapoznają, i wszechświat, który, w jakimbądźkolwiek języku, da się tylko określić jako urzeczywistniona myśl Boga, uważają za materyę pospolitą, martwą oraz bezmyślną, jak gdyby był — jak mówi satyryk — czemś martwem, przez tapicera urządzonem! Trudno tutaj szeroko rozwodzić się w tym przedmiocie, lecz pożałowania godni są ci z nas, którzy nie wiedzą o tem i nie żyją w ciągłej na to pamięci: istotnie, wielka to nędza, całkowite bankructwo życia, jeśli tylko inaczej kto żyje!
Teraz zaś powiem, że jeśli ktokolwiek zapomniał o tej boskiej tajemnicy, to Vates — prorok czy poeta — przeniknął ją, i jest człowiekiem zesłanym tu, aby w sposób bardziej uderzający ją rozświecił. Takiem zawsze przedstawia się jego posłannictwo: winien on odkryć nam to, owę tajemnicę świętą, wobec której bardziej, niż wszyscy inni, żyje on zawsze. Podczas gdy inni o niej zapominają, on ją zna, — mógłbym powiedzieć, że został zmuszony do poznania jej; niepytany wcale o zgodę, żyje w niej — zmuszony w niej żyć. Jeszcze raz powtórzę, że tu niema miejsca na żadne „powiadają,“ lecz jedynie na bezpośrednią intuicyę lub wierzenie; poeta też nie mógłby zmusić siebie do nieszczerości! Niech sobie żyją inni w pozorności rzeczy, — dla niego naturalną koniecznością — żyć w samej ich treści. Raz jeszcze powtórzę, że jest to człowiek, zapatrujący się poważnie na wszechświat, podczas gdy wszyscy inni bawią się nim tylko. Jest on przedewszystkiem Vates, jest bowiem szczery. W takim to stopniu prorok i poeta, jako uczestnicy co do „tajemnicy odkrytej,“ stanowią jedno.
Teraz przejdźmy do istniejącej pomiędzy nimi różnicy. Vates — prorok — możemy powiedzieć — pochwycił tę tajemnicę bardziej ze strony moralnej, jako dobro i zło, obowiązek i wzbronienie; Vates zaś poeta pochwycił ją ze strony, jak nazywają to Niemcy, estetycznej, jako piękno, lub coś w tym rodzaju. Jednego moglibyśmy nazwać objawicielem tego, co winniśmy czynić, drugiego objawicielem tego, co winniśmy kochać. Ale, prawdę mówiąc, dwie te krainy wchodzą jedna w drugą i nie dadzą się oddzielić. Prorok także ma na względzie to, co powinniśmy kochać; jakżeby bowiem inaczej dowiedział się, co nam czynić należy? Najdonioślejszy głos ze słyszanych kiedykolwiek na ziemi powiedział także: „Spojrzyjcie na te lilie polne! one nie pracują, ani nie przędą, a tymczasem Salomon w całej chwale swojej nie był przyodziany jako jedna z nich.“ Jest to rzut oka w najgłębszą głąb piękna. „Te lilie polne,“ przyodziane wspanialej od władców ziemskich, wytryskujące z nędznej skiby ziemi — to piękne oko, patrzące na zewnątrz na was z głębi wielkiego wewnętrznego morza piękna! W jaki sposób gruba ziemia zdołałaby wydawać coś podobnego, gdyby esencya jej, gruba napozór i w rzeczywistości, nie była wewnątrz pięknem? Z tego punktu widzenia mają znaczenie pomiędzy innemi następujące wyrazy Goethego, które niejednego bardzo uderzyły: „Piękno — powiada on — wyższe jest od dobra, piękno bowiem zawiera w sobie dobro.“ Mowa tu naturalnie o prawdziwem pięknie, które zresztą, jakem to już gdzieś powiedział, tak się różni od fałszywego, jak niebo od Vaux-Hall! Tyle o różnicy i tożsamości poety i proroka.
W dawnych oraz nowych epokach napotykamy pewną małą liczbę poetów, którzy uważani są za tak doskonałych, iż dopatrywać się w nich błędów stanowiłoby rodzaj zdrady. Zasługuje to na uwagę, jako dobro, chociaż, ściśle rzeczy biorąc, pogląd ten jest tylko złudzeniem. W gruncie rzeczy nie istniał doskonały poeta! Żyła poezyi tkwi w każdem sercu ludzkiem, lecz żaden człowiek nie jest cały poezyą tylko samą. Myśmy wszyscy poeci, kiedy dobrze czytamy jakiś poemat. „Wyobraźnia, drżąca wobec piekła dantejskiego,“ nie jestże tą samą zdolnością, w mniejszym tylko stopniu, jak i ta, która Dantego zmusiła do tworzenia? Nikt inny nie byłby w stanie przyoblec w ciało tak, jak Szekspir, historyi Hamleta, biorąc ją od Saxona Grammaticusa, — każdy jednak ją bierze i modeluje z niej coś tak lub owak. Nie warto tracić czasu na określenia, gdyż wszędzie, gdzie nie istnieje żadna różnica specyficzna, jak naprzykład pomiędzy kołem i czworobokiem, — określenie musi być z konieczności mniej lub więcej arbitralnem. Człowiek, w którym pierwiastek poetyczny dość wyjątkowo się rozwinął, aby być zauważonym, zostanie nazwany poetą przez sąsiadów. W takiż sam sposób krytycy decydują o poetach świata, o tych, których musimy uważać za poetów doskonałych. Poeta, który bardzo wysoko się wznosi ponad poziom ogólny poetów, wyda się, jak to być musi, tym i owym krytykom poetą wszechświatowym. Tymczasem jest to — i być musi — odróżnienie arbitralne. Wszyscy poeci, wszyscy ludzie, posiadają w sobie coś powszechnego, lecz żaden człowiek z tego tylko pierwiastku całkowicie się nie składa. Większa część poetów bardzo szybko idzie w niepamięć, lecz i pamięć najwznioślejszego — Szekspira czy Homera — nie będzie istniała wiecznie: przyjdzie czas, kiedy i oni znikną! Pomimo to wszystko, możecie mi powiedzieć, musi koniecznie istnieć jakaś różnica pomiędzy prawdziwą poezyą i prawdziwem słowem niepoetyckiem, — ale jaka? Wiele o tem pisali — szczególnie nowsi krytycy niemieccy, z których niektórzy, na pierwszy rzut oka, niezbyt są zrozumiali. Mówią oni naprzykład, że poeta ma w sobie nieskończoność, wlewa w utwory swoje jakąś Unendlichkeit, nadaje im charakter jakiejś „nieskończoności.“ Przedmiot sam jest nader chwiejny, — należy jednak pamiętać następujące zdanie, pomimo braku w niem ścisłości: po dobrym namyśle można tam stopniowo dopatrzeć się pewnego znaczenia. Co się mnie tyczy, widzę wiele znaczenia w starem odróżnieniu poezyi, jako miarowej, mającej w sobie muzykę, będącej rodzajem śpiewu. W rzeczy samej, gdybyśmy byli zmuszeni do określenia, moglibyśmy tak dobrze to, jak i co innego powiedzieć: Jeśli opis czyjś jest istotnie muzykalny, muzykalny nietylko w wyrazach, lecz w treści i substancyi, we wszystkich myślach i zdaniach, w całem jego pojęciu, — to będzie on poetycznym; jeśli zaś nie — to nie. Ileż rzeczy zawiera w sobie ten wyraz: muzykalny! Myślą muzykalną nazwę myśl, wypowiedzianą przez ducha, który przeniknął do treści samego serca rzeczy, odkrył najwewnętrzniejszą jej tajemnicę, czyli utajoną w niej melodyę, odkrył wewnętrzną harmonię związku, która tworzy jej duszę, przez którą rzecz istnieje i ma prawo bytu na tej ziemi. Możemy powiedzieć, że wszystko, co się tyczy serca, tudzież jego tajemnic, jest melodyjne i naturalnie w pieśni się wyraża. Znaczenie pieśni jest głębokie. Ktoby potrafił w słowach logicznych wypowiedzieć wrażenie, jakie na nas czyni muzyka? Poezya — to rodzaj jakiegoś niewyraźnego i niezgłębionego słowa, które stawia nas u brzegu nieskończoności i pozwala na chwil kilka wzrokiem w niej utonąć!
Tak, każde słowo, najbardziej nawet zwykłe, zawiera w sobie coś śpiewnego: niema na świecie parafii, nieposiadającej właściwego sobie akcentu, rytmu czy tonu, w którymby lud wyśpiewywał to, co ma do powiedzenia. Akcent stanowi rodzaj śpiewu: wszyscy ludzie posiadają właściwy sobie akcent, chociaż każdy spostrzega jedynie akcent innych. Proszę też zwrócić uwagę na to, jak każda mowa namiętna staje się sama przez się muzykalną, muzykalniejszą od najczystszego akcentu; mowa człowieka nawet w zapale gniewu staje się muzyką, śpiewem. Wszystko głębokie jest śpiewem. Śpiew zdaje się być — w ten lub inny sposób — prawdziwym rdzeniem, treścią nas samych, jak gdyby wszystko pozostałe tworzyło jedynie obsłonę i łupinę! Śpiew to główny pierwiastek w nas i we wszystkiem. Grecy wytworzyli bajkę o harmonii sfer: wyraziło się w tem właściwe im poczucie wewnętrznej budowy przyrody, poczucie, że duszą wszystkich jej głosów i wyrazów jest muzyka doskonała. Tak więc nazwiemy poezyę myślą muzykalną, a poetą tego, co myśli w ten sposób. W gruncie rzeczy wychodzi to na potęgę inteligencyi: szczerość i głębokość widzenia stanowią poetę. Kto zobaczy dość głęboko, zobaczy muzykalnie, — albowiem serce natury wszędzie jest muzyką, chodzi więc tylko o to, aby go dosięgnąć.
Zdawałoby się, że Vates — poeta, z melodyjną swą apokalipsą natury, nędzne zajmuje wśród nas miejsce w porównaniu z Vates — prorokiem; zdaje się też, że działalność jego i nasz dla niej szacunek są nader nieznaczne. Z początku bohater brany jest za bóstwo, potem za proroka, a potem dopiero tylko za poetę: czyż się nie wydaje, jak gdyby wartość, jaką przywiązujemy do wielkich ludzi, zmniejszała się z każdą epoką? Najprzód bierzemy go za boga, potem za natchnionego przez Boga, a wreszcie teraz, w fazie bieżącej, jego tak bardzo cudowne słowo ton tylko sprawia skutek, że uznajemy w nim poetę, twórcę pięknych wierszy, genialnego człowieka, lub coś w podobnym rodzaju! — Tak się to zdaje, mniemam jednak wewnętrznie, że nie tak jest w rzeczywistości. Jeśli się dobrze przyjrzeć, stanie się może widocznem, że w człowieku i dziś jeszcze tkwi tenże sam, co i po wszystkie czasy, podziw wyłączny dla daru bohaterstwa, niezależnie od nadawanej mu nazwy.
Powiem, że jeśli nie uważamy dzisiaj wielkiego człowieka literalnie za boga, to dlatego jedynie, że pojęcia nasze o Bogu, o najwyższem i niedostępnem źródle światłości, mądrości i bohaterstwa — coraz wyżej się wznoszą, — wcale zaś nie dlatego, iżby poszanowanie nasze dla tych przymiotów, jako objawiających się w podobnych nam, miało się zniżać. Należy o tem pomyśleć. Dyletantyzm sceptyczny, bicz tych czasów, bicz, którego istnienie niewieczne jest jednakże, dokonywa naprawdę w tej najwyższej dziedzinie rzeczy ludzkich, jak i we wszystkich innych, nader smutnego dzieła; to też nasze poszanowanie dla wielkich ludzi, krzywe, ślepe i paralityczne, przedstawia się w nędznym, zaledwie możliwym do poznania stanie. Ludzie ubóstwiają stronę zewnętrzną wielkich ludzi, a większość nie wierzy, by mogło istnieć w tych wielkich ludziach coś rzeczywistego do ubóstwiania. Najbardziej to posępna oraz zgubna wiara; można z nią dojść do zupełnego zrozpaczenia o rzeczach ludzkich. Przyjrzyjmy się jednak naprzykład Napoleonowi! Lejtenant artyleryi, Korsykanin — oto jego wygląd zewnętrzny, — a jednak nie byłże on słuchany i czczony, w pewien sposób, jak nie mogli być słuchani i czczeni wszyscy z całego świata nosiciele tyar i dyademów razem wzięci? Wysoko urodzone księżne i posługacze karczemni zbierają się dokoła wieśniaka szkockiego, Burnsa, bo w każdem sercu tkwi poczucie, że nigdy jeszcze nie słyszeli oni takiego człowieka, że wreszcie to jest człowiek! W tajni serca tych ludzi jedno tylko niejasno jeszcze się wyłania, chociaż przy braku jakiegokolwiek zasługującego na zaufanie sposobu wyrażenia — to mianowicie, że ten wieśniak o czarnych brwiach i słonecznych, pełnych błyskawic oczach, ze swą dziwną, to śmiech, to płacz budzącą mową, — przewyższa godnością wszystkich innych, że godność jego z żadną inną nie jest współmierna. Czyż nie tak właśnie to czujemy? Gdyby jednak teraz dyletantyzm, sceptycyzm i pospolitość, tudzież całe to opłakane plemię uczuć i pojęć z nas wykorzeniono, jak za błogosławieństwem bożem musi ono z czasem uledz wykorzenieniu, — gdyby wiara w zewnętrzność rzeczy została wymieciona i zastąpiona wiarą w rzeczy same, tak, aby człowiek działał jedynie za pobudką ostatniej tylko, a pierwszą uważał za nieistniejącą, — jakież nowe i bardziej żywe uczucie zrodziłoby się dla tego Burnsa!
Pójdę zresztą dalej: czyż w czasach tych, takich, jakie są, nie mamy dwóch poetów wyłącznie, zaliczonych jeśli nie w poczet bóstw, to przynajmniej w poczet błogosławionych? Szekspir i Dante są świętymi poezyi; jeśli dobrze nad tem pomyśleć, to się widzi, że są oni kanonizowani, tak, iż bezbożnością jest tknąć ich. Nieświadomy instynkt świata do takich, pomimo wszelkie przeszkody przewrotne, doszedł wyników. Dante tudzież Szekspir tworzą wyjątkową parę. Trzymają się oni na stronie, w jakiemś królewskiem odosobnieniu. Nikt im nierówny, nikt do nich się nie zbliża: w poczuciu powszechnem parę tę przyodziewa rodzaj transcendentalizmu, glorya bezwzględnej doskonałości. Są oni kanonizowani, chociaż ani papież ani kardynałowie nie przyłożyli do tego ręki. Taką jest w najmniej bohaterskich czasach — wbrew wszelkim wpływom przewrotnym — cześć nasza dla bohaterstwa. — Przyjrzyjmy się trochę tej parze: poecie Dantemu i poecie Szekspirowi; i w taki sposób zdołamy wypowiedzieć tych słów kilka, które mielibyśmy do wyrażenia o bohaterze w postaci poety.
Wiele tomów komentarzy napisano o Dantem i jego książce — bez wielkiego jednak skutku: biografia jego jest, że tak powiem, bezpowrotnie dla nas utracona. Dopóki żył, mało zwracano uwagi na człowieka bez znaczenia, przygnębionego smutkiem tułacza, i wszystko prawie z tego życia zatracone zostało w ciągu tak długiego czasu. Pięć wieków ubiegło, jak przestał on tu pisać i żyć. Po wszystkich komentarzach książka jego tworzy główną naszą o nim wiadomość. Obok książki możnaby było postawić przypisywany zwykle Giottowi portret, który, ktobądźkolwiek był jego twórcą, trudno, patrząc nań, nie uznać za autentyczny. Jest to twarz, co bardzo mnie wzrusza, co najwięcej może ze wszystkich mnie wzrusza. Samotny on tam, niby na próżni malowany, w wieńcu tylko laurowym na głowie, z wyrazem nieśmiertelnego cierpienia oraz męki, ze znanem też nieśmiertelnem zwycięztwem na licach: nie tkwi-że w tem cała historya Dantego? Myślę, że nigdy jeszcze podobnie grobowej twarzy nie malowano z natury: twarz to całkowicie tragiczna, wstrząsająca sercem. Taka w niej głąb słodyczy, czułości, czarującego dziecięcego uczucia, — ale wszystko to jest jakby zastygłe w ostrej sprzeczności, w abnegacyi, w odosobnieniu, w dumnej i rozpaczliwej męce. Tu słodka, eteryczna dusza patrzy na zewnątrz tak surowo, tak nieubłaganie, tak gniewnie i ostro — jak gdyby z za ścian lodowego o grubych ścianach więzienia! Z tem wszystkiem jest tam też milczące, pogardliwe i milczące cierpienie; usta się składają w wyraz jakiejś boskiej pogardy dla tego, co toczy właśnie serce, jak gdyby stanowiło to w gruncie rzeczy coś nikłego i nic nieznaczącego, jak gdyby ten, kogo to coś miało moc katować i zadławić, stał ponad niem. Jest to twarz całkowicie protestująca, twarz człowieka w nieustannej, bez poddania się, walce całego życia przeciw światu. Cała uczuciowość zmieniła się tu w oburzenie, oburzenie nieubłagane, powolne, jednostajne, milczące, niby oburzenie jakiegoś boga! I oko też patrzy z rodzajem zdziwienia, niby pytając: „Dlaczego świat jest takim?“ — Oto jest Dante; tak spogląda on, ten „głos dziesięciu wieków milczących,“ śpiewając nam „swoję pieśń mistyczną i niezgłębioną.“
To niewiele, co wiemy o życiu Dantego, odpowiada najzupełniej portretowi i książce. Urodził się we Florencyi, wśród wyższej klasy społecznej, w r. 1265. Otrzymał najlepsze, jak na owe czasy, wykształcenie: wiele teologii, logiki arystotelesowskiej, niektórzy klasycy łacińscy. Nie trzeba wątpić, że przy wielkiej w niektórych zakresach intuicyi, z poważną swą i inteligentną naturą, Dante lepiej niż większość nauczył się wszystkiego, czego uczono. Jasny i wyrobiony, wielkiej subtelności umysł był skutkiem doskonałym, jaki udało mu się osiągnąć i wyciągnąć z nauki scholastycznej. Zna on starannie i dobrze to, co jest blizko niego, — lecz w owych czasach, w braku książek drukowanych lub swobodnych stosunków, nie mógł on znać należycie tego, co znajdowało się w pewnej odległości: jasne światełko, tak jasny rzucające blask na wszystko blizkie, rozbija się w jakieś osobliwe chiaroscuro, padając na rzeczy dalekie. Tego to nauczył się Dante w szkołach, w życiu zaś spotkały go zwykłe losy: odbył dwa razy kampanię jako żołnierz państwa florentyńskiego, był ambasadorem; dalej, przez naturalne stopniowanie, dzięki talentowi i oddanym usługom, stał się w 35 roku życia jednym z najpierwszych dostojników Florencyi. W dzieciństwie napotkał niejaką Beatryczę Portinari, ładną małą dziewczynkę tegoż wieku i sfery, i rósł już odtąd ze skłonnością wyłączną ku niej, spotykając się z nią od czasu do czasu. Wszyscy słuchacze moi znają czarujące i wzruszające jego opowiadanie o tem, i jak następnie zostali oni rozłączeni, jak ją wydano za innego, jak wreszcie ona wkrótce potem umarła. W poemacie Dantego gra ona wielką rolę — i zdaje się, że taką samą grała w jego życiu. Zdaje się, że ta, rozłączona z nim, rozłączona ostatecznie przez wieczność mroczną, była jedną, jedyną istotą, którą on kiedykolwiek całą potęgą uczucia kochał. Umarła, — Dante sam się ożenił, ale nieszczęśliwie, jak się zdaje; wiele tam brakło do szczęścia. Przypuszczam, że poważnego tego i surowego człowieka, przy niezwykłej jego drażliwości, nie tak łatwo było uszczęśliwić.
Nie wolno nam się skarżyć na biedy Dantego, bo gdyby wszystko szło mu według życzeń, byłby szanowanym przez sąsiadów priorem, podestą (nie chodzi tu o nazwę) Florencyi, a świat straciłby jedno z najdonioślejszych słów, jakie kiedykolwiek wypowiedziano lub wyśpiewano. Florencya miałaby jednego więcej szczęśliwego burmistrza, a dziesięć niemych wieków i nadal pozostałoby bez głosu, i dziesięć drugich wieków (bo będzie ich dziesięć i więcej), słuchając, nie posiadałoby Komedyi Boskiej do słyszenia! Nie skarżymy się bynajmniej: wznioślejszy los przypadł Dantemu, i walcząc — niby na śmierć i ukrzyżowanie prowadzony — nie mógł on się uchylić od jego spełnienia. Czyżby mu należało pozostawić wybór szczęścia? On, jak i my, nie wiedział, co było istotnie szczęśliwe, a co istotnie nędzne.
Pod prioratem Dantego zatargi pomiędzy Gwelfami i Gibelinami, Białymi i Czarnymi, czy też inne jakie zamieszki, doszły do takiego stopnia, że sam Dante, którego stronnictwo zdawało się niby silniejszem, musiał nagle wraz z przyjaciółmi iść na wygnanie, skazany odtąd na życie nieszczęsnego tułactwa. Całą jego majętność skonfiskowano, a w duszy utkwiło mu najgwałtowniejsze przekonanie, iż było to najzupełniejszą niesprawiedliwością oraz zbrodnią wobec Boga i ludzi. Próbował on wszystkiego, aby wrócić do dawnego stanu rzeczy, próbował nawet niespodziewanego napadu orężnego, lecz wszystko na nic się nie zdało i złe tylko pogorszyło się. Istnieje, jak mi się zdaje, dotychczas w archiwach florenckich wyrok, skazujący tego Dantego, gdziebądźkolwiekby go ujęto, na spalenie żywcem, — „na spalenie żywcem,“ tak tam napisano, jak mówię: zajmujący to bardzo dokument społeczny. Drugim znamiennym, o kilka lat późniejszym dokumentem jest list Dantego do władz florenckich, napisany w odpowiedź na łagodniejszą ich propozycyę, a mianowicie: Dante będzie mógł powrócić, pod warunkiem, że przeprosi i zapłaci karę. Odpowiada on w niewzruszonej swej i surowej dumie: „Jeśli nie będę mógł wrócić, nie nazywając sam siebie winnym — nie powrócę nigdy (nunquam revertar).“
Wtedy Dante nigdzie nie posiadał własnego kąta. Tułał się od dobrodzieja do dobrodzieja, z miejsca na miejsce, doświadczając, według własnych, pełnych goryczy słów: „Jak twardą jest ścieżka (Come è duro calle)!“ Nędzni nie są miłem towarzystwem. Biedny wygnaniec z dumną swą i poważną naturą oraz porywczością nie umiał jednać sobie ludzi. Petrarka opowiada, że razu pewnego na dworze Cana delia Scala, zganiony za to, że był ponury i milczący, Dante wcale nie po dworacku odpowiedział. Otoczony dworakami, aktorami i błaznami (nebulones ac histriones), którzy serdecznie go bawili, Can della Scala, zwróciwszy się nagle ku Dantemu, rzekł: „Nie jestże to dziwne, proszę mi powiedzieć, że ten nędzny błazen potrafi być tak zabawnym, podczas kiedy ty, człowiek mądry, siedzisz tam dzień po dniu i nie znajdziesz nigdy nic do zabawienia nas?“ „Nie, nic w tem niema dziwnego! — odrzekł Dante z goryczą. — A niech Wasza Wysokość przypomni sobie przysłowie: swój swego znajdzie!“ czyli: jeśli tylko jest ten, co bawi, znajdzie się i bawiący się niechybnie! Taki człowiek, z dumnym swym i milczącym sposobem bycia, ze swemi sarkazmami i cierpieniami, niestworzony był do powodzeń u dworu. Stopniowo zrozumiał on tę prawdę, że nie było dla niego na tej ziemi ani miejsca spoczynku, ani nadziei na jakieś dobrodziejstwo. Świat ziemski skazał go na tułaczkę, wieczną tułaczkę; nie istniało wówczas ani jedno serce żyjące, któreby go kochało: na tym padole nie uśmiechała się żadna pociecha dla bolesnych jego nędz.
Ztąd tem głębiej, oczywista, wrażał się w jego duszę świat wieczny, ta straszliwa rzeczywistość, na której powierzchni ów świat czasowy ze swemi Florencyami i wygnaniami unosi się ostatecznie niby cień jakiś pozorny. Florencyi nie miał już nigdy ujrzeć, ale musiał niechybnie ujrzeć piekło, i czyściec i niebo! Czemże Florencya, i Can delia Scala, i świat ten i życie razem wzięte? Wieczność! — w niej istotnie, a nie gdzieindziej, ty — i wszystko wraz z tobą — masz swoje przeznaczenie! Wielka dusza Dantego, bez ogniska własnego na tej ziemi, założyła ognisko swoje w pełnym gnozy tamtym świecie. Myśli jego krążyły, naturalnie, dokoła tego, jako dokoła jedynie ważnej dla niego rzeczy. Wcielona czy niewcielona — jest to jedyna dla wszystkich ważna rzecz, dla Dantego zaś w owym wieku była ona wcielona w niewzruszoną pewność formy naukowej; on nie więcej powątpiewał o bagnisku Malebolge, rozpościerającem się gdzieś tam ze swemi pasami mrocznemi, ze swemi alti guai, — i o tem, że sam miał je ujrzeć osobiście, — niż mybyśmy wątpili, jadąc do Konstantynopola, że go zobaczymy. Serce Dantego, długo tem przepełnione, długo ukrywające w głębi swej myśli i przerażenia, wybucha w końcu „mistyczną i niezgłębioną pieśnią,“ i tego właśnie ta „Komedya Boska,“ najbardziej niepospolita ze wszystkich książek nowożytnych, jest wynikiem.
Wielką musiało sprawić pociechę Dantemu i było czasami, jak widzieć możemy, źródłem dumnej myśli to, że on, gdzieś na wygnaniu, zdołał takiego dzieła dokonać; że żadna Florencya, żaden człowiek, a tembardziej żadni ludzie nie potrafiliby mu w tem przeszkodzić, ani też nawet wiele dopomódz. „Jeśli idziesz za swą gwiazdą (Se tu segui tua stella)!“ Tak i bohater w opuszczeniu tem, w tej nędzy ostatecznej, mógł sam do siebie powiedzieć: „Idź za swą gwiazdą, a chlubny port cię nie minie!“ — Widzimy — co w istocie moglibyśmy wiedzieć i zkądinąd, — że praca pisania była dla niego bardzo wielką i trudną. Mówi on sam o swem dziele, jako o książce, „co go na długie lata uczyniła chudym.“ O tak, było ono w całości swej okupione wysiłkiem i trudem bolesnym, stworzyła je surowa powaga, nie zaś zabawa. Książkę swą — jak w gruncie rzeczy większa część dobrych książek, — w niejednem znaczeniu można to powiedzieć, — napisał krwią swego serca. Książka ta — to cała jego historya. Skończywszy ją — umarł nie ze starości, bo w wieku lat 56, lecz z sercem rozbitem, jak powiadają. Leży on pogrzebion w Rawennie, mieście swem śmiertelnem: Hic claudor Dantes patriis extorris ab oris. W sto lat później Florentczycy żebrali zwrotu jego ciała, lecz lud Rawenny nie chciał go oddać. „Tu spoczywam ja, Dante, wygnany z miasta swego rodzinnego.“
Powiedziałem, że poemat Dantego jest pieśnią: to Tieck go nazywa „mistyczną oraz niezgłębioną pieśnią,“ i to najściślejsze tworzy określenie jego charakteru. Coleridge słuszną gdzieś czyni uwagę, że każde muzykalnie wyrażone zdanie, o prawdziwym rytmie i melodyjności w wyrazie — posiada też coś głębokiego i dobrego w swem znaczeniu. Ciało bowiem i duch, słowo i myśl dziwnie zawsze się łączą, jak w tem, tak i we wszystkiem. Nazwaliśmy gdzieś wyżej śpiew bohaterskością słowa. Wszystkie poematy starożytne, homerowskie i inne, są istotnie przeznaczone do śpiewu. Twierdzę, że, ściśle rzeczy biorąc, o wszystkich prawdziwych poematach można toż samo powiedzieć, — że wszystko, co nie jest wyśpiewane, nie jest prawdziwym poematem, lecz tylko kawałkiem prozy, w brzęczące wiersze wciśniętej, i to najczęściej z wielką zniewagą gramatyki i ku wielkiemu umartwieniu czytelnika! To, czego trzeba nam dosięgnąć — to myśl, którą miał piszący, — jeżeli ją miał: po cóż więcby mu ją było wykręcać w brzęczenie, kiedy może ją wprost powiedzieć? A dopiero kiedy serce jego porywa prawdziwa namiętność melodyi, kiedy mowa, jak powiada Coleridge, staje się muzykalną przez wielkość, głębokość i muzykę myśli, — wtedy tylko przystoi nam przyznać mu prawo rymowania i śpiewania, wtedy tylko nazwiemy go poetą i będziemy słuchali, jako bohatera mowy, którego słowo jest pieśnią. Istnieje wielu, roszczących sobie do tego pretensyę, lecz dla poważnego czytelnika czytanie rymów, jak przypuszczam, sprawia po większej części szczery smutek, żeby nie powiedzieć, że jest rzeczą zupełnie nieznośną! Rymy, których żadna konieczność wewnętrzna nie wytworzyła, powinnyby nam poprostu, bez brzęczenia, powiedzieć, co chcą wyrazić. Chciałbym poradzić wszystkim, co mogą wypowiedzieć myśl swoję, żeby jej nie wyśpiewywali, — ażeby pojęli, że w czasach poważnych, wśród ludzi poważnych, brak im najzupełniej powołania do pieśni. Dlatego właśnie, że kochamy pieśń prawdziwą i że ona zachwyca nas, jako coś boskiego, będziemy nienawidzili pieśń fałszywą, tudzież będziemy ją mieli za prosty szum, rzecz próżną, zbyteczną, najzupełniej nieszczerą i krzywdzącą.
Nazywając „Komedyę Boską“ pieśnią w jej esencyi i we wszystkich znaczeniach tego wyrazu — oddaję Dantemu najwyższą pochwałę. Dźwięczność jej nawet stanowi rodzaj canto fermo i działa gdyby śpiew. Niewątpliwie do tego się przyczynił język jego, prosta terza rima. Czyta się to wszystko, jak gdyby się psalmy śpiewało. Muszę jednak dodać, że inaczej być nie mogło, gdyż treść i przedmiot dzieła są rytmiczne. Czynią je muzykalnem jego głębokość pełna zachwytu, namiętność i szczerość: dość tam głębokości i dźwięczy tam muzyka wszędzie. Panuje w niej, nadaje proporcye prawdziwa symetrya wewnętrzna, to, co się nazywa harmonią architekturalną, co też ma coś z charakteru muzykalnego. Trzy państwa: Inferno, Purgatorio, Paradiso, ten świat dusz, według Dantego wygląda jak trzy działy wielkiego gmachu, jak wielka i nadprzyrodzona katedra świata, wznosząca się tam w swej surowości, solenności i grozie! W gruncie rzeczy jest to najszczerszy z poematów, i, jak uważam, tu także szczerość jest miarą wartości. „Wyszedł on z serca serc swego twórcy i przenika poprzez długie szeregi pokoleń do głębi naszych serc. Widząc go przechodzącym, mieszkańcy Werony mawiali: „Eccovi l’uom, ch’ è stato all Inferno!” (Patrzcie, oto człowiek, który był w piekle). O tak, on był w piekle, dość długo przebywał w piekle wśród surowej walki i boleści, jak niewątpliwie działo się z jemu podobnymi. Komedye, objawiające się jako boskie, nie dokonywają się inaczej. Nie sąż córami boleści: myśl — prawdziwa męka wszelaka — i sama nawet cnota najwyższa? Coś zrodzonego z wiru czarnego, prawdziwy w rzeczywistości wysiłek więźnia, borykającego się, aby się uwolnić, — oto jest myśl. Na wszystkich drogach musimy „stawać się doskonałymi przez cierpienie.” Ale, jak mówię, żadne znane mi dzieło nie jest opracowane tak, jak dzieło Dantego. Zostało ono niby odlane wśród największego płomienia w ognistym piecu jego duszy, która się przez wiele lat „pociła.” I nietylko całość dzieła, lecz również każdy dział jego wykonano z żarliwością usilną, tak, że staje się prawdą, jasną jak oczywistość. Każdy dział odpowiada tu drugiemu i jest do swego miejsca dopasowany, niby starannie wypolerowana i wyszlifowana płyta marmurowa. Tu rozbrzmiewa dusza Dantego, a w niej dusza wieków średnich, na zawsze uczyniona rytmicznie widoczną. Było to zadanie niełatwe i bardzo wielkiego wymagające wysiłku, a spełnione.
Możnaby powiedzieć, że intensywność, ze wszystkiem, co z niej wypływa, stanowi główne znamię charakterystyczne geniuszu Dantego. Dante nam się nie przedstawia jako szeroki umysł katolicki, lecz prędzej jako umysł ciasny i nawet sekciarski, co jest w części owocem jego epoki i sytuacyi, a w części także własnej jego natury. Wielkość jego pod wszystkiemi względami skupiła się cała w głębokości oraz energii ognistej. Jest on wielki jak świat, lecz nie dlatego, ażeby był jak świat obszerny, jeno, że jest jak świat głęboki. Skroś wszystkie przedmioty przenika on, że tak powiem, aż do głębi serca istoty. Nie znam nic tak intensywnego, jak Dante. Przyjrzyjmy się naprzykład — ażeby rozpocząć od rozwoju zewnętrznego jego intensywności — sposobowi, w jaki on maluje. Obdarzony potężną siłą wzroku, chwyta typ rzeczy i to tylko przedstawia, — nic więcej. Czy kto sobie przypomina, w jaki sposób daje on odrazu widok pałacu Dity: czerwony szczyt, kopuła z rozpalonego do czerwoności żelaza, płonąca skróś mrocznego bezmiaru ciemności, — wszystko to takie żywotne, tak wyraźne, tak odrazu i na zawsze odbijające się w oczach! Jest to jak gdyby emblemat całego geniuszu Dantego. Tkwi w nim jakaś zwięzłość, jakaś urywana dokładność: Tacyt nie jest zwięźlejszym i bardziej treściwym. Wreszcie treściwość Dantego zdaje się w tym człowieku czemś naturalnem, mimowolnem. Rzuca on słowo uderzające i więcej nic nie mówi: milczenie, ale od słów wymowniejsze. W podziw wprawia ostry i stanowczy wdzięk, z jakim on chwyta istotne podobieństwo rzeczy, przenika do ich głębi, niby piórem ognistem. Plutus naprzykład, olbrzym samochwalczy, zapada się na wyrzut Wirgilego, „jako okręty się pogrążają, kiedy maszt nagle został skruszony.“ Albo ten biedny Brunetto Latini z cotto aspetto (twarzą spieczoną), wysuszoną, smagłą i chudą, — i „śnieg ognisty,“ co na nich pada, ten „śnieg ognisty bez wiatru,“ umyślnie powolny, bez końca! Albo też te sarkofagi czworoboczne w owym milczącym, mrocznie pałającym gmachu, z których w każdym mękę dusza jakaś ponosi; nakrywy są odwalone, lecz w dzień Sądu Ostatecznego groby zostaną zamknięte na wieki. I patrzcie, jak Farinato się podnosi, jak Cavalcante pada — słysząc, że mówią o jego synu i o czasie minionym „fue!“ Nawet ruchy są u Dantego urywane, szybkie, stanowcze, wojskowe prawie. Ten sposób malowania stanowi treść wewnętrzną jego geniuszu. Natura ognista, gwałtowna, natura Włocha, tak milcząca, taka namiętna, ze swemi nagłemi i urywanemi ruchami, ze swemi milczącemi chwilami „bladej wściekłości“ — przemawia z tego wszystkiego.
Chociaż ten sposób malowania jest objawem rozwoju zewnętrznego człowieka, pochodzi, jak i wszystkie inne, ze zdolności zasadniczej i charakteryzuje całego człowieka. Jeśli znajdziecie człowieka, którego słowa odmalują jakieś podobieństwo, — znajdziecie człowieka, co czegoś wart; zauważcie sposób, w jaki on to czyni, a będzie to jego charakterystyką. Przedewszystkiem nie rozróżniłby on wcale przedmiotu, nie dojrzałby jego typu żywotnego, gdyby tylko, jak się wyrażę, z nim nie sympatyzował, gdyby w nim nie było sympatyi dla pewnych rzeczy. Trzeba też, aby był szczerym. Tak, potrzebna tu szczerość i sympatya: człowiek bez wartości nie będzie nam mógł dać podobieństwa żadnego przedmiotu, żyje on bowiem w stosunku do wszystkich w nieokreślonej zewnętrzności, w zwodniczem i trywialnem „powiadają.“ I czyż w rzeczy samej nie moglibyśmy powiedzieć, że inteligencya całkowicie się objawia w tej mocy rozróżniania, czem jest przedmiot? W tem się objawia cały zakres zdolności ludzkich. Co się zaś tyczy spraw i mających być dokonanemi czynów, to człowiekiem obdarzonym jest ten, co widzi jądro rzeczy i pozostawia wszystko resztę, jako zbyteczne, na stronie: zdolność do interesów jest też zdolnością rozróżniania prawdziwego, nie zaś fałszywego i powierzchownego podobieństwa pomiędzy rzeczami, z któremi ma się mieć do czynienia. A ile znajduje się sensu moralnego w tym rodzaju intuicyi, którą czerpiemy z każdej rzeczy; „jeśli oko czyje przenika wszystko, to dlatego, że przyniosło z sobą tę zdolność!“ Oku pospolitemu wszystko wydaje się trywialnem, podobnie jak chory na żółtaczkę wszystko widzi żółtem. Malarze nam mówią, że Rafael był też i najdoskonalszym portrecistą. Żaden wzrok, najbardziej nawet obdarzony, nie zdoła zgłębić całego znaczenia jakiegokolwiek przedmiotu. W najpospolitszej twarzy ludzkiej jest więcej, niż zdoła z niej wydobyć Rafael.
Obrazowość Dantego nietylko posiada opisowość, odznacza się nietylko zwięzłością, prawdziwością i życiowością, niby ogień wśród mroków nocy: przy zastosowaniu większej miary widzimy, że przenika ją nawskróś szlachetność, że jest wytworem wielkiej duszy. Ileż przymiotów odkrywamy naprzykład w ustępie o Francesce i jej kochanku! Przypomina to niby obraz z tęcz utkany na tle ciemności wieczystej. Głos jakiejś fletni cichej, niby skarga nieskończona, brzmi tam i przenika aż do serca serc naszych. A ile tam zarazem delikatności kobiecej: della bella persona, che mi fu tolta; jak tam, nawet w tej bezdni boleści, jest pociechą, że on się z nią nigdy nie rozłączy! Smutna to tragedya wśród tych aiti guai. A te także wichry dręczyciele, co je przez aer bruno unoszą w wirze na wieczne jęki!... — Dziwnie jest pomyśleć, że Dante był przyjacielem ojca tej biednej Franceski; Francesca sama, jako świetne i niewinne dziewczę, nieraz zapewne siadała na kolanach poety. Lecz obok litości nieskończonej mieściła się w nim i surowość nieskończona prawa: taką jest natura, i jako taką pojął ją Dante. Co to za nędzny pogląd, który z jego Komedyi Boskiej czyni nędzny, zgryźliwy i bezsilny ziemski paszkwil, pakujący do piekła tych, nad którymi nie można się było na ziemi zemścić! Sądzę, że jeśli kiedykolwiek serce człowieka zawarło w sobie litość i czułość macierzyńską, — to było to właśnie serce Dantego; człowiek przecież, który nie zna surowości, nie może też znać i litości; zresztą sama nawet litość jego będzie tchórzliwą, egoistyczną, czułostkową — i niczem lepszem. Nie znam uczucia, coby wyrównało uczuciu Dantego. Jest to czułość, drżąca, pragnąca i współczująca miłość, jest to coś słodkiego, słodkiego jak skarga harf eolskich, jak młode serce dziecięcia, — a jednak uczucie to tkwiło w sercu surowem, przygnębionem nieszczęściami! Unoszące go ku Beatriczy pragnienia, spotkanie ich w Paradiso, spojrzenie, którem on tonie w oczach jej czystych i przemienionych, w oczach, które śmierć od tak dawna oczyściła, które od niego tak były daleko, — wszystko to jest porównywane z pieniem aniołów; z pośród wszystkich najczystszych wyrazów uczucia, jakie wyszły z duszy ludzkiej, jest on może prawdziwie najczystszym.
Mocny bowiem Dante we wszystkiem posiada siłę, przeniknął on treść wszystkiego. Intuicya jego umysłowa, to malująca, to rozumująca, stosownie do okoliczności, wyniknęła jedynie ze wszystkich innych jego mocy. Musimy go nazwać przedewszystkiem wielkim moralnie, co stanowi początek wszystkiego. Jego wzgarda i smutek, tak samo jak i miłość — poza ziemskie wychodzą granice, — i czemże one są w istocie, jak nie zmianą kierunku, odwróceniem samej miłości? „A Dio spiacenti ed a’nemici sui“ (Bogu nienawistni i wrogom Jego): jaka w tem wysoka pogarda, jakie nieubłagane i milczące potępienie i wstręt; „Non ragionam di lori“ (nie chcemy mówić o nich, lecz tylko rzucić okiem i minąć). Albo proszę zwrócić uwagę na to: „Non han speranza di morte“ (nie mają nadziei śmierci). Dnia pewnego stanęła ponad spustoszonem sercem Dantego myśl błogosławiona, że on, nędzny, nigdy niezaznający spokoju, sterany tak bardzo — umrzeć musi niechybnie, że „samo przeznaczenie nawet nie mogłoby go skazać na nieumieranie.“ Takie to słowa są w tym człowieku. Ze względu na powagę, surowość i głębokość, nie można go obok nikogo z nowożytnych postawić; chcąc znaleźć równego mu, musielibyśmy się zwrócić do Starego Testamentu i obcować ze starożytnymi prorokami.
Nie zgadzam się bynajmniej z większą częścią krytyki nowożytnej, która stawia Inferno ponad dwie pozostałe części Komedyi Boskiej. To przedkładanie Piekła pochodzi, jak myślę, z naszego powszechnego zbajronizowania smaku i zdaje się być zdaniem przejściowem. Purgatorio i Paradiso, szczególnie pierwsze, są, można powiedzieć, odeń wyższe. Wzniosła to jest rzecz to Purgatorio, „góra oczyszczenia,“ emblemat najwznioślejszego pojęcia owego wieku. Jeśli grzech jest taki zgubny, jeśli piekło jest i być musi tak srogiem, tak straszliwem, to przecież i przez żal człowiek się oczyszcza: żal jest wielkim aktem chrześciańskim. Pięknym trzeba nazwać sposób, w jaki go Dante przedstawia. Owo tremolar dell’onde, to „drżenie“ fal oceanu pod pierwszym czystym promieniem poranku, którego zorza płonie w dali na dwóch pielgrzymach, jest jak gdyby typem zmiany. Teraz zapłonęła zorza nadziei, nadziei, która nigdy nie umiera, chociaż idzie w towarzystwie ciężkich zmartwień. Mroczny przybytek dyabłów i potępieńców jest już pod nogami, łagodny wiew pokuty wznosi się coraz wyżej i wyżej, aż do tronu samego Przebaczenia „Módl się za mnie!“ — mówią doń wszyscy mieszkańcy tej góry cierpienia. „Powiedz mojej (córce) Giowannie, aby się modliła za mnie; zdaje mi się, że matka jej nie kocha mnie już!“ I wszyscy ciężko i boleśnie idą w górę po stromo wijącej się drodze, „zgięci, niby wystawa muru, opierana na słupach;“ niektórzy z nich są tak razem przytłoczeni „za grzech dumy“ — i pomimo to jednak po upływie lat, wieków i eonów mają dosięgnąć szczytu, którym są wrota niebieskie, i mają tam być przyjęci przez Przebaczenie. A co za radość, kiedy jednemu wreszcie się udało; cała góra drży z radości i psalm chwały rozbrzmiewa, jak tylko którakolwiek dusza dokona swego żalu i zdoła rzucić za sobą swój grzech oraz nędzę! Nazywam to wzniosłem wcieleniem prawdziwej i wzniosłej myśli.
W gruncie zaś rzeczy trzy te działy podtrzymują się wzajemnie, są sobie wzajem niezbędne. Paradiso, dla mnie rodzaj jakiejś muzyki niewyraźnej, okupuje Inferno, które samo przez się nie dźwięczałoby prawdą. Wszystkie trzy dopiero stanowią istotny świat niewidzialny, jakim go przedstawiał chrześcianizm średniowieczny, jakim ma on pozostać wiecznie pamiętnym i wiecznie dla wszystkich ludzi prawdziwym w swej treści. Ten świat niewidzialny w niczyjej duszy nie był głębiej wyryty, niż w duszy Dantego, którego posłano, aby go wyśpiewał, aby przekazał na długo jego pamięć. Nadzwyczajnie zasługuje na uwagę, z jaką zwięzłą prostotą wychodzi on z dziedziny rzeczywistości codziennej, aby wstąpić w rzeczywistość niewidzialną; tak to już w drugiej czy w trzeciej stancy wkraczamy w świat duchów i przemieszkujemy w nim, niby wśród rzeczy namacalnych, niepodlegających wątpieniu! Takiemi one przedstawiały się Dantemu; świat rzeczywisty, jak go nazywają, z jego zjawiskami, stanowił dlań tylko próg świata i rzeczywistości nieskończenie wyższej. W gruncie rzeczy jeden był tak samo, jak i drugi, nadprzyrodzonym. Wszak każdy człowiek posiada duszę — i nietylko będzie duchem, lecz i jest nim. Dla poważnego Dantego stanowi to oczywistość; on w to wierzy, widzi to i jest poetą drugiego świata na mocy tej wiary oraz tego widzenia. Szczerość jest, powiem raz jeszcze, zbawczą wartością, jak teraz, tak i zawsze.
Piekło, czyściec i raj Dantego są też symbolem, emblematycznem przedstawieniem tyczących się wszechświata wierzeń: może jakiś przyszły krytyk, jak mówiliśmy to niedawno o krytykach skandynawskich, jakiś syn wieku, co przestanie zupełnie myśleć, jak myślał Dante, uzna też wszystko to za „alegoryę,“ za jałową alegoryę! A jest to szczytne, wysoce szczytne wcielenie duszy chrześcianizmu. Wyraża ono — w niezmiernych, że tak powiem, jak świat obszernych emblematach architekturalnych — myśl Dantego-chrześcianina, iż dobro i zło są dwoma pierwiastkami biegunowemi stworzenia, dokoła których to stworzenie się obraca; iż pierwiastki te różnią się od siebie nie tem, że jedno winno być przełożone nad drugie, lecz swojem przeciwieństwem bezwzględnem i nieskończonem; iż jeden z nich jest doskonały tudzież wzniosły, jako światło i niebo, drugi potworny tudzież czarny, jako ciemność i otchłań piekielna! Komedya Boska tworzy symbol wiecznej sprawiedliwości — z pokutą jednak, z wieczną litością, — całego, jednem słowem, chrześcianizmu, jak go pojmował Dante i wieki średnie. Tak, jest ona symbolem, lecz, jakem na to w przeszłych odczytach nastawał, jaka w nim całkowita prawda intuicyi, prawda, tak nieświadoma jakiejkolwiek symbolizacyi! To piekło, czyściec oraz raj nie były urobione jako symbole; wszak w naszym nowożytnym umyśle europejskim najmniejsza myśl nie postała, aby to miały być symbole! Nie byłoż to wszystko niewątpliwemi i straszliwemi rzeczywistościami, które serce każdego człowieka uważało za praktycznie prawdziwe, jako i przyroda wszędzie je potwierdzała? I tak dzieje się zawsze w tego rodzaju sprawach: ludzie nie wierzą w alegorye. Przyszły krytyk, jakikolwiek będzie jego nowy pogląd, zrobi pożałowania godny błąd, jeżeli zechce uważać, że Dante ułożył swój utwór wyłącznie jako alegoryę. Przekonaliśmy się, że poganizm tworzył wyraz prawdomówny pełnego powagi i przerażenia uczucia wobec wszechświata, wyraz prawdomówny, prawdziwy niegdyś i nie bez wartości nawet dla nas. Proszę jednak zwrócić uwagę na wielką różnicę pomiędzy poganizmem a chrześcianizmem. Poganizm symbolizował głównie czynności przyrody, losy, wysiłki, kombinacye i niestateczności rzeczy oraz ludzi w tym świecie; chrześcianizm zaś symbolizował prawo obowiązku ludzkiego, prawo moralne człowieka. Poganizm miał na względzie przyrodę zmysłową, był to pierwotny i bezsilny wyraz pierwszej myśli ludzkiej, uznającej za główną cnotę: odwagę, panowanie nad strachem. Chrześcianizm miał na względzie naturę moralną, nie zaś zmysłową. Jakiż to postęp z tego już tylko jednego punktu widzenia!
W taki to, jakeśmy powiedzieli, dziwny sposób dziesięć wieków znalazło głos w Dantem. On napisał Komedyę Boską, w rzeczy jednak samej należy ona do dziesięciu wieków chrześciańskich, i sam tylko koniec stanowi własność Dantego: tak dzieje się zawsze. Spojrzyjmy na jakiegoś rzemieślnika, na kowala naprzykład, z jego żelazem, z jego narzędziami i zręcznemi sposobami: jakże mało ze wszystkiego, co on robi, stanowi właściwie jego dzieło! Wszyscy wynalazcy przeszłości pracują tam z nim, jak w istocie i ze wszystkimi nami i we wszystkiem. Dante — to głos wieków średnich; myśl, którą one żyły, wznosi się tam, jako muzyka wieczna. Te szczytne, straszliwe i piękne myśli Dantego wypłynęły z rozmyślań chrześciańskich wszystkich poczciwych ludzi, co przed nim żyli. Wielką była ich wartość, ale nie jestże i on człowiekiem wielkiej wartości? Wiele rzeczy, gdyby on nie przemówił, pozostałyby nieme: nie martwe, lecz żywe, bez głosu. Nie stanowiż zarazem ostatecznie ta pieśń mistyczna wyrazu jednego z największych duchów ludzkich i jednej z najwznioślejszych rzeczy, jakie Europa dla siebie samej urzeczywistniła dotychczas? Chrześcianizm taki, jakim Dante go śpiewa, różni się zupełnie i od poganizmu pierwotnego ducha norskiego i od nawpół wyrażonego „niepraworodnego chrześcianizmu,“ opowiadanego na siedmset lat przedtem w pustyni arabskiej! Najwznioślejsza z urzeczywistnionych dotychczas wśród ludzi myśli wyśpiewana tu i trwale usymbolizowana przez jednego z najszlachetniejszych ludzi.
Nie jesteśmyż, tak czy owak, zadowoleni z posiadania Komedyi Boskiej? Według moich wyrachować, może ona jeszcze przetrwać długie tysiące lat, albowiem wyraz rzeczy z najbardziej wewnętrznej dziedziny duszy ludzkiej różni się najzupełniej od tego, co wyraża zewnętrzność. Zewnętrzność należy do chwili i znajduje się pod władzą mody, to też mija i znika wśród szybkich zmian bez końca, — lecz wewnętrzność jest jedna i ta sama wczoraj, dziś i na zawsze. Dusze szczere wszystkich pokoleń świata, patrząc na Dantego, poczują się do pewnego z nim braterstwa; głęboka szczerość jego myśli, nieszczęść oraz nadziei tak właśnie przemówią do ich szczerości, i odczują oni, że ten Dante ich także był bratem. Napoleona na Św. Helenie zachwyca szlachetna prawdomówność starego Homera. Najstarożytniejszy z proroków hebrajskich, dzięki temu właśnie, że mówi z głębi serca swego ludzkiego, chociaż w różnej, niż dzisiejsze, formie, przemawia rzeczywiście i teraz jeszcze do serc wszystkich ludzi. W tem tkwi jeden jedyny sekret pozostania na długo pamiętnym. Pod względem głębi szczerości Dante także przypomina starożytnych proroków; słowa jego — jak i ich — płyną wprost z serca. Nie byłoby potrzeby dziwić się, wobec przepowiedni, że poemat jego mógłby być najtrwalszym ze wszystkiego, co Europa wydała, albowiem niema nic nad szczere słowo trwalszego. Wszystkie katedry i stolice kapłańskie, wszelka miedź lub kamień, wszelkie urządzenie zewnętrzne, jakbądźkolwiek trwałe — są przemijające w porównaniu z taką niezgłębioną pieśnią serca: człowiek jak gdyby czuje, że mogłaby ona przeżyć oraz mieć swą wagę dla ludzi wtedy nawet, kiedy rzeczy te zostaną pochłonięte przez nowe tudzież niepoznawalne kombinacye i przestaną istnieć indywidualnie. Europa wiele dokonała: wielkie miasta, wielkie państwa, encyklopedye, wierzenia, ciała orzekające i wykonawcze, — mało jednak dokonała rzeczy tej miary, co myśl Dantego. Homer jest jeszcze naprawdę obecny dla otwartej duszy każdego z nas, — a gdzież jest Grecya?[1]. Zniszczona od lat tysiąców, rozwiana, znikła ona, pozostawiając po sobie zwaliska, labirynt skał i gruzów, a życie i istnienie niby westchnienie uleciało. Wszystko się rozwiało, jak marzenie, jak prochy króla Agamemnona! Grecya istniała — a dziś istnieje tylko w słowach, które wyrzekła.
Zapyta mię kto może o pożyteczność Dantego? Niewiele powiemy o jego „pożyteczności.“ Dusza ludzka, co raz przeniknęła do tego pierwszego pierwiastku pieśni i wyśpiewała coś z tego należycie, pracowała w głębiach naszego istnienia, karmiąc na długie czasy korzenie życiowe wszelkiej doskonałości rzeczy ludzkich, i zasłużyła się w sposób niełatwy do obliczenia „pożyteczności!“ Nie będziemy oceniali słońca ze względu na ilość gazu, którą ono pozwala nam zaoszczędzać; Dante musi albo być nieocenionym, albo żadnej nie posiadać wartości. Mogę tu uczynić uwagę, tyczącą się przeciwieństwa w tym względzie pomiędzy bohaterem-poetą a bohaterem-prorokiem. W sto lat, jakeśmy widzieli, Arabi Mahometa stanęli w Grenadzie i Delhi; Włosi zaś Dantego, jak się zdaje, pozostają wciąż na miejscu, na którem znajdowali się wówczas. Mamyż ztąd wyprowadzić wniosek, że wpływ Dantego na świat małym był stosunkowo? Bynajmniej! Jeśli scena jego działania ciaśniejsze posiada granice, to szlachetniejsza jest zato i jaśniejsza, a może nawet nietylko nie mniej, lecz więcej nawet posiada wagi. Mahomet przemawia do wielkich mas ludzi pierwotnym, odpowiednim do słuchaczy językiem, pełnym niedokładności, grubiaństw i szaleństw; tylko na wielkie masy może on działać, i to w sposób, w którym dobre tudzież złe pierwiastki dziwnie się mieszają. Dante znów przemawia do wszystkiego, co jest szlachetne, czyste i wielkie, niezależnie od czasu i miejsca, — to też nie starzeje się, jak tamten. Dante płonie niby gwiazda czysta, tkwiąca tam w firmamencie, na którym się zapala wszystko, co jest wielkiego i wzniosłego ze wszystkich wieków: stał się on na czas nieograniczony własnością wszystkich wybranych świata. Dante, jak liczę, przeżyje o wiele Mahometa: w ten sposób można przywrócić równowagę.
W każdym jednak razie człowieka tudzież dzieło jego nie można mierzyć tem, co nazywamy działaniem ich na świat, o ile my możemy o tem działaniu ich sądzić. Działanie? Wpływ? Pożyteczność? Niech człowiek dokona swego dzieła, a dbanie już o owoc tego dzieła spadnie na barki kogoś innego. Dzieło to przyniesie swój owoc, niezależnie od tego, czy się wcieli w trony kalifów i zdobycze arabskie, tak dalece, że aż „zapełni wszystkie dzienniki poranne i wieczorne,“ i wszystkie historye, które są tylko rodzajem dzienników dystylowanych. Cóżby to mogło znaczyć? Wszakże nie w tem spoczywa owoc rzeczywisty dzieła! Kalif arabski o tyle tylko był czemś, o ile coś zrobił. Jeśli kalif arabski w niczem się nie przyczynił do postępu sprawy człowieka i dzieła jego na tej ziemi bożej, — to nie posiada żadnego znaczenia, ile mieczów było na jego rozkazy, ile złota dostało się do jego kieszeni, ile zgiełku i hałasu uczynił on w tym świecie: stanowił on tylko rozgłośną nicość i marność, a w gruncie rzeczy nie istniał wcale. Złóżmy raz jeszcze hołd wielkiej potędze milczenia, złóżmy hołd skarbowi niezmiernemu, któremu nie każemy brzęczeć w kieszeniach naszych, albo którego nie liczymy i ludziom nie pokazujemy! Milczenie — jest to najpożyteczniejszą ze wszystkich rzeczą do zrobienia dla każdego z nas w tych czasach hałaśliwych.
Jak Włoch Dante zesłany został na świat ten, aby wcielił religię wieków średnich, religię Europy nowożytnej i jej życie wewnętrzne, tak znowu Szekspir[2], że tak powiemy, wciela dla nas życie zewnętrzne naszej Europy w rozwoju jego ówczesnym, z jego rycerskością, kurtuazyą, usposobieniami, ambicyami, z praktycznym sposobem myślenia, działania, zapatrywania się, jakiem odznaczali się ludzie naówczas. Jak w Homerze możemy jeszcze odbudować starożytną Europę, tak w Szekspirze i Dantem po tysiącach lat będzie jeszcze widocznem, czem była nasza nowożytna Europa co do wiary i praktyki. Dante dał nam wiarę, czyli duszę, Szekspir — w sposób niemniej wzniosły — dał nam praktykę, czyli ciało. Wszak musieliśmy posiadać i ciało — otóż dla niego to też zesłano człowieka, człowieka-Szekspira. W chwili właśnie, kiedy ta rycerskość życia dosięgała ostatecznego kresu i miała się rozkruszyć oraz wpaść w powolne lub szybkie rozprzężenie, jak to widzimy obecnie wszędzie, — ten drugi królewski poeta — o oku jasnowidzącem, o śpiewnym, nie do przytłumienia głosie — zesłany był, aby wszystko to zaznaczyć i dać na długie czasy trwałe o tem świadectwo. Dwaj ci ludzie odpowiadali swemu celowi: Dante głęboki, ognisty, jako żar wewnętrzny świata, — Szekspir obszerny, spokojny, daleko widzący, niby słońce, wysokie światło świata. Włochy wydały jeden z tych głosów świata. — my, Anglicy, jesteśmy dumni z wydania drugiego.
Ciekawa rzecz, jak — najzupełniej przypadkowo, że tak powiem — przyszedł do nas ten człowiek. Zdaje mi się zawsze — jakkolwiek wielki, spokojny, skończony i sam sobie wystarczający jest Szekspir, — że gdyby go ten obywatel z Warwickshire’u nie był prześladował za kradzież sarn, nie bylibyśmy może nigdy słyszeli o nim, jako o poecie! Lasy i niebiosa, życie wiejskie mieszkańca Stratfordu wystarczyłyby temu człowiekowi! Ale, w gruncie rzeczy, czyż cały ten dziwny rozkwit naszego bytu angielskiego, nazywany erą Elżbiety, nie przyszedł też jak gdyby sam przez się? „Drzewo Igdrazil“ puszcza latorośle, rozwija się i usycha według własnych swych praw, zagłębokich, abyśmy badać je mogli. Puszcza ono jednak latorośle i usycha w istocie, a każdy listek, każda gałązka istnieje tam na zasadzie praw wiecznych oraz niezmiennych: żaden sir Thomas Lucy nie zjawi się w niestosownej porze. Zajmująca to rzecz, i niedość na nią zwraca się uwagi, — jak wszystko współdziała ze wszystkiem: na wielkich drogach nie gnije żaden listek, któryby nie był nierozwiązalnem dziełem słonecznych oraz planetarnych systematów; niema ludzkiej myśli, słowa lub czynu, które nie pochodziłyby od wszystkich ludzi i nie miały prędzej lub później, w możliwy lub niemożliwy do rozpoznania sposób, na wszystkich ludzi oddziałać! Wszystko to jest drzewem, krążeniem soku i wpływów, wzajemna łączność najdrobniejszego listka z najniższym odrostkiem korzenia, z każdą inną najmniejszą lub największą częścią wszystkiego. Oto drzewo Igdrazil, którego korzenie spoczywają w głębi, w państwie Heli, a konary rozpościerają się w najwyższych wysokościach niebios!
Można byłoby powiedzieć w pewnem znaczeniu, że sławna ta era Elżbiety, ze swym Szekspirem, jako wynikiem i wykwitem wszystkiego, co go poprzedziło, mogłaby być przypisaną katolicyzmowi średniowiecznemu. Wiara chrześciańska, która tworzy temat pieśni Dantego, zrodziła to życie praktyczne, które miał śpiewać Szekspir. Religia bowiem naówczas, jak zresztą teraz i zawsze, była duszą praktyki, pierwotną tudzież żywotną treścią życia ludzi. Proszę też zwrócić uwagę, jako na rzecz dość ciekawą, na to, że katolicyzm średniowieczny unicestwiono, o ile postanowienia parlamentu mogły go unicestwić, zanim zjawił się najwznioślejszy jego owoc, Szekspir. Pojawił się on jednak pomimo to. Kiedy przyszła godzina, posługując się katolicyzmem i wszystkiem, co mogło być niezbędnem, natura powstać mu kazała, mało dbając o postanowienia parlamentu. Królowie Henrykowie i królowe Elżbiety idą swoją drogą, a natura swoją. Pomimo hałasu, który sprawiają, postanowienia parlamentu niewiele znaczą. Jakież to postanowienie parlamentu, jakież rozprawy w Saint-Stephen’s, w hustings lub gdziekolwiek indziej, sprawiły, że powstał Szekspir? Nie było to dziełem żadnego obiadu we Freernason’s Tavern, żadnego otwarcia list subskrypcyjnych, sprzedaży udziałów i wszelkiego innego nieskończonego gadulstwa, albo też szczerego lub fałszywego wysiłku! Owa era Elżbiety, z całą swą szlachetnością i szczęśliwością, przyszła bez proklamacyj, bez żadnego z naszej strony przygotowania. Ten Szekspir bezcenny stanowił swobodny dar natury, w milczeniu udzielony i w milczeniu zupełnem przyjęty, jak gdyby tu chodziło o coś nieznacznego. Tymczasem jednak była to rzecz dosłownie bezcenna. Możnaby i z tego punktu widzenia patrzeć na sprawę.
Być może, że istotnie dobrą jest, bałwochwalczo nieco wypowiadana nieraz, opinia o Szekspirze; zdaje mi się, że najlepszy sąd o nim, nietylko w Anglii, lecz i w Europie całej, dąży do tego wniosku, że Szekspir jest najgłówniejszym ze wszystkich, jacy byli dotychczas, poetów; że jest to największa inteligencya — o ile świat zapamięta, — jaka pozostawiła po sobie pamięć w literaturze. W istocie, jeśli spojrzeć na wszystkie znamiona, nie znam żadnego innego człowieka, obdarzonego, taką potęgą widzenia tudzież myśli, takim spokojem głębokości, taką spokojną i radosną siłą: wszystko odzwierciedla się w tej wielkiej, szczerej i jasnej duszy, niby w cichem i niezgłębionem morzu! W budowie dramatów Szekspira, oprócz wszelkich innych „mocy,“ jak je nazywają, zauważono objawienie się inteligencyi, równej tej, jaką znajdujemy w Novum Organum Bacona. Jest to prawdą, która nie uderza jednakże pierwszego lepszego. Stałaby się ona bardziej jeszcze oczywistą, gdyby ktokolwiek z nas postarał się przekonać, co też byłby sam w stanie uczynić, jaki rezultat osiągnąć z materyałami dramatycznemi Szekspira! Zbudowany już dom zdaje się tak dobrze być dopasowanym, takim, jakim ze wszech miar być powinien, jak gdyby wyrósł na zasadzie własnego prawa, z natury rzeczy, — że zapominamy długą drogę nieporządku, z którego powstał i sformował się. Lecz sama doskonałość domu, niby przez naturę stworzonego, ukrywa zasługę budowniczego. Pod tym względem możemy nazwać Szekspira doskonałym, doskonalszym od każdego innego człowieka: niby instynktem rozróżnia on warunki, przy których pracuje, materyały, któremi rozporządza, rozmiar sił własnych oraz stosunek ich do dzieła. Niedośćby tu było przemijającej błyskawicy intuicyi — znać w tem intuicyę rozmyślną całości przedmiotu, oko spokojnie widzące, wielką, jednem słowem, inteligencyę. Najlepszą możliwą miarę inteligencyi człowieka tworzy sposób, w jaki on odmaluje lub opisze jakąś rzecz obszerną, którą sam widział naocznie. Jaka okoliczność jest żywotną i winna występować wypukle, jaka nieesencyonalna i zasługująca na pominięcie, gdzie prawdziwy początek, ciąg dalszy i koniec? — Ażeby to wszystko odgadnąć, człowiek musi zawezwać całą siłę swej intuicyi. Musi on zrozumieć rzecz: odpowiedniość jego orzeczenia będzie odpowiadała głębokości jego zrozumienia. Czy podobne łączy się z podobnem, czy też duch metody działa wśród tego zamieszania tak, iż staje się ono porządkiem? Możeż człowiek rzec: Fiat lux — i z chaosu świat wyprowadzić? Dokona on tego odpowiednio do tego, ile w nim samym tkwi światła.
Wolno nam powiedzieć, że w tem to właśnie, jakeśmy to nazwali, malarstwie portretowem, w opisie rzeczy i ludzi — przedewszystkiem — wielkim jest Szekspir. W tem cała wielkość tego człowieka stanowczo się przejawia. Zdaje mi się, że ta spokojna i twórcza przenikliwość Szekspira jest bezprzykładną. Rzecz, na którą on zwraca uwagę, odkrywa mu nie tę lub owę swoję stronę, lecz wnętrze swego serca, tajemnicę swą rodzajową; rozpuszcza się ona niby w światło, tak, że on widzi doskonałość struktury. Nazwaliśmy jego przenikliwość twórczą — czemże też bowiem jest twórczość poetycka, jak nie aktem dostatecznego widzenia rzeczy? Wyraz, który ma rzecz opisać, sam przyjdzie w ślad za tem jasnem i silnem widzeniem rzeczy. A nie sąż także tam widoczne i moralność Szekspira, i jego męztwo, łagodność, wyrozumiałość, prawdomówność, i cała jego siła zwycięzka i wielkość, które mogą tryumfować nad takiemi przeszkodami? Wielki on jak świat! Nie jest to wcale lustro wypukłe, nędzne jakieś lustro wypukło-wklęsłe, odbijające wszystkie przedmioty własnemi wypukłościami lub wklęśnięciami, — jest to lustro najzupełniej gładkie; jest to, jeśli dobrze rzecz pojąć, człowiek, który takiemi widzi rzeczy i ludzi, jakimi oni są, — jest to człowiek dzielny. Królewskie to prawdziwie widowisko patrzeć, jak ta wielka dusza, kochająca, sprawiedliwa, zarówno dla wszystkich braterska, jednakowo pojmuje wszelkiego rodzaju ludzi i przedmioty, — i Falstafa, i Otella, i Julię i Koryolana — i stawia przed nami całkowite ich postacie. Novum Organum, z całą inteligencyą, jaką moglibyście znaleźć w Baconie, jest czemś porównawczo najzupełniej drugorzędnem, ziemskiem, materyalnem, nędznem. Z pośród nowożytnych nic prawie znaleźć nie można, coby go dorastało. Od czasów Szekspira jeden tylko chyba Goethe mi go przypomina. O nim także mówimy, że widział przedmiot, i możemy powiedzieć to, co on sam mówi o Szekspirze: „Jego osoby działające są niby zegarki o kryształowych, przezroczystych cyferblatach; jak i inne, pokazują one godzinę, a prócz tego widać w nich cały mechanizm wewnętrzny.“
Oko widzące! Ono to pozwala się ujawnić harmonii wewnętrznej rzeczy, temu, czego chciała natura, muzykalnej myśli, jaką natura w grube często formy wciela. Bo natura chciała przecież czegoś, i bez oka widzącego to coś byłoby nie do rozpoznania. Sąż to rzeczy nizkie, nędzne? Możecie się więc z nich śmiać, możecie płakać nad niemi, możecie się tak lub owak współczująco do nich odnieść, możecie wreszcie w ostateczności pozostać względem nich w obojętności, odwrócić od nich własne oczy i oczy innych, zanim przyjdzie godzina praktycznego ich zniszczenia i zagaszenia! W gruncie rzeczy najważniejszym darem poety jest najważniejszy też i dla wszystkich ludzi: posiadać dość inteligencyi. Jeśli tego mu nie brak, — będzie poetą w słowie, lub, w przeciwnym razie, co jeszcze lepiej, poetą w czynie. Raz już ma on pisać — to czy będzie pisał prozą, czy wierszem, zależy to najzupełniej od zdarzeń: kto wie, jakie pospolite wydarzenia mogły na to wpłynąć — miał może nauczyciela śpiewu, uczono go może śpiewu w dzieciństwie! Moc jednak, czyniąca go zdolnym do przenikania aż do wnętrza serca rzeczy, rozróżniania wewnętrznej ich harmonii (albowiem w treści każdej rzeczy istniejącej jest harmonia, inaczej nie mogłaby ona utrzymać swego powiązania i istnieć) — nie stanowi wyniku wprawy lub przypadku, lecz dar samej natury, pierwszy rynsztunek bohaterskiego człowieka jakiegobądźkolwiek rodzaju. Do poety, jak i do każdego innego, mówimy przedewszystkiem: masz widzieć. Kto tego uczynić nie zdoła, ten bez żadnego pożytku będzie się upierał przy dobieraniu rymów, brzękaniu rozmaitemi uczuciowościami, darmo sam siebie będzie poetą nazywał: nie istnieje dlań żadna nadzieja. W czyjej zaś leży to mocy, dla tego wszelka tkwi nadzieja w prozie czy w wierszu, w czynie czy w myśleniu. — Pewien surowy stary nauczyciel szkolny zazwyczaj pytał się, kiedy mu nowego ucznia przyprowadzano: „czyście zupełnie pewni, że nie jest to rak?[3]) Otóż możnaby było istotnie toż samo postawić pytanie co do każdego, przeznaczanego do jakiejbądźkolwiek działalności, i należy uważać takie pytanie za jedynie konieczne: „czyście zupełnie pewni, że nie jest to rak?“ Nikt inny na tym świecie nie nosi w sobie bezwzględnego potępienia.
Według mnie bowiem, w istocie stopień zdolności widzenia, jaki człowiek posiada, tworzy ścisłą jego miarę. Gdybym był powołany do określenia zdolności Szekspira, powiedziałbym: wyższość oraz inteligencya, — i byłbym zdania, żem wszystko w tem zawarł. Czemże są bowiem zdolności? Mówimy o nich, jak gdyby o rzeczach odrębnych, oddzielnych, jak gdyby człowiek pewien posiadał inteligencyę, wyobraźnię i t. d., jak i ręce i nogi. Błąd to zasadniczy. Dalej posłyszymy o „naturze umysłowej“ człowieka i jego „naturze moralnej,“ jak gdyby i te rzeczy wolno było rozdzielać, jak gdyby i one istniały niezależnie. Być może, że konieczność językowa zmusza do podobnych form wyrażania się, — że ostatecznie tak mówić musimy, jeśli tylko chcemy mówić, — wyrazy jednak nie powinnyby się dla nas jako rzeczy ustalać. Zdaje mi się, że w ten właśnie sposób przeważnie nasze zrozumienie tego przedmiotu bywa na manowce sprowadzone. Powinniśmy wiedzieć i na zawsze w umyśle zachować, że odróżnienia te są tylko nazwami, „że duchowość człowieka, mieszkająca w nim siła żywotna — jest esencyonalnie jedna i niepodzielna, — że to, co zwiemy wyobraźnią, inteligencyą i t. d., są to tylko różne widoki jednej i tej samej potęgi intuicyi, nierozerwalnie ze sobą powiązane i fizyognomonistycznie spokrewnione, tak, że znając jedno z nich, łatwo nam poznać wszystkie inne. Czemże jest wreszcie sama moralność, to, co nazywam właściwością moralną człowieka, jeśli nie innym objawem jedynej siły żywotnej, przez którą on istnieje i działa? Wszystko, co człowiek czyni, jest względem niego fizyognomonistyczne. Można widzieć z tego, jak pewien człowiek śpiewa, jakby on walczył; odwaga jego lub jej brak w każdem wypowiedzianem przezeń słowie, w każdem wytworzonem przezeń zdaniu, nie mniej widnieje, aniżeli w wymierzonych ciosach. Jest on jeden i wszelkiemi sposobami jedno „ja“ wypowiada.
Proszę zwrócić uwagę na to, że bez rąk mógłby jeszcze człowiek posiadać nogi i być wstanie chodzić, — bez moralności zaś inteligencya jest dlań niemożliwą: człowiek, zupełnie pozbawiony moralności, nie mógłby nic wiedzieć! Aby rzecz poznać; — poznać co się nazywa, — człowiek powinien ją przedewszystkiem kochać, z nią sympatyzować, być z nią wewnętrznie spokrewnionym. Jeśli nie posiada on dość sprawiedliwości, aby w każdym wypadku odłożyć na bok swój egoizm, — jeśli brak mu odwagi, aby w każdym wypadku stanąć po stronie niebezpiecznej prawdy, — to jakże pozna? Cnoty, wszystkie jego cnoty odbiją się w jego wiedzy. Dla złych, egoistów i małodusznych natura z prawdą swoją przypomina księgę po wszystkie czasy zamkniętą: to, co taki człowiek może z tej natury poznać, musi być nizkiem, powierzchownem, małem i zaledwo ku pożytkowi dnia przydatnem. — Alboż chociażby nawet lis nie zna czegoś w naturze? Dlaczegóżby nie: wie on, gdzie są gęsi! Cóż wie ponad to, lub ponad to, co z tem analogiczne, tak często napotykany w świecie lis-człowiek? A należałoby też myśleć, że gdyby i lisowi brakło pewnej lisiej moralności, nie mógłby on nawet wiedzieć, gdzie są gęsi, gdzie je można łapać! Gdyby trawił czas na śledzienno-melancholijnych rozmyślaniach nad własną nędzą, nad teraj jak źle traktuje go natura, los i inne lisy i t. d., i gdyby był pozbawiony odwagi, bystrości, zmysłu praktycznego oraz innych przymiotów i darów, lisiemu rodzajowi właściwych, — nie złapałby żadnej gęsi. Możemy tak samo powiedzieć i o lisie, że jego moralność oraz intuicya jednej są miary, są dwiema różnemi stronami jednej i tej samej jedności lisiego życia wewnętrznego. — Pojęcia te należy uznać za stałe prawdy, przeciwieństwo ich bowiem działa w tych czasach z wielokrotną i prawdziwie zgubną przewrotnością; co się zaś tyczy ograniczeń i modyfikacyj, jakich one wymagają, — zdaję to na dobrą wiarę swoich słuchaczy. Jeśli więc nazywam Szekspira największą inteligencyą, mówię przez to wszystko, co się jego tyczy. Jest jednak w inteligencyi Szekspira więcej, aniżeliśmy dotychczas widzieli. Myślę tu o tem, co nazywam inteligencyą nieświadomą: więcej w niej mocy, niż on sam przypuszczał. Nowalis przedziwną co do niego czyni uwagę, mówiąc, że dramaty jego są zarazem tworami natury, głębokiemi — jak i natura sama. W słowach tych wielką widzę prawdę. Sztuka Szekspira nie jest sztucznością; najwznioślejsza jej wartość nie zależy od planu tudzież rozmysłu. Kiełkuje ona i wschodzi z głębi natury, i wzrasta w tej duszy wzniosłej oraz szczerej, będącej głosem natury. Ostatnie pokolenia ludzi odnajdą nowe znaczenia u Szekspira, nowe wyjaśnienia własnej ich istoty ludzkiej, „nowe harmonie z nieskończoną budową wszechświata, powiązania z najświeższemi pojęciami, powinowactwa z najwyższemi władzami człowieka, z najwyższemi jego uczuciami.“ Warto nad tem rozmyślać. Najwyższą nagrodę, jakiej natura udziela szczerej, prostej i wielkiej duszy, stanowi to, że pozwala jej stać się częścią samejże natury. Dzieła takiego człowieka, czegobądźkolwiek miałby on z najwyższem oraz świadomem wypracowaniem i rozmysłem dokonać, wyrastają w nim też nieświadomie, z nieznanych w nim głębi, z symetryą, opartą na prawach samej natury, zgodnie z wszelką prawdą, — jako dąb wyrasta z łona ziemi, jako góry i wody powstają. Ileż w tym Szekspirze pozostaje w ukryciu: jego cierpienia, jemu tylko znane walki milczące, i inne, jemu nawet nieznane, które wcale wyrażone być nie mogły, jest to wszystko niby korzenie, niby sok i siły podziemne! Wielkiem jest słowo, lecz milczenie jeszcze jest większe.
Zasługuje z tem wszystkiem na uwagę wesoły spokój tego człowieka. Nie zamierzam ganić Dantego za jego nędzę: był to bój bez zwycięztwa, ale bój prawdziwy, co jest rzeczą najważniejszą, najkonieczniejszą. Nazwę jednak Szekspira większym od Dantego co do tego, że walczył on prawdziwie i rzeczywiście zwyciężył. Nie należy wątpić, że i on cierpiał: pozostałe po nim Sonety wyraźnie świadczą, w jakich głębokich wodach brnął on, pływał, walcząc o życie. Z jakimże zresztą podobnym mu człowiekiem działo się inaczej? Zdaje mi się, że jest nieobmyślone owo ogólne pojęcie, jakoby on, niby ptak na gałęzi, swobodny i bezpośredni, śpiewał, nie znając wcale niepokojów reszty ludzi. Bynajmniej, z nikim z ludzi tak się nie dzieje! W jakiż sposób potrafiłby kto odbyć taką drogę, wznieść się od wiejskiego brakonierstwa aż do stworzenia takich tragedyj, nie upadając z bólu? Albo lepiej jeszcze: w jaki sposób człowiek zdołałby odmalować Hamleta, Koryolana, Makbeta, tyle bohaterskich serc cierpiących, gdyby własne jego bohaterskie serce nigdy nie cierpiało? Teraz zaś proszę się przyjrzeć znajdującej się z tem w przeciwieństwie wesołości jego, jego szczerej i wylewającej się z brzegów miłości dla śmiechu! Możebyście powiedzieli, że w niczem on nie przesadza, w jednym chyba tylko śmiechu? Zaklęć ognistych, wyrazów, co bodą i palą, można dość znaleźć u Szekspira, zachowuje on jednak zawsze w tym względzie umiarkowanie i nie jest nigdy tem, co Johnson uważałby specyalnie za „good hater.“[4] Śmiech zaś zdaje się zeń strugami wylewać; zbiera on wszelkiego rodzaju śmieszne przezwiska dokoła celu swych drwin, potrąca go i przewraca wszelkiego rodzaju szorstkiemi żartami, i każdy powiedziałby, że śmieje się z całego serca. Dalej, jeśli śmiech ten niezawsze odznacza się dowcipem, zawsze jest szlachetny, — nigdy nie natrząsa się z słabości prostej, nędzy lub biedy. Nikt, umiejący się śmiać co się nazywa, z tego śmiać się nie będzie. Dopuszcza się tego tylko nędzny charakter, pragnący się śmiać i posiąść opinię dowcipu Śmiech oznacza sympatyę, dobry śmiech nie jest „trzeszczeniem cierni pod garnkiem.“ Szekspir sympatycznie się tylko śmieje, nawet z głupoty i pretensyonalności. Dogberry i Rózga łaskoczą nam śledzionę, i przeprowadzamy ich wybuchami śmiechu; tembardziej jednak mili są nam ci biedacy, żeśmy się z nich uśmieli; spodziewamy się zarazem, że będą oni mieli powodzenie i pozostaną nadal prezesami straży miejskiej. Śmiech taki, przypominający światło słoneczne na głębinie morskiej, bardzo mi się zdaje pięknym.
Brak nam czasu do mówienia o każdym z utworów Szekspira oddzielnie, chociaż wiele pozostaje jeszcze do powiedzenia w tym względzie. Gdybyśmy naprzykład mogli mieć wszystkie jego utwory tak przejrzane, jak to ma miejsce z Hamletem w Wilhelmie Meister’ze! Możnaby tego kiedyś dokonać. August Wilhelm Szlegel uczynił godną pamięci uwagę, tyczącą się sztuk jego historycznych, „Henryka V-go“ i innych, które nazywa rodzajem epopei narodowej. Malborough, pamiętacie to, powiadał, że tyle tylko wie z historyi angielskiej, ile się jej nauczył u Szekspira. I rzeczywiście, jeśli dobrze się przyjrzeć, mało istnieje historyj, tak samo godnych pamięci. Wielkie momenty wybitne wybornie są pochwycone; wszystko się wyłania i zaokrągla w rodzaj powiązania rytmicznego; jest to, jak powiada Szlegel, epiczne, jakim w istocie musi być wszelki obraz, stworzony przez wielkiego myśliciela. Wiele znajduje się prawdziwie pięknych rzeczy w tych sztukach, a które wszystkie razem tworzą jednę tylko piękną rzecz. Tak naprzykład bitwa pod Azincourt uderza mnie, jako jedna z najdoskonalszych w swoim rodzaju rzeczy w dziełach Szekspira. Co za opis dwóch armij, tych Anglików znużonych, wycieńczonych! Nadchodzi wreszcie godzina straszliwa, płodna w wyrok losu, kiedy bitwa ma się rozpocząć, i tu się objawia owo męztwo nieśmiertelne: „wy dobrzy yeoman’owie, których członki stworzone były w Anglii!...“ Ile w tem szlachetnego patryotyzmu, niemającego nic wspólnego z ową „obojętnością,“ przypisywaną czasem Szekspirowi! We wszystkiem tem bije prawdziwe serce angielskie, spokojne i silne, nie hałaśliwe i rwące się na widownię i tem właśnie lepsze! Wydaje to wszystko dźwięk, przypominający brzęk stali. Człowiek ten potrafiłby też uderzyć, gdyby o to chodziło!
Powiem jednak ogólnikowo o dziełach Szekspira, że nie czerpiemy z nich całkowitego o nim wyobrażenia, lub nawet takiego, jak o innych ludziach. Utwory jego są to okna, skróś których chwytamy światło świata, w nim tkwiące. Wszystkie jego dzieła zdają się, porównawczo, pobieżnemi, niedoskonałemi, pisanemi pod wpływem krępujących okoliczności i odzwierciedlającemi tylko to tu, to owdzie zupełny wyraz człowieka. Znajdziesz tam ustępy, niby światłość niebiańska, które, jak snopy promieni, oświetlają samo jądro rzeczy — i mówimy wówczas: „Jest to prawdziwe, raz na zawsze wyrażone; wszędzie i zawsze wszelka otwarta dusza ludzka uzna to za prawdziwe!“ Takie jednak wybuchy każą nam odczuć, że nie wszystko tam dokoła promienieje; że napotyka się tam częściowo i czasowość i konwencyonalność. Niestety! Szekspir musiał pisać dla teatru Globus: wielka jego dusza musiała się zgnieść, jak mogła, by do tej właśnie, nie zaś innej, wcisnąć się formy. Było z nim wówczas tak, jak dzieje się z nami wszystkimi. Nikt nie pracuje niezależnie od warunków. Rzeźbiarz nie może postawić wprost przed nami własnej swej oraz swobodnej myśli, lecz myśl taką, jaką mógł wyrzeźbić w danym mu kamieniu zapomocą danych mu narzędzi. Disjecta membra — oto wszystko, co pozostaje nam po którymkolwiek poecie, lub po którymkolwiek człowieku.
Ktokolwiek rozumnie bada Szekspira, musi przyjść do przekonania, że i on też był prorokiem w swoim rodzaju, obdarzonym analogiczną proroczej intuicyą, chociaż z innego tonu zabrał się do rzeczy. I jemu też natura zdawała się boską, niewymowną, głęboką jak Tophet, jak niebiosa wysoką: „Myśmy z tej samej tkanki, co i marzenia, stworzeni!“ Mało kto, czytając, rozumie znaczenie tego naboju w opactwie westminsterskiem, nosi on jednak cechę głębokości jasnowidzenia. Lecz człowiek ten śpiewał, a nie kazał — chyba tylko muzykalnie. Nazywamy Dantego melodyjnym kapłanem katolicyzmu średniowiecznego, nie możemyż nazwać Szekspira jeszcze melodyjniejszym kapłanem prawdziwego katolicyzmu, „kościoła powszechnego“ czasów przyszłych i wszystkich czasów? Żadnej w jego dziele ciasnoty przesądu, żadnej surowości ascetyzmu, żadnej niewyrozumiałości, żadnej wściekłości fanatycznej lub przewrotności: stanowi to objawienie, o ile ono niem jest, że w całej naturze mieszka takie tysiąckrotnie ukryte piękno czy bóstwo, które pozwala ludziom ubóstwiać, jak im się podoba! Bez zniewagi wolno nam powiedzieć, że z dzieła Szekspira wznosi się też rodzaj psalmu powszechnego, godnego miejsca wśród świętszych nawet psalmów, znajdującego się z niemi, jeśli dobrze go zrozumieć, nie w dysharmonii, lecz w harmonii zupełnej! — Nie mogę nazwać tego Szekspira „sceptykiem,“ jak to czynią niektórzy, wprowadzeni w błąd obojętnością jego na wierzenia i spory teologiczne jego czasu. Nie — jest on patryotą, chociaż niewiele mówi o swym patryotyzmie, i nie jest sceptykiem, chociaż niewiele mówi o swej wierze. Obojętność taka była też owocem jego wielkości: całe jego serce znało tylko własną i wielką sferę ubóstwienia (możemy użyć tego wyrazu), a te inne życiowej dla innych wagi sprzeczki nie były w jego oczach żywotnemi.
Nazwijmy to jednak ubóstwieniem, lub jak się podoba, nie zasługujeż w każdym razie na chwałę owa rzecz, czy też zbiór rzeczy, — to, co przyniósł nam Szekspir? Co się mnie tyczy, to czuję, iż fakt, że taki człowiek zjawił się na ziemi naszej, nosi cechę świętości. Nie jestże on okiem, widzącem za nas wszystkich? nie jestże on zesłanym z nieba nosicielem światła błogosławionego? — I czyż w gruncie rzeczy wartość tego pod wszystkiemi względami nieświadomego Szekspira nie była tem większą, że nie posiadał on świadomości żadnego posłannictwa z nieba? Nie czuł on, jak Mahomet, że, by przeniknąć tę wspaniałość wewnętrzną, był on specyalnie „prorokiem bożym,“ — i czyż przez to samo nie był większym od Mahometa? Tak, był większym, i, jeśli dobrze się obliczymy, — jakeśmy to uczynili względem Dantego, — szczęśliwszym nawet. Myśl, jaką powziął Mahomet o swojem proroctwie najwyższem, w treści swej zawierała błąd i doszła do nas nierozwikłalnie oplatana błędami, wlokąc za sobą taką zawiłość bajek, brudów, niewyrozumiałości, iż powiedzenie moje, że Mahomet był prawdziwie przemawiającym, nie zaś ambitnym kuglarzem, uosobieniem przewrotności i udania, że przemawiał on, a nie bajał, — uważam za sąd sporny! Zgodnie z mojemi wyrachowaniami, w Arabii nawet Mahomet się wyczerpie i stanie się przestarzałym, podczas gdy Szekspir i Dante będą mogli zawsze być młodymi, podczas gdy Szekspir w Arabii i gdziebądźkolwiek zawsze będzie miał prawo do nazwy kapłana ludzkości — na nieograniczone okresy czasu!
Jeśli porównamy go z Eschylosem lab Homerem, musimy zapytać, dlaczego on, z powodu prawdomówności swej i powszechności, nie miałby trwać, jak i oni? On szczery — jak i oni, i jak oni zstępuje głęboko aż do powszechnego tudzież wiecznego. Co się zaś tyczy Mahometa, lepiejby mu było nie być takim świadomym! Niestety! biedny Mahomet! Wszystko, czego posiadał świadomość, było najczystszym błędem, marnością oraz trywialnością, jak w istocie zawsze w takich razach się dzieje. Istotnie wielkie i w nim jest nieświadome, a mianowicie, że był on dzikim lwem pustyni arabskiej; że przemawiał tym wielkim głosem gromowym, który mu dano, nie słowami, o których myślał, iż są wielkie, lecz czynami, uczuciami i historyą życia — co wszystko było wielkie! Koran jego stał się wielosłownym i głupim nonsensem; my nie wierzymy wcale, jak on, że Bóg to wszystko napisał! Wielki człowiek jest tu, jak i wszędzie, siłą natury, i wszystko, co tkwi w nim istotnie wielkiego, wytryska z głębi niepojętych.
Otóż patrzcie na naszego biednego wieśniaka z Southamptonu, który stał się dyrektorem teatru, mogącym żyć bez żebraniny, któremu hrabia Southampton rzucił kilka spojrzeń łaskawych, którego sir Thomas Lucy — dzięki mu za to — chciał posłać na galery! Nie uważaliśmy go, jak Odyna, za boga, dopóki żył wśród nas, i wieleby się o tem dało powiedzieć. Powiem jednak, albo raczej powtórzę: przyjrzyjmy się, czem istotnie stał się dla nas Szekspir, wbrew opłakanemu stanowi, w jaki popadła dziś cześć dla bohaterów. Jakiegoż Anglika, który żył kiedykolwiek na tej ziemi naszej, jakiegoż miliona Anglików nie oddalibyśmy prędzej, niż tego wieśniaka ze Stratfordu? Nie sprzedalibyśmy go za żaden pułk dostojników najwyższych. On jest największą z wydanych przez nas rzeczy. Czegóżbyśmy nie byli gotowi zań oddać dla honoru swego wśród ludów cudzoziemskich, dla upiększenia swego domu angielskiego? Pomyślmy teraz nad następującem pytaniem: czego wolicie się wyrzec wy, Anglicy, swego cesarstwa indyjskiego, czy też swego Szekspira, t. j., czy wolelibyście nigdy nie mieć cesarstwa indyjskiego, czy też nigdy nie mieć Szekspira? W istocie, ważne to byłoby pytanie. Osobistości urzędowe odpowiedziałyby niewątpliwie językiem urzędowym, ale co się nas tyczy, czyżbyśmy nie musieli w ten sposób odpowiedzieć: czy z cesarstwem indyjskiem, czy bez niego, — obejść się bez Szekspira nie możemy! Cesarstwa indyjskiego będziemy się musieli w każdym razie pozbyć kiedyś, ale Szekspira — tego nie pozbędziemy się, on nam pozostanie na wieki: nie możemy się wyrzec swego Szekspira!
Tak, odpowiedzielibyśmy w ten sposób, niezależnie od wszelkich duchowości, patrząc nań jedynie jako na posiadanie rzeczywiste, towarowe, dotykalnie pożyteczne. Niezadługo Anglia, ta wyspa nasza, będzie zawierała nieznaczną tylko cząstkę Anglików, a w Ameryce, w Nowej Holandyi, na wschodzie i zachodzie, aż do antypodów, plemię saksońskie pokryje olbrzymie przestrzenie globu. I cóż wówczas będzie mogło utrzymać wszystkich tych ludzi razem jako wewnętrznie jeden naród, aby nie zaczęli się kłócić i bić, lecz żyli w spokoju, w stosunku braterskim, pomagając sobie wzajemnie? To właśnie uważają wszyscy za największe zadanie praktyczne, którego dopełnienie wypadło w dziale wszelkim tronom i rządom, — a cóż dokonać tego zdoła? Ani postanowienia parlamentu, ani rządy pierwszych ministrów temu nie podołają. Ameryka oddzielona jest od nas o tyle, o ile parlament mógł ją oddzielić. Nie należy nazywać tego fantastycznością, tkwi w tem bowiem wiele rzeczywistości: to jest, powiadam, król angielski, którego ani czas, ani zdarzenie, ani parlament, ani szereg parlamentów zdetronizować nie zdoła. Czyż ten król Szekspir nie świeci ponad nami wszystkimi w chwale swej ukoronowany, jako najwznioślejszy, najłagodniejszy i pomimo to najsilniejszy znak połączenia? nie jest-że on nie do zburzenia i rzeczywiście większej z tego punktu widzenia wartości od wszystkich innych środków pomocniczych? Możemy go sobie wyobrazić za lat tysiąc promieniejącym ponad wszystkiemi narodami angielskiemi. Od Paramotta do Nowego-Yorku, na każdem miejscu, pod jakimbądźkolwiek konstablem parafialnym — mężczyźni i kobiety Anglicy będą sobie mówili wzajemnie: „Tak, ten Szekspir naszą stanowi własność; myśmy go wydali, przez niego my mówimy i myślimy; jesteśmy tejże krwi tudzież rasy, co i on.“ Najbardziej obdarzony zdrowym rozsądkiem polityk może też, jeśli łaska, o tem pomyśleć.
Tak, istotnie wielką jest rzeczą dla narodu dosięgnąć posiadania głosu, coby go wyraził, — zdołać wydać człowieka, któryby wyraził melodyjnie, co myśli serce narodu! Tak naprzykład[5], biedna, rozczłonkowana, pokawałkowana, rozproszona Italia nie ukazuje się jako jedność w żadnym protokóle lub traktacie, pomimo to jednak szlachetna Italia jest istotnie jedna: Italia wydała swego Dantego, Italia może mówić!.................
Na tem musimy zakończyć to, co mieliśmy do powiedzenia o poecie-bohaterze.