Bohaterowie (Carlyle, 1892)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bohaterowie | |
Podtytuł | Cześć dla bohaterów i pierwiastek bohaterstwa w historyi | |
Wydawca | Teodor Paprocki i S-ka | |
Data wyd. | 1892 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków — Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | On Heroes, Hero-Worship, and The Heroic in History | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
TOMASZ CARLYLE.
BOHATEROWIE.
CZEŚĆ DLA BOHATERÓW
I PIERWIASTEK BOHATERSTWA W HISTORYI.
Przekład z angielskiego.
KRAKÓW.
W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
WARSZAWA.
TEODOR PAPROCKI I S-KA.
1892.
|
Mamy tu zamiar pomówić trochę o wielkich ludziach, o sposobie, w jaki oni występowali w sprawach naszego świata, o typie, jaki im historya tego świata nadała, o pojęciu, jakie ludzkość o nich sobie wytworzyła, o dziele, jakiego oni dokonali, czyli, innemi słowy — o bohaterach, przyjęciu, jakiego doznali, i roli, jaką odegrali, — czyli jeszcze inaczej — o czci dla bohaterów i pierwiastku bohaterstwa w sprawach ludzkich. Oczywiście, jest to przedmiot nader obszerny i godny gruntowniejszego sposobu traktowania, niż ten, jaki my mamy nadzieję tu zastosować. Tak, obszerny to przedmiot, bezgraniczny nawet, jeśli zechcemy go pojąć należycie; bezmierny, jak sama historya powszechna, która, według mego rozumienia, jako historya tego, czego ludzkość w tym świecie dokonała, jest w gruncie rzeczy historyą wielkich ludzi, na to pracujących. Ci bowiem wielcy ludzie byli przewodnikami ludzkości, wzorodawcami i w pewnym znaczeniu twórcami wszystkiego, co całe zbiorowisko ludzi zdołało zrobić, czego zdołało dosięgnąć. Wszystko, co się w świecie dopełniło, jest tylko, ściśle rzeczy biorąc, zewnętrznym, materyalnym wynikiem, praktycznem wcieleniem i urzeczywistnieniem myśli, przemieszkujących w zesłanych na ten świat wielkich ludziach, — to też dumą historyi świata — śmiało możemy to powiedzieć — będzie historya tych ostatnich. Nic więc zrozumialszego nad to, że nie będziemy tu mogli godnie odpowiedzieć podobnemu zadaniu.
Pociesza nas to, że wielcy ludzie, z jakiegobądźkolwiek punktu widzenia rozważani, są towarzystwem nader pożytecznem. Niepodobna zająć się, chociażby nawet mniej lub więcej powierzchownie, wielkim człowiekiem bez pewnej ztąd dla siebie korzyści. Wielki człowiek jest zawsze żywem źródłem światła, obok którego dobrze i miło się znajdować. Światło to oświeca i rozświeciło ciemności świata, i to nie jako zapalony przez kogoś świecznik, lecz jako coś światłodajnego z łaski nieba, jako, że tak powiem, potężna fontanna światła, wrodzonej i oryginalnej intuicyi, bohaterskiej męzkości i szlachetności, — fontanna, w potokach promieni której dobrze wszelkiej duszy. Niema warunków, przy których moglibyśmy skarżyć się na to, żeśmy czas jakiś dokoła nich błądzili. Te sześć typów bohaterstwa, wziętych z różnych krajów i bardzo odległych od siebie epok, typów zewnętrznie nic z sobą niemających wspólnego, powinno nam, jeśli dobrze wzrok wytężymy, nader wiele zobrazować. Jeżelibyśmy tylko mogli przyjrzeć się im należycie, zrozumielibyśmy o wiele łatwiej sam rdzeń historyi wszechświatowej. Jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi się udało — w czasach takich, jak dzisiejsze — chociażby do pewnego stopnia ujawnić znaczenie bohaterstwa i boski stosunek (nie waham się tak go nazwać), który po wszystkie czasy łączył wielkiego człowieka z innymi ludźmi, — gdyby mi się udało w taki sposób poruszyć przynajmniej przedmiot, jeśli już go nie zgłębić! W każdym razie — trzeba popróbować.
Za prawdę uważam pod każdym względem, że najważniejszem ze wszystkiego, co się tyczyć może pojedynczego człowieka, lub całego narodu, jest jego religia. Pod słowem „religia“ rozumiem tu nie credo kościoła, do którego należy on urzędownie, ani też różne dogmaty wiary, które zechce stwierdzić podpisem, słowem lub jakimkolwiek innym sposobem: jest to niezupełnie to, a czasem zgoła nawet nie to. Widzimy przecież, że ludzie wiary wyznający dosięgnąć mogą w każdej z nich, bez różnicy, wszelkich stopni zasługi lub występku. Nie, religią nazywam nie to wyznanie, czy twierdzenie, które jest dla człowieka czemś zewnętrznem lub co najgłębiej wypływa z dziedziny jego rozumowań; religię tworzy dla mnie to, w co człowiek wierzy rzeczywiście i czynnie (często nie wypowiadając tego w twierdzeniach nietylko dla drugich, lecz nawet sobie samemu), co rzeczywiście i czynnie bierze do serca i za pewnik uważa w stosunkach swych życiowych z tym tajemniczym wszechświatem i swoich obowiązków i swego przeznaczenia: to jest właśnie najważniejsze ze wszystkiego, co się jego tyczy, co jest w nim stworzycielem i przyczyną wszystkiego innego. W tem tkwi religia, lub też, być może, bezwzględny sceptycyzm i niereligijność: jeśli mi powiecie, jak pewien człowiek czuje się związanym z niewidzialną Istotą lub nie-istnością, — dowiem się bardzo dokładnie, czem on jest i czego w życiu dokona. To też, badając osobnika lub naród, na pierwszem miejscu stawimy pytanie: „jaką była jego religia?“ Czy był to poganizm — mnogość bogów — czysto zmysłowe przedstawianie owej tajemnicy życia, z uznaniem siły fizycznej za główny pierwiastek istnienia? Byłże to chrześcianizm — wiara w Niewidzialne, nietylko jako w istność realną, lecz nawet jako w jedyną istność realną, — wiara w wieczność, na której opiera się czas i wszystkie jego momenty, — detronizujący siłę pogańską na korzyść szlachetniejszego panowania, świętości? Byłże to sceptycyzm — niepewność, pobudzająca do nieustannego badania, czy jest jaka istność niewidzialna, jaka — niebezrozumna — tajemnica życia? — zwątpienie co do wszystkiego, a może nawet niewiara i przeczenie bezwzględne? Odpowiedzieć na takie pytania — to odtworzyć ducha historyi człowieka lub narodu. Myśli ich były matkami czynów, uczucia — ojcami myśli: strona ich niewidzialna i duchowa dyktowała prawa stronie zewnętrznej, czynnej: religia stanowiła w nich wielki fakt. Ze względu na granice, jakie musimy zakreślić swoim odczytom, najlepiej będzie, jeśli zwrócimy badania swoje głównie ku tej właśnie religijnej fazie sprawy. Po zrozumieniu tego — wszystko stanie się dla nas zrozumiałem. Pierwszym wybranym przez nas bohaterem tej seryi jest Odyn, główna postać poganizmu skandynawskiego, która dla nas jest emblematem bardzo wielkiego obszaru pojęć. Przyjrzyjmy się więc trochę bohaterowi jako bóstwu, co stanowi najdawniejszą, najpierwotniejszą formę bohaterstwa.
To pewna, że ten poganizm jest czemś dziwnem i niepojętem dla nas, ludzi obecnego wieku. Przypomina on las, w którym drogi znaleźć niepodobna, w którym umysł błąka się bez końca, — las złudzeń, pomieszanych pojęć, fałszów i bezmyślności, pokrywających całe pole życia!
To coś przejmuje nas podziwem, omal nie niewiarą, — bo w rzeczy samej nie tak to łatwo zmieścić w swej głowie, iż zdrowi na umyśle ludzie kiedykolwiek z otwartemi oczami mogli wierzyć w zbiór podobnych doktryn — i wierzyć tak, że aż żyć tą wiarą zdołali; korzyli się i cześć — jako Bogu — składali biednej, podobnej do nich istocie, — i ubóstwiali nietylko ją, lecz i pnie, i kamienie, i wszelkie żywe i martwe przedmioty; iż wytworzyli taki straszliwy chaos halucynacyj jako teoryi wszechświata: wszystko to robi wrażenie jakiejś bajki nie do uwierzenia. A tymczasem jasne to jak dzień, że wszystko tak działo się w rzeczywistości. Rzeczywiście, ludzie, stworzeni na obraz i podobieństwo nasze, oddali się i żyli w niej jak u siebie, w tej potwornej i nie do wybrnięcia puszczy dzikich wierzeń i nizkich ubóstwień. To zjawisko dziwi nas niepomiernie. Tak, radując się sami na wysokościach czystych widzeń, do jakich człowiek podnieść się zdołał, możemy poświęcić chwil kilka na użalenie się milczące i bolesne nad głębią ogarniających duch jego ciemności. Wiedzmy jednak, że coś podobnego było i jest w człowieku — i we wszystkich ludziach, i nas nie wyłączając.
Niektórzy teoretycy używają nadzwyczaj szybko załatwiającego się z kwestyą środka do wytłumaczenia religii pogańskiej: „prosty to szarlatanizm, kuglarstwo kapłanów i oszukaństwo — powiadają; — żaden zdrowy na umyśle człowiek nigdy prawdziwie w to nie wierzył; wszystko to były wprost zmyślenia, podawane do wierzenia innym ludziom, którzy już w żaden sposób nie zasługiwali na miano zdrowych. — Często będziemy się poczuwali do obowiązku protestowania przeciw podobnej hipotezie co do faktów, czynów i wogóle historyi ludzi: tu zaś na wstępie protestujemy przeciw niej, o ile się ona tyczy poganizmu i wszelkich innych izmów, na które człowiek zdobył się kiedykolwiek, szukając czegoś, coby go przez życie prowadziło. Wszystkie one zawierały w sobie jakąś prawdę, inaczej ludzie byliby się im nie oddali. Zapewne, nie brak szarlatanizmu oraz oszukaństwa i w religiach, szczególnie zaś ich późniejsze fazy przejściowe — fazy upadku — straszliwie w nie opływały, — tylko że szarlatanizm nigdy nie tworzył treści pierwotnej ich wpływu, zdrowia ich tudzież życia, lecz, przeciwnie, ich chorobę i oznakę niemylną niechybnej śmierci! Nie należy o tem nigdy zapominać. Ta hipoteza szarlatanizmu, z którego rodzi się jakoby wiara, chociażby nawet ludzi dzikich, zdaje mi się strasznie ponurą. Szarlatanizm niczemu życia nie daje, a niesie śmierć wszystkiemu. Nigdy nie dostaniemy się do istotnej czegokolwiek treści, w ten sposób patrząc na odnośne oszukaństwa, jeśli nie odrzucimy wszelkich szarlatanizmów wprost jako choroby, zepsucia, z któremi przedewszystkiem obowiązek nakazuje nam skończyć raz na zawsze, które nakazuje on nam wymieść zarówno z myśli, jak i z czynów. — Wszędzie i zawsze człowiek rodzi się wrogiem kłamstw. Jestem zdania, że sam nawet dalaj-lamizm zawiera w sobie pewną prawdę. Proszę przeczytać szczere, przenikliwe a dość sceptyczne „Opowiadanie o poselstwie“ w tym kraju M. Turnera. Wszak każdy zobaczy, że ci biedni mieszkańcy Tybetu mają swą wiarę, a mianowicie według nich Opatrzność w każdem pokoleniu zsyła na ziemię wcielenie siebie samej. W gruncie rzeczy jest to rodzaj wiary w jakiegoś papieża, a biorąc rzecz jeszcze głębiej, wiara w jakiegoś bardzo wielkiego człowieka i w to, że można go odkryć, a już odkrytemu wszyscy winni posłuszeństwo bez granic! Oto jest prawda wielkiego lamizmu, jedyny zaś błąd tkwi w sposobie szukania owego wielkiego człowieka. Kapłani Tybetu trzymają się pewnej właściwej sobie metody celem odkrycia, kto właściwie z ludzi jest „bardzo wielki“ i kto godzien panować nad nimi. Zła to metoda, ale czyż tak dalece gorsza od tych, których my sami się trzymamy, jak naprzykład, że człowiekiem owym jest pierworodny pewnej dynastyi? Trudna to — niestety! — rzecz wynalezienie dobrej w tym względzie metody. — Pierwszym krokiem ku zrozumieniu poganizmu będzie dla nas uznanie, że wyznawcy jego, w pewnej epoce, uważali go szczerze za wyraz prawdy. Przyjmijmy za rzecz niewątpliwą, że ludzie o zdrowych zmysłach i na jawie, stworzeni najzupełniej na obraz i podobieństwo nasze, wierzyli w poganizm, że my sami wierzylibyśmy w niego, gdybyśmy wśród nich żyli. Wówczas można będzie postawić pytanie: Czemże mógł być poganizm?
Inna, bardziej już godna poważnego traktowania teorya widzi w tem wszystkiem alegoryę. Teoretycy tej klasy powiadają, że była to gra wyobraźni poetów, rodzaj cienia — w formie bajki alegorycznej, uosobień i uplastycznień — tego, co takie duchy poetyckie zrozumiały i odczuły ze wszechświata. Zgadza się to — dodają oni — z owem najpierwszem a zawsze czynnem prawem natury ludzkiej, które i dziś wciąż obserwować możemy, chociaż w rzeczach mniejszej wagi. Prawem tem jest, że to, co człowiek silnie odczuwa, usiłuje on zawsze wyrazić na zewnątrz siebie samego, przedstawić w formie widocznej, z nadaniem jej — że tak powiem — pewnego życia, pewnej rzeczywistości historycznej. Zapewne, prawo takie istnieje i sięga największej głębi natury ludzkiej; nie mamy też powodów do powątpiewania, że i w tej sprawie grało ono rolę czynną. To też nazywam „bardziej godną poważnego traktowania“ hipotezę, przypisującą poganizm — w całości lub w większej części — działaniu tego prawa, — nie mogę jednak jej uznać za hipotezę prawdziwą. Proszę tylko pomyśleć, czy my byśmy zechcieli wierzyć, mieć za wiatyk — jakąś alegoryę, jakąś zabawę poetycką? Nie, żądalibyśmy nie zabawy, lecz czegoś poważnego. Bo też żyć na tym świecie — to rzecz nader poważna; umrzeć nie jest zgoła dla człowieka zabawą. Powtarzam, życie własne nigdy się nie zdawało człowiekowi zabawą, lecz było dlań rzeczywistością surową, sprawą najzupełniej poważną!
Uważam więc, że chociaż owi zwolennicy hipotezy alegoryi kroczą po drodze do prawdy, nie dosięgają jej jednak. Religia pogańska jest istotnie alegoryą, symbolem tego, co ludzie czuli i wiedzieli o wszechświecie, — jak zresztą wszystkie religie są w tem znaczeniu symbolami, zmieniającemi się stosownie do tego, jak się zmienia to, co ludzie w tym względzie czują i wiedzą; zdaje mi się jednakże, iż przewrotnie — nawet odwrotnie — widzą rzecz ci, którzy wysuwają na przód, jako początek i przyczynę, to, co było prędzej wynikiem i zakończeniem. Ludzie potrzebowali nie alegoryj pięknych, nie symbolu doskonałego, lecz wiedzy, w co należało im wierzyć co do wszechświata, co do swoich w nim losów, co do tajemniczego ich życia i wszystkiego, na co mogli mieć w niem nadzieję i czego powinni się byli obawiać, co powinni byli czynić, a czego nie czynić. Wszak „Podróż Pielgrzyma“[1] jest też alegoryą, i do tego piękną, rozumną i poważną; proszę się jednakże zastanowić, czy ta alegorya Bunyana mogłaby poprzedzić symbolizowaną przez się wiarę? Musiała już istnieć przed nią i być powszechną wiara, której alegorya mogła się stać następnie cieniem — i to, pomimo całej swej powagi, cieniem — możemy to powiedzieć — zabawnym, czystą grą wyobraźni — w porównaniu z tą rzeczą groźną, z tą pewnością naukową, których chce ona być emblematem poetycznym. Zarówno w tym, jak i w każdym innym wypadku, alegorya jest wytworem pewności, nie zaś jej wytwórczynią. To też, co się tyczy poganizmu, należy nam jeszcze zbadać, zkąd się wzięła owa pewność naukowa, matka tego labiryntu alegoryj, błędów, poplątanych pojęć, jaka ona była, czem była?
Niewątpliwie, szalonąby to było pretensyą chcieć tu, lub gdziebądźkolwiek, „wytłumaczyć“ takie zjawisko, jak to dalekie, niepowiązane i mgliste imbroglio[2] poganizmu, bardziej przypominające stado obłoków, niż daleki stały ląd gruntu i faktów. Poganizm ten nie stanowi już rzeczywistości, był nią jednak kiedyś. Winniśmy pojąć, że to, napozór, stado obłoków tworzyło ongi rzeczywistość, że nie mamy tu do czynienia, jako z jej źródłem — z alegoryą poetycką lub, tem mniej, ze zwodnem oszukaństwem. Sądzę, że ludzie nigdy nie wierzyli w marne pieśni, nie ryzykowali życia swej duszy dla alegoryj; po wszystkie czasy, szczególniej w owe poważne czasy pierwotne, ludzie instynktem umieli odkrywać szarlatanów, aby nienawidzieć i brzydzić się nimi. Pozostawiając też na stronie owe teorye szarlatanizmu i alegoryi, a wzamian wytężając z sympatyą uwagę ku temu dolatującemu nas zdala zgiełkowi czasów pogańskich, postarajmy się przekonać, czyby się nam nie udało przynajmniej dojrzeć pewności, że tkwił jednakże w treści ich jakiś fakt, że ludzie ci nie byli wcale kłamcami lub szaleńcami, lecz, na swój nędzny sposób, szczerymi i zdrowymi!
Proszę sobie, pomiędzy innemi, przypomnieć owę fikcyę Platona o człowieku, który wzrósłszy oraz dojrzawszy gdzieś w jaskini podziemnej tudzież mrocznej, zostałby nagle wyprowadzony na świat i ujrzał nagle wschód słońca. Co za zdziwienie, co za podziw, co za zachwyt ogarnąłby go na ten widok, który my obojętnie codziennie witamy! Całe serce tego człowieka, który połączyłby w sobie szczerą i swobodną czuciowość dziecka z mocą umysłu dojrzałego, zapłonęłoby na ten widok: rozpoznałby on doskonale boskość zjawiska i padłby przed niem na twarz w ubóstwieniu. — Otóż taka właśnie wielkość dziecięca tkwiła w narodach pierwotnych. Pierwszym wśród tych ludzi surowych myślicielem pogańskim, pierwszym, który postąpił krokiem po tej drodze myśli, był właśnie ów człowiek-dziecię Platona. Pełen prostoty i otwartości dziecka posiadał on zarazem głębokość i siłę męża. Przyroda nie miała jeszcze dla niego nazwy; nie zjednoczył on jeszcze w jednę nazwę całej tej nieskończonej rozmaitości widoków, dźwięków, form i ruchów, co wszystko my zwiemy dziś zbiorowo: wszechświatem, naturą, lub jakkolwiek inaczej, załatwiając w ten sposób rachunek z rzeczą. Dla owego dzikiego człowieka o głębokiem sercu wszystko wydawało się jeszcze czemś nowem, nieosłoniętem nazwami i formułkami; wszystko stawało przed nim wprost nagie, płomieniejące, piękne, groźne, niewypowiedziane. Przyroda była dlań tem, czem jest ona po wszystkie czasy w oczach myśliciela i proroka: nadprzyrodzoną! Ziemia skalista, kwiecista i zielona, drzewa, góry, rzeki, morza wielodźwięczne; niezmierne, bezdenne morze błękitu, falujące ponad naszemi głowami pod tchnieniem wiatrów; czarna chmura, co się tam skupia i formuje, by zionąć to ogniem, to gradem i deszczem: co to jest? Tak, co to takiego to wszystko? — W gruncie rzeczy nie wiemy tego jeszcze dziś i nigdy nie zdołamy posiąść tej wiedzy. I jeśli wymykamy się trudności tego pytania, to dzięki — nie wyższej intuicyi, lecz — wyższej naszej lekkości, nieuwadze, brakowi intuicyi. To brak myśli pozwala nam się nie dziwić. Każde tworzone przez nas pojęcie więzi stwardniała skorupa tradycyj, zdań, powag, wyrazów bez treści. Nazywamy ten ogień piorunowy czarnej chmury „elektrycznością,“ tworzymy o nim uczone traktaty, wydobywamy podobny przez tarcie szkła i jedwabiu: lecz czem on jest? kto go stworzył? Z czego on powstał? Co z niego ma powstać? — Wiedza wiele dla nas uczyniła, lecz nędzną nauką byłaby ta, któraby chciała skryć przed naszem okiem olbrzymią, bezdenną nieskończoność niewiedzy, której ludzkość nigdy zgłębić nie może, ponad którą cała nasza wiedza unosi się, niby jakieś ździebełko liche. Świat ten, pomimo całej naszej wiedzy i wszystkich nauk, pozostaje cudem — i dla każdego kto o nim myśleć będzie, pozostanie czemś nadprzyrodzonem, niezbadanem, czarnoksięzkiem — czemś więcej nawet.
Pomijając już inne, co to za ogrom tajemnicy: czas, to coś nieograniczonego, cichego, nigdy niepowstrzymanego, co się toczy, rwie naprzód — bystre i milczące, niby wszystko ogarniający przypływ oceanu, nad którego powierzchnią majaczeje wszechświat cały wraz z nami, niby jakieś wyziewy, niby widma jakieś, które są — i potem znów nie są. Jest to cud, w ścisłem znaczeniu tego słowa, cud na wieki, coś zdolnego wprawić nas w osłupienie, — bo nie możemy o tem nic, ani słowa powiedzieć. Wszechświat! Niestety, co dzicy ludzie mogli o nim wiedzieć? cóż możemy o nim wiedzieć my sami? Że jest on siłą, kombinacyą sił tysiąca, siłą, która nie jest nami. I to wszystko: on nie jest „my,“ jest czemś zupełnie różnem od nas. Siła, siła, wszędzie siła, a w środku znowu my — również siła tajemnicza. „Niema ani jednego listka, gnijącego na drodze długiej, któryby nie zawierał w sobie jakiejś siły: bo i jakżeżby inaczej mógł gnić?“ Tak, niewątpliwie, i dla myśliciela ateisty, gdyby taki myśliciel był możliwy, musiałby być koniecznie także cudem ten olbrzymi i nieograniczony wir siły, wir nigdy niewstrzymany, wielki jak bezmiar i stary jak wieczność. Czem on jest? Tworem Boga, Wszechmogącego Boga — odpowiada lud wierzących. Ateistyczna wiedza gawędzi o tem nędznie, popisując się z nomenklaturą naukową, doświadczeniami i czy tam wiem z czem jeszcze, jak gdyby tu chodziło jedynie o jakąś lichą rzecz martwą, którą można wpakować do butelki lejdejskiej i sprzedawać w sklepach; ale wrodzony zdrowy rozsądek człowieka, byle tylko sumiennie zastosowany, po wszystkie czasy woła, iż jest to coś żywego; ach! coś niewypowiedzianego, boskiego, wobec czego, pomimo wszelkiej wiedzy świata, najlepszem zachowaniem się z naszej strony będzie pełne czci przerażenie, pobożne rzucenie się na twarz, pokora ducha, ubóstwienie, jeśli nie w słowach, to milczące.
Teraz zaś dorzucę następującą uwagę: Kiedy czas taki, jak nasz, wymaga proroka lub poety, któryby nas nauczył, dopomógł do odrzucenia precz tych nędznych świętokradzkich powijaków, tych nazw technicznych, tych plotek naukowych, — myśląca dusza starożytnego człowieka, nieobciążona jeszcze temi więzami, garnęła się do przyrody bezpośrednio. Świat, który dziś boskim przedstawia się wyłącznie w oczach natchnionych, był takim wówczas dla każdego, kto chciał zwrócić ku niemu oczy. Nagi w swem człowieczeństwie człowiek stał wprost oko w oko ze światem. „Wszystko było boskiem albo Bogiem:“ Jan Paweł dziś jeszcze myśli tak samo, bo olbrzym Jan Paweł ma moc wyłamać się z pod władzy wszelkich „powiadają,“ — wówczas zaś żadne „powiadają“ nie istniały. Kanopa, świecąc z wysokości nad całą pustynią wspaniałym swym blaskiem błękitnawym dyamentu (ta dzika światłość błękitna, niby duch jakiś, nieskończenie przewyższała świetnością swą wszystko, co dane nam jest oglądać na tym padole), przenikała aż do głębi serca dzikiego Izmaelity, znacząc mu drogę przez pustynię bezludną. Dzikiemu jego sercu, co zawierało w sobie wszystkie uczucia, lecz nie posiadało słowa dla żadnego z nich, ta Kanopa mogła się zdawać niby jakiemś małem okiem, które słało mu swe spojrzenie z głębi wielkiej i głębokiej wieczności, odkrywając wewnętrzną świetność. Czyżbyśmy nie byli zdolni pojąć, w jaki sposób ludzie ci doszli do ubóstwienia Kanopy, stali się tem, co zwiemy dziś Sabojczykami, gwiazd czcicielami? W tem dla mnie tkwi tajemnica wszystkich form poganizmu. Adoracya bez wiary ni granic — oto jest ubóstwienie. Dla tych ludzi pierwotnych wszystko i każda rzecz, co istniała obok nich, tworzyła emblemat boskości, jakiegoś Boga.
Proszę się tylko przypatrzeć, co za niezatracona nić prawdy wije się przez to wszystko. Czyż i dla nas, jeśli tylko zechcemy otworzyć zmysły i umysł, nie ujawni się Bóg w każdej gwiazdce, w każdem ździebełku trawy? Dziś my już nie czcimy tego wszystkiego, jak poganie, ale czyż i teraz jeszcze nie uważa się za dowód wyższej wartości duchowej to, co my zwiemy „naturą poetyczną,“ a co polega na świadomości, że wszelka rzecz ma w sobie coś z boskiego piękna, że wszelka rzecz jest istotnie „oknem, skroś które możemy utonąć wzrokiem w boskości nieskończonej?“ Tego, co posiada zdolność spostrzegania czaru zjawisk wszelkich, nazywamy poetą, malarzem, geniuszem, człowiekiem obdarzonym wyższą siłą, miłym Bóstwu. Ci zaś biedni Sabejczycy właśnie to samo robili, tylko na swój sposób. Jakkolwiek jednak robili to oni, trzeba policzyć na karb ich zasługi: zawsze było to czemś więcej, niż to, co mógł zrobić człowiek zupełnie głupi, lub koń, albo wielbłąd, — to jest nic!
Teraz jednak, kiedyśmy się zgodzili na to, iż wszelka rzecz, na jaką wzrok nasz upadnie, jest emblematem Boga Najwyższego, muszę dodać, że, więcej, niż cokolwiek, człowiek stanowi taki emblemat. Zapewne znacie sławne powiedzenie św. Chryzostoma o Shekinah, czyli o arce przymierza, jako o widomem objawieniu się Boga wśród Żydów: „Prawdziwem Shekinah jest człowiek!“ Tak — to prawda najściślejsza; to nie żaden frazes pusty: tak rzeczy mają się rzeczywiście. Treść naszej istoty, ta tajemnica w nas, co sama siebie nazywa: „ja“ (cóż za słowa niedołężne posiadamy dla wyrażenia takich istności!) — jest to tchnienie nieba: to Istota Najwyższa objawia się w człowieku. To ciało, te zmysły, to życie, jakiem żyjemy, — nie stanowiż to wszystko rodzaju odzienia dla tego czegoś, co nazwane być nie może? „Jedna tylko jest świątynia we wszechświecie — mówi pobożny Noralis: — jest nią ciało człowieka. Niema nad tę wysoką formę bytu nic świętszego. Składać hołd ludziom — znaczy to samo, co uczcić owo objawienie w ciele. Kładąc dłoń na ciało ludzkie — dotykamy nieba!“ Brzmi to pozornie jako zwyczajna tyrada retoryczna, ale tylko pozornie; w rzeczywistości dzieje się inaczej. Pomyślawszy bowiem dobrze, znajdziemy, że jest to prawdą naukową, najlepiej sformułowanym wyrazem istotnej prawdy rzeczy. My stanowimy cud nad cudami, wielką i niezbadaną tajemnicę bożą. Nie możemy tego pojąć, nie wiemy, jak o tem mówić, — możemy jednak czuć i wiedzieć — jeśli zechcemy, — że tak jest rzeczywiście.
Otóż niegdyś prawdy te człowiek łatwiej, niż dziś, odczuwał. Młode pokolenia świata — obdarzone świeżością ducha, niby dzieci, i zarazem głębokością ludzi poważnych, którym nie przychodziło do głowy, że załatwiły się już ze wszystkiemi istnościami w niebie i na ziemi, nadając im tylko poprostu nazwy naukowe, a które mogły tylko patrzeć przed siebie z trwogą i zachwytem, — pokolenia te czuły lepiej pierwiastek boski w człowieku i przyrodzie; to też mogły, nie będąc szalonemi, czcić naturę i człowieka czcić bardziej, niż jakąkolwiek inną rzecz w tej naturze. Czcić — jest to, jak powiedziałem wyżej, uwielbiać bez granic: otóż do tego właśnie były one zdolne, przy zupełnie zdrowych zmysłach i w całej szczerości serca. Uważam, iż cześć dla bohaterów tworzyła potężny czynnik w tym starożytnym systemacie myśli. To, co nazwałem błędną puszczą poganizmu, powstało, że tak powiem, z wielu korzeni: wszelki zachwyt, wszelka cześć dla gwiazdy lub innego jakiego przedmiotu natury — była korzeniem, lub choć włóknem korzenia; ale cześć dla bohaterów stanowiła najgłębszy ze wszystkich korzeni, korzeń główny, z którego wszystko inne w znacznym stopniu musiało ciągnąć soki żywotne i wzrost.
Teraz zaś, jeśli nawet cześć dla gwiazdy korzystała z pewnego znaczenia, o ileż więcej go miała cześć dla bohatera! Cześć dla bohatera — to uwielbienie najwyższe dla wielkiego człowieka. Otóż twierdzę, że i dziś jeszcze wielcy ludzie godni są uwielbienia, — twierdzę, że, w gruncie rzeczy, nic poza nimi nie jest go godnem! Łono człowieka nie może w sobie zmieścić uczucia szlachetniejszego nad to uczucie uwielbienia dla wyższego od niego człowieka. Do dziś dnia — i po wszystkie czasy — jest to wpływ ożywczy w życiu ludzkiem. Twierdzę, że religia na tem się opiera, i to nietylko poganizm, ale nawet daleko wyższe i prawdziwsze, jednem słowem wszelka znana dotychczas religia. Cześć dla bohaterów, uwielbienie sercem odczute i pełne pokory, namiętne, bezgraniczne poddanie się jakiejś bardzo szlachetnej i boskiej postaci człowieka — czyż nie w nich tkwi zarodek samego chrystyanizmu? Wszak największym z bohaterów jest Ten, którego tu nie nazwiemy! Święte i milczące rozpamiętywanie przystoi temu świętemu przedmiotowi; tam znajdziecie ostateczną doskonałość pierwiastku, obecnego wszędzie w historyi człowieka na ziemi.
Schodząc zaś do niższych, mniej niepojętych krain, możemy zapytać: czemże jest wszelka prawość, jak nie krewną wiary religijnej? Wiara — oto prawość względem jakiegoś natchnionego nauczyciela, jakiegoś bohatera duchowego. Czemże więc jest prawość społeczna, ten duch życia wszelkiego społeczeństwa, jak nie czemś, wypływającem z czci dla bohaterów, z pokornego uwielbienia dla prawdziwie wielkich? Społeczeństwo stoi na czci dla bohaterów. Wszelkie dostojeństwa, na których się opiera łączność ludzi, są czemś, co moglibyśmy nazwać heroarchią (rządem bohaterów), lub hierarchią, albowiem i ona też jest „święta“ (ιερα)! Książę — oznacza dux (wódz), king (król) jest to kön-ning, kan-ning, człowiek, co wie albo może. Społeczeństwo zawsze musi przedstawiać, byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny, stopniowanie czci dla bohaterów, — hołdu, składanego z posłuszeństwem ludziom istotnie wielkim i mądrym. Powiedziałem: byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny! Wszyscy ci dostojnicy społeczni są jak banknoty, reprezentujące złoto; ale wielka zawsze ich ilość bywa, niestety! podrobioną. Można jeszcze istnieć z pewną, nawet ze znaczną ilością fałszowanych banknotów; ale jeśli wszystkie, lub większa część ich, są fałszowane — to nie! Wtedy nieuniknienie zbliża się rewolucya, krzyki: demokracya, wolność i równość — i sam wreszcie nie wiem jeszcze co. Skoro wszystkie banknoty są fałszywe i złota wcale nie można za nie otrzymać, lud zaczyna w rozpaczy wołać, że go niema i nigdy nie było! „Złoto“ jednak, cześć dla bohaterów, istnieje pomimo to, istnieje zawsze oraz wszędzie, i nie może zniknąć, dopóki sam człowiek istnieć nie przestanie.
Wiem doskonale, że wyznanie wiary naszych czasów zasadza się na tem, że cześć dla bohaterów, czyli to, co tak nazywam, odeszło w przeszłość i raz na zawsze istnieć przestało. Wiek nasz, dla przyczyn, które warto będzie kiedyś zbadać, przeczy, że tak powiem, istnieniu wielkich ludzi, przeczy pożytkowi ich istnienia. Wskażecie naszym krytykom jakiego wielkiego człowieka, takiego naprzykład Lutra, — wnet przystąpią oni do tego, co nazywają „wytłumaczeniem“ go; nie oddadzą mu czci, lecz wymierzą go, aby wykryć, że jest to pewien rodzaj małego człowieka! On był „tworem czasu,“ powiadają, czas go wezwał; epoka zrobiła wszystko, on zaś nic — czegobyśmy sami, my, mali krytycy, też zrobić nie mogli! Jest to pożałowania godne. Czas go wezwał! Niestety, znamy epoki, które wielkim głosem wzywały swego wielkiego człowieka, a znaleźć go nie mogły, bo go nie było, bo go Opatrzność nie zesłała, i epoka, wzywając go z całej siły, musiała runąć w chaos i gruzy, albowiem ten wzywany przyjść nie chciał.
Jeśli bowiem tylko zechcemy nad tem pomyśleć, to ujrzymy, że żadna epoka nie byłaby skazana na niechybną zagładę, gdyby tylko zdołała znaleźć człowieka dość wielkiego, dość dobrego, dość mądrego, aby dostrzegł, czego mianowicie dana epoka potrzebuje, — mężnego, aby potrafił prostą drogą poprowadzić do celu: w tem oto zbawienie wszelkiej epoki. Epoki zamierania i pospolitości, ze swą niewiarą i nędzną rozpaczą tudzież niepokojem, ze swemi cechami wątpliwemi, cechami zamierania, ze wszystkiemi okolicznościami krępującemi, epoki, w proch się rozsypujące, staczające się po stopniach coraz gorszych i nędzniejszych rozpaczy ku ruinie ostatecznej, epoki te, powtarzam, przypominają według mnie drzewa martwe, oczekujące błyskawicy z niebios, któraby je zapaliła. Wielki człowiek, ze swobodną swą siłą, wprost od Boga pochodzącą, jest tą błyskawicą. Słowo jego — to słowo zbawcze, w które wszyscy uwierzyć mogą. Uderzył — i wszystko płomienieje dokoła niego, zmienione w podobny do jego własnego ogień. Te suche, spruchniałe, w pył się rozpadające gałęzie powołały błyskawicę — myśli ten i ów. Niewątpliwie, potrzebowały jej one bardzo, ale powołać!... — Zdaje mi się, że bardzo niedaleko widzącymi krytykami są ci, co wołają: „Patrzcie, czyż to nie drzewo wytwarza ogień?“ — Człowiek niczem nie może dać smutniejszego dowodu swojej własnej małości, jak niewiarą w wielkich ludzi. Niema bardziej opłakanego symptomatu wśród pewnego pokolenia, jak taka ogólna ślepota na błyskawicę duchową, jak wiara tylko w kupę jałową martwego drzewa. Nazwałbym to szczytem braku wiary. We wszystkich epokach historyi świata znajdziemy, że wielki człowiek stawał się koniecznym zbawcą swej epoki, — stawał się błyskawicą, bez której drzewoby nie zapłonęło. To też historya świata jest, jak już powiedziałem, biografią wielkich ludzi.
Tacy mali krytycy czynią wszystko, co mogą, dla szerzenia niewiary i ogólnego paraliżu duchowego, lecz na szczęście, niezawsze się im to udaje. Po wszystkie czasy może się człowiek stać tak wielkim, aby każdy odczuł, że owi krytycy oraz ich doktryny są to tylko chimery i pajęczyna. I należy zwrócić uwagę na to, że nigdy a nigdy nie zdołali oni wyrwać z korzeniem z żywych serc ludzkich pewnego nader osobliwego poszanowania dla wielkich ludzi, jakiegoś mimowolnego podziwu, jakiejś pełnej prawości czci, choćby była ona niewyraźną i przewrotną. Trwanie czci dla bohaterów jest wiecznem, jak i ludzkości samej. Wszak Boswell w ośmnastym jeszcze wieku najszczerzej czci swego Johnsona. Niedowiarki-Francuzi wierzą w swego Voltaire’a i wybuchają wobec niego niezmiernie ciekawym objawem czci dla bohaterów, kiedy to, w ostatnim akcie jego życia, „duszą go pod masą róż.“ Nadzwyczaj mię zawsze zajmował ten wypadek z Voltaire’m. Jeżeli w rzeczy samej będziemy uważali chrystyanizm za najwyższy przykład czci dla bohaterów, to w wolteryanizmie znajdziemy w takim razie jeden z najniższych; to też życie tego antychrysta w swoim rodzaju przedstawia z tego punktu widzenia jaskrawy kontrast. Nie było narodu, tak mało skłonnego do podziwu, jak owi Francuzi z czasów Voltaire’a; wydrwiwanie tworzyło cechę całego ich umysłu, w którym wcale nie znalazłbyś miejsca na uwielbienie. A tymczasem, patrzcie: starzec z Fernoy przybywa do Paryża, starzec 84-letni, chwiejący się na nogach, bezsilny! Czują oni, że to też jest rodzaj bohatera, że strawił życie na zapasach z błędem i niesprawiedliwością, na uwalnianiu Calas’ów, demaskowaniu wysoko postawionych hipokrytów, że on też, krótko mówiąc, mężnie walczył, chociaż w sposób wielce osobliwy. Czują oni zarazem, że jeśli wydrwiwanie jest rzeczą wielką, to świat nie widział jeszcze nigdy takiego wydrwiwania. On stanowi wcielony ideał każdego, — jest czemś, czem każdy z nich potrzebował być; czują że ze wszystkich Francuzów najbardziej jest Francuzem. On właśnie uchodzi za ich boga, boga, jakiego im trzeba. To też czyż go nie ubóstwiają wszyscy, zaczynając od Maryi-Antoniny, a kończąc na celniku przy Porte Saint-Denis? Arystokraci przebierają się za posługaczy karczemnych. Zawiadowca stacyi pocztowej nakazuje pocztylionowi: „ruszaj szparko, wieziesz pana Voltaire’a.“ W Paryżu powóz jego jest „głową komety, której ogon zapełnia wszystkie ulice.“ Damy wyrywają choć po włosku z jego futra, by go potem jako najświętszą relikwię przechować. Nie natrafiłbyś tam w całej Francyi na nikogo bardzo wysokiego, bardzo pięknego, który nie odczułby, że ten człowiek był czemś najwyższem, najpiękniejszem, najszlachetniejszem.
Tak, od Odyna Normana do Anglika Samuela Johnsona, od Boskiego Założyciela chrześcianizmu do zasuszonego arcykapłana encyklopedyzmu, po wszystkie czasy tudzież wszędzie bohatera czczono, i tak będzie działo się zawsze. Wszyscy my kochamy, kochamy oraz szanujemy wielkich ludzi, tudzież z poddaniem się chylimy przed nimi głowy, i czyż moglibyśmy tego nie uczynić bez hańby dla siebie? Czyż każdy prawdziwy człowiek nie czuje, że jego samego podnosi hołd, złożony czemuś, co jest rzeczywiście odeń wyższe? W sercu ludzkiem nie może powstać wznioślejsze i bardziej błogosławione uczucie. Co do mnie, wielce mnie pociesza, że żadna logika sceptyczna lub pospolitość ogólna, żadna nieszczerość i jałowość jakiegokolwiek czasu ze wszystkiemi jego wpływami, — nie potrafią zniszczyć tej szlachetnej prawowierności, czy też czci wrodzonej w duszy ludzkiej. W czasach niewiary, które muszą niebawem stać się czasami rewolucyi, kiedy tyle rzeczy się wali w gruzy, ujawnia się bolesny upadek oraz ruina. Mnie samemu się zdaje, gdy myślę o dniach naszych, że ta niezniszczalność czci dla bohaterów jest wiecznym jakimś dyamentem, punktem, od którego niżej żadna ruina rewolucyjna upaść nie może. Chaotyczna ruina wszystkiego, co się nadłamuje, a nawet pęka pośrodku i dokoła nas przewraca, też tak daleko zajdzie, — ale nie dalej. To jest wiecznym kamieniem węgielnym, na którym wszystko może się zacząć odbudowywać. Niech człowiek w ten lub ów sposób czci bohaterów; my wszyscy ich szanujmy — i niech trwa wiara, że trzeba, abyśmy zawsze szanowali wielkich ludzi: to stanowi dla mnie opokę, co przetrwa wśród wszelkich gruzowisk, — jedyny punkt stały w rewolucyjnej historyi nowych czasów, która inaczej nie miałaby ni dna, ni brzegów.
Taką jest cząstka prawdy, chociaż w przestarzałą szatę przyodziana, którą znajduję w poganizmie dawnych plemion; duch jednak tej cząstki i dziś jeszcze prawdziwym się okazuje. Przyroda dotychczas jest boską, jest objawieniem dzieł bożych; bohaterowi i dziś cześć się należy: to właśnie, chociaż w nędznych formach, pierwotnych i niewyraźnych, starały się zawsze stawiać na czele wszystkie religie pogańskie. Zdaje mi się, że poganizm skandynawski powinien w tym względzie nas bardziej od wszelkiego innego zajmować. Przedewszystkiem on ostatni przetrwał w owych krajach Europy aż do jedenastego wieku: 800 lat temu Norwegczycy byli jeszcze czcicielami Odyna. Zajmuje też nas (Anglików), jako wierzenie naszych ojców, ludzi, których krew płynie jeszcze w naszych żyłach, do których my niewątpliwie jesteśmy podobni pod wielu względami.
Dziwna to rzecz: oni istotnie wierzyli w to wszystko, podczas kiedy my tak różnie wierzymy. Przyjrzyjmy się trochę — dla wielu powodów — tej biednej wierze normandzkiej. Mamy do tego dość środków, tkwi bowiem jeszcze jedna zajmująca w tych mitologiach skandynawskich strona: dochowały się one tak dobrze!
Wspomnienie wszystkiego tego na piśmie odnajdujemy tam, gdzie najmniej szukalibyśmy jakiejkolwiek literatury lub pamiętników pisanych, a mianowicie w Islandyi, na tej dziwnej wyspie, wyrzuconej, jak powiadają geologowie, siłą ognia z głębiny morskiej, — na dzikim i jałowym gruncie z lawy, — na tej wyspie, która kilka miesięcy do roku tonie w czarnych burzach, a lśni zato latem dziką pięknością, — która wznosi się tam ponad Oceanem Północnym, surowa i groźna, ze swemi wierzchołkami śnieżnemi, ryczącemi gejzerami, jeziorami siarczanemi, oraz przerażającemi przepaściami wulkanicznemi, — niby zburzone tudzież chaotyczne pole bitwy lodu i ognia. U brzegów tę dziką krainę okala pas ziemi rodzącej trawę, gdzie istnieć może bydło, a z jego pomocą i dzięki darom morza — potrafią również istnieć i ludzie: zdaje się, że żyli tam ludzie poetyczni, pełni głębokich myśli i wypowiadający je muzykalnie. Ileż rzeczy zatraciłoby się bezpowrotnie, gdyby Islandya nie była wytrysnęła z morza i gdyby nie odkryli jej Normanowie! Dawni poeci norscy[3], przynajmniej wielu z nich, przyszli na świat w islandyi.
Saemund[4], jeden z pierwszych tamecznych kapłanów chrześciańskich, w którym może pozostała jeszcze krzta czułości dla poganizmu, zebrał niektóre ze starych pieśni pogańskich (właśnie w epoce, kiedy poczęły one zanikać), — jak np. poemata albo pieśni o charakterze mitycznym, proroczym, głównie zaś religijnym: to właśnie badacze nazywają starą, czyli poetyczną Eddą. Edda jest to wyraz wątpliwego pochodzenia etymologicznego, oznaczający, jak przypuszczają: prababka. Snorri Sturluson[5], Islandczyk, osobistość w najwyższym stopniu godna uwagi, wychowany przez wnuka owego Saemunda, powziął następnie w około sto lat później zamiar wytworzenia w prozie — pomiędzy innemi książkami, jakie napisał — rodzaju synoptyki całej mitologii, wyjaśnionej nowemi fragmentami poezyj, podanych przez tradycyę. Praca ta, odznaczająca się rzeczywiście wielką prostotą genialną, wrodzonym talentem, doskonałą przenikliwością i jasnością, dziś jeszcze przyjemna w czytaniu — stanowi nową Eddę, Eddę w prozie. Dzięki tym utworom i innym licznym sagom, islandzkim przeważnie, z komentarzami, islandzkiemi lub nie, które prowadzone są po dziś dzień z wielką starannością na północy, — można otrzymać pewną, bezpośrednią nawet intuicyę, ujrzeć, że tak powiem, wprost przed sobą cały ten stary norski systemat wiary. Zapomnijmy, że jest to religia błędna; przyjrzyjmy się jej jako myśli starożytnej i zbadajmy, czybyśmy też nie mogli sympatyzować z nią choć trochę.
Jestem zdania, że główną cechę tej starej mitologii stanowi uosabianie widocznych dzieł przyrody, prosta i poważna wdzięczność za dzieła przyrody fizycznej, jako za coś najzupełniej cudownego, wprawiającego w podziw, boskiego. Tem, o czem my dziś rozprawiamy naukowo, oni się zachwycali religijnie i padali na kolana w pełnem poszanowania przerażeniu. Wyobrażali sobie ponure i wrogie potęgi natury jako „Jötun’ów“, olbrzymów, istoty ogromne, groźne, demoniczne. Mróz, ogień, burza morska — wszystko to byli jötuni. Przeciwnie zaś potęgi przyjazne, jak ciepło letnie, słońce — są to bogi. Panowanie nad światem podzielone na dwoje pomiędzy pierwszych i drugich; mieszkają oni osobno, w ciągłej niezgodzie i wojnie morderczej. Bogowie za przybytek obrali sobie wysoki Asgard, ogród Azów, czyli bóstw; Jötunheim zaś, ziemia daleka, ponura i chaotyczna — jest mieszkaniem jötunów.
Jeśli zechcemy przeniknąć do gruntu, wyda się nam to wszystko nie bezmyślnem lub pustem, lecz bardzo ciekawem! Tak naprzykład potęga ognia czyli płomienia, którą my oznaczamy jakąś trywialną nazwą chemiczną, kradnąc w ten sposób sobie samym z przed oczu pierwiastkową cechę cudu, który w niej, jak i we wszystkich innych tkwi rzeczach, — w oczach tych starych Normanów uchodzi za Loke, demona bystrego i subtelnego z rodu jötunów. Tak samo (według słów niektórych podróżników hiszpańskich) dzicy z wysp Złodziejskich uważali ogień, którego nigdy przedtem nie widzieli, za demona lub boga, kąsającego ostrym zębem wszystkich, co go dotykali, i żywi się suchem drzewem. Także i przed nami żadna chemia, gdyby tylko nie miała głupoty do pomocy, nie zdołałaby ukryć, że płomień to rzecz cudowna. Co to jest płomień? — Co się tyczy mrozu, to stary, jasnowidzący Norman dostrzega w nim potwornego, białego jötuna, olbrzyma Thrym, Hrym lub Rime, wyraz starożytny, od niedawna wypadły z użycia w Anglii, lecz używany jeszcze w Szkocyi dla oznaczenia szronu. Rime nie była to, jak teraz, jakaś martwa rzecz chemiczna, lecz żywy jötun, czyli demon. Potworny demon Rime pod noc zapędzał swoje rumaki do kryjówki — i, siedząc, „czesał ich grzywy,“ a rumaki owe — to obłoki gradowe lub bystre wichry mroźne. Krowy jego — nie, to nie jego, lecz jego krewniaka, olbrzyma Hymira, nazywały się Icebergs; kiedy ten Hymir „wpatrzył się w opokę“ swem okiem demona, — opoka pękała pod gromem owego spojrzenia.
Piorun nie był wówczas prostą elektrycznością, dodatnią lub ujemną, jeno bogiem Donnerem (Thunder) czyli Torem, którego zarazem zwano bogiem dobroczynnego ciepła letniego. Piorun — to jego gniew; zbiorowisko chmur czarnych było gniewnem ściągnięciem brwi Tora; błyskawica, wytryskająca nagle z nieba — to wszystko gruchoczący, rzucony ręką Tora młot. Tor przyśpiesza bieg swego wozu, stukającego o wierzchołki gór: to grzmot; rozgniewany „dmie w swą rudą brodę:“ to drżące tchnienie burzy przed rozpoczęciem się huków piorunowych. Przeciwnie znów Balder, bóg biały, piękny, sprawiedliwy i łaskawy (w którym pierwsi misyonarze chrześciańscy znajdowali podobieństwo z Chrystusem) — to słońce, najpiękniejsza z rzeczy widzialnych, cudowna tudzież boska i dziś jeszcze, pomimo wszystkich naszych astronomij oraz kalendarzy! Najbardziej może jednak zasługuje na uwagę bóg, którego ślad odnajduje Grimm, etymologista niemiecki: bóg Wünsch albo Wish[6] — posiadał moc spełnienia wszystkiego, czegoby kto zapragnął. Nie jestże to najszczerszy, chociaż najbardziej pierwotny głos ducha ludzkiego? najbardziej pierwotny ze wszystkich wytworzonych przez człowieka ideałów, który ukazuje się dziś jeszcze w najświeższej formie naszej kultury umysłowej? Wyższe względy powinny nas nauczyć, że bóg Wish nie jest prawdziwym bogiem.
Z innych bogów i jötunów wspomnę tylko, przez miłość dla etymologii, że burza morska — był to jötun Eagir, jötun bardzo niebezpieczny: dowiedziałem się, że teraz jeszcze, w naszych czasach, na naszej rzece Trencie, przewoźnicy z Nottinghamu pewien stopień podniesienia się wody (wraz z pewnym zawrotem czy wirem, który bardzo jest dla nich niebezpieczny) nazywają Eager, wołając naprzykład: „Strzeż się, Eager nadchodzi!“ Dziwne to: wyraz pozostał, niby jakiś wierzchołek góry zatopionego świata! Bardzo starzy przewoźnicy z Nottinghamu wierzyli jeszcze w boga Eagira. W rzeczy samej nasza krew angielska jest też w znacznym stopniu duńską, normandzką; albo raczej należy powiedzieć, że, w gruncie rzeczy, pomiędzy Duńczykiem, Normanem i Saksończykiem nie można wprowadzać żadnych odróżnień, chyba powierzchowne, jak naprzykład: poganie i chrześcianie, lub inne podobne. Ale od jednego do drugiego końca naszej wyspy gęsto jesteśmy przemieszani — dzięki nieustannym najściom — z Duńczykami we właściwem tego słowa znaczeniu. W większym stopniu ma to miejsce wzdłuż wschodniego wybrzeża, w największym zaś — jak uważam — w części północnej. Zaczynając od Humbra, w całej Szkocyi od końca do końca język ludu dotychczas w dziwnej mierze tworzy echo islandzkiego; jego germanizm odznacza się osobliwem zabarwieniem norskiem. Oni też są „Normanami,“ czy też Northmanami, jeśli w tem słowie tkwi jakiś wdzięk.
Będziemy teraz mówili o głównym bogu, Odynie, zaznaczymy tylko przedtem, co składa się na treść poganizmu skandynawskiego i, prawdę mówiąc, wszelkiego poganizmu: uznawanie sił natury za działaczy, za osobistości wprawiające w podziw, boskie, — czyli za bogi i demony. Nietrudno to nam pojąć. Przejawia się w tem myśl dziecięca człowieka, która obejmuje z zachwytem i przerażeniem ten zawsze w osłupienie wprawiający wszechświat. Dla mnie system norski zawiera w sobie coś bardzo prostego, bardzo wielkiego a zarazem bardzo męzkiego. Niezmierna prostota wieśniacza, tak różniąca się od ulotnego wdzięku starego greckiego poganizmu — oto, co cechuje system skandynawski. Jest to myśl, myśl naiwna głębokich, surowych i poważnych umysłów, czułych na wszystko otaczające; jest to badanie rzeczy bezpośrednie okiem i sercem, co po wszystkie czasy stanowi główną cechę charakterystyczną wszelkiej dobrej myśli. Tu się przejawiają nie wytworna lekkość, nawpół zabawa, jak w poganizmie greckim, lecz pewna prawdomówność rubaszna, pewna siła prostacza, jakaś wielka i surowa szczerość. Dziwnem wyda się każdemu, który po naszych pięknych posągach Apollina i naszych przezroczystych, uśmiechniętych podaniach, natrafi na tych bogów norskich, „warzących piwo,“ aby wydać ucztę Eagir’owi, jötunowi morza, i posyłających Tora po kocioł do krainy jötunów, — na tego Tora, co po licznych przygodach wkłada kocioł na głowę, niby ogromny kapelusz, i idzie w ten sposób, cały w nim schowany, bo uszy kotła do pięt mu dochodzą! Ten system norski charakteryzuje jakiś rodzaj ogromu próżnego, jakaś obszerna i niezręczna olbrzymiość, jakaś siła potężna, sama siebie jeszcze nieświadoma, stąpająca bez oparcia, wielkiemi a niepewnemi krokami. Przyjrzyjmy się tylko ich pierwszemu mitowi o stworzeniu świata. Bogowie, zamordowawszy olbrzyma Imera — który, dzięki „ciepłemu wiatrowi“ i z wielkim jakimś chaotycznym trudem, powstał ze spotkania się mrozu i ognia, — postanowili z niego zbudować świat. Krew jego utworzyła morze, ciało stało się ziemią, kości — skałami, z jego brwi utworzyli oni Asgard, przybytek bogów, czaszka jego zmieniła się w wielki strop błękitny bezmiaru, a mózg w obłoki. Co za podanie! Co za i myśl nieokiełznana, wielka, kolosalna, bezmierna, — której sądzonem było w swoim czasie podpaść pod jarzmo i zmienić się w całkowitą wielkość, nie kolosalną, lecz boską i potężniejszą nad olbrzymiość — przez Szekspirów i Goethe’ych! Z ludzi owych powstaliśmy zarówno duchowo, jak i fizycznie.
Lubię też wyobrażenie, jakie mieli oni o drzewie Igdrazil. Całe życie przedstawiali pod postacią drzewa. Igdrazil, jesion, drzewo istnienia, zapuszcza swe korzenie głęboko, aż do państw Heli czyli śmierci; pień jego wznosi się wysoko jak niebo i rozpościera swe konary na wszechświat cały: takiem jest drzewo bytu. U stóp jego, w państwie śmierci, trzy Norny, fatalności: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — polewają jego korzenie wodą, czerpaną ze źródliska świętego. „Gałęzie“ ze swemi gałązkami i listkami — wypadki, cierpienia, czyny, katastrofy — rozpościerają się przez wszystkie ziemie i czasy. Nie jestże tam liść każdy biografią, a każde włókienko czynem lub słowem? Konary drzewa — to dzieje plemion. Szum jego jest zgiełkiem żywota ludzkiego od początku czasów. I drzewo tam wzrasta, podczas gdy to tchnienie namiętności ludzkich szumi skróś niego — to burza niem wstrząsa i wicher szaleje wśród gałęzi, wyjąc niby głos wszystkich bogów razem. Oto więc Igdrazil — drzewo bytu. Jest to przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, — co było uczynione, co jest uczynione i co będzie uczynione: „odmiana do nieskończoności słowa czynić.“ Zwracając uwagę na bieg rzeczy ludzkich, z których każda jest w łączności nie do rozplątania ze wszystkiemi innemi, — myśląc nad tem, że każdy wyraz, którym do was tu przemawiam, zapożyczyłem nietylko u Ulfila Moesogotha, lecz u wszystkich ludzi, zaczynając od pierwszego, co mówić zaczął, — przychodzę do przekonania, że nie może być w tym względzie prawdziwszego upodobnienia, niż drzewo. Piękne to, zupełnie piękne i wielkie. „Maszyna wszechświata!“ Niestety, proszę tylko pomyśleć o tem dla kontrastu!
A więc ten pogląd norski na przyrodę dość jest dziwny, dość się różni od tego, w co my o niej wierzymy. Zkąd pogląd taki się wziął? Nikt nie chciałby zmuszonym być do odpowiedzi na to pytanie z wielką szczegółowością! Jedno tylko możemy o tem powiedzieć: powstał on z myśli Normanów, szczególnie zaś z myśli pierwszego Normana, który posiadał potęgę oryginalnego myślenia, — pierwszego norskiego „genialnego człowieka,“ jakbyśmy go nazwali! Niezliczone mnóstwo ludzi przeszło przez ten świat z niemem i nieokreślonem zdziwieniem, jakie nawet zwierzęta zdołają odczuć, — lub też z bolesnym i badawczym podziwem, do jakiego sami tylko ludzie są zdolni; dopóki nie zjawił się wielki myśliciel, człowiek oryginalny, jasnowidzący, którego myśl, ujęta w formę i wypowiedziana, budzi uśpioną zdolność wszystkich i w myśl ją zmienia. Zawsze tak dzieje się z myślicielem, bohaterem ducha. Wszyscy niedalecy byli od wypowiedzenia, — chcieli wypowiedzieć to, co on wypowiedział. I myśli wszystkich drżą i powstają — niby z bolesnego snu urocznego — dokoła jego myśli, odpowiadając mu: „Tak, tak dzieje się właśnie!“ Jest to radosne dla ludzi, jak zorza rodzącego się z nocy dnia; bo czyż nie tworzy to w rzeczy samej dla nich przebudzenia się z niebytu do bytu, ze śmierci do życia? Dziś jeszcze poważamy takiego człowieka, nazywając go poetą, geniuszem, lub w inny podobny sposób, — lecz wobec tych ludzi dzikich uchodził on istotnie za jakiegoś czarodzieja, twórcę błogosławieństw niespodzianych oraz cudownych, za proroka, za boga! — Raz obudzona myśl już nie zasypia, rozwija się w cały systemat myśli, rośnie od człowieka do człowieka, z pokolenia w pokolenie, dopóki wreszcie nie utworzy się całkowita jej postać tak, żeby już ten systemat myśli nie mógł róść dalej, lecz musiał innemu miejsca ustąpić.
Wyobraźmy sobie, że człowiek, którego nazywamy teraz Odynem, główny bóg norski, takim właśnie Normanom wydawał się człowiekiem. Był to nauczyciel rzeczy wyższych, wódz ducha i ciała, dla którego zachwyt, wszelkie znane przechodzący granice, przekształcił się w ubóstwienie. Nie posiadaż on mocy wyrażenia w słowach swej myśli, obok wielu innych dotąd cudownych mocy?! Tak, to musiało odczuwać z wdzięcznością bezgraniczną surowe serce Normana. Nie on-że rozwiązał dla nich zagadkę sfinksa-wszechświata, nie on-że to dał im pewność co do własnego ich przeznaczenia? Dzięki jemu, wiedzą oni teraz, co mają. robić tu i czego oczekiwać tam. Byt stał się, dzięki jemu, zrozumiałym, melodyjnym; on pierwszy uczynił życie żywem! Możemy nazwać tego Odyna, początek mitologii norskiej — Odynem, lub jakiemkolwiek imieniem, które nosił wśród ludzi pierwszy myśliciel-Norman. Pogląd jego na wszechświat, raz rozpowszechniony — a pogląd taki nadaje się do przeniknięcia wszystkich umysłów, — rośnie i rośnie, dopóki tylko można wciąż w niego wierzyć. Drzemał on we wszystkich umysłach, wypisany, ale niewidocznie, niby atramentem sympatycznym: słowo jego ujawnia go we wszystkich. Tak, nie jestże we wszystkich epokach wielkim wypadkiem, ojcem wszystkich innych, pojawienie się na świat myśliciela?!
Nie trzeba też zapominać o innej rzeczy, która wytłumaczy do pewnego stopnia chaotyczność tych Edd norskich: nie tworzą one bynajmniej jednolitego systematu myśli, lecz, ściśle rzeczy biorąc, zbiorowisko wielu następujących po sobie systematów. Cała ta starożytna wiara norska, która, z powodu odległości, przedstawia się nam jako rzucona na jedno tło Eddy, niby obraz na jednem płótnie malowany, nie tak w rzeczywistości istniała. Istniała ona prędzej wśród następujących po sobie pokoleń we wszelkich odległościach i głębokościach — od czasu, kiedy wierzenie to po raz pierwszy powstało. Wszyscy myśliciele skandynawscy, zaczynając od pierwszego, przyczynili się do tego skandynawskiego systematu idej przez wypracowywanie i dodawanie wciąż nowych myśli: jest to zbiorowe dzieło ich wszystkich. Jaką była jego historya, w jaki sposób dzięki przyczynom szeregu myślicieli zmieniał on swe formy na nowe, dopókąd nie dosięgnął wreszcie całkowitej formy ostatecznej, pod jaką widzimy ten system w Eddzie — nikt teraz nigdy się tego nie dowie: jego sobory trebizondzkie i tarentyńskie, jego Atanazów, Dante’ów, Lutrów — wszystko to bez śladu pochłonęła noc czarna! Jedyną rzeczą, jaką możemy o tem wiedzieć, jest, że miał on taką historye. Gdzie tylko myśliciel się zjawiał, tam przyczyniał się w czemś do rzeczy, o której myślał, podnosił ją, zmieniał, tam, jednem słowem, odbywała się rewolucya. Niestety! czyż najwspanialsza ze wszystkich rewolucya, jedyna dokonana przez samego tylko Odyna, nie została dla nas, jak i wszystko, pochłonięta? Odyn, cóż znów za historya? Jakże się wydaje dziwnem myśleć, że on miał swoje historye! — że ten Odyn, w dzikiem swem odzieniu normandzkiem, ze swą brodą i dzikiemi oczyma, z mową surową i pierwotnemi sposobami życia — był takim, jak i my, człowiekiem, z takiemi samemi cierpieniami i radościami, o takich samych członkach i rysach twarzy! — że był on wewnętrznie taki sam, jak i my, a dokonał takiego dzieła!! Z dzieła tego jednak wiele zaginęło, — z twórcy — wszystko, oprócz imienia. „Wednesday“ (dzień Odyna, środa), powiedzą nazajutrz ludzie. Co się zaś tyczy samego Odyna, to nie istnieje o nim żadna historya, ani też żaden do niej dokument, ani nawet żadne godne powtórzenia przypuszczenie.
Snorri wprawdzie w zwięzłym, kancelaryjnym niemal stylu, wypisuje z zimną krwią w głównem swojem dziele, Heimskringla, jak to Odyn był władcą bohaterskim gdzieś ponad morzem Czarnem i posiadał dwunastu parów oraz wielki lud, któremu zrobiło się zaciasno we własnych granicach; jak to wyprowadził swoich Azów (Azyatów) z Azyi i przez wojnę zdobywczą osiedlił ich w północnych częściach Europy; jak wynalazł pismo, poezyę i t. d. — i doszedł wreszcie do tego, że zaczęli go Skandynawi czcić jako głównego swego boga, zmieniwszy dwunastu parów w dwunastu własnych jego synów, bogów, jako i on: Snorri nie żywi co do tego najmniejszych zwątpień. Saxo Grammaticus, nader zajmujący Norman tegoż wieku, waha się jeszcze mniej. Odkrywa on bez cienia skrupułu na dnie każdego podania osobistego fakt historyczny, który też wpisuje do swej kroniki jako wypadek ziemski w Danii lub gdziekolwiek indziej. Wykształcony i oględny Torfoeus zapomocą wyliczenia wskazuje nawet datę: Odyn, powiada, przybył do Europy około roku 70-go przed Chrystusem. O wszystkiem, co, jako oparte na najczystszych niepewnościach, uznano teraz za niemożliwe do twierdzenia, — nie potrzebuję mówić. Na długo, na długo przed 70-tym rokiem działo się to wszystko! Data, przygody, cała historya ziemska, postać i otoczenie, jednem słowem wszystko tyczące się Odyna, pochłonęły dla nas na zawsze nieznane tysiące lat.
Archeolog niemiecki, Grimm, idzie dalej jeszcze, twierdząc, że człowiek Odyn nigdy nawet nie istniał, i dowodzi tego etymologicznie. Wyraz Wuotan, który jest formą pierwotną nazwy Odyn, rozpowszechniony wszędzie z końca w koniec pomiędzy plemionami teutońskiemi jako imię głównego ich bóstwa, wyraz, w którym, według Grimma, można znaleźć związek z łacińskiem vadere, angielskiem wade i innemi podobnemi, oznaczał pierwotnie ruch, źródło ruchu, moc, i jest godnem imieniem najwyższego boga, lecz nigdy jakiegokolwiek człowieka. Wyraz ten oznacza: bóstwo, powiada on, u starych plemion saksońskich, germańskich i wszelkich plemion teutońskich; utworzone ztąd przymiotniki oznaczają wszystkie: boski, najwyższy, lub wogóle nazywają coś właściwego głównemu bóstwu. Bardzo to jest prawdopodobnem, co się tyczy kwestyi etymologicznej, — należy uchylić czoła przed Grimmem. Uważajmy więc za rzecz pewną, że Wuotan równa się angielskiemu wading, oznacza siłę ruchu, — co jednak, pomimo to, nie przeszkadza, żeby nie stanowiło to tak dobrze nazwy jakiego bohaterskiego człowieka, źródła ruchu, jak i nazwy bóstwa. Co się zaś tyczy przymiotników i wyrazów ztąd pochodnych, to czyż Hiszpanie, w powszechnem swem uwielbieniu dla Lope, nie wprowadzili we zwyczaj mówienia: „Lope kwiat,“ „Lope dama,“ jeśli kwiat lub kobieta odznaczały się nadzwyczajną pięknością? Gdyby to trwało dłużej, Lope stałoby się w Hiszpanii przymiotnikiem, oznaczającym też boski. W rzeczy samej, Adam Smith, w swojem Studyum o języku, wypowiada przypuszczenie, że wszystkie przymiotniki w ten właśnie sposób powstały: pewien przedmiot bardzo zielony, odznaczający się przedewszystkiem swoją zielonością, otrzymał imię własne: zielony, a wtedy przedmiot sąsiedni, odznaczający się taż samą własnością, drzewo naprzykład, nazwane zostało drzewem zielonem, tak jak dziś jeszcze mówimy: maszyna o sile stu koni, człowiek z orderem i t. d. Wszystkie przymiotniki pierwotne w ten — według Smitha — sposób powstały, t. j. były z początku rzeczownikami, nazwami przedmiotów. Trudno znowu dla etymologii tak w nic obrócić człowieka! Niewątpliwie istniał jakiś pierwszy nauczyciel i wódz, niewątpliwie musiał istnieć w pewnej epoce jakiś dostępny zmysłom Odyn, — nie przymiotnik, lecz bohater rzeczywisty, z ciała i krwi! Głos wszelkiej tradycyi, historya lub echo historyi, zgadza się ze wszystkiem, czego w tym względzie nauczyć może rozumowanie, ażeby nas w tem upewnić.
W jaki mianowicie sposób człowiek Odyn zdołał wyróść na boga, na głównego boga? — jest to kwestya, w zakresie której nikt zapewne nie zechciałby dogmatyzować. Powiedziałem już, że lud jego nie znał żadnych granic w uwielbieniu swem dla niego; nie posiadał jeszcze żadnej miary, by je mierzyć. Proszę wyobrazić sobie szlachetną miłość własnego waszego serca, któraby się szerzyła, aż przekroczyłaby wreszcie wszelkie granice, zapełniłaby i zalała cały obszar waszej myśli! A jeśli prócz tego sam Odyn — gdyż wielka dusza bezdenna, z tem tchnieniem i tajemniczym przypływem wizyj i pobudzeń, które sama nie wie zkąd pochodzą, zawsze jest zagadką, źródłem przerażenia i osłupienia dla siebie samej — odczuł, że może istotnie był on boskim, że był jakąś emanacyą „Wuotana,“ „Ruchu,“ najwyższej potęgi i bóstwa, którego cała przyroda, w jego widzeniu zachwyconem, tworzyła straszliwą postać płomienia, że jakaś emanacya Wuotana zamieszkała w nim na tym padole! Nie był on bynajmniej w tym względzie nieszczerym: mylił się tylko, mówiąc większą, niż przypuszczał, prawdę. Wielka dusza, wszelka dusza szczera nie wie, czem jest, i waha się pomiędzy największą wysokością i najniższą głębią; ze wszystkiego bowiem najmniej danem jej zmierzyć samę siebie! To, za co inni go uważają, i to, czem, jak sam przypuszcza, być może, jest on, — dwa te czynniki, w dziwny sposób oddziaływając na siebie, wzajemnie przyczyniają się do tego, by się wzajem określić. Wobec tego, że wszyscy ludzie podziwiają go i szanują, wobec własnej swej dzikiej duszy, pełnej szlachetnych zapałów i uczuć, wiru ciemności chaotycznych i nowego światła wspaniałego, wobec boskiego wszechświata, występującego dokoła niego w olśniewającej swej boskiej piękności, i wobec tego, że dotąd nikomu z ludzi nic podobnego się nie zdarzyło — cóż wobec tego wszystkiego mógł on myśleć o samym sobie? „Wuotan?“ Wszyscy ludzie odpowiedzieli: „Wuotan!“
Następnie proszę zwrócić uwagę na to, czego sam czas może dokonać w podobnym wypadku, i jak człowiek, jeśli wielkim był za życia, staje się dziesięć razy większym po śmierci. Co to za olbrzymia powiększająca camera-obscura tradycya! Proszę pomyśleć, jak w pamięci, wyobraźni ludzkiej rośnie wszelka rzecz, jeśli miłość, uwielbienie, wszystko, co serce posiada, pobudza do tego, — szczególnie zaś w ciemnościach, w niewiadomości całkowitej, bez żadnych dat ni dokumentów, bez żadnej księgi ni marmuru Arundela: gdzieniegdzie zaledwo jakiś niemy kurhan monumentalny. Ależ wszędzie, gdzie nie istniałyby książki, każdy wielki człowiek po trzydziestu lub czterdziestu latach stałby się mitycznym, jak tylko powymieraliby współcześni, co go widzieli. A cóż dopiero po trzech stach, albo po trzech tysiącach lat!.. Zabawiać się budowaniem ścisłych teoryj w podobnych wypadkach nie na wieleby się zdało: są to rzeczy nienadające się do ułożenia w teoremy i diagramy, i co do których logika winna wiedzieć, że nie może o nich mówić. Dość już dla nas rozeznać zdaleka, w największej odległości, blask jakiś, jak gdyby małego światełka rzeczywistego, jaśniejącego w środku tej ogromnej kamery-obskury, dość rozeznać, że treść tego wszystkiego była nie szaleństwem i nicością, lecz istnością i zdrowiem.
Światło to, zapalone w ogromnym, mrocznym wirze ducha norskiego, mrocznym, ale pełnym życia, oczekującym jedynie na światło, — oto dla mnie treść rzeczy. W jaki już sposób światło to przebije się potem na zewnątrz, cudownie się rozpryskując w tysiącznych odcieniach i rozlewając się w formy i barwy, — zależy to już nie tyle od niego, ile od ducha narodowego, który je chłonie. Barwy oraz formy waszego światła zależą od pryzmatu, przez który będzie musiało świecić. Dziwnem jest myśleć, jak dla każdego człowieka jakakolwiekbądź, najprawdziwsza rzeczywistość, przybiera postać, nadaną mu przez charakter samego człowieka! Powiedziałem już: człowiek szczery, mówiąc do braci swych, ludzi, musiał zawsze koniecznie ustanowić, co mu się zdawało rzeczywistością, istotnym wyglądem natury. Ale sposób, w jaki ten wygląd czy też ta rzeczywistość przybierała dlań formę, jakiego rodzaju rzeczywistością stawała się dla niego, — podlegał — i podlega — prawom własnej jego natury, prawom głębokim, subtelnym a powszechnym i wiecznie czynnym. Świat przyrody jest dla każdego własną jego fantazyą, świat ten tworzy zbiorowy „obraz własnego jego marzenia.“ Kto odgadnie, jakim to niemożliwym do nazwania subtelnościom prawa duchowego zawdzięczają swą postać wszystkie te bajki pogańskie! Dość było cechy liczby: dwanaście, jako najpodzielniejszej ze wszystkich, gdyż może być dzielona przez dwa, trzy, cztery i sześć, jako najbardziej zwracającej uwagę liczby, ażeby zdecydować o liczbie Znaków Zodyaku, liczbie synów Odyna, i wielu innych niezliczonych dwunastkach. Wszelka nieokreśloność liczby skłaniała się ku dwunastce. Tak samo działo się pod wszystkiemi innemi względami, i to najzupełniej nieświadomie, bez żadnego pojęcia o tem, że się tworzyło w ten sposób „alegorye!“ Lecz świeży i jasny rzut oka pierwszych tych wieków musiał szybko rozeznawać tajemne stosunki rzeczy i gotów był im ulegać najzupełniej. Szyller utrzymuje, że „Przepaska Wenery“ jest wieczną prawdą estetyczną ze względu na naturę wszelkiego piękna; ciekawą jest jednak rzeczą, że przez głowę mu nie przechodzi poddawać myśl, iż starożytni twórcy podań greckich mieli choćby słabe pojęcie o tem, jakby wyłożyć kurs „Filozofii krytyki!“ Jednem słowem musimy się rozstać z tą krainą bez granic. Czyżbyśmy nie mogli pojąć, że Odyn rzeczywiście istniał? We wszystkiem tem tkwił błąd, dość duży błąd, ale nigdy fałsz, bajki bezmyślne, alegorya świadoma, — nie, nie chcemy wierzyć, ażeby ojcowie nasi mogli wierzyć w coś podobnego.
Runy Odyna dostarczają rysu znamiennego w jego postaci. Runy i cuda „czarodziejstw,“ jakich on przez nie dokonywał, stanowią wieloznaczną cechę tradycyi. Runy jest to alfabet skandynawski; Odyn wynalazł, według przypuszczeń, zarówno pismo jak i czarodziejstwa wśród tego ludu! Człowiek nigdy nie dokonał większego wynalazku, niż wyrażając niewidzialną swą myśl przez znaki pisane. Utworzyło to rodzaj drugiej mowy, tak samo niemal, jak pierwsza, cudownej. Proszę sobie przypomnieć zdziwienie i niedowierzanie Atahualpy, króla peruańskiego, jak kazał on, ażeby mu strzegący go żołnierz hiszpański na paznokciu wielkiego palca napisał: Dios — w celu doświadczenia następnego żołnierza i przekonania się, czy cud podobny był możliwym. Jeśli Odyn przyniósł swemu ludowi pismo, mógł, ile chciał, dzieł czarodziejskich dokonywać.
Pismo runiczne Normanów ma pewne pozory oryginalności: mówię nie o alfabecie fenickim, lecz o miejscowym skandynawskim. Prócz tego Snorri twierdzi, że Odyn wynalazł poezyę, muzykę mowy ludzkiej, razem z jej cudownem notowaniem runicznem. Przenieśmy się w czasy pierwotnego dzieciństwa narodów, w czasy pierwszego w naszej Europie pięknego światła porannego, kiedy to jeszcze wszystko drzemało w świeżym i młodym blasku jak gdyby wielkiego wschodu słońca, i kiedy Europa zaczynała po raz pierwszy myśleć, być! Co za podziw i nadzieja, co za blask nieskończony podziwu i nadziei, niby myśli dziecięcia w sercach ludzi silnych! I oto nagle wobec tych silnych dzieci natury zjawiał się nietylko dziki wódz i bojownik, rozeznawający swemi dzikiemi, pałającemi oczyma, co należy czynić, i — z dzikiem sercem lwa — ośmielający się i czyniący, lecz pobożny poeta zarazem w najszerszem tego słowa znaczeniu, prorok, wielki myśliciel i wynalazca, jakim zawsze bywa prawdziwie wielki człowiek. Bohater jest bohaterem pod wszystkiemi względami, a przedewszystkiem we własnej duszy i myśli. Ten Odyn, na swój sposób prosty i nawpół określony, miał coś do powiedzenia. Było to wielkie serce, które się otworzyło, aby objąć ten ogromny wszechświat oraz życie człowieka na tej ziemi — i wypowiedzieć potężne o tem słowo. Był to, jak mówię, bohater na swój gruby sposób, człowiek mądry, natchniony, o sercu szlachetnem. I jeśli teraz jeszcze podziwiamy takiego człowieka i wynosimy go ponad wszystkich innych, to cóż miały koniecznie uczynić te dzikie, po raz pierwszy do myśli zbudzone dusze Normanów? Im, chociaż wyrazów na to nie mieli, przedstawiał się on czemś wzniosłem, bardzo wzniosłem, bohaterem, prorokiem, bogiem, Wuotanem, najwyższym ze wszystkich. Myśl jest myślą, jakbądźkolwiek ją się wymawia lub sylabizuje. W głębi ducha przypuszczam, że Odyn ten musiał być człowiekiem ulepionym z tej samej gliny, co i cały ród wielkich ludzi. W sercu jego głębokiem i dzikiem taiła się myśl potężna. Wszak wyrazy grube, jakie składał, stanowiły pierwotne pierwiastki tych wyrazów angielskich, których my dzisiaj używamy! Taką to przedstawiała się praca jego w tym mrocznym żywiole. Ale był on tam jako światło zapalone, światło inteligencyi i prostej szlachetności serca: są to jedyne rodzaje światła, jakie my i dziś posiadamy, — był bohaterem, jakem rzekł, — i przeznaczeniem jego tam było świecić, rozjaśnić choć trochę swój mroczny żywioł, — co i obecnie jeszcze stanowi zadanie każdego z nas.
Chcemy sobie wyobrazić, że tworzył on typ Normana, najpiękniejszego Teutona, jakiego wydała kiedykolwiek ta rasa. Surowe serce Normana wybuchnęło dokoła niego uwielbieniem bez granic, ubóstwieniem. W nim widzimy korzeń tylu wielkich rzeczy, iż z głębi tysiącoleci wyrastają jego owoce po całem polu życia teutońskiego. Nasza własna środa (Wednesday) nie jestże jeszcze, jak powiedziałem, dniem Odyna? A Wednesbury, Wansborough, Wanstend, Wandsworth; Odin we wzroście swoim owładnął też całą Anglią, są to też liście zrodzone z tego korzenia! On uchodził za głównego boga wszystkich plemion teutońskich, za Normana-wzór: w taki to rzeczywiście sposób podziwiali oni ów wzór Normana, tak to przedstawiały się losy jego na tym świecie.
Tak więc, jeśli sam człowiek Odyn rozwiał się zupełnie, pozostał cień olbrzymi, cień jego, który pokrywa całą historyę jego plemienia. Albowiem raz zgodziwszy się na niego, jako boga, łatwo nam będzie zrozumieć, że wszelki skandynawski system pojęć o przyrodzie — lub też ciemny brak systemu — jakikolwiek mógłby on być przedtem, musiał wejść teraz na drogę zupełnie odrębnego rozwoju, tudzież w zupełnie inny sposób wzrastać. Całe plemię teutońskie wzięło do serca i poniosło dalej to, co Odyn przeniknął oraz czego nauczył przez swoje runy i rymy. Jego sposób myślenia stał się ich sposobem myślenia: taką jest i dziś, chociaż w innych warunkach, historya każdego wielkiego myśliciela. Czyż ta mitologia skandynawska, — w mglistych i kolosalnych swych zarysach podobna do jakiegoś olbrzymiego cienia kamery-obskury, rzuconego z martwych głębi przeszłości i zaściełającego całe niebo północy — nie tworzy do pewnego stopnia portretu tego człowieka Odyna? Tam jest widzialny lub niewidzialny obraz olbrzymi, niewyraźnie odbity, postaci jego naturalnej! Tak, powiadam, myśl zawsze jest myślą. Żaden wieki człowiek nie żyje nadaremno, a historya świata — to jedynie biografia wielkich ludzi.
Mnie osobiście dziwnie wzrusza ta postać pierwotna bohaterstwa, ten sposób niezręczny i bezsilny, lecz najzupełniej serdeczny, w jaki przyjęli bohatera jemu podobni. Jest to najszlachetniejsze z uczuć, jakabądźkolwiek niemoc tkwi w jego formie, jest to uczucie — jak i sam człowiek — wieczne. Gdybym choć w małym stopniu mógł wykazać to, co oddawna już czuję: że to — pierwiastek życiowy ludzkości, dusza historyi człowieka na tej ziemi, — uwydatniłbym główną korzyść odczytów niniejszych. Nie nazywamy dziś naszych wielkich ludzi bogami, nie posiadamy dla nich uwielbienia bez granic: o! nie, ograniczamy je dostatecznie, — lecz gdybyśmy wcale wielkich ludzi nie mieli, lub gdybyśmy ich wcale nie podziwiali, — byłoby to coś gorszego od ich ubóstwienia.
Ten biedny skandynawski kult dla bohaterów, cały ten sposób norski przedstawiania sobie wszechświata i przystosowywania się do niego, posiada dla nas niezniszczalną wartość. Był to pierwotny, dziecięcy sposób uznawania boskości przyrody i człowieka, bardzo pierwotny, lecz sercem odczuty; zdrowy i olbrzymi, zawierający w sobie zapowiedź, na jakiego olbrzyma to dziecię wyrośnie! — Było to prawdą i nie jest nią już. Nie jestże to niby nawpół niemy, stłumiony głos oddawna ziemią przykrytych pokoleń, głos własnych naszych ojców, wołający ku nam z głębi wieków: „Oto jest to, cośmy myśleli o świecie; oto jest cały obraz i całe pojęcie, jakie zdołaliśmy sobie wytworzyć o tej wielkiej tajemnicy życia i wszechświata. Nie gardźcie niem. Wyście wzniesieni wysoko ponad nie, ku szerokiemu i swobodnemu poglądowi, lecz i wy nie jesteście u szczytu. Nie, wasze pojęcie też, jakbądźkolwiek rozszerzone, jest tylko częściowe, niedoskonałe, tej rzeczy bowiem żaden człowiek — w czasie lub poza granicami czasu — nie zdoła pojąć; po tysiącach lat coraz nowego wytwarzania człowiek ujrzy, że przeznaczeniem jego — wciąż jeszcze walka o zdobycie częściowego zrozumienia, rzecz to bowiem obszerniejsza od człowieka i przez umysł jego ogarniętą być nie może, rzecz to nieskończona!“
Przyszliśmy więc do tego, że treść mitologii skandynawskiej, jak zresztą wszystkich mitologij pogańskich, stanowi uznanie boskości przyrody i szczere zjednoczenie się człowieka z tajemniczemi i niewidzialnymi potęgami, których widzialne działanie dostrzegał on w świecie dokoła siebie. To właśnie w skandynawskiej bardziej, niż w jakiejkolwiek innej znanej mi mitologii, jest szczerem. Szczerość tworzy pierwszą jej cechę charakterystyczną. To też ta wyższa (daleko wyższa) szczerość pociesza nas co do braku zupełnego greckiego wdzięku. Zdaje mi się, że więcej warta szczerość od wdzięku. Czuję, że starzy ci Normanowie, silni, poważni, sumienni, spoglądali na przyrodę okiem szeroko otwartem, duszą otwartą, jako dzieci, a jednak i jako męże zarazem, z prostotą, z głębokością i z świeżością serc wielkich, szczerze, z miłością i zachwytem a bez strachu. Dzielne to było, prawdziwie stare plemię. Znajdujemy, że takie uznanie przyrody tworzy główny pierwiastek poganizmu, gdyż uznanie człowieka i jego obowiązku moralnego, chociaż i to musi przyjść z czasem, staje się pierwiastkiem głównym dopiero w bardziej oczyszczonych formach religijnych. Tu widnieje, w rzeczy samej, wielka różnica, wielka epoka w wierzeniach ludzkich, wielka linia demarkacyjna w rozwoju religijnym ludzkości. Przedewszystkiem człowiek zawiązuje stosunki z przyrodą i jej potęgami, podziwia je, tudzież ubóstwia, a dopiero w późniejszej epoce przychodzi do zrozumienia, że wszelka potęga jest moralną, że najważniejszą dlań rzeczą jest odróżnienie dobra i zła — tego, co „powinieneś“ i czego „nie powinieneś.“
Co się znów tyczy wszystkich tych bajecznych opisów w Eddzie, to zwrócę uwagę, że (jak już napomykałem) najprawdopodobniej, koniecznie nawet, muszą one pochodzić z nowszych znacznie czasów, że najprawdopodobniej, pierwotnie nawet, nie miały one, porównawczo, dla starych Normanów poważnego znaczenia i były, że tak powiem, rodzajem zabawy poetyckiej. Alegorya i opis poetyczny, jak to już zaznaczyłem poprzednio, nie mogą być wiarą religijną: trzeba, żeby sama wiara istniała przedewszystkiem, a wtedy dość się dokoła niej zbierze alegoryj, niby ciało dokoła swej duszy. Wiara norska, śmiało wolno mi zrobić to przypuszczenie, była najbardziej czynną właśnie w milczącym swym peryodzie, kiedy niewiele jeszcze miała o sobie samej do powiedzenia, nietylko do opiewania.
Wśród mroku wszystkiego tego w Eddzie, wśród tego nawału fantastycznego twierdzeń i tradycyj, w mitologiach muzykalnych, główne wierzenie praktyczne, jakie człowiek ówczesny mógł, według prawdopodobieństwa, posiadać, tyczyło się następujących punktów: Walkirye i pałac Odyna, przeznaczenie niewzruszone, jedyna konieczna dla człowieka rzecz — męztwo. Walkirye są to „czyniące wybór“ pomiędzy zabitymi. Przeznaczenie nieubłagane, które darmoby kto chciał ugiąć lub złagodzić, naznaczyło, kto ma być zabitym: to stanowiło punkt główny dla wierzącego Normana, jak zresztą jest nim wszędzie dla wszystkich ludzi myślących, dla Mahometa, Lutra i także Napoleona. Oto podstawa życia dla każdego takiego człowieka, oto przędza, z której cała jego myśl jest utkana. Walkirye prowadzą mężnych do niebieskiego pałacu Odyna; tylko nizkie i niewolnicze istoty pogrążane są gdzieindziej, w państwach Heli, bogini śmierci: sądzę, że to właśnie składało się na treść wiary norskiej. W sercu swem pojmowali oni, że być mężnym jest koniecznością; że Odyn nie czułby dla nich żadnych względów, wzgardziłby nimi i odrzucił, gdyby tylko nie okazali się mężnymi. Proszę się przyjrzeć, czy i w tem nie tkwi coś czasem? Obowiązek być mężnym jest obowiązkiem wiecznym, mającym znaczenie za naszych czasów, jak i ongi. I dziś jeszcze męztwo posiada swoję wartość. I dziś jeszcze najpierwszy obowiązek człowieka zasadza się na ujarzmieniu strachu. Musimy pozbyć się bojaźni, inaczej wcale nie możemy działać. Czyny człowieka są niewolnicze, nie szczere, lecz chytre, nawet myśli jego nasiąknęły fałszem; myśli on nawet, jak niewolnik i tchórz, dopókąd nie zdoła rzucić sobie strachu pod nogi. Wiara Odyna, jeśli weźmiemy ziarno istotne tej łupiny, po dziś dzień prawdziwą zostaje. Męztwo jest obowiązkiem i koniecznością dla człowieka; koniecznością dlań jest iść naprzód i wywiązywać się z powinności, jako człowiek, spuszczając się w zupełnym spokoju ducha na przeznaczenie i wybór potęg wyższych, — i ostatecznie nie bać się zgoła. I teraz i po wszystkie czasy stopień mniej lub więcej zupełnego zwycięztwa nad strachem określi, o ile pewien osobnik jest człowiekiem.
Niewątpliwie ten rodzaj męztwa starych Normanów trąci wielką dzikością. Snorri opowiada, że uważali oni za hańbę i nędzę nie paść w boju; a jeśli śmierć naturalna zdawała się zbliżać, sami ciało swe pokrywali ranami, ażeby Odyn mógł ich przyjąć, jako zabitych w boju wojowników. Przy nadejściu śmierci starzy królowie nakazywali siebie złożyć na statku: statek pędził z żaglami wydętemi, podczas gdy ogień powolnie się na nim rozpalał, ażeby, już na pełnem morzu, mógł się wzniecić pożar i statek zapłonął wielkim płomieniem, a godnie pochował w ten sposób starego bohatera, wśród niebios i oceanu zarazem! Dzikie to tudzież krwawe męztwo, męztwo jednakże swego rodzaju, lepsze, jak mówię, niż nic. A co za nieokiełznana także i surowa energia w starych królach morza! Widzę ich milczących, z ustami zaciętemi, wyzywających dziki ocean z jego potworami, i wszystkich ludzi i wszystko: to przodkowie naszych Blake’ów i Nelsonów! Żaden Homer nie śpiewał tych normandzkich królów morza, lecz małą i niewielkiej doniosłości dla świata okazuje się odwaga Agamemnona w porównaniu z odwagą niektórych z nich, jak naprzykład Hrolfa normandzkiego! Hrolf lub Rollon, książę Normandyi, dziki król morza, w tej chwili jeszcze posiada swój przyczynek w rządzie angielskim.
Ale wszystko to nic jeszcze nie znaczyło, nawet te dzikie wycieczki i bitwy morskie w ciągu tylu pokoleń. Chodziło jeszcze o zdecydowanie, jaki rodzaj ludzi był najsilniejszym, kto komu miał rozkazywać. To też pomiędzy władcami północy znajdujemy posiadaczy tytułu „ścinaczy lasów.“ Królowie — ścinacze lasów: w tem wiele się mieści. Widzi mi się, że znaczna ich część tak dobrze była ścinaczami lasów, jak i wojownikami, chociaż skaldowie opiewają przeważnie ostatnich, nierzadko na manowce wprowadzając niektórych badaczy, — albowiem żadne plemię ludzkie nigdy nie zdołałoby żyć z samej tylko wojny, która nie mogłaby przynieść dość pożytku. Przypuszczam, że dobry dzielny wojak najczęściej okazywał się także zarazem dobrym dzielnym drwalem, dobrym dzielnym udoskonalaczem, wynalazcą, działaczem i pracownikiem we wszystkich kierunkach, albowiem prawdziwa dzielność, różniąca się od dzikości okrutnej, stanowi podstawę wszystkiego. Takie męztwo jest bardziej prawe, męztwo, ujawniające się w walce z lasami — nieujarzmionemi, mrocznemi i surowemi potęgami przyrody, celem owładnięcia nią dla nas. Czyż i my, ich prawnuki, nie zaszliśmy od owego czasu daleko w tym samym kierunku? Bogdajby takie męztwo po wszystkie czasy w nas mieszkało!
Że człowiek Odyn, mówiąc głosem i sercem bohatera, z wziętą jak gdyby z nieba potęgą wzruszania, powiedział swemu ludowi o nieskończonem znaczeniu odwagi, tudzież jak przez nią człowiek bogiem się staje; że lud jego, czując w tem odpowiedź własnego swego serca, uwierzył w jego posłannictwo i pomyślał, iż jest to objawienie z nieba, i że sam on był bogiem, bo je przynosił, — to zdaje mi się być pierwszem ziarnem — nasieniem religii norskiej, z którego naturalnie musiały uróść wszelkiego rodzaju mitologie, praktyki symboliczne, światopoglądy, alegorye, pieśni i sagi. I w jak dziwny sposób uróść musiały! Nazwałem to małem światełkiem przewodniem, jaśniejącem w niezmiernym chaosie ciemności norskich, lecz same te ciemności również żyły; proszę o tem pamiętać. Był to duch całego plemienia Normanów, żądny, niesformowany, niewykształcony, dążący tylko do wyrażenia się, do wyrażania się wciąż coraz dalej. I żywa doktryna rośnie i rośnie. Pierwsze nasienie jest rzeczą główną: każda gałązka spuszcza się oraz wpija w ziemię i wypuszcza nowe korzenie — i w taki sposób, przez powtarzanie się bez końca, powstaje cały las, puszcza cała, — którą zrodziło jedno ziarnko. Czyż więc cała religia norska nie tworzyła, w pewnem znaczeniu, tego, cośmy nazwali „cieniem olbrzymim postaci Odyna?“ Badacze dopatrują się śladów pewnego pokrewieństwa pomiędzy niektóremi podaniami norskiemi — jak naprzykład podanie o stworzeniu świata i różne inne — a indyjskiemi. Zapewne krowa Adumbla „liżąca szron po skałach“ ma pewien wygląd indyjski; krowa indyjska — przeniesiona do mroźnych krain: wiele w tem prawdopodobieństwa! Zaiste, możemy niewątpliwie powiedzieć, że wszystko to musi być pokrewne najbardziej dalekim ziemiom i najbardziej dawnym czasom, albowiem myśl nie umiera, jeno zmienia się tylko. Pierwszy człowiek, co zaczął myśleć na tym globie — ten człowiek dopiero dał początek wszystkiemu. Po nim przyszedł drugi i trzeci. Tak, po dziś dzień każdy prawdziwy myśliciel stanowi rodzaj Odyna; uczy on ludzi swego sposobu myślenia i rozpościera cień swojej własnej postaci na wszystkie działy historyi świata.
Nie będę się tu, dla braku miejsca, rozwodził nad charakterem lub wybitną wartością poetycką mitologii norskiej, niema to zresztą dla nas wielkiego znaczenia. Niektóre ze znajdujących się w naszem posiadaniu dzikich proroctw, jak naprzykład Völuspa w starej Eddzie, noszą ognisty, sybiliczny charakter uniesienia, lecz są to porównawczo-jałowe dodatki do rzeczy; ci ostatni skaldowie byli ludźmi, którzy bawili się jedynie z rzeczą — i ich to przeważnie pieśni oparły się czasowi. Przypuszczam, że śpiewali oni sobie w ostatnich wiekach, wytwarzali symbole poetyczne, tak, jak nasi malarze nowożytni malują, — kiedy nie płynęło to już z głębi serca, lub też nawet wcale nie z serca płynęło. Należy dobrze zachować to w pamięci.
Urywki z „wiedzy norskiej“ Graya żadnego nam w każdym razie nie dadzą o tem wszystkiem pojęcia, tak samo, jak Pope o Homerze. Nie jest to wcale ponury pałac kwadratowy z czarnych płyt marmurowych, otoczony grozą i okropnością, za jaką nam ją podaje Gray; bynajmniej, „wiedza“ ta była surową, jak skały północy, jak pustynie Islandyi; lecz wśród wszystkich tych strasznych rzeczy nie brakowało jej serdeczności, poufałości, nawet odcienia humoru. Silne stare serce normandzkie nie pożądało wspaniałości teatralnych, ludzie ci nie mieli czasu drżeć. Lubię bardzo zdrową i silną ich prostotę, ich prawdomówność, szczerość ich poglądów. Ich Tor „marszczy brwi“ w prawdziwej wściekłości normandzkiej i „ściska tak swój młot, że aż stawy bieleją.“ Napotkacie też tam na rysy litości, szlachetnej litości. Balder, „bóg biały,“ bóg piękny, łaskawy, bóg słońce — umiera. Cała przyroda pytana jest o lek, lecz on martwy. Frigga, jego matka, posyła Hermodera, żeby ten go przyprowadził lub choć zobaczył. Dziewięć dni i dziewięć nocy mknie Hermoder przez mroczne tudzież bezdenne przepaście, skroś labiryntu ciemności, i przybywa wreszcie do mostu o złotym dachu. Stróż mu mówi: „Tak, Balder rzeczywiście przeszedł tędy, lecz królestwo śmierci jest w dole, tam, daleko ku północy.“ Hermoder mknie, przebywa wrota piekielne, wrota Heli, widzi rzeczywiście Baldera i mówi z nim: Baldera nie można wyswobodzić, Hela jest nieubłagana: nie odda go nawet za Odyna lub któregokolwiek z bogów. Piękny i słodki musi więc tam pozostać! Żona jego ofiarowuje się dobrowolnie iść za nim, umrzeć z nim razem: tam pozostaną oboje na zawsze. On posyła pierścień swój Odynowi, żona zaś jego, Nanna, posyła naparstek swój na pamiątkę dla Friggi.
— O Boże!
Zaiste, męztwo stanowi także źródło litości, prawdy i wszystkiego, co jest wielkie w człowieku. Zdrowa, silna i zwykła moc serca norskiego chwyta nas za serce w tych obrazach. Nie jestże to rysem szczerej i szlachetnej siły — powiada Uhland, który napisał piękne studyum o Torze, — że stare serce normandzkie widzi przyjaciela w bogu gromu? że nie przeraża się i nie odstrasza grzmotem, lecz uważa, jako ciepło letnie, piękne i szlachetne lato, obyć się nie potrafi i nie obejdzie bez piorunu! Serce normandzkie kocha tego Tora oraz młot jego i igra z nim. Tor — jest to ciepło letnie, jest bogiem zarówno przemysłu spokojnego, jak gromu. Jest on przyjacielem wieśniaka. Prawdziwy znowu sługa i towarzysz Tora — to Thialfi, praca ręczna. Sam Tor zaprzęga się do wszelkiego rodzaju żmudnych prac ręcznych, nie gardząc żadną z przyczyny jej gminności; odbywa od czasu do czasu podróże do krainy jötunów, prześladując te chaotyczne potwory lodowe, ujarzmiając je lub conajmniej krępując i szkodząc. Niektóre z tych przygód odznaczają się wielkim i bujnym humorem.
Tor naprzykład, jakeśmy to widzieli wyżej, idzie do ziemi jötunów po kocioł Hymira, ażeby bogi miały w czem nawarzyć piwa. Zjawia się Hymir, kolosalny olbrzym, o siwej, pełnej szronu brodzie; od błyskawicy jego oka pękają kolumny. Tor po długim, gwałtownym tumulcie, chwyta za kocioł i pakuje go sobie na głowę: „uszy kotła spuszczają mu się do pięt.“ Skald normandzki chętnie lubi żartować życzliwie z Torem. Hymir, co tu występuje, jest ten sam, którego bydło, jak odkryli badacze, zwie się: Icebergs. — Ogromny to, nieujęty w karby geniusz, którego dość tylko ujarzmić, ażeby się zmienił w Szekspirów, Dante’ych i Goethe’ych! Znikło już teraz stare dzieło norskie; Tor, bóg gromu, zmienił się w Jacka olbrzymobójcę, lecz duch, co je stworzył, przebywa jeszcze wśród nas. Jak dziwnie wszystko rośnie, ginie, a nie umiera! Jeszcze dzisiaj można ciekawie śledzić odrostki tego wielkiego drzewa-świata wiary norskiej. Ten biedny Jack naszych nianiek, ze swemi cudownemi butami szybko-biegami, swym ubiorem niewidzialnym i szablą ostrą — wszakże to jest jedno i to samo. Hynde Etin, a bardziej jeszcze stanowczo Red Etin islandzki z ballad szkockich — wszystkie te osobistości przyszły z ziemi normandzkiej; Etin — jest to oczywiście Jötun. Tak, Hamlet Szekspira to także odrostek tegoż drzewa świata: niema co do tego, jak mi się zdaje, żadnej wątpliwości. Twierdzę, że Hamlet, Amleth, jest osobistością mityczną, a jego tragiczna historya z ojcem, otrutym podczas snu zapomocą wlanych do ucha kropel i z resztą epizodów, wszystko to tworzy mit norski! Stary Saxo swoim zwyczajem zrobił z niego wypadek z historyi duńskiej; Szekspir zaś, czerpiąc u niego natchnienie, stworzył to, co widzimy. Chyba to jest odrostek owego drzewa świata, co urósł, jak mi się zdaje, z przyczyny naturalnej konieczności, czy też dzięki przypadkowi.
W tych starych pieśniach norskich w rzeczy samej tkwi pewna prawda, — prawda i wielkość wewnętrzne i wieczne, — jak zresztą musi ona tkwić we wszystkiem, co mogło trwać bardzo długo, dzięki samej tylko tradycyi. Jest to wielkość nie ciała jedynie, kolosalność masy, lecz przyćmiona przez czas wielkość duszy. W tych sercach starożytnych można się dopatrzeć śladu jakiejś melancholii wzniosłej — bez skargi; ludzie ci posiadali silny tudzież swobodny rzut oka w największe głębie myśli. Zdaje się, jak gdyby ci dzielni Normanowie widzieli to, czego rozmyślanie nauczyło ludzi wszelkich epok, — że świat ten ostatecznie jest niczem innem, jak tylko złudzeniem, jest zjawiskiem lub pozorem, lecz nigdy rzeczywistością. Wszystkie dusze głębokie odgadują to: zarówno mitolog indyjski, jak filozof germański, Szekspir, poważny myśliciel, wszędzie, gdzie on być może:
„Myśmy z tej samej przędzy, co i marzenia, utkani.“
Bardzo z tego względu zasługuje na uwagę wyprawa Tora do Utgardu (ogród zewnętrzny, główna siedziba jötunów). Byli z nim Thialfi i Loke. Po licznych przygodach wkroczyli oni do krainy olbrzymów; błądzili tam po równinach, miejscach nieuprawnych i dzikich, wśród głazów oraz drzew. Pod noc spostrzegli dom; że zaś drzwi, które tworzyły całą jednę ścianę domu, stały otworem, — weszli. Było to proste mieszkanie, duża, zupełnie pusta sala: tam się zatrzymali. Wtem, wśród nocy głębokiej, zaalarmował ich głośny szum. Tor ścisnął swój młot i stanął we drzwiach, gotów do walki. Towarzysze jego zaczęli biegać wewnątrz tędy i owędy, szukając jakiegoś ujścia w tej nagiej sali, i znalazłszy wreszcie jakąś kryjówkę, schowali się tam. Ale Torowi nie wypadło walczyć, gdyż po dniu okazało się, że ów hałas był niczem innem, jak chrapaniem pewnego kolosalnego, lecz spokojnego olbrzyma, Skrymira, który niedaleko ztamtąd spał sobie spokojnie; to zaś, co wzięli oni za dom, była to tylko rzucona opodal rękawica, której szeroki otwór stanowił drzwi, a duży palec — owę kryjówkę, dokąd się schowali towarzysze Tora. Co za rękawica! — Zwracam uwagę na to, że nie miała ona palców, jak nasze[7], oprócz wielkiego, reszta zaś była całkowita: bardzo to stary i pierwotny rodzaj rękawiczek!
Teraz już Skrymir niósł ich tłumok przez cały dzień. Jednakże Torowi coś się w nim nie podobało; powziął on podejrzenie i postanowił w nocy skończyć z nim na swój sposób, jak tylko zaśnie. Wzniósłszy młot, uderzył on w twarz olbrzyma. Było to prawdziwe uderzenie piorunu, lecz olbrzym tylko się przebudził, potarł policzek i rzekł: „czy to liść spadł?“ Zaledwo Skrymir znowu w sen się pogrążył, Tor raz jeszcze uderzył. Cios był potężniejszym od pierwszego, lecz olbrzym szepnął jedynie: „czy to ziarnko piasku?“ Trzeci więc cios zadał Tor oburącz (myślę, że „stawy zbielały“) i zdawało mu się, że pozostawił duży ślad na twarzy Skrymira, lecz ten przerwał tylko chrapanie i zrobił uwagę: „Zapewne gnieżdżą się na tem drzewie wróble. Co też mogły one zrzucić?“ U wrót Utgardu, miejsca tak wysokiego, że trzeba było „wyciągnąć szyję i w tył ją przechylić, by ujrzeć wierzchołek,“ Skrymir poszedł spokojnie swoją drogą. Tora z towarzyszami wpuszczono i zaproszono do przyjęcia udziału w zabawach, które właśnie się odbywały. Torowi podano róg do wypicia, ze słowami, że osuszenie go jednym tchem uchodziło za zwykłą tu sztukę. Długo i z wściekłością trzy razy raz po raz pił Tor, lecz zaledwo mógł dostrzedz jakiejś zmiany niewielkiej. „Jesteś słabem dzieckiem — powiedzieli mu olbrzymi; — czyż potrafiłbyś podnieść tego tam kota?“ Chociaż sztuka ta zdawała mu się drobnostką, Tor nie zdołał jej dokazać, pomimo całej swej boskiej siły; zgiął krzyże owego stworzenia, ale nie zdołał dźwignąć łap jego z ziemi: zaledwie jedne mógł podnieść. „Ależ nie jesteś wcale mężem — rzekli mu mieszkańcy Utgardu; — ta oto stara baba może borykać się z tobą!“ Do głębi serca upokorzony Tor porwał się do tajemniczo-okropnej staruchy, lecz nie mógł jej rzucić o ziemię.
Wówczas to, kiedy już opuszczali Utgard, główny jötun, odprowadziwszy ich grzecznie kawał drogi, zwrócił się do Tora: „Jesteś więc zwyciężony — rzekł, — niech ci się to jednak nie zdaje tak wielkiem upokorzeniem: wszystko to było tylko złudnym pozorem. Róg, który próbowałeś wypić — było to morze; zmusiłeś je do odpływu, któż jednak byłby zdolny do jego bezdennego wypicia? Kot, któregoś chciał podnieść — był to przecież wąż Midgard, wielki wąż świata, co z ogonem w zębach opasuje i podtrzymuje cały ten świat stworzony; gdybyś go był dźwignął, świat niechybnie runąłby w gruzy! Co do owej starej baby — był to czas, starość, trwanie: któż z nią walczyć może? Nikt, ani żaden człowiek, ani żaden bóg: ona wszystkich zwycięża. Co się zaś tyczy owych trzech zadanych przez ciebie ciosów, to spójrz na te trzy doliny: te trzy ciosy je wytworzyły!“ Tor spojrzał na towarzysza swego, jötuna: był to Skrymir, czyli, jak powiadają badacze rzeczy norskich, sama stara, chaotyczna i skalista ziemia uosobiona: ów dom — rękawica — była to jakaś jaskinia tej ziemi! Ale Skrymir znikł; Utgard z wysokiemi swojemi jak niebo wrotami, jak tylko Tor ścisnął swój młot, by w nie uderzyć, — rozwiał się w powietrzu, a tylko drwiący głos olbrzyma dał się słyszeć: „nie nawiedzaj lepiej więcej Jötunheimu!“
Jest to nawpół zabawa i pochodzi z peryodu alegorycznego, jak widzimy, nie zaś z peryodu proroczego oraz zupełnie nabożnego; ale czyż nie odnajdujesz w tym micie, jako takim, rzeczywistego starożytnego złota, złota norskiego? Więcej tu szczerego metalu, co wyszedł w bryle z kuźni upodobniania przyrody, niż w niejednym sławnym, daleko lepiej opracowanym micie greckim! W tej historyi ze Skrymirem tyle wielkiego humoru, tyle szczerej wesołości, spoczywającej na powadze i smutku, niby tęcza na mrocznych burzach: zdobyć się na to mogło tylko prawe i dzielne serce. Jest to humor, przerażający własnego naszego Ben Jonsona, dziwnego starego Bena. Zdaje mi się, że płynie on we krwi naszej, albowiem można pochwycić jego dźwięki w innej jeszcze formie u mieszkańców lasów amerykańskich.
Do wybitniejszych należy także podanie o Ragnarök’u, końcu czyli „zmroku bogów;“ zawiera się ono w poemacie Väluspa. Jest to, jak widać, bardzo dawna prorocza myśl. Bogowie i jötuni, potęgi boskie i chaotyczne oraz bezmyślne, po długiej walce i częściowem zwycięztwie pierwszych, spotykają się wreszcie w bitwie powszechnej, w pojedynku, świat cały ogarniającym. Wąż świata walczy przeciw Torowi, siła przeciw sile, — aż do ostatecznej zagłady wzajemnej, — i ruina, „zmrok,“ zaprzepaszczający się w ciemnościach, pochłania cały wszechświat. Stary wszechświat z bogami swymi zapadł się; nie jest to jednak śmierć ostateczna: gdzieś musi istnieć nowe niebo i ziemia nowa; jakiś wyższy bóg, prawdziwie najwyższy, oraz sprawiedliwość nie mogą przestać panować wśród ludzi. Ciekawą jest rzeczą, że to prawo zmiany, które zarazem widnieje wypisane w głębiach myśli ludzkiej, odcyfrowali oraz wyrazili swym stylem pierwotnym ci starzy tudzież szczerzy myśliciele; pojęli oni, że chociaż wszystko umiera, chociaż bogi nawet umierają, jednakże śmierć jest niczem innem, jak tylko śmiercią feniksa w płomieniach i odrodzeniem w coś większego i lepszego! Oto prawo podstawowe bytu dla wszelkiej istoty żyjącej w czasie na tym padole nadziei. Wszyscy ludzie myślący przeniknęli je i będą przenikali w przyszłości.
Teraz zaś, w związku z tem, co wyżej, rzućmy spojrzenie na ostatni mit o pojawieniu się Tora — i zakończmy na tem. Zdaje mi się, że co do daty jest to najpóźniejsza ze wszystkich tych bajek; jest to bolesny protest przeciw postępom chrześcianizmu, wygłoszony z wyrzutem przez jakiegoś zacofanego poganina. Króla Olafa surowo ganiono za zbytek gorliwości w szerzeniu chrześcianizmu: niewątpliwie, zganiłbym go jeszcze bardziej za brak gorliwości w tym względzie! Opłacił on ją zresztą dość drogo, został bowiem zamordowany wskutek buntu swego ludu pogańskiego w r. 1033 w bitwie pod Stickelstad około Drontheimu, gdzie teraz od tylu stuleci wznosi się główna katedra północy, poświęcona z wdzięcznością jego pamięci pod wezwaniem świętego Olafa. Tego się właśnie tyczy ów mit o Torze. Król Olaf, król reformator chrześciański, żegluje z eskortą przyzwoitą wzdłuż brzegów Norwegii od portu do portu, wymierzając sprawiedliwość, lub spełniając inne czynności królewskie. W chwili opuszczenia pewnego portu jakiś nieznajomy o poważnem spojrzeniu i takiejże powierzchowności, rudobrody, majestatycznej i silnej postawy — wsiada na statek. Dworacy zadają mu pytania: odpowiedzi jego uderzają swą mocą i głębokością; stawiają go wreszcie przed królem. Tu, podczas gdy statek płynie wzdłuż pięknego wybrzeża, rozmowa nieznajomego niemniej zasługuje na uwagę, lecz wreszcie odzywa się do króla Olafa w takie słowa: „Tak, królu Olafie, wszystko to jest piękne, z tem słońcem, świecącem w górze; ziemia zielona i urodzajna: piękna to i dobra siedziba dla ciebie, i niejeden ciężki dzień miał Tor, nie jeden dziki bój z jötunami ze skał, zanim zdołał ją taką uczynić. Teraz zaś zdaje się, jak gdybyś chciał na stronę odstawić Tora. Strzeż się, królu Olafie!“ Tak zakończył nieznajomy, marszcząc brwi, — i kiedy znowu spojrzano, nigdzie go już nie można było znaleźć. Tak odbyło się ostatnie pojawienie się Tora na scenie tego świata.
Czyż trudno zrozumieć, w jaki sposób mogła powstać taka bajka, bez czyjejkolwiek nieprawdomówności? Takim jest przeważnie sposób, w jaki bogi zjawiają się wśród ludzi: tak za czasów Pindara, jeśli „Neptun był raz widziany podczas gier Neumejskich,“ to czemże był także ten Neptun, jeśli nie „nieznajomym o szlachetnym i poważnym wyglądzie,“ stworzonym tak, aby być „widzianym?“ Dla mnie osobiście tkwi coś patetycznego, tragicznego w tym ostatnim głosie poganizmu. Tor znikł, cały świat norski się rozwiał i nigdy już nie wróci. W taki to sposób najszczytniejsze rzeczy mijają. Wszystko, co istniało w tym świecie, wszystko, co kiedykolwiek będzie istniało, musi zniknąć, a od nas zależy jedynie pożegnać je ze smutkiem.
Ta religia norska, to pierwotne, lecz poważne i surowem przejmujące wrażeniem uświęcenie męztwa (wolno ją tak określić), wystarczała tym starym dzielnym Normanom. Uświęcenie męztwa nie jest złą rzeczą! Przyjmiemy ją za dobrą, o ile należy. Nie bez pożytku też wiedzieć cośkolwiek przynajmniej o tym starym poganizmie ojców naszych. Ta stara wiara tkwi w nas jeszcze bezwiednie w połączeniu z pojęciami wznioślejszemi! Sumienne jej poznanie prowadzi nas do ściślejszego i jaśniejszego stosunku z przeszłością, z naszemi własnemi posiadłościami w przeszłości. Albowiem cała przeszłość — nie przestaję powtarzać tego uporczywie — jest posiadłością teraźniejszości. Przeszłość zawsze zawiera w sobie jakąś prawdę, a to drogocenną stanowi własność. Przeszłość — był to rozwój jakiejś innej strony wspólnej naszej natury ludzkiej w innym czasie i miejscu. Prawda obecna jest sumą wszystkich tamtych, a żadna z nich sama przez się nie stanowi wszystkiego, co się dotychczas z natury ludzkiej rozwinęło. Lepiej znać je wszystkie, niż je pomijać. „Ku której z tych trzech religij skłaniasz się wyłącznie?“ — pyta Meister swego mistrza. „Ku wszystkim trzem — odpowiada ten ostatni, — ku wszystkim trzem, albowiem przez zlanie się swoje tworzą one łącznie po raz pierwszy prawdziwą religię.“
Od pierwszych surowych czasów poganizmu na północy u Skandynawów przechodzimy do zupełnie różnej epoki religijnej u zupełnie innego narodu: mam na myśli mahometanizm u Arabów. Co za zmiana, co za wielka zmiana i co za postęp w powszechnym stanie rzeczy i w myślach ludzi tu się nam ukazują! Teraz na bohatera podobni mu nie patrzą jak na Boga, lecz jedynie jako na natchnionego przez Boga, jako na proroka. To jest druga faza czci dla bohaterów. Pierwsza, czyli najdawniejsza — możemy to powiedzieć śmiało — przeminęła, znikła bezpowrotnie; w historyi świata nie zjawi się więcej człowiek, którego podobni mu — jakkolwiek byłby on wielki — wzięliby za boga. Zresztą wielką racyę mielibyśmy, stawiając pytanie czyż rzeczywiście kiedykolwiek jakie zbiorowisko ludzi myślało, że pewien człowiek, którego wszyscy widzieli na nogach obok siebie, był bogiem, stworzycielem tego świata? Chyba nie: był to zwykle człowiek, który istniał już tylko w pamięci, którego kiedyś widziano. Ale i to nawet powtórzyć się nie może. Teraz już wielki człowiek nie może za boga być uznanym.
Grubym było błędem to uważanie wielkiego człowieka za boga, możemy jednak powiedzieć, że po wszystkie czasy trudno wiedzieć, czem on jest, oraz jak należy go poważać i przyjąć! Najbardziej znamienną cechę w historyi pewnej epoki stanowi właściwy jej sposób witania wielkiego człowieka. Dla prawdziwie ludzkiego instynktu zawsze w nim musi tkwić coś boskiego, tylko za co mają go ludzie uważać: za boga, proroka, czy też za co? W tem tkwi wiecznie wielkie pytanie, i przez sposób, w jaki pewni ludzie na to pytanie odpowiedzą, niby przez małe okienko, będziemy mogli zaglądnąć aż do głębi ich serca, tudzież stanu ich duchowości. Albowiem w gruncie rzeczy wielki człowiek, taki, jakim wychodzi z rąk natury, jest zawsze jednego i tego samego rodzaju istotą, niezależnie od tego, czy zwie się Odynem, Lutrem, Johnsonem lub Burnsem. Spodziewam się uwidocznić, że co do pochodzenia swego ludzie ci są z jednej i tej samej gliny, — że jeśli się oni tak niezmiernie różnią, to jedynie ze względu na sposób, w jaki świat ich przyjmuje, i ze względu na formy; za to też jedynie są odpowiedzialni. Cześć dla Odyna dziwi nas. Paść na twarz przed wielkim człowiekiem w jakiemś delirium zachwytu i miłości dla niego, oraz czuć w sercu, że to mieszkaniec nieba, bóg! — zapewne jest to dość niedoskonałe; lecz przyjąć naprzykład Burnsa tak, jakeśmy go przyjęli, — czyż to mianowicie moglibyśmy nazwać czemś doskonałem? Dar najcenniejszy, jakim niebo może ziemię obdarzyć, „geniusza,“ jak mówimy, duszę człowieczą, istotnie z niebios na ten padół do nas z posłannictwem od Boga zesłaną — my trwonimy jako marny fajerwerk, posłany dla zabawy, i obracamy w popiół, błędność i jałowość: nie, takiego zgotowanego wielkiemu człowiekowi przyjęcia nie nazwę też wcale bardzo doskonałem. Gdyby tak przeniknąć do jądra rzeczy, być może, możnaby było nazwać fakt z Burnsem zjawiskiem brzydszem, wykazującem bardziej jeszcze opłakane niedoskonałości, niż nawet sama metoda skandynawska! Wpaść w bezwzględne i niewyrozumowane delirium miłości i podziwu — nie było rzeczą dobrą, — ale ta niewyrozumowana, więcej nawet, bezrozumna pogarda, ta nieobecność zupełna miłości — może to coś gorszego jeszcze! — Ten kult dla bohaterów wiecznie się zmienia; różni się on w każdej epoce, i w każdej też trudnym jest bardzo do należytego praktykowania.
Wybraliśmy tu Mahometa nie jako najwybitniejszego z proroków, lecz jako jednego z tych, o których najbardziej swobodnie mówić możemy. Nie jest on w żaden sposób najprawdziwszym z proroków, uważam go jednak bezwątpienia za prawdziwego. Prócz tego, jako nie grozi najmniejsze niebezpieczeństwo, ażeby ktokolwiek z nas stał się mahometaninem, chcę powiedzieć o nim tyle dobrego, ile tylko sprawiedliwość powiedzieć mi pozwoli. Oto środek do przeniknięcia jego tajemnicy: postarajmy się wyrozumieć, co on myślał o świecie, a może wówczas łatwiej będzie odpowiedzieć na pytanie, co świat myślał i myśli o nim. Bieżąca nasza hipoteza o Mahomecie, że był to oszust, intrygant, fałsz wcielony, i że religia jego jest prostem zbiorowiskiem szarlatanizmu i zarozumialstwa — zaczyna, oczywista, być niemożliwą niemal w oczach każdego. Kłamstwa, jakie gorliwość w dobrych intencyach nagromadziła dokoła tego człowieka, nam tylko samym hańbę przynoszą. Kiedy Pococke zapytał Grotiusa, gdzie znajduje się dowód owej historyi o wytresowanym do szukania ziarnek grochu w uchu Mahometa gołębiu, który uchodził następnie za dyktującego mu anioła, — Grotius odrzekł, że niema na to żadnego dowodu! Wielka już pora odrzucić to wszystko. Słowo, przez tego człowieka wyrzeczone, dostarczyło wiatyku dla stu ośmdziesięciu milionów ludzi w ciągu tych ostatnich dwunastu stuleci. Wszak te sto ośmdziesiąt milionów ludzi stworzył tak dobrze Bóg, jak i nas samych. Większą jest liczba istot, przez Boga stworzonych, które w chwili obecnej wierzą w słowo Mahometa, niż liczbą wierzących w jakiekolwiek inne słowo. Czyż należy nam przypuszczać, że to, czem żyło i umarło tyle stworzonych przez Wszechmocnego istot, było jakiemś nędznem, zręcznem oszukaństwem? Co się mnie tyczy, to nie zdołam wytworzyć takich przypuszczeń: prędzejbym w wiele innych rzeczy uwierzył. Człowiek znalazłby się w wielkim kłopocie, chcąc wiedzieć, co ostatecznie należy myśleć o tym świecie, gdyby szarlatanizm tak rósł i znajdował na tej ziemi takie sankcye.
Teorye podobne — niestety! — wielce są opłakane, i jeśli tylko pragniemy dostąpić jakiejś wiedzy o istotnym tworze Boga — przyjmujmy je z największą niewiarą. Zrodził je wiek sceptycyzmu; znamionują one najsmutniejszy paraliż duchowy oraz zupełną, żywą śmierć dusz ludzkich: myślę, że teoryi, w którejby mniej tkwiło Boga, nigdy jeszcze poprzednio nie rozgłaszano na ziemi. Fałszywy człowiek dokonałby założenia religii? Ależ człowiek fałszywy nie zdoła pobudować domu z cegieł! Jeśli tylko nie zna i nie obserwuje prawdziwie własności wapna i gliny palonej — robi on nie dom, lecz kupę rumowisk. Nie ostoi się gmach taki w ciągu dwunastu wieków, aby pomieścić sto ośmdziesiąt milionów ludzi, lecz runie natychmiast. Trzeba, żeby człowiek stosował się do praw natury, aby pozostawał w duchowej łączności z naturą i prawdą rzeczy, lub inaczej natura mu odpowie: nie, nigdy! Pozory łudzą — zapewne! — jakiś Cagliostro, niejeden Cagliostro, wybitny kierownik świata, prosperuje istotnie dzięki szarlataneryi — przez dzień jeden. Jest to jak banknot fałszywy: fałszerzom udaje się wypuścić go ze swych podłych rąk i kto inny, nie zaś oni, ucierpi na tem; lecz natura wybucha ogniem i płomieniem, rewolucyą francuzką oraz innemi, głosząc ze straszliwą prawdomównością, że fałszywe banknoty są dziełem fałszerza.
Ale co do wielkiego człowieka wyłącznie, to pozwolę sobie na pewno twierdzić, iż trudno uwierzyć, ażeby mógł on być nieszczerym. To mianowicie zdaje mi się podstawą zasadniczą i co do niego i co do wszystkiego, co w nim można odkryć. Żaden człowiek nie może być Mirabeau, Napoleonem, Burnsem lub Cromwellem, nie może niczego wytworzyć, jeśli tylko od początku nie weźmie sprawy poważnie, jeżeli nie zacznie od tego, by zostać tem, co nazywam: człowiek szczery. Powiedziałbym, że szczerość, głęboka, wielka, wrodzona szczerość, tworzy główną cechę charakterystyczną wszystkich, w jakibądźkolwiek sposób bohaterskich ludzi. Nie o tej szczerości mówię, co to sama siebie szczerą nazywa; o, nie! ta jest w istocie rzeczą bardzo nędzną, jest to świadoma, pusta i samochwalcza szczerość, najczęściej miłość własna. Szczerość wielkiego człowieka jest tego rodzaju, że nie zdoła on o niej mówić, bo nie wie o niej; więcej nawet, przypuszczam, że ma prędzej świadomość pewnej nieszczerości, — jakiż bowiem człowiek, w rzeczy samej, mógłby, chociażby w ciągu dnia jednego, postępować ściśle według zasad prawdy? Nie, wielki człowiek nie przechwala się swoją szczerością, dalekim jest od tego; być może, nie stawi on sobie wcale pytania, czy jest takim? Gotów byłbym prędzej powiedzieć, że szczerość jego nie zależy od niego samego, że nie w jego mocy przestać być szczerym. Wielkim przedstawia się mu wielki fakt istnienia — i niech, jak chce, ucieka, nie zdoła się wymknąć straszliwej obecności tej rzeczywistości: tak już umysł jego jest stworzony i przez to przedewszystkiem jest on wielki. Wszechświat wydaje się mu dziwnym, przerażającym, rzeczywistym — jak życie, rzeczywistym — jak śmierć. Chociażby wszyscy ludzie mieli zapomnieć tej prawdy i stąpać w marnej pozorności, — on nie może tego uczynić. W każdej chwili życia stoi przed nim, stoi i patrzy nań uporczywie ten obraz ognisty, niezaprzeczalny! — Chciałbym, żeby to zostało przyjęte jako główne moje określenie wielkiego człowieka. Mały człowiek może być zdolnym do tego rodzaju uczucia — jest ono dostępne dla wszystkich, stworzonych przez Boga ludzi, — lecz wielki człowiek bez niego istnieć nie może.
Człowiek taki jest, jak my to nazywamy, oryginalny: dostajemy go z pierwszej ręki. Człowieka tego wysłano do nas z głębi nieznanej nieskończoności jako posła z wieściami. Czy go nazwiemy poetą, czy prorokiem, czy bogiem — czujemy, że wszystkie jego słowa nie takie są, jak słowa wszystkich innych ludzi. On powstał bezpośrednio z wewnętrznej rdzeni rzeczy, i żyje i żyć musi w nieustannej z nią łączności. Nie potrafią mu jej skryć żadne podane przez kogoś zdania; niech będzie on ślepym, bezdusznym, nędznym, niech stąpa według tradycyj: treść patrzy nań uporczywie. Nie sąż istotnie wywnętrzenia się jego „objawieniami?“ Musimy je tak nazwać w braku innego wyrazu. On wyszedł z serca świata, stanowi cząstkę pierwotnej realności rzeczy. Bóg wiele uczynił objawień, ale czyż nie uczynił i tego człowieka, ostatnie, najnowsze objawienie? Natchnienie Wszechmocnego daje mu inteligencyę: jego przedewszystkiem należy nam posłuchać.
Otóż nie chcemy w żaden sposób uważać Mahometa za bezsilność i teatralność, za nędznego i ambitnego, świadomego intryganta: takim pojąć go nie możemy. Wszak surowe posłannictwo, z którego i on się wywiązał, było czemś rzeczywistem, było poważnym, chociaż niewyraźnym głosem z nieznanej głębi. Słowa ani też czyny tego człowieka na tej ziemi nie okazały się fałszem; nie było tam żadnej bezsilności ni udawania, lecz sama tylko płomienna moc życia, co wytrysła z obszernego łona samej natury. Rozpłomienić świat — taki mu dał Stwórca rozkaz, — a błędy jego, niedoskonałości, nieszczerości nawet, gdyby tego rodzaju zarzuty udało się całkowicie przeciw niemu udowodnić, nic, jednem słowem, nie zdoła zachwiać tym pierwszym, tyczącym się jego faktem.
W gruncie rzeczy zbyt wielką przywiązujemy wagę do błędów, kiedy szczegóły sprawy kryją nam ich źródło rzeczywiste. Błędy? Ależ największym ze wszystkich — nie uznawać w sobie żadnego! Ktośby pomyślał może, że czytelnicy Biblii szczególnie bardziej mogliby być zbudowani. Kto tam jest nazwany „człowiekiem według własnego serca bożego?“ Dawid, król żydowski, który wpadł w niemałą ilość grzechów, dokonał najczarniejszych zbrodni: temu już chyba grzechów nie brakowało. I z tego tytułu niedowiarki drwią i pytają: i to ma być wasz człowiek według serca bożego? Drwiny owe, muszę to powiedzieć, zdają mi się tylko powierzchownemi. Czemże są błędy, szczegóły zewnętrzne jakiegoś życia, jeśli zapomniano o tajemnicy jego wewnętrznej — wyrzutach sumienia, pokusach, walce jego prawdziwej, przeplatanej często upadkiem, a nigdy się niekończącej? „Nie w mocy leży człowieka, gdy idzie, kierować kroki swoje.“ Czyż ze wszystkiego, co tkwi w człowieku, żal nie jest najbardziej boskim? Największym, mówię, grzechem śmiertelnym byłaby właśnie pełna pychy świadomość, że się jest bez grzechu: w tem spoczywa śmierć; serce, które ma świadomość podobną, nie posiada szczerości, pokory i rzeczywistości: jest ono martwe, jest „czyste,“ jak czystym jest martwy, suchy piasek. Ja patrzę na życie i losy Dawida, jakiemi są one dla nas w psalmach jego, jako na najprawdziwszy ze wszystkich, które dano nam dotychczas, emblemat postępu i walki moralnej w człowieku na tym padole. Każda dusza szczera i ognista dostrzeże tam zawsze prawej walki — szczerej i ognistej duszy ludzkiej, rwącej się ku temu, co dobre, i ku temu, co lepsze. Walka to o częstych, bolesnych upadkach, niby jedna wielka ruina, a zawsze bez końca, i wciąż się rozpoczynająca, ze swemi łzami i żalem, ze szczerą i nieokiełznaną wolą. Biedna ta natura ludzka! Nie jestże rzeczywiście zawsze droga człowieka na tej ziemi „szeregiem upadków?“ Człowieka na nic innego nie stać. Losem jego — walka na przedzie w tym dzikim żywiole życia: pada on dziś, w głębokie poniżenie rzucony, lecz powinnością jego jest zawsze — ze łzami i żalem, z krwawem sercem — znowu powstać i na nowo iść naprzód do walki.
Byleby tylko walka jego była prawą — w tem tkwi jądro zadania. Chętnie wiele smutnych darujemy szczegółów, byle tylko dusza rzeczy była prawdziwą, i same tylko szczegóły nigdy nam nie powiedzą, czem ona jest rzeczywiście. Widzi mi się, że błędnie sądzimy o błędach Mahometa, nawet jako o takich, — lecz, prócz tego, nigdy nie zdołamy na tym gruncie znaleźć klucza do jego zrozumienia. Rzućmy więc to wszystko poza sobą, i przyjąwszy za pewnik, że człowiek ten postawił sobie jakieś prawdziwe zadanie, zapytajmy, czem ono było, lub być mogło.
Ci Arabi, wśród których przyszedł na świat Mahomet, istotnie, jako naród, zasługują na baczną uwagę. Sam już ich kraj, godną siedzibę takiego plemienia, warto obejrzeć. Jest to kraina dzikich i niedostępnych gór skalistych, wielkich, groźnych pustyń, przetykanych pasami zieloności, — bo gdzie tylko woda — tam zieloność, piękność, tam wonne krzewy o soku balsamicznym, palmy daktylowe, drzewa kadzideł. Proszę się przyjrzeć temu obszernemu widnokręgowi pustyni piaszczystej, pustemu, milczącemu, niby morze piasku, dzielące jednę od drugiej krainy mieszkalne. Niech każdy sobie wyobrazi, że znalazł się tam sam, sam jeden ze wszechświatem: w dzień słońce, niby w gniewie szalonym, rzuca w dół z blaskiem nie do zniesienia swe ognie, a w nocy zawisa nad tym światem wielki i bezdenny błękit nieba z gwiazdami swojemi! Kraj taki wymaga rasy ludzi o ramieniu gwałtownem i sercu głębokiem. W charakterze Araba tkwi coś bardzo ruchliwego, czynnego i zarazem coś dziwnie marzycielskiego, entuzyastycznego. Jeśli Persów nazywają Francuzami Wschodu, to Arabów nazwiemy jego Włochami. Szlachetny to i bogaty duchowo naród, naród, obdarzony uczuciami silnemi i dzikiemi oraz żelaznem ramieniem dla ich powściągania: oznaka to znamienna szlachetności duchowej i geniuszu. Dziki Beduin przyjmuje do namiotu swego obcego człowieka, jako kogoś, który ma prawo do wszystkiego, co w nim jest; niech to będzie najgorszy wróg — zabije on źrebię, by go ugościć, i będzie mu służył z nienaruszalną gościnnością w ciągu trzech dni i odprowadzi go wiernie do jego drogi; potem zaś — na zasadzie tak samo świętego prawa — zamorduje go, jeśli tylko będzie mógł. Arab prędzej jest milczącym, niż wielomównym, — lecz jeśli raz mówić zaczyna, rozwija skarby wymowy oraz bogactwo ducha. Jest to rodzaj ludzi myślących i prawdomównych. Należą oni, jak wiadomo, do rasy semickiej, lecz ze straszliwą i śmiertelną powagą Żydów łączą jakiś wdzięk, coś lśniącego, co nie jest żydowskiem. Przed Mahometem posiadali oni swoje turnieje poetyckie. Sale powiada, że w Okadzie, na południu Arabii, odbywały się jarmarki doroczne, gdzie, kiedy handel się kończył, poeci śpiewali, walcząc o nagrodę: dziki ten naród zbierał się, żeby to słyszeć.
Do właściwości żydowskich, którą przejawiają Arabi, a która stanowi wytwór wielu innych — lub nawet wszystkich — wysokich przymiotów, — należy to, co nazwalibyśmy instynktem religijnym. Po wszystkie czasy byli oni gorliwymi czcicielami czegoś — stosownie do swego oświecenia. Czcili gwiazdy, jak Sabejczykowie, albo rozmaite przedmioty w naturze, widząc w nich pewne symbole, bezpośrednie objawienie się Stwórcy przyrody. Było to coś złego, niezupełnie jednak złego. Wszystkie dzieła boże zawsze są, w pewnem znaczeniu, symbolami Boga. Czyż — jakem to powiedział uprzednio — nie widzimy i dziś jeszcze pewnego dowodu wartości wyższej w tem, że ktoś widzi pewne znaczenie niezgłębione, „piękność poetyczną,“ jak my to nazywamy, we wszystkiem, co istnieje w naturze? Człowiek pewien uchodzi w naszych oczach za poetę, hołd mu składamy, dlatego, że wypowiedział to lub wyśpiewał: — jest to też rodzajem ubóstwienia, rozprowadzonego wodą. Wielu mieli proroków ci Arabi, wychowawców — o ile każdemu starczyło światła — swego pokolenia. Ale istotnie, czyż nie posiadamy na to najszlachetniejszego z całej starożytności dowodu, dziś jeszcze namacalnego dla każdego z nas, — czyż nie wiemy, jakie nabożeństwo, jaka szlachetność duszy przemieszkiwała w tym narodzie prostaczym, lecz marzycielskim? Krytycy Biblii zdają się zgadzać na jedno pod względem tego, że księgę Hioba napisano właśnie w tej krainie świata. Uważam to — odłożywszy już na bok wszystkie tyczące się tu teorye — za jeden z największych utworów, jakie kiedykolwiek piórem wypisano. Istotnie, można przypuścić, że ta praca nieżydowskiego jest pochodzenia; tyle w niej panuje wzniosłej ogólnoludzkości, zupełnie różnej od szlachetnego nawet patryotyzmu lub sekciarstwa. Wzniosła to księga, księga wszystkich ludzi! Jest to nasze najpierwsze, najdawniejsze postawienie kwestyi bez końca o przeznaczeniu człowieka i bożych drogach ku niemu na tej ziemi. A wszystko dokonane takim swobodnym i szerokim zarysem, wielkie w swej szczerości i prostocie, w swej melodyi epicznej i spokoju rezygnacyi. To jest oko, co widzi, i serce, co pojmuje ze słodyczą. Jest to rzecz tak ze wszech miar prawdziwa, taki prawdziwy pogląd i widzenie rzeczy, zarówno materyalnych, jak i duchowych. Naprzykład o koniu: „czyżeś odział gromem kark jego? — on się śmieje, kiedy jeździec kopią potrząsa.“ Wiele takich żywych portretów nie można już spotkać później. Szczytne tam cierpienie, szczytne pogodzenie się; jest to najstarsza z melodyj chóralnych, co wytrysły z serca ludzkości, a tak pełna słodyczy i tak wielka — jako noc letnia, jako wszechświat z morzami swemi i gwiazdami! Sądzę, że ani w Biblii, ani gdziekolwiek indziej nie napisano nic tak wielkiej wartości literackiej.
Najstarożytniejszym i najbardziej powszechnym przedmiotem czci u bałwochwalczych Arabów był kamień czarny, do dziś dnia przechowywany w Mekce, w budynku, zwanym kaabą. Diodor Sycylijski w sposób niemylny wspomina o tej kaabie, jako o najstarożytniejszej, najbardziej czczonej ze wszystkich świątyń swego czasu, czyli na pół wieku przed naszą erą. Sylwester de Sacy powiada, iż prawdopodobnie kamień ten jest aerolitem. W takim razie jakiś człowiek mógł go widzieć spadającym z nieba! Teraz znajduje się on obok źródła Zemzem, a kaabę wzniesiono nad jednym i drugiem. Wszędzie jest czemś pięknem i wzruszającem źródło, bijące, niby życie, z twardego łona ziemi, — lecz o ileż więcej zdaje się ono takiem w tych krainach gorących i suchych, gdzie tworzy najpierwszy warunek istnienia. Źródło to bierze swą nazwę od dźwięcznego szmeru wód: zem-zem; powiadają, iż jest to właśnie to źródło, które napotkała w pustyni Agara z małym swym Izmaelem: dziś aerolit i źródło są święte i nad niemi od lat tysiąców wznosi się kaaba. Ciekawy z niej przedmiot! Stoi dziś tam w płaszczu z czarnego sukna, który sułtan co rok jej posyła, „wysoka na dwadzieścia siedm łokci,“ opasana podwójnym szeregiem kolumn ze sznurami, uwieszanemi festonami lamp i dziwnych ozdób starożytnych: tej nocy jeszcze lampy tam zapłoną, aby błyszczeć w obliczu gwiazd. Autentyczny to fragment z dziejów najdawniejszej przeszłości. Jest to Keblah wszystkich muzułmanów: Od Delhi wciąż naprzód aż do Maroku oczy niezliczonych ludzi z modlitwą do niego się zwracają pięć razy dziennie, dziś, jak i zawsze. Jest to jeden z najbardziej godnych uwagi ośrodków siedzib ludzkich.
Mekka zawdzięcza wzniesienie się swoje, jako miasto, charakterowi świętości, przywiązanemu do kamienia kaaby, — źródłu Agary i pielgrzymkom do tych miejsc wszystkich pokoleń arabskich. Było to niegdyś wielkie miasto, chociaż dziś podupadło. Brak temu miejscu wszelkich naturalnych warunków, usprawiedliwiających powstanie miasta. Leży bowiem w piaszczystem wklęśnięciu, wśród nagich i jałowych pagórków, daleko od morza; wszelkie zapasy, chleb nawet, trzeba przywozić. Ale tylu pielgrzymów potrzebowało mieszkań, prócz tego wszelki cel pielgrzymek staje się zarazem natychmiast punktem handlowym. Od pierwszego dnia, kiedy zeszli się tam pielgrzymi, zeszli się też i kupcy: gdzie tylko ludzie zbierają się dla pewnej sprawy, przychodzi im na myśl, że mogą załatwić również inne, też wymagające zebrania się sprawy. Tak więc Mekka stała się jarmarkiem całej Arabii, a przez to stała się także istotnie głównym przystankiem i składem wszelkiego handlu, istniejącego wówczas pomiędzy Indyami i Zachodem, Syryą, Egiptem i Włochami nawet. Był czas, kiedy posiadała ona 100,000 ludności: wszelkiego rodzaju kupców, eksportatorów produktów Wschodu i Zachodu, importatorów prowizyj i zboża dla potrzeb miejscowych. Rządem był rodzaj nieprawidłowej respubliki arystokratycznej nie bez teokratycznego zabarwienia. Dziesięciu ludzi z głównego pokolenia, jakimś pierwotnym sposobem wybranych, było rządcami Mekki i stróżami kaaby. Korejszyci stanowili główne za czasów Mahometa pokolenie i jego rodzina do tego właśnie pokolenia należała. Reszta plemienia, podzielona na cząstki, poprzecinane i poprzedzielane pustynią, żyła pod takiemiż mniej więcej pierwotnemi patryarchalnemi formami rządu w postaci jednego lub kilku. Byli to pasterze, przewoźnicy, kupcy, rozbójnicy zarazem. Często toczyła się wojna pomiędzy jednem pokoleniem a drugiem, lub wszystkiemi innemi. Pokolenia te nie utrzymywały razem żadnego węzła widocznego, oprócz owych zebrań w kaabie, ku której wszystkie formy arabskiego bałwochwalstwa we wspólnej czci się zwracały; wiązała ich jednak przedewszystkiem wewnętrznie i nierozerwalnie wspólność krwi i języka. — W taki to sposób, przez długie wieki, nieznani reszcie świata, istnieli Arabowie, naród, obdarzony wielkiemi przymiotami, oczekując nieświadomie dnia, w którym mieli się stać znanymi całemu światu. Różne rodzaje ich bałwochwalstwa zdawały się chwiać, wiele objawiało się tam pomieszania i burzenia się wśród nich. Niewyraźne nowiny o najważniejszym z wypadków tego świata, o życiu i śmierci Boskiego Człowieka w Judei, które stały się symptomatem i przyczyną niezmiernych zmian wśród wszystkich narodów świata, przeniknęły też z biegiem wieków i do Arabii, i same przez się musiały przyczynić się do pewnej fermentacyi.
Wśród tego to ludu arabskiego i wśród takich to okoliczności w roku 570-tym naszej ery przyszedł na świat człowiek — Mahomet. Pochodził on z rodu Haszemów, z pokolenia Korejszytów, jakeśmy to już powiedzieli; chociaż biedny, połączony był węzłami pokrewieństwa z najpierwszemi osobistościami swego kraju. W chwili niemal przyjścia na świat utracił ojca, a następnie, w wieku lat sześciu, i matkę, kobietę, odznaczającą się pięknością, wielu zaletami i rozumem, — został więc na opiece dziada, stuletniego starca. Dobry to starzec: ojciec Mahometa, Abdallah, był jego najmłodszym, najukochańszym synem. Staremi swemi, zużytemi przez sto lat życia źrenicami widział on w Mahomecie utraconego Abdallaha, jak gdyby wszystko, co mu wróciło, co zostało z Abdallaha. Kochał też bardzo małego chłopca sierotę i miał zwyczaj mawiać, że trzeba się zaopiekować tym pięknym małym chłopakiem, że on jest najdroższym z całej rodziny. Po śmierci starego, we dwa lata później, chłopiec poszedł pod opiekę Abu Taleba, jako najstarszego ze stryjów, który stał się teraz głową rodu. Ten to stryj, człowiek sprawiedliwy i rozumny, wychował Mahometa w najlepszy według pojęć arabskich sposób.
Dorastający Mahomet uczestniczył w handlowych i innych podróżach stryja; widzimy go ośmnastoletnim chłopcem w roli wojownika, towarzyszącego stryjowi na wojnę. Lecz największe ze wszystkich innych znaczenie posiadała podróż na jarmarki syryjskie, którą znajdujemy zanotowaną pod wcześniejszą o lat kilka datą. Tu po raz pierwszy młody człowiek zetknął się z obcym sobie zupełnie światem, z obcym a nieskończonej dlań wagi pierwiastkiem — z religią chrześciańską. Nie wiem, co należy myśleć o tym „Sergiuszu, mnichu nestoryańskim,“ u którego, jak powiadają, mieszkali Abu Taleb z synowcem, — albo też, w jaki sposób mógłby ten mnich nauczać takiego młodego chłopca: zdaje mi się, że historyę z mnichem nestoryańskim wielce następnie przesadzono. Mahomet miał wówczas lat czternaście, nie władał żadnym, oprócz rodowitego, językiem. Wiele rzeczy w Syryi musiały mu się koniecznie przedstawić w jakimś dziwnym i niepojętym wirze, lecz oczy wyrostka były otwarte i zbierały bezwątpienia błyski licznych pojęć, które, zagadkowe pierwotnie, dojrzały następnie pewnego dnia tak dziwnym sposobem w poglądy, wierzenia i intuicye. Te podróże do Syryi stanowiły zapewne dla Mahometa początek nowego rozwoju duchowego.
Trzeba też uważać jeszcze i na inną okoliczność: nie posiadał wykształcenia szkolnego, ani cienia nawet tego, co nazywamy wykształceniem szkolnem. Sztuka pisania zaledwo zaczynała przenikać do Arabii: Mahomet, zgodnie z noszącą, jak się zdaje, wszystkie cechy pewności opinią, nigdy pisać nie umiał! Życie w pustyni i doświadczenie składały się na całą jego edukacyę. Tyle tylko zapewne wiedział o tym wszechświecie nieskończonym, ile z niego potrafił pochwycić wśród tych mroków swemi własnemi oczyma i własną swą myślą. Jeśli zechcemy nad tem się zastanowić, zda się nam nader zajmującym ów fakt nieposiadania żadnej książki. Nie mógł on wiedzieć o niczem, oprócz tego, co sam zdołał widzieć, lub o czem zasłyszał dzięki dochodzącym do mrocznych pustyń arabskich gwarom. Mądrość, istniejąca przed nim lub daleko od niego, wcale jak gdyby nie istniała dla niego. Z wielkich dusz siostrzanych, niby latarnie ogniste świecących przez tyle ziem i czasów, żadna nie miała bezpośredniej z tą wielką duszą łączności. On był tam sam, zagłębiony daleko w łonie pustyni; tam los kazał mu wzrastać — samemu wobec natury i myśli własnych.
Lecz od najmłodszego wieku wyróżniano w nim skłonności marzycielskie. Towarzysze zwali go „Al-Amin“ (wierny), co znaczy: człowiek prawdy i wierności, prawdziwy w czynach, mowie i myślach. Dostrzegali oni, że on zawsze chciał coś powiedzieć. Milczał, kiedy nie miał nic do powiedzenia, — lecz był rozsądny, mądry i szczery, kiedy mówić zaczynał, rzucając zawsze nowe światło na przedmiot rozmowy: jedyny to posiadający racyę bytu sposób mówienia. Widzimy, że w ciągu całego jego życia patrzono nań jako na człowieka pewnego, braterskiego, pełnego prostoty. Przedstawiał się jako poważny i szczery charakter, miły jednak zarazem, serdeczny, towarzyski, nawet wesoły; nie brakowało mu przy tem wszystkiem dobrego śmiechu: są ludzie, których śmiech jest tak samo fałszywy, jak wszystko w nich, — ludzie, którzy nie umieją się śmiać. Mówiliśmy już o piękności Mahometa: posiadał on piękną, przenikliwą, szlachetną twarz o cerze śniadej i kwitnącej, o czarnych, błyszczących oczach; podoba mi się też żyła na czole, co nabrzmiewała mu i czerniała w napadach gniewu: przypomina to ową żyłę „niby podkowa“ z Redgauntlet’a Walter-Scotta. Ta nabrzmiewająca na czole czarna żyła stanowiła rodzaj rysu charakterystycznego w rodzie Haszemów: rys ten, jak się zdaje, osobliwie wybitnym okazał się u Mahometa. Człowiek ten bezpośredni, namiętny, lecz sprawiedliwy, szczery w zamiarach, pełny dzikiej zdolności, ognia i światła, i dzikiej, całkiem nieokrzesanej cnoty, spełniał tam w głębiach pustyni zadanie swego życia.
W jaki sposób dostał się on jako intendent do bogatej wdowy Kadidży i podróżował w jej interesach, znowu udając się na jarmarki do Syryi; w jaki sposób rządził wszystkiem — jak łatwo zrozumieć — wiernie i zręcznie; w jaki sposób wdzięczność i szacunek w niej wzrosły, — cała ta historya małżeństwa, jak opowiadają o niej autorowie arabscy, jest najzupełniej zrozumiałą, tudzież wdzięku pełną. On miał lat dwadzieścia pięć, ona czterdzieści, — zachowała przecież jeszcze krasę dawną. Żył on, jak się zdaje, z tą żoną-dobrodziejką, bardzo czułem, spokojnem, zdrowem życiem, kochając ją, i ją tylko jednę kochając. Potężnego argumentu przeciw teoryi oszukaństwa dostarcza to życie bez zarzutu, najzupełniej spokojne i zwykłe aż do czasu, kiedy namiętności młodego wieku już przystygły. Dosięgnął czterdziestu lat, zanim się zająknął o posłannictwie swem z nieba. Wszystkie w nim nieprawidłowości, istotne lub przypuszczalne, zaczynają się po roku pięćdziesiątym, kiedy dobra Kadidża umarła. Cała jego, jak się zdaje, do owego czasu „ambicya“ dążyła do prowadzenia życia porządnego, a zwykła prosta opinia o nim u sąsiadów mu wystarczała. A więc miałby czekać chwili, kiedy zaczynał się starzeć, kiedy namiętność życiowa zużyła się i znikła, kiedy spokój zaczynał być najważniejszym dlań z darów świata, ażeby się rzucić w „szranki ambicyi,“ i ażeby, zadając kłam swemu charakterowi oraz całej przeszłości, wystąpić w roli nędznego i pustego szarlatana, celem zdobycia tego, z czego już nawet korzystać nie mógł! Co się mnie tyczy, nie wierzę w to zgoła.
O, nie! Ten syn pustyni, ze swemi pałającemi, czarnemi oczyma i duszą otwartą, towarzyską i głęboką, — innego coś, a nie ambicyę miał na myśli. Należał do tych wielkich dusz milczących, które tylko poważnie zapatrują się na rzeczy i które z woli przeznaczeń natury muszą rządzić się szczerością. Podczas gdy inni żyją według formułek i wszelkich „powiadają“ w zupełnem z siebie zadowoleniu, człowiek ten nie umiał się zmieścić w formułkach: wobec niego samego stała własna tylko dusza i rzeczywistość istnienia. Wielka tajemnica bytu, jakem rzekł poprzednio, patrzyła nań uporczywie w całej swej grozie i wspaniałości, nie istniało dlań żadne „powiadają,“ które mogłoby skryć ten fakt niewymowny: „jestem!“ Taka szczerość, jakeśmy to nazwali, zawiera w sobie istotnie coś boskiego: słowa takiego człowieka tworzą głos, wydobywający się wprost z samego serca natury. Ludzie są posłuszni takiemu słowu i trzeba, żeby okazywali mu posłuszeństwo, jak niczemu innemu w świecie, gdyż w porównaniu wszystko inne na tym świecie jest wiatrem tylko. W tym człowieku podczas jego pielgrzymek i podróży wciąż zjawiały się tysiące myśli: „Czem jestem? Czem jest to coś niezbadanego, wśród czego żyję, a co ludzie zwą wszechświatem? Czem jest życie, czem jest śmierć? W co powinienem wierzyć? Co czynić?“ Dzikie skały góry Hary, góry Synai, surowe samotnie piaszczyste — nie odpowiadały; nie odpowiadało wielkie, milczące, wiszące nad głową niebo ze swemi błękitnawemi blaskami gwiazd: znikąd nie nadchodziła odpowiedź. Musiała więc odpowiedzieć własna dusza człowieka z tym zasobem natchnienia bożego, jaki w niej istniał!
Wszystko to są pytania, które każdy człowiek powinien sobie postawić, które powinniśmy postawić sobie, na które obowiązani jesteśmy odpowiedzieć i my również. Dziki ten człowiek wiedział, że była to rzecz nieskończonej wagi, że wszystko inne traciło wobec niej wszelkie znaczenie. W żargonie rezonujących sekt greckich, w niewyraźnych tradycyach żydowskich, w bezmyślnej rutynie bałwochwalstwa arabskiego — we wszystkiem tem nie znajdował odpowiedzi. Powtarzam, że pierwszą i ostatnią cechę charakterystyczną bohatera, alfę i omegę całego jego bohaterstwa stanowi to, że przenika on przez pozory rzeczy do treści rzeczy. Zwyczaje i obyczaje, poważane zdania, poważane formuły — wszystko to są rzeczy, które mogą być, a mogą i nie być dobremi. Poza wszystkiem tem musi tkwić coś, czemu wszystko to odpowiada, czego jest koniecznym wyrazem, — lub, w przeciwnym razie, jest to wprost bałwochwalstwo są to „udające Boga kawały czarnego drzewa,“ przedmiot śmiechu i obrzydzenia dla wszelkiej duszy myślącej. Bałwochwalstwo, jakbądźkolwiek wyzłocone, którego sługami byli Korejszyci, nie zdołało wcale zaspokoić tego człowieka. Chociaż wszyscy ludzie niem żyją, — cóż mu z tego? Wielka rzeczywistość stoi tam wobec niego, patrząc uporczywie. On musi jej odpowiedzieć, lub nędznie zginąć, — odpowiedzieć zaraz, natychmiast, lub inaczej nigdy, przez wieczność całą! Ambicya? Cóż cała Arabia potrafiłaby uczynić dla tego człowieka? Cóż mogła dla niego stanowić korona Greka Herakliusa, Persa Chozroesa i wszystkie korony świata? Nie o ziemię mu chodziło, lecz o niebo nad nim i piekło pod nim. Po kilku latach w cóż sądzono było się obrócić wszystkim koronom i panowaniom? Zostać szejkiem Mekki lub całej Arabii i dzierżyć w ręku kawałek wyzłoconego drzewa, — w temże to zbawienie człowieka? Stanowczo myślę, że nie. Zostawimy całkiem na stronie ową hipotezę oszukaństwa jako najzupełniej nie do wiary i godną odrzucenia.
Mahomet stale oddawał się w ciągu miesiąca ramadanu samotności i ciszy, jako to istotnie przyjęto w Arabii. Godny to uznania zwyczaj, który szczególnie takiemu człowiekowi musiał się zdawać naturalnym i zbawiennym. Tak naturalny to był zwyczaj to pozostawanie w łączności tylko z własnem sercem, otwartem na „słodkie, małe głosy,“ w ciszy gór, w milczeniu. W czterdziestym roku życia Mahomet, oddaliwszy się do jakiejś jaskini góry Hary, w okolicach Mekki, podczas ramadanu, — powiedział pewnego dnia Kadidży, która z domem całym niedaleko się ztamtąd tego roku znajdowała, że, dzięki niewymownej i wyłącznej łasce nieba, przeniknął teraz wszystkie te tajemnice, że wyszedł już ze zwątpień oraz mroku i przejrzał kompletnie. Nabrał przekonania, że bałwany, z formułami, były niczem, były nędznemi kawałkami drzewa, że we wszystkiem i ponad wszystkiem unosi się Bóg, że trzeba porzucić wszystkie bałwany i zwrócić się ku Niemu; że Bóg jest wielki, że oprócz Niego niema nic wielkiego! On jest rzeczywistością, a bałwany drewniane nią nie są. On tylko istnieje rzeczywiście. On ludzi stworzył pierwotnie, podtrzymuje nas wciąż; ludzie i wszystkie rzeczy tworzą tylko cień Jego, odzienie czasowe, ukrywające wieczną wspaniałość. „Allah akbar“ (Bóg jest wielki), a więc też i „Islam“ (trzeba się poddać Bogu). Cała siła ludzka, tak dla tego, jak i dla tamtego świata, leży w tem poddaniu się z rezygnacyą Jemu, cobądźkolwiek On by z nami uczynił. To, co On nam zsyła, chociażby to była śmierć i coś gorszego nawet od śmierci, powinno być dobrem, najlepszem: winniśmy Bogu zaufać. „Jeśli na tem polega Islam — powiada Goethe, — to czyż wszyscy nie żyjemy w islamie?“ Tak, wszyscy ci z pośród nas, czyje życie ma jakąś wartość moralną, tak właśnie żyją. Po wszystkie czasy za najwyższą mądrość człowieka uważano nietylko proste poddanie się konieczności — konieczność sama przez się zmusi każdego do poddania się, — lecz to, że człowiek wie i wierzy, iż surowy rozkaz konieczności był najmądrzejszym, najlepszym, najpotrzebniejszym; że wyrzeka się on szalonej pretensyi wymierzania tego wielkiego świata bożego małym swoim mózgiem; że wie, iż świat ten ma rzeczywiście jakieś prawo sprawiedliwe, chociaż niezgłębione dla niego, iż dusza tego świata jest dobra, iż rola jego zasadza się na stosowaniu do prawa wszystkiego i spełniania w milczeniu pobożnem tego prawa, bez jego dyskutowania, będąc mu posłusznym, jako niepodległemu rozumowaniom prawu.
Powtarzam: to stanowi dziś jeszcze jedyną znaną moralność. Człowiek może być prawym i niezwyciężonym, cnotliwym i kroczyć drogą, ku zwycięztwu pewnemu prowadzącą — jak raz o tyle tylko, o ile jest sprzymierzeńcem wielkiego i głębokiego prawa świata, i to wbrew wszelkim prawom powierzchownym, znikomościom czasowym, względom na korzyści lub straty; o ile współdziała temu wielkiemu prawu pierwotnemu — jest zwycięzcą, o ile nie — zwyciężonym. Pierwszy zaś krok do tego współdziałania tworzy świadomość pełna i szczera, że prawo owo istnieje, że jest ono dobre i jedyne dobre! Oto dusza islamu, oto też mianowicie dusza chrześcianizmu, albowiem islam może być określonym jako mętna forma chrześcianizmu: gdyby ten ostatni nie istniał, islam nie powstałby także. Chrześcianizm też nakazuje nam przedewszystkiem rezygnacyę w Bogu. Nie powinniśmy bynajmniej słuchać podszeptów ciała i krwi, nie powinniśmy bynajmniej dawać ucha jałowym subtelnościom, marnym przykrościom i żądzom; winniśmy wiedzieć, iż nic nie wiemy, iż najgorsze i najokrutniejsze w naszych oczach zło nie jest tem, czem się wydaje, iż cobądźkolwiek nam się przytrafi, należy to nam przyjąć, jako rzecz zesłaną przez Boga z wysokości, i rzec: „Jest to dobre i mądre, Bóg jest wielki!“ „Nawet gdyby miał mię On zabić, zaufam Mu!“ Islam stanowi w swoim rodzaju zaparcie się samego siebie, negacyę swego „ja.“ W tem zawsze zawiera się najwyższa mądrość, której objawienie zesłało niebo ziemi.
Takiem było światło, co przyszło rozświecić, jak mogło, mrok dzikiej duszy Araba. Tę niewyraźną tudzież olśniewającą światłość — niby życia i niebios, — pojawiającą się, aby rozjaśnić wielkie ciemności, grożące stać się mrokiem śmierci, — nazwał Mahomet objawieniem archanioła Gabryela: Kto z nas dziś jeszcze wie, jak to nazwać? Jestże to „natchnienie, zesłane przez Wszechmocnego, który obdarza nas rozumem?“ Wiedzieć, przeniknąć prawdę czegobądźkolwiek — stanowi zawsze akt mistyczny, i najlepsza logika zdoła zaledwie zająkliwie musnąć jego powierzchnię. Nowalis powiada: „nie tworzy-że wiara istotnego, zwiastującego Boga cudu?“ Bardzo naturalną było rzeczą, iż cała dusza Mahometa, rozpłomieniona tą udzieloną mu prawdą, uczuła, że to jest właśnie rzecz ważna, jedyna ważna. Odczuł on naturalnie, że Opatrzność jego niewymownie zaszczyciła, zsyłając mu to ratujące od śmierci i mroku objawienie, — że winien on był, w następstwie, odkryć tę prawdę wszystkim istotom; to mianowicie zostało wyrażone przez owo „Mahomet jest prorokiem Boga:“ i to też posiada dość poważne znaczenie.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem zdziwieniem, z jakiem zwątpieniem słuchała go poczciwa Kadidża, aż wreszcie rzekła: tak, to, co on mówił, jest prawdą. Można też sobie wyobrazić wdzięczność bez granic Mahometa: ze wszystkich dobrodziejstw, jakie ona mu wyświadczyła, to uwierzenie w ogniste i trudne do wypowiedzenia słowo jego było największem. „Pewną jest rzeczą — mówi Nowalis, — że przekonanie moje nabiera mocy, jak tylko inna jakaś dusza chce w nie wierzyć.“ Stanowiło to łaskę niezmierną, i nigdy nie zapomniał Mahomet tego owej dobrej Kadidży. Znacznie później, Aisza, młoda, świetnej urody, najulubieńsza z żon jego, kobieta, która istotnie odznaczyła się wśród muzułmanów wszelkiego rodzaju przymiotami w toku długiego swego życia, zapytała pewnego razu Mahometa: „Powiedzno, nie wartażem więcej od Kadidży? Ona była wdową, była stara, pozbawiona wdzięków: nieprawdaż, ty, panie, kochasz mię więcej, niż Kadidżę kochałeś?“ — „O, nie, na Allaha! — odrzekł Mahomet. — Ona uwierzyła we mnie, kiedy nikt z ludzi wierzyć nie chciał. W świecie całym jednego tylko miałem przyjaciela: ona nim była!“ Seid, niewolnik jego, też weń uwierzył: tych dwoje, wraz z młodym jego bratem stryjecznym, synem Abu Taleba — oto pierwsi nawróceni.
To temu, to owemu mówił Mahomet o swojej doktrynie, lecz po większej części spotykał drwiny, obojętność: w ciągu trzech lat udało mu się, jak przypuszczam, zdobyć trzech tylko zwolenników. Powodzenie jego rozwijało się nader wolno. Zachęty do wytrwania, z jakiemi się spotykał, tworzyły zwykle używane w takich wypadkach względem takiego człowieka formułki zachęty. Po trzech latach nikłych powodzeń sprosił on czterdziestu głównych swych krewniaków na ucztę, podczas której powstał i powiedział, co miał w duszy, dodając, iż posłannictwo jego zasadza się na rozgłoszeniu tego po świecie wśród wszystkich ludzi, iż to właśnie jest rzeczą najwyższą, jedyną; przemówienie zakończył pytaniem, kto z nich zechce podążyć mu w tym względzie z pomocą. Wśród wahania się i milczenia wszystkich młody Ali, wyrostek zaledwo szesnastoletni, zniecierpliwiony tą ciszą, zerwał się gwałtownie i wykrzyknął namiętnie a ogniście: „Ja chcę!“ Towarzystwo, w którego gronie siedział również i Abu Taleb, ojciec Alego, nie mogło wcale wrogo być usposobionem dla Mahometa, jednakże widok starzejącego się już, nieumiejącego czytać człowieka, oraz szesnastoletniego wyrostka, porywających się na podobne przeciw ludzkości całej przedsięwzięcie, zdał mu się śmiesznym: całe to zebranie parsknęło śmiechem. Tymczasem przedsięwzięcie dowiodło, że wcale nie zasługiwało na śmiech, lecz tworzyło rzecz bardzo poważną! Co się tyczy Alego, to należy go lubić. Posiadał bowiem duszę szlachetną, — jak tego dowiódł i wówczas i całem swem życiem, — posiadał uczucie tudzież odwagę ognistą. Tkwiło w nim coś rycerskiego: śmiały był jak lew i posiadał pomimo to wdzięk, szczerość i uczucie, godne rycerstwa chrześciańskiego. Padł z ręki mordercy w meczecie bagdadzkim, z winy własnej szlachetnej prawości i ufności w prawość innych. Przed śmiercią powiedział, że gdyby się okazało, iż zadana mu rana nie jest śmiertelną, — mordercy trzeba przebaczyć; w przeciwnym zaś razie należy mu odebrać życie natychmiast, ażeby obaj jednocześnie mogli stanąć przed Bogiem, który osądzi, z czyjej strony była sprawiedliwość!
Mahomet oczywiście krzywdził Korejszytów, jako stróżów kaaby i nadzorców bałwanów. Przyłączyło się do niego zaledwo jeden lub dwóch z ludzi wpływowych: sprawa postępowała powoli, postępowała jednak. Obrażał każdego oczywiście: „cóż to za jeden, który wyobraża sobie, że jest od nas wszystkich mądrzejszym, który nas traktuje jako głupców kompletnych, czcicieli drewna?“ Stryj Abu Taleb postawił mu pytanie, czy nie mógłby on zamilczeć o tem wszystkiem i wierzyć sam, nie mącąc spokoju duszom innych, nie drażniąc naczelników, nie wystawiając przez mówienie o tem na niebezpieczeństwo siebie samego tudzież ich wszystkich? — Mahomet odrzekł: „Gdyby słońce stanęło po prawej, a księżyc po lewej stronie, każąc mi pozostać w spokoju, nie zdołałbym usłuchać!“ Tak, bo w odkrytej przezeń prawdzie tkwiło coś z samej natury, równała się ona co do godności słońcu, księżycowi lub jakiemukolwiek innemu tworowi natury. Musiała być rozgłaszaną, jak długo byłaby na to wola Wszechmocnego, wbrew słońcu i księżycowi, i wszystkim Korejszytom, i wszystkim ludziom i wszystkim rzeczom. Musiało to być tak i nie mogło być inaczej. — Tak odrzekł Mahomet i — powiadają — „wybuchnął płaczem.“ Wybuchnął płaczem! Wiedział, że Abu Taleb żywił dla niego sporo dobroci, — że zadanie, które z woli losu mu wypadło, nie słodycze, jeno trudy oraz ciężary kryło w swem zanadrzu.
Nauczał on dalej każdego, kto chciał słuchać, rozsiewając doktrynę swą wśród przybywających do Mekki pielgrzymów, zyskując to tu, to tam, słowem wszędzie, gdzie się udało, zwolenników. Wszędzie przecież ścigało go nieustanne przeciwieństwo, nienawiść, jawne lub tajne niebezpieczeństwo. Potężne stosunki broniły jeszcze jako tako samego Mahometa, lecz wszyscy jego zwolennicy, za jego samego poradą, musieli opuścić Mekkę i szukać schronienia za morzem, w Abisynii. Korejszyci, coraz większym gniewem się przejmując, tworzyli spiski, sprzysięgali się, by zamordować Mahometa własnemi rękami. Abu Taleb umarł, umarła Kadidża. Mahomet nie przemawia do naszej sympatyi, lecz widoki jego na przyszłość wówczas przedstawiały się niesłychanie, ale to niesłychanie ponuro. Musiał się kryć po jaskiniach, uchodzić w przebraniu, uciekać to tu, to owdzie, bez przytułku stałego, wśród ciągłego grożącego życiu niebezpieczeństwa. Wiele razy życie jego wisiało na włosku, wiele razy Mahomet i nauka jego zginęliby bez słychu, gdyby nie jakiś owad, nie jakiś koń, co się spłoszył pod jeźdzcem, lub nie cośkolwiek innego w tym rodzaju. Ale nauce jego przeznaczono inne losy.
W trzynastym roku swego posłannictwa, widząc, że wszyscy wrogowie połączyli się przeciw niemu, że czterdziestu spiskowców, po jednym z każdego pokolenia, czyhają na jego życie, że pobyt jego dalszy w Mekce stał się niemożliwym, Mahomet uciekł do miejsca, które nazywano wówczas Jatrebem, gdzie pozyskał był kilku zwolenników, a które dziś z tego właśnie powodu nazywa się Medyną, czyli Medinat al Nabi (Miasto proroka). Miejsce to znajdowało się w odległości 200 mil drogi przez skały i pustynie, to też nie bez trudności i w usposobieniu, które łatwo możemy sobie wyobrazić, uciekł tam i znalazł schronienie. Cały Wschód liczy swą erę od tej ucieczki, Hedżiry, jak tam mówią: pierwszy rok tej Hedżiry wypadł na 622-gi naszej ery, a 53-ci życia Mahometa. Zbliżał się wtedy ku starości; przyjaciele jeden po drugim go opuścili, ścieżka jego przedstawiała się samotnie; otaczały ją niebezpieczeństwa; zewnętrzny stan rzeczy przynosił mu tylko rozpacz; chyba tylko we własnem sercu mógł znaleźć nadzieję. Tak zawsze bywa w takich razach. — Do owego czasu Mahomet szerzył swoję religię tylko przez nauczanie, — wtedy jednak, wypędzony z rodzinnego kraju, dziki syn pustyni, widząc, że wszyscy ludzie są niesprawiedliwi, gdyż nietylko nie dali posłuchu głosowi poważnego jego posłannictwa z niebios, krzykowi z głębi jego serca, lecz nie chcieli go nawet pozostawić przy życiu, gdyby dalej nauczał, — postanowił bronić się, jako człowiek i Arab. Tego pragnęli Korejszyci, niech więc tak się stanie. Nie chcieli nawet słuchać wieści, które — on czuł to — nieskończoną posiadały wagę, tak dla nich, jak i dla wszystkich ludzi; zamierzali je zdeptać siłą gwałtu, na zasadzie miecza i mordu: a więc niechże miecz rozstrzyga!! — Takiemi też przedstawiają się ostatnie dziesięć lat życia Mahometa, lata walki, lata męczącego i gwałtownego trudu i wysiłku, — a jakim okazał się skutek tych walk — wiemy.
Wiele rzeczy mówiono o tem Mahometowem szerzeniu wiary zapomocą miecza. Niewątpliwie, daleko wznioślejszą jest rzeczą, i możemy się tem szczycić, że wiara chrześciańska szerzyła się spokojnie, drogą nauczania i przekonywania, — jednakże, jeśli zechcemy w tem widzieć kryteryum prawdy lub fałszu jakiejś religii, popełnimy omyłkę. Tak, zapewne, miecz, — ale zkądże się weźmie ten miecz?! Wszakże wszelka nowa doktryna jest właśnie przy pojawieniu składającą się z jednostki mniejszością. Z początku istnieje ona w jednej tylko głowie ludzkiej, jeden tylko człowiek w całym świecie w nią wierzy: jeden — przeciw wszystkim. Chyba nie na wieleby mu się przydało, gdyby się porwał do miecza i z jego pomocą ją szerzył! Przedewszystkiem trzeba znaleźć ów miecz! Wreszcie wszelkie pojęcie rozchodzi się, jak umie. Co się znów tyczy religii chrześciańskiej, nie widzimy, aby miała ona zwyczaj gardzić mieczem, ile razy się on tylko nastręczał. Nie nauczaniem wyłącznie Karol Wielki nawrócił Sasów. Mało mię obchodzi kwestya miecza: przypuszczam, że jeśli coś przeciw czemuś walczy, to walczy wszelkim mieczem, językiem, czy narzędziem, jakie chwycić można. Pozwólmy temu czemuś kazać, tworzyć pamflety, walczyć unguibus et rostro[8], uwijać się jaknajszaleniej, dokonać wszystkiego, w co było to coś płodne, a napewno nie zawojuje ono nic, co nie byłoby warte być zawojowanem. Nie zdoła ono nigdy zniszczyć tego, co jest lepszem od niego, lecz tylko jedynie to, co gorsze. W wielkiej tej walce natura sama jest rozjemcą, a ona nie może dopuścić się niesprawiedliwości: to, czego korzenie najgłębiej tkwią w naturze samej, to, co my nazywamy najbardziej prawdziwem, to właśnie ostatecznie będzie rosło.
Tu jednak, mając na myśli wiele rzeczy, tyczących się Mahometa i jego tryumfu, należy, abyśmy sobie uprzytomnili, jakim to arbitrem jest natura, jaka w niej wielkość w połączeniu z głębokością i wyrozumiałością. Niech kto weźmie garść pszenicy i rzuci ją w łono ziemi. Nic to nie szkodzi, że pomieszano ją z sieczką, ze śmieciem, pyłem i wszelkiemi innemi odpadkami: rzucone w dobrą i sprawiedliwą ziemię ziarno — wschodzi. Ziemia, milcząc, pochłania wszystkie odpadki, grzebie je i nic o nich nie wspomina nawet. Rośnie tylko pszenica żółta, a dobra ziemia milczy o reszcie; wyciągnęła ona także i z tej reszty jakąś korzyść i nie uskarża się bynajmniej! I tak we wszystkiem w przyrodzie. Ona jest prawdą, nie zaś kłamstwem, — tyle jednak wielkości i sprawiedliwości, tyle macierzyńskości w tej prawdzie! Jednej tylko rzeczy żąda ona od wszystkiego: prostoty serca — i tej zawsze użyczy poparcia, odmawiając go w razie przeciwnym. We wszystkiem, czemu dała przytułek, znajduje się coś z prawdy. Niestety, czyż wszystko to nie jest historyą wszelkiej wielkiej prawdy wstępującej, takiej, co już wstąpiła w szranki świata? Ciało każdej z tych prawd jest niedoskonałością; jest to pierwiastek światła w ciemnościach: dla nas wszelka prawda musi się wcielić w czystą logikę, w jakiś teoremat wszechświata ściśle naukowy, który nie może być kompletnym i musi kiedyś w końcu okazać się niezupełnym, błędnym i tak umrzeć oraz zniknąć. Ciało wszelkiej prawdy umiera, a jednak każda prawda posiada duszę, która nigdy nie umiera, która we wciąż nowych ucieleśnieniach żyje nieśmiertelna podobnie, jak i człowiek. Takie są drogi natury! Prosta treść prawdy nigdy nie umiera. Byleby tylko była ona czemś prostem, byleby była głosem, wydobywającym się z wielkiej głębi samej natury, — oto jest punkt decydujący przed trybunałem tej natury. To, co my zwiemy czystem lub nieczystem, nie stanowi jeszcze dla niej kwestyi ostatecznej. Nie chodzi jej o to, ile w kim słomy, lecz czy znajduje się w nim pszenica. Czysty? Niejednemu z ludzi mógłbym powiedzieć: „Tak, jesteś czysty, dość czysty, jesteś jednak słomą, nieszczerą hipotezą, bezmyślną zgodą na różne „powiadają,“ tworzysz zbiór formalności; nie dotknąłeś nigdy wielkiego serca wszechświata: w gruncie rzeczy jesteś ani czysty, ani nieczysty, jesteś niczem, i natura nic z tobą nie ma do czynienia.
Nazwaliśmy wiarę Mahometa rodzajem chrześcianizmu; i w rzeczy samej, jeśli rozważymy dzikie zachwyty zapału, z jakiemi w nią wierzono i brano do serca, to gotówem powiedzieć, że był to rodzaj lepszy od tych nędznych sekt syryjskich, z ich marnemi sprzeczkami o Homojuzion i Homouzion, ze słowami pełnemi godnego wzgardy szumu, z sercem próżnem i martwem! Prawdę jej zmieszano z błędami i potwornemi fałszami, — nie fałsz jednak, lecz jej prawda czyni wiernych: zwycięża ona przez swoję prawdę. Jest to nieprawe, żywe jednak dziecię chrześcianizmu, żywe sercem, nie zaś martwe, nie zaś sama siekanina rozumowań jałowych! Poza temi odpadkami różnych rodzajów bałwochwalstwa arabskiego, teologij argumentacyjnych, tradycyj, subtelności, gawęd i hipotez greckich oraz żydowskich, z ich marnemi tkankami idej — ten dziki syn pustyni, o sercu szczerem i dzikiem, poważny jak śmierć i życie, wielkim swym błyskawicznym wzrokiem przeniknął jądro rzeczy. — Bałwochwalstwo jest niczem. „Nacieracie oliwą i woskiem swoje bogi drewniane, i muchy do nich lgną:“ te bogi — to drewno! Nie potrafią one dla was nic zdziałać, są tylko pretensyą bluźnierczą tudzież bezsilną, i wydałyby się wam samym wstrętem oraz obrzydliwością, gdybyście je poznali. Sam tylko Bóg istnieje, On sam tylko ma moc, On nas stworzył, On mocen nas zabić lub zachować przy życiu: „Allah akbar!“ (Bóg jest wielki). Pojmijcie, że wola Jego dla was jest najlepsza, — że, jakkolwiek będzie ona bolesną dla tego, co jest ciałem i krwią, należy wam ją uznać za najmądrzejszą, najlepszą: powinniście mieć ją za taką; ani w tym, ani w tamtym świecie nic wam prócz tego nie pozostaje do czynienia!
Teraz zaś, jeśli dzicy bałwochwalcy istotnie w to uwierzyli i przyjęli jako swoje do serc swych ognistych, aby to w czyn wprowadzić, to w jakiejbądźkolwiek formie podano im tę naukę, mogę powiedzieć, iż zasłużyła ona na tę wiarę. Powtarzam, że, w tej lub innej formie, jest to po dziś dzień jedyną godną wiary powszechnej rzeczą. Przez nią istotnie staje się człowiek wielkim kapłanem tej świątyni wszechświata. Wówczas pozostaje w zgodzie z wyrokami Twórcy świata, współdziała z niemi, nie zaś idzie nadaremnie przeciw nim: nie znam aż do dziś dnia lepszego nad to określenia obowiązku. Współdziałanie z rzeczywistą dążnością świata zawiera w sobie wszystko, co stanowi prawo: jesteś z nią w zgodzie — zwyciężysz (dążność świata zwycięży), jesteś dobry, kroczysz prostą drogą. Homojuzion, Homouzion, cały marny spór logiczny z przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości, niech sobie on toczy się gdzieś na stronie, gdzie i jak mu się podoba: to jest rzecz, którą cały ten spór chce oznaczać, jeśli tylko znaczy cokolwiek. Jeśli zaś tego nie oznacza, nie posiada żadnego znaczenia. Nie chodzi o to, by abstrakcye i wnioski logiczne poprawnie były sformułowane, lecz o to, by żywi i dotykalni synowie Adama wzięli istotnie rzecz samę do serca: to jest najważniejsze. Islam pożarł wszystkie te marne sekty kłótliwe, i myślę, że miał do tego prawo. On tworzył, powtórzę to raz jeszcze, rzeczywistość, pochodzącą z głębi wielkiego serca natury. Bałwochwalstwa arabskie, formułki syryjskie — wszystko, co nie było rzeczywistością, musiało pójść do ognia, jako zwykłe martwe drewno, materyał palny — pod różnym względem — dla tego, co było ogniem.
Podczas tych to bojów i walk dzikich, właśnie po ucieczce z Mekki, dyktował Mahomet urywkami swą księgę świętą, zwaną Koranem (księgą do czytania). Oto dzieło, do którego on sam i uczniowie jego tak wielką wagę przywiązywali, że światu całemu rzucali pytanie: „nie jestże to cud?“ Mahometanie patrzą na Koran z szacunkiem, jakiemu równym niewielu chrześcian Biblię nawet darzy. Zastosowano go do wszystkiego, jako typ wszelkiego prawa, wszelkiej działalności; uważają go za rzecz, którą należy się powodować w myśleniu i życiu zarówno; zesłano go wprost z nieba słowem; ziemia do niego stosować się powinna; według niego świat iść powinien: jest to księga do czytania. Sędziowie sądzą na zasadzie Koranu, wszyscy muzułmanie studyują go obowiązkowo i w nim obowiązani są szukać światła życia. Istnieją meczety, w których Koran bywa cały codziennie odczytywanym: trzydzieści razy zmieniając się kolejno, kapłani codzień tak odczytują go od deski do deski. Tam w ciągu dwunastu wieków głos tej książki nie przestał ani na chwilę brzmieć w uszach i sercach takiej wielkiej ilości ludzi. Słyszeliśmy o uczonych mahometańskich, którzy go przeczytali siedmdziesiąt tysięcy razy!
Ciekawą bardzo jest rzeczą, iż, gdybyśmy zechcieli badać „różnice smaku narodowego,“ tu właśnie niewątpliwie napotkalibyśmy najwybitniejszy przykład! My też możemy czytać Koran, przekład Sale’a uznano za bardzo wierny: muszę się przyznać, że żadne czytanie nie zdało mi się tak przykrem. Jest to mętna i nużąca, niestrawna i potworna plątanina, coś nieznośnie głupiego jednem słowem! Chyba tylko poczucie obowiązku może zmusić Europejczyka do odczytania całego Koranu. Czytamy to, jakbyśmy czytali kupy nieczytelne starych papierów w archiwum państwowem, sądząc, że uda się nam może pochwycić jakiś promyk, padający na osobistość wybitną. Prawda, że Koran naszym oczom przedstawia się w sposób najniekorzystniejszy; Arabi więcej w nim widzą harmonii. Sektatorowie Mahometa znaleźli go w urywkach, tak jak się przedstawiał w pierwszej chwili ogłoszenia; większą część napisano na baranich łopatkach, a wszystko razem rzucono na kupę do pudła. Wydano go pierwotnie bez żadnego porządku widocznego, chronologicznego lub jakiegokolwiek, starając się tylko, jak się zdaje, — chociaż i tego nie trzymano się ściśle, — umieścić na początku najdłuższe rozdziały. W taki sposób początek istotny znalazł się przy końcu prawie, albowiem właśnie najdawniejsze rozdziały były najkrótsze. Być może, że przy czytaniu w porządku historycznym nie zdałby się ten Koran takim nędznym. Znaczna też jego część posiada rytm w oryginale, jakąś, jak mówią, dziką śpiewność: to też może być nader ważnym względem, i przekład wiele mógł pod tym względem utracić. Pomimo jednakże wszystkich tych ustępstw, musimy czuć, że trudno jest pojąć, jak mógł kiedykolwiek jakikolwiek śmiertelnik uważać go za w niebie napisaną księgę, której ziemia jest niegodna, — za napisaną dobrze książkę, książkę wszystkiego, a nie zaś za jakąś rapsodyę błędną, napisaną — możemy powiedzieć napisaną — tak źle, jak źle żadnej chyba książki nie napisano! Tyle o różnicach narodowych i zasadach smaku.
Jednakże, gotów byłbym powiedzieć, iż ostatecznie jest rzeczą zrozumiałą, że Arabowie mogli go tak kochać. Jak tylko oddalimy się dostatecznie od tej niepojętej plątaniny Koranu, jak tylko zostawimy go poza sobą, zaczyna się nam odkrywać główne jego znamię charakterystyczne, polegające na wartości wcale nie literackiej. Powiedziałbym, że najpierwsze znamię charakterystyczne Koranu tworzy właśnie ta jego szczerość, to, że jest on owocem dobrej wiary.
Wiem, że Prideaux oraz inni przedstawili go jako tkankę kuglarstw, wytłumaczyli fabrykacyę każdego rozdziału chęcią usprawiedliwienia i pokrycia szeregu grzechów autora, lub też celami ambitnemi, szarlatanizmem, — lecz wielki już czas odrzucić precz to wszystko. Nie twierdzę, iż Mahomet ciągle rządził się szczerością, bo i któż ciągle jest szczery? Ale wyznaję tylko, że nie mogę sobie wyobrazić badacza, któryby w czasach obecnych zechciał obwiniać Mahometa o rozmyślne czyli świadome oszukaństwo wogóle, lub też nawet całkowicie; tembardziej zaś nie zdołałbym wyobrazić sobie badacza, który obwiniałby go o to, że żył w atmosferze czystego oszukaństwa świadomego i napisał ów Koran jako fałszerz i kuglarz! Wszelkie z uczuciem patrzące oko inaczej Koran odczyta. Jest to mętna fermentacya wielkiej i surowej, surowej i nieokrzesanej duszy ludzkiej, duszy człowieka, nieumiejącego nawet czytać, lecz ognistej, poważnej, z wysiłkiem wielkim wypowiadającej się w słowach. Zdaje się, że wyraża się on z jakiemś naprężeniem, tracąc oddech: myśli tłoczą się w nieporządku, i z powodu mnóstwa rzeczy do powiedzenia nie umie on nic wypowiedzieć. Tkwiąca w nim myśl nie nadaje się do żadnej formy i rzuconą jest bez żadnego następstwa, metody, związku; te myśli Mahometa wcale nie są sformowane, padły tam one bezforemnie, z widocznemi śladami walki, i leżą w stanie niewyrażenia się, chaotycznym. Wymówiliśmy słowo „głupi,“ ale nie głupota przyrodzona, lecz brak zupełny wykształcenia cechuje książkę Mahometa. Znać, że człowiek ten nie studyował sztuki mówienia, że w pośpiechu i zgiełku walki nieustannej nie starczyło czasu, by dojrzało w nim słowo uczone. Jest to tracący oddech i drżący pośpiech oraz gwałtowność człowieka, co walczy w największym natłoku bitwy o życie i zbawienie: takiem przedstawiało się usposobienie autora! W szalonym pośpiechu, właśnie z powodu samej wielkości myśli, nie jest on jej w stanie wyrazić. Szereg wypowiedzeń się tak nastrojonej duszy, zabarwionych przeróżnemi stronami ujemnemi walki dwudziestotrzyletniej, raz dobrze, raz źle odzwierciedlonemi: — oto Koran!
Winniśmy bowiem patrzeć na Mahometa w toku tych lat dwudziestu trzech jako na środek świata ciągłych starć. Bitwy z Korejszytami i poganami, kłótnie w łonie wiernego ludu, upadki własnego jego dzikiego ducha — wśród wszystkiego tego znajdował się on niby w nieustannym wirze i dusza jego spokoju nie zaznała. Wśród nocy bezsennych, jak łatwo sobie wyobrazić, dzika dusza tego człowieka, miotana tym wirem, witała wszelki błysk stanowczy wobec tylu trudności jako światło prawdziwe, z niebios zesłane; wszelkie postanowienie własnej myśli, tak dlań niezbędne, uważał on za błogosławiące natchnienie jakiegoś Gabryela. Fałszerz i kuglarz? — O, nie, nie! To wielkie serce ogniste, wrzące, niby szumny piec hutniczy myśli, nie należało do skoczka na linie. Życie było dlań faktem; ten wszechświat boży stanowił dla niego fakt i rzeczywistość straszliwą. Nie wolny on wcale od braków; patrzmy nań jako na nieokrzesanego syna natury, wpół barbarzyńcę, w którym tak wiele jeszcze zostało z Beduina, — nie chcemy jednak i nie możemy widzieć w nim tylko udania, głośnego samozwańca bez oczu i serca, zajmującego się dla miski strawy takiem bluźnierczem oszustwem, podrabianiem dokumentów niebieskich, nieustanną zdradą wobec Stworzyciela swego oraz siebie samego.
Szczerość pod wszystkiemi względami zdaje mi się być zaletą Koranu, tem, co uczyniło go tak drogim dla dzikich Arabów; tworzy ona w każdym razie pierwszą tudzież ostatnią zaletę tej książki, w niej jednak źródło wszelkiego rodzaju zalet: tak, w gruncie rzeczy, może z niej powstać każda inna zaleta. Ciekawe to, że wśród tej masy potwornej podań, potępień, skarg i zachwytów, można dostrzedz w Koranie żyłę prawdziwej i bezpośredniej intuicyi, żyłę błędną tego, co moglibyśmy niemal poezyą nazwać. Całość tej książki powstała z czystej tradycyi i z gwałtownych, entuzyastycznych nauk improwizowanych. Bezustanku powraca Mahomet do starych podań o prorokach, jak zachowała ich pamięć ówczesnego Araba: prorok po proroku, prorok Abraham, prorok Hud, prorok Mojżesz; chrześciańscy i inni rzeczywiści oraz bajeczni prorocy zjawiali się wśród tego lub owego pokolenia, ostrzegając ludzi co do ich grzechów, i przyjmowano ich jak raz tak, jak przyjęto i Mahometa, — co jest dlań wielką pociechą. Wszystko to powraca z dziesięć, ze dwadzieścia razy, i znowu, i jeszcze raz powraca w nużących powtarzaniach, którym wcale niema końca. Chyba tylko taki dzielny Samuel Johnson na opuszczonem swojem poddaszu mógłby opracowywać biografie autorów tego rodzaju! Tak się przedstawia wielkość treści Koranu; lecz, dziwna rzecz, przez wszystko to od czasu do czasu prześwieca jak gdyby błyskawica jakaś myśli rzeczywistego myśliciela i jasnowidzącego. A widzi rzeczywiście ten świat Mahomet, i z pewną prawością i siłą surową przemawia do naszego serca o tem, dla czego własne jego serce było otwarte. Nie przywiązuję wielkiej wagi do jego pochwał Allaha, któremi wiele osób się zachwyca, — zapożyczono je bowiem, jak przypuszczam, z hebrajskiego przeważnie, przynajmniej tam są one daleko wyższe. Lecz oko jego, które rzuca spojrzenie prosto w serce rzeczy i widzi jej prawdę — oto dla mnie wielce zajmujący przedmiot. Jest to dar bezpośredni wielkiej natury, którego nie skąpi ona nikomu, lecz którego jeden tylko na tysiąc nie odrzuca precz w sposób opłakany; jest to to, co nazywam szczerością patrzenia, kamieniem probierczym szczerego serca.
Mahomet nie zdołał uczynić żadnego cudu i często powtarza niecierpliwie: „żadnego cudu dokonać nie mogę,“ „Jestem tylko kaznodzieją publicznym,“ powołanym do głoszenia tej nauki stworzeniu wszelkiemu. Świat jednakże, jak widzimy, był cały rzeczywiście i po wszystkie czasy cudem dla niego. — Ogarnij wzrokiem świat — powiada: — nie jestże on cudem, dziełem Allaha? nie jestże on cały „znakiem dla was,“ jeśli oczy wasze są otwarte? Ziemia ta — Bóg stworzył ją dla was, „i na niej wyznaczył wam ścieżki,“ na niej żyć możecie i stąpać. — Wśród suchego klimatu Arabii obłoki zdają się Mahometowi wielce cudownemi. — Zkąd one przychodzą — pyta — te wielkie chmury, zrodzone w głębi łona tego bezmiaru ponad nami? Zawisają tam te wielkie czarne potwory i leją potopy deszczowe, „aby ożywić znów martwą ziemię,“ — i trawa rośnie, i „wysokie liściaste palmy, uwieszane dokoła pękami daktyli.“ „Nie jestże to znak?“ Wszak Allah stworzył też i bydło wasze, te gotowe zawsze do służenia wam nieme stworzenia, co zmieniają trawę w mleko, te dziwne stworzenia, co dostarczają wam ubrania, co pod wieczór przychodzą do mieszkania i „hołd wam składają.“ Mówi on też często o okrętach: są to dlań obszerne góry ruchome, co rozwijają swe skrzydła płócienne i skaczą na falach, pędzone wiatrem niebieskim; ale nagle Bóg wiatr uciszył, — i stają nieruchome, stają martwe! — Jakichże chcecie cudów? — woła Mahomet. — Nie jesteścież sami cudem? Wszak Bóg każdego z was stworzył, „stworzył z garstki gliny.“ Byliście kiedyś mali, niewiele lat temu nie istnieliście zupełnie. Teraz posiadacie piękność, siłę, myśli, „macie współczucie jedni dla drugich.“ Tymczasem zbliża się starość o siwych włosach — siła wasza zanika w słabość, padacie i znowu was niema. — Uderzyło mię bardzo zdanie: „żywicie współczucie jedni dla drugich.“ Tak, Allah mógłby was stworzyć, nie obdarzywszy współczuciem, i cóżby wówczas nastąpiło? To jest spostrzeżenie z pierwszej ręki, myśl wielka i bezpośrednia, zaglądająca do samej treści rzeczy. Widoczne są w tym człowieku pierwotne ślady geniuszu poetyckiego, wszystkiego, co jest najlepsze i najprawdziwsze. Umysł to silny i nieopracowany, jasnowidzenie serca, człowiek to silny i dziki, który mógłby przyjąć postać poety, króla, kapłana lub jakąkolwiek inną postać bohatera.
Oczy jego zawsze jasno widzą, że świat ten w całości swojej jest cudem. Widzi on to samo, co, jakeśmy już raz powiedzieli, wszyscy wielcy myśliciele, wśród samego nawet pierwotnego plemienia Skandynawów, zdołali dojrzeć, a mianowicie: że świat ten materyalny, pomimo takiego potężnego wyglądu, jest w głębi, w istocie samej rzeczy — niczem, że tworzy on tylko widzialny i rozciągły objaw mocy i obecności Boga, cień, który On rzucił na łono pustki nieskończonej, — i nic więcej. „Góry te skaliste — powiada Mahomet — będą musiały się rozwiać, jako obłoki, rozpłynąć się, jako obłoki w błękicie, i przestać istnieć!“ Sale powiada, że wyobraża on sobie ziemię na sposób arabski — jako równinę niezmierną, olbrzymią płaszczyznę, którą góry podtrzymują. W ostatnim dniu znikną one, jako obłoki, i ziemia cała, kręcąc się, poleci w dół, jakimś wirem uniesiona, i, niby pył i mgła, w nicość się rozwieje. Allah odejmie swą dłoń — i ona istnieć przestanie. Państwo powszechne Allaha, obecność we wszystkiem potęgi jego niepojętej, wspaniałości i grozy niewypowiedzianej — oto co zawsze jasno przedstawiało się temu człowiekowi jako siła prawdziwa, treść i rzeczywistość w jakiejbądźkolwiek rzeczy. I o tem właśnie mówi człowiek nowożytny pod nazwą sił oraz praw przyrody, i to nie jako o istocie boskiej, nawet nie jako o istocie, lecz jako o zbiorze istności, dość nieboskim, — o czemś możliwem do sprzedania, ciekawem, zdatnem do poruszania statków parowych! W laboratoryach swoich, ze wszystkiemi swojemi naukami i encyklopedyami, łatwo zapominamy o boskości. A nie należałoby o niej zapominać! Jeśli o tem wreszcie zapomnimy, to nie wiem, co zasługiwałoby na pamięć. Większa część nauk zmieniłaby się wówczas, jak myślę, w rzecz zupełnie martwą, suchą, próżną, w pole sporów jałowych — niby oset jesienny. Najlepsza nauka jest bez tego niby martwem rusztowaniem z drzewa, lecz nigdy drzewem żywem lub lasem, który pomiędzy innemi rzeczami dostarcza ciągle coraz to nowszego drzewa na rusztowania! Człowiek nic nie może wiedzieć, nie ubóstwiając zarazem w jakibądźkolwiek sposób, — inaczej wiedza jego równa się pedantyzmowi, równa się ostom martwym.
Wiele rzeczy powiedziano już i napisano o zmysłowości religii Mahometa ponad miarę sprawiedliwości. Zbrodnicze w naszych oczach pobłażliwości, na które on zezwolił, nie od niego bynajmniej pochodziły; znalazł on je w Arabii jako już wprowadzone w życie i niepoddawane dyskusyi od niepamiętnych czasów; przeciwnie, zmniejszył je, zacieśnił, i to nie z jednej, lecz z wielu stron jednocześnie. Religia jego nie należy do łatwych: ze swemi postami surowemi, ablucyami, ścisłemi i złożonemi formułkami, pięciokrotnemi w ciągu dnia modlitwami, wyrzeczeniem się wina — „nie jako religia łatwa dosięgła ona powodzenia.“ Czyż zresztą istotnie religia — lub cokolwiek jej się tyczącego — z takich powodów zdołałaby zdobyć powodzenie? Mówić, że ludziom za pobudkę czynu bohaterskiego służy łatwość, nadzieja rozkoszy, nagroda, jednem słowem jakiegokolwiek rodzaju przysmaki w tym lub w tamtym świecie — znaczy rzucać na nich kalumnie! W najmarniejszym nawet śmiertelniku tkwi coś szlachetniejszego. Nędzny, klnący żołdak, przeznaczony na to, by się dać zabić, posiada swój „honor żołnierski,“ niemajacy nic wspólnego z musztrą i pewną ilością złotówek płacy dziennej. Najnędzniejszemu z synów Adama nie o to chodzi, aby kosztować słodyczy, lecz o to — chociaż niewyraźnie, — aby dokonać czegoś szlachetnego tudzież prawego i zdobyć sobie pod stropem bożego nieba przynależny mu tytuł przez Boga stworzonego człowieka. Wskażcie mu tylko drogę, — a najbardziej spodlony niewolnik rozpłonie bohaterstwem. Twierdzenie, iż człowieka zwabić może łatwość, — wielką stanowi dla niego obelgę. Trudność, zaparcie się siebie, męczeństwo, śmierć — oto są ponęty, działające na serce ludzkie. Rozpłomieńcie tylko życie jego wewnętrzne, a płomień ten zniszczy wszelkie nizkie względy. Nie o szczęście, lecz o coś wyższego tu chodzi: zobaczycie to nawet wśród klas lekkich, z ich „punktem honoru“ i innemi rzeczami podobnemi. Nie, wszelka religia zyskać sobie potrafi zwolenników nie przez pochlebianie naszym żądzom, lecz obudzając drzemiący w każdem sercu pierwiastek bohaterstwa.
Sam Mahomet, pomimo wszystkiego, co o nim mówiono, nie był człowiekiem zmysłowym. Wielce zbłądzilibyśmy, patrząc na niego jako na lubieżnika pospolitego, zajętego przedewszystkiem nizkiemi lub też nawet jakiemikolwiek rozkoszami. Dom jego odznaczał się największą wstrzemięźliwością w jedzeniu; zwykłym jego pokarmem był chleb jęczmienny i woda: całemi miesiącami ogniska w domu nie rozniecano. Muzułmanie z usprawiedliwioną dumą wspominają, że łatał własnoręcznie swoje obuwie i płaszcz. Był to biedny człowiek, wielkiego trudu i wielkiego niedostatku; wcale nie dbał o to, co służy ludziom za cel tylu wysiłków. Nie był złym, gotów jestem to powiedzieć; tkwiło w nim coś lepszego od jakiejkolwiek żądzy, — inaczej bowiem ci dzicy Arabi, bijąc się u jego boku nieustannie i ocierając się o niego w ciągu lat dwudziestu trzech w najciaśniejszym i nieustannym z nim stosunku, takby go nie szanowali! Byli to ludzie dzicy, porywający się od czasu do czasu do kłótni, przejawiający nieustannie surową swą szczerość, — i bez istotnej wartości i męzkości żaden człowiek nie mógłby im rozkazywać. Powiadacie, że nazywali go prorokiem? Otóż to! Wszakże on stał wobec nich oko w oko, nieosłonięty żadną tajemniczością, łatając na oczach wszystkich swój płaszcz, naprawiając obuwie, walcząc, radząc, rozkazując: musieli więc koniecznie widzieć, co to był za człowiek, jakkolwiek go zwano! Żaden cesarz w koronie nie cieszył się takim posłuchem, jak ten człowiek w łatanym własnoręcznie płaszczu, w ciągu dwudziestu trzech lat trudnych i rzeczywistych prób. Myślę, że łatwo teraz pojąć, jako trzeba było do tego posiadać coś z prawdziwego bohatera.
Ostatnie jego urywane słowa stanowią modlitwę, w której to walczące serce rwie się do swego Stworzyciela w drżącej nadziei wzniesienia się ku Niemu. Nie możemy powiedzieć, iż religia własna uczyniła go gorszym; przeciwnie, stał się przez nią lepszym i dobrym, nie zaś złym. Opowiadają o wielu jego wzniosłych postępkach. Kiedy mu doniesiono o śmierci córki, odrzekł swoim sposobem, najzupełniej szczerze, a jednak niby chrześcianin: „Bóg dał, Bóg wziął: niech będzie błogosławione Imię Pańskie.“ Tak samo powiedział o śmierci Seida, ukochanego i uwolnionego przez siebie niewolnika, drugiego z wiernych. Seid padł podczas wojny w Tabuku, w pierwszej bitwie Mahometa z Grekami. Mahomet rzekł, że „było to dobrze, iż Seid pracował dla Pana, bo teraz poszedł do Pana, a wszystko dla niego było dobrze.“ Tymczasem, kiedy córka Seida, ujrzawszy nad trupem ojca siwowłosego starca, we łzach tonącego, zawołała: „Co widzę?“ Mahomet odrzekł: „Przyjaciela, opłakującego przyjaciela.“ Na dwa dni przed zgonem udał się on po raz ostatni do meczetu i na głos zapytał: „Czym komu wyrządził krzywdę? Jeśli tak, niech spadnie rzemień na plecy moje. Możem komu co winien?“ Głos jakiś odpowiedział: „Mnie — trzy drachmy, pożyczone w takiej to okoliczności.“ — Mahomet kazał natychmiast je wypłacić, mówiąc: „Lepiej wstydzić się teraz, niż w dzień sądu.“ A proszę sobie przypomnieć Kadidżę i owo: „O, nie, na Allaha!.. Z tego rodzaju rysów czyż nie poznajecie człowieka szczerego, brata wszystkich, prawdziwego syna wspólnej naszej matki, którego pamięć trwa przez dwanaście wieków?
Prócz tego uważam Mahometa za zupełnie wolnego od pychy. Jest to surowy syn pustyni, na siebie tylko liczący i niepragnący uchodzić za to, czem nie jest. Żadnej w nim ostentacyjnej zarozumiałości, niema też jednak i skłonności do pokory: jest on wprost tem, czem być może w swoim płaszczu i obuwiu, własną ręką łatanych. Mówi wprost wszelkiego rodzaju królom perskim, cesarzom greckim, co powinni robić, i zna dobrze, co tyczy się niego samego, „winny sobie szacunek.“ Nie mogło braknąć okrucieństw w tej walce na śmierć i życie z Beduinami, lecz widnieją też i czyny przebaczenia, szlachetnej oraz naturalnej litości i wspaniałomyślności. Mahomet nie wygłasza apologij dla pierwszych, ani też nie przechwala się drugiemi. Każdy z tych czynów podyktowało mu serce, a wymagała taka lub inna okoliczność. Człowiek ten nie posiadał mowy słodkawej! Jeśli okoliczność tego żąda, objawia się w nim jakieś niewinno-naiwne okrucieństwo: ten nie namyślał się długo. Mówi on często o wojnie w Tabuku. Ludzie jego, wielu z nich przynajmniej, wzdragali się wówczas iść naprzód, składając winę na upały, żniwa oraz inne pozory: nie może on tego zapomnieć w żaden sposób. — Wasze żniwo? Ależ ono jest rzeczą dnia jednego. Cóż się stanie ze żniwem waszem przez wieczność całą? Czas gorący? Tak, zapewne, gorąco, — ale „w piekle będzie goręcej!“ Czasami rzuca gruby sarkazm, jak naprzykład mówiąc do niewiernych: „Otrzymacie sprawiedliwość za czyny wasze, będą wam one skrupulatnie zważone: nie będziecie oszukani na wadze!“ Zawsze przykuwa on wzrok do samej rzeczy, i widzi ją, a wielkość jej dotyka czasem niemocą jego serce. „Napewno!“ — powiada. Wyraz ten widnieje czasami w Koranie, jako sam przez się tworzący zdanie: „Napewno!“
I żadnego dyletantyzmu w Mahomecie, jest to wszystko dla niego kwestyą potępienia i zbawienia, czasu i wieczności — bierze ją całą siłą życia do serca! Dyletantyzm, hipoteza, wyrozumowywanie, rodzaj amatorskiego poszukiwania prawdy, igranie z nią i kokietowanie — jest najbardziej zbrodniczym grzechem, źródłem wszelkich innych, możliwych do wymarzenia. Polega on na tem, że serce i dusza człowieka nigdy się dla prawdy nie otworzyły, „żyjąc w marnej pozorności.“ Człowiek taki nietylko wyraża i tworzy fałsze, lecz sam jest fałszem. Pierwiastek racyonalny i moralny — iskra boża — spoczywa w nim głęboko w nieruchomym paraliżu i śmierci żywej. Nawet fałsze Mahometa są prawdziwsze od prawd takiego człowieka, gdyż człowiek ten jest nieszczery: gładki, szanowany gdzie i kiedykolwiek, nieszkodliwy, niekarcący nikogo, jest on zupełnie niewinny — tak właśnie, jak kwas węglany, co będąc trucizną, śmierć przynosi.
Nie mamy zamiaru chwalić bezwzględnie przepisów moralnych Mahometa, jako bezwzględnie najlepszych; wolno mi jednak powiedzieć, że tkwi w nich zawsze dążność ku dobru, że podyktowało je prawdziwe serce, widzące przed sobą sprawiedliwość i prawdę. Nie znajdujemy tu szczytnego przebaczenia chrześcianizmu, nakazu podstawienia drugiego policzka, kiedy w jeden uderzono: winniście się zemścić, ale z umiarkowaniem, bez przesady, nie przekraczając granic sprawiedliwości. Z drugiej znów strony islam, jak wszelka wielka wiara i intuicya, co do treści człowieka najzupełniej równa wszystkich: dusza jednego wierzącego posiada więcej wagi, niż wszystkie królestwa ziemskie; wszyscy ludzie, według islamu, są równi. Mahomet kładzie nacisk nie na to, że przystoi dawać jałmużnę, lecz, że dawać ją stanowi konieczność obowiązującą; określa on ściśle prawem, ile dać należy — i niech już każdy na własny strach i ryzyko dba o to prawo, lub o nie nie dba. Dziesiąta część dochodu rocznego, jakibądźkolwiek mógłby być ten dochód, jest własnością biednych, dotkniętych cierpieniem, potrzebujących pomocy. Dobre to jest wszystko: tak przemawia głos naturalny ludzkości, litości i sprawiedliwości z głębi serca tego dzikiego syna natury.
Zapewne, raj i piekło Mahometa odznaczają się zmysłowością, w jednym i w drugiem wiele znajdziemy takiego, co urazi w nas wszelkie poczucie duchowe, — należy jednak pamiętać, jako rzecz tak się już miała u Arabów, że zmiany, jakie Mahomet wprowadził do tego wszystkiego, łagodzą i zmniejszają złe. Największe też zmysłowości są dziełem nie jego samego, lecz teologów i uczni. Sam Koran bardzo w rzeczy samej mało mówi o rozkoszach raju, każe się ich bardziej domyślać, niż nacisk na nie kładzie: nie zapomina też powiedzieć, że nawet najwyższe rozkosze muszą być tam duchowe: sama obecność Najwyższego przenosi nieskończenie wszelkie inne rozkosze. Koran mówi: „powitaniem waszem niech będzie Salam“ (pokój wam): Pokój — rzecz, której wszelka dusza rozumna pożąda, której nadaremno na tym padole szuka, jako jedynego błogosławieństwa. „Usiądziecie na siedzeniach jedni naprzeciw drugich i wszelka wrogość będzie wyrzucona z serc waszych.“ Wszelka wrogość!... Będziecie kochali się nawzajem swobodnie, i w oczach braci dość będzie nieba dla każdego z was!
Co się tyczy tego raju zmysłowego i zmysłowości Mahometa, to jest to najprzykrzejszy dla nas przedmiot, o którym wiele dałoby się powiedzieć, ale w szczegóły którego nie wypada nam tu wchodzić. Pozwolę sobie tylko na dwie uwagi, pozostawiając następnie kwestyę na dobrą wiarę słuchaczy. Pierwszej z nich dostarczył mi Goethe: jest to wskazówka przypadkowa, zasługująca, jak mi się zdaje, na wspomnienie, a znajdująca się w jednym z opisów w „podróżach Meistera.“ Bohater tam trafia do towarzystwa ludzi o bardzo dziwnych zwyczajach, z których oto jeden: „wymaganiem naszem — powiada mistrz — jest, aby każdy z należących do naszego stowarzyszenia zadał sobie przymus w pewnym kierunku,“ aby szedł w jakiejś kwestyi zawsze wprost wbrew swojej żądzy i zmusił siebie do spełnienia czegoś, czego nie pragnie, „chociażbyśmy mu mieli pozostawić we wszystkiem innem tem większą swobodę co do pozostałych punktów.“ Jest w tem, jak mi się zdaje, wiele racyi. Zło spoczywa nie w korzystaniu z tego, co przyjemne, lecz w doprowadzeniu siebie przez przyjemności do niewoli moralnej. Uważam więc za prawo doskonałe, by człowiek stwierdził, że panuje nad swemi przyzwyczajeniami, że mógłby wstrząsnąć i zrzuciłby ich jarzmo w razie zjawienia się powodu. Miesiąc ramadan dla muzułmanów i wiele innych rzeczy w religii Mahometa, jako też i w życiu jego, w tym się zwracają kierunku — jeśli nie rozmyślnie lecz świadomie postawionego przezeń celu doskonalenia się moralnego, to w każdym razie dzięki pewnemu zdrowemu i męzkiemu instynktowi, który też jest dobry.
Coś innego jeszcze można powiedzieć o niebie i piekle mahometanów, a mianowicie, iż, jakkolwiek są one grube i materyalne, tworzą emblemat wiecznej prawdy, o której niezawsze pamiętano gdzieindziej. Ten gruby i zmysłowy raj, to okropne piekło płonące, wielki, olbrzymi dzień sądu, na który Mahomet ciągle kładzie nacisk, — czemże jest to wszystko, jeśli nie pierwotnym, powstałym z prostaczej wyobraźni Beduina cieniem tej wielkiej prawdy duchowej, początku prawd, o której też i nam koniecznie trzeba wiedzieć, a mianowicie cechy nieskończoności obowiązku? Do tej duszy dzikiej Araba przeniknęła — aby się wyryć tam w zgłoskach ognistych — prawda, że czyny człowieka tutaj posiadają dla niego samego nieskończoną wagę i nigdy przenigdy ani nie giną, ani nie kończą się, — że człowiek o krótkiem życiu wznosi się aż do nieba i spuszcza się aż do dna piekieł, — że w granicach jakichś sześćdziesięciu lat czasu zamyka on w sposób straszliwy i cudowny wieczność. Płomieniem oraz błyskawicą wszystko to w tej duszy zostało wypisane, zawsze dlań jest obecna prawda ta straszliwa i niepojęta, i wśród wybuchów żarliwości usiłuje on ją wypowiedzieć, wcielając w to niebo i piekło, wyrażając ją nawpół zaledwie, z dziką i grubą szczerością, niezdolny do jej całkowitego wyrażenia. Jakbądźkolwiek wcielona — jest to najpierwsza z prawd. Na pytanie: jaki jest cel główny człowieka na ziemi? — Mahomet odpowiada w sposób, który mógłby zawstydzić niektórych z nas! Nie czyni on, jak jaki Bentham, jaki Paley, nie bierze tego, co prawe i nieprawe, wyliczając straty i korzyści tudzież ostateczną przyjemność jednego i drugiego, nie dochodzi przez dodawanie oraz odejmowanie do jakiegoś ścisłego wyniku, aby wreszcie zapytać: czy też w gruncie rzeczy prawy nie ma znacznej przewagi? Nie, nie jest lepiej uczynić jedno, niż drugie; prawość i nieprawość tak się mają do siebie, jak życie do śmierci, jak niebo do piekła. To winniśmy uczynić bezwarunkowo, tego w żadnym razie uczynić nie powinniśmy. Nie trzeba tych dwóch rzeczy porównywać, są one bowiem niewspółmierne: to przedstawia się człowiekowi jako życie wieczne, a to jako śmierć wieczna. Gdybyście mnie zapytali, czy Bentham, ze swą pożytecznością, ze swą opartą na korzyści i stracie cnotą, zmieniając ten świat boży w jakąś martwą maszynę parową, a nieskończoną i boską duszę ludzką w rodzaj wagi do ważenia niby siana i węgla, przyjemności i przykrości, — czy też Mahomet daje nam najbardziej nędzny i fałszywy pogląd na człowieka i jego w tym wszechświecie przeznaczenie, — odrzekłbym: nie Mahomet!
Streszczając powyższe, powtórzę, że religia Mahometa jest odmianą chrześcianizmu; że tkwi w niej szczery pierwiastek tego, co jest duchowo najwyższem, — przeświecający przez nią, pierwiastek, który nie powinien być dla oczu naszych zasłoniętym przez żadne niedoskonałości. Skandynawskiego boga żądzę rozszerzył Mahomet w niebo, lecz niebo symboliczne obowiązku świętego, na które trzeba zasłużyć wiarą i dobremi uczynkami, mężnym czynem oraz boską cierpliwością, w której jeszcze więcej męztwa. Jest to poganizm skandynawski z istnie niebiańskim dodatkiem. Nie nazywajcie tej religii fałszywą, patrzcie na jej prawdę, nie zaś na jej fałsz. Ona stanowiła religię i wiatyk piątej części całej rodziny-ludzkości w ciągu tych ostatnich wieków dwunastu. Oprócz tego wszystkiego, była to religia, w którą z głębi serca wierzono. Ci Arabi wierzą w swoję religię i żyć nią usiłują! Nigdy, od najpierwszych czasów, za wyjątkiem chyba może purytanów angielskich z czasów nowożytnych, chrześcianie nie okazali takiej niezłomności w swojej wierze, jaką muzułmanie okazują w swojej, wierząc w nią całkowicie, śmiało z nią stając wobec czasu i wieczności. I tej nocy stróż uliczny w Kairze na wołanie: „kto idzie?“ usłyszy z ust przechodnia wraz z odpowiedzią słowa: „niema Boga, oprócz Boga.“ Allah Akbar, Islam — wyrazy te rozbrzmiewają wśród całej pospolitości istnienia w duszach tych milionów smagłych istot. Gorliwi misyonarze szerzą tę religię na zewnątrz wśród Malajczyków, czarnych Papuasów, podobnych do zwierząt bałwochwalców, zastępując nią to, co gorsze — lecz nic z tego, co lepsze lub dobre.
Dla plemienia Arabów tworzyło to zrodzenie się z ciemności do światła i dzięki tej wierze Arabia po raz pierwszy ożyła. Nędznemu narodowi pasterskiemu, tułającemu się wśród swych pustyń, nieznanemu od początku świata — zesłany został z wysokości prorok — bohater, ze słowem, w które uwierzyć było można, — i patrzcie! — nieznany stał się znanym światu całemu, mały — jak świat urósł. W sto lat później Arabia jest z jednej strony w Grenadzie, z drugiej w Delhi. Iskrząc się męztwem, i wspaniałością i światłem geniuszu, Arabia świeci przez długie wieki ponad ogromną częścią świata. Wiara jest potężną i życiodawczą. Zaledwie naród jakiś uwierzy, a wnet staje się płodnym, podnoszącym ducha, wielkim. Cała ta historya z Arabami, z tym człowiekiem Mahometem i cały ten wiek, nie wyglądaż to wszystko jako iskra, iskra jedyna, która padła na świat tego, co zdawało się czarnym, uwagi niegodnym piaskiem: lecz oto piasek okazał się prochem wybuchowym i zapłonął wysoko, niby niebo, od Delhi do Grenady! Powiedziałem: wielki człowiek był zawsze jako błyskawica, z niebios tryskająca: reszta ludzi oczekiwała go jako materyał palny — aby też rozpłonąć!
Bohater jako bóstwo, bohater jako prorok — są to zjawiska wieków dawnych, które nie mogłyby znowu się powtórzyć. Przypuszczają one pewną pierwotność pojmowania, której kładą koniec postępy samej wiedzy naukowej. Aby ludzie, w zachwycie swym i miłości, mogli sobie wyobrazić, że podobny im człowiek jest bogiem lub głosem Boga przemawia — trzeba, że tak powiem, ażeby świat nie posiadał — wcale lub prawie — żadnych form naukowych. Bóstwo i prorok już przeminęli. Przyjrzyjmy się teraz naszemu bohaterowi w charakterze mniej wyniosłym, lecz zarazem i mniej spornym, w charakterze poety, w charakterze, który nie przemija. Poeta jest postacią bohaterską wszystkim wiekom wspólną, którą wszystkie czasy posiadają, jeśli tylko się ona zrodziła, którą zarówno najdawniejszy jak i najnowszy wiek wydać może i będzie wydawał zawsze, ile razy podoba się to naturze. W żadnym czasie nie jest niemożliwością, ażeby dusza bohatera, jeśli tylko zesłała ją natura, nie mogła wziąć na się postaci poety.
Bohater, prorok, poeta — są to wszystko rozmaite nazwy, nadawane w różnych miejscach i czasach wielkim ludziom, stosownie do różnic, jakie pomiędzy nimi dostrzegamy, stosownie do sfery ich działania! Na tej samej zasadzie moglibyśmy dać im daleko więcej nazw. Zwrócę jednak jeszcze uwagę — jako na ważny do zrozumienia fakt — na to, że różnica sfery stanowi pochodzenie pierwotne tego odróżnienia, że bohater może być poetą, prorokiem, królem, kapłanem lub czembądźkolwiek, stosownie do tego, wśród jakiego świata się rodzi. Wyznam, że nie umiem wyobrazić sobie prawdziwie wielkiego człowieka, który nie mógłby być człowiekiem wszelkiego rodzaju. Poeta, który byłby zdolnym do tego jedynie, aby, usiadłszy na krześle, komponować stance, nie potrafiłby nigdy napisać stanców wielkiej wartości. Nie zdołałby opiewać wojownika bohaterskiego, gdyby sam nie był też co najmniej bohaterskim wojownikiem. Myślę, że tkwi w nim i polityk, i myśliciel, i prawodawca, i filozof: w takim lub innym stopniu mógłby on być tym lub owym z tych ludzi. Tak samo pojąć nie mogę, dlaczego taki Mirabeau — o wielkiem sercu płonącem, z tym ogniem, z temi łzami nagłemi, które w sobie nosił — nie mógłby pisać wierszy, tragedyj, poematów i w ten sposób wzruszać serca, gdyby tylko bieg życia oraz wychowanie w tę stronę go zwróciły. Główną cechą zasadniczą wielkiego człowieka jest to, ażeby człowiek był wielkim. Napoleona stać na słowa, które są niby bitwy austerlickie; marszałkowie Ludwika XIV są do pewnego stopnia poetyczni; niektóre słowa Turenniusza odznaczają się taką przenikliwością i genialnością, jak i słowa Samuela Johnsona. Wszystko tu polega na sercu wielkiem, na oku jasnem, które głęboko sięga — i nikt w żadnej dziedzinie bez tego powodzenia nie uzyska. Petrarka i Bokacyusz najdoskonalej, jak się zdaje, pełnili misye dyplomatyczne, i łatwo w to uwierzyć, dokonali oni bowiem rzeczy trudniejszych od tego! Z Burnsa, pieśniarza natchnionego, byłby jeszcze lepszy Mirabeau — i nie wiadomo, czego nie potrafiłby w sposób jaknajdoskonalszy zrobić Szekspir.
Istnieją niewątpliwie dane od natury zdolności; natura bowiem ani wielkich ludzi, ani wogóle ludzi nie fabrykuje ściśle na jedno i to samo kopyto. Bezwątpienia istnieją różnice co do zdolności, nieskończenie jednak większe są te, które się tyczą okoliczności, i na te właśnie ostatnie tylko zwraca się najczęściej uwaga. Rzeczy mają się tu tak, jak z nauką rzemiosł co do zwykłych ludzi. Bierzemy człowieka, który jest tylko nieokreśloną zdolnością i który mógłby być jakimkolwiek rzemieślnikiem, i robimy zeń kowala, stolarza, mularza, — i staje się on odtąd tem oraz niczem więcej. Jeśli, na co uskarża się Addison, widzimy czasem na ulicy tragarza, chwiejącego się pod ciężarem na swych nogach jak laseczki, a tuż obok widzimy zbudowanego jak Samson krawca, mającego do czynienia z kawałkiem sukna i igiełką z Whitechapel, — to nie będziemy chyba też przypuszczali, że tu się tylko zdolności naturalnych radzono! — A dokądże ma być oddany na naukę wielki człowiek? Czemże ma się stać pewien bohater: zdobywcą, królem, filozofem, poetą? Jest to niesłychanie złożony i sporny rachunek pomiędzy nim a światem! Odczyta on świat i jego prawa, a świat ze swemi prawami będzie tam właśnie po to, aby być odczytanym. To, co świat pod tym względem nakaże i pozwoli, będzie najbardziej, co do świata, ważnym faktem.
Poeta i prorok wielce się różnią w naszych nędznych o nich pojęciach, lecz w niektórych starożytnych językach tytuły te są synonimami, tak np. Vates oznacza zarazem proroka tudzież poetę — i w rzeczy samej, po wszystkie czasy, jeśli dobrze rzeczy zrozumieć, pomiędzy wyrazami prorok i poeta blizkie zachodzi pokrewieństwo. W gruncie rzeczy z tego właśnie wyłącznie ważnego punktu widzenia, że obaj oni przeniknęli świętą tajemnicę wszechświata, to, co Goethe nazywa „tajemnicą odkrytą,“ — są oni i po dziś dzień jednym i tym samym człowiekiem.
„Jaka tajemnica jest największą?“ pyta ktoś. — „Tajemnica odkryta“ — odpowiada Goethe, — odkryta dla wszystkich, dla wszystkich niemal widoczna, boska tajemnica, tkwiąca we wszystkich istotach, „boska idea świata, tkwiąca — jak mówi Fichte — na dnie pozorności, której wszelka pozorność, zaczynając od nieba gwiaździstego aż do trawy na polach, szczególnie zaś pozorność człowieka i dzieła jego, jest jedynie szatą, czyniącą ją widocznem wcieleniem. Ta boska tajemnica istnieje po wszystkie czasy, prawdziwie istnieje. W większej części epok i miejsc wielce ją zapoznają, i wszechświat, który, w jakimbądźkolwiek języku, da się tylko określić jako urzeczywistniona myśl Boga, uważają za materyę pospolitą, martwą oraz bezmyślną, jak gdyby był — jak mówi satyryk — czemś martwem, przez tapicera urządzonem! Trudno tutaj szeroko rozwodzić się w tym przedmiocie, lecz pożałowania godni są ci z nas, którzy nie wiedzą o tem i nie żyją w ciągłej na to pamięci: istotnie, wielka to nędza, całkowite bankructwo życia, jeśli tylko inaczej kto żyje!
Teraz zaś powiem, że jeśli ktokolwiek zapomniał o tej boskiej tajemnicy, to Vates — prorok czy poeta — przeniknął ją, i jest człowiekiem zesłanym tu, aby w sposób bardziej uderzający ją rozświecił. Takiem zawsze przedstawia się jego posłannictwo: winien on odkryć nam to, owę tajemnicę świętą, wobec której bardziej, niż wszyscy inni, żyje on zawsze. Podczas gdy inni o niej zapominają, on ją zna, — mógłbym powiedzieć, że został zmuszony do poznania jej; niepytany wcale o zgodę, żyje w niej — zmuszony w niej żyć. Jeszcze raz powtórzę, że tu niema miejsca na żadne „powiadają,“ lecz jedynie na bezpośrednią intuicyę lub wierzenie; poeta też nie mógłby zmusić siebie do nieszczerości! Niech sobie żyją inni w pozorności rzeczy, — dla niego naturalną koniecznością — żyć w samej ich treści. Raz jeszcze powtórzę, że jest to człowiek, zapatrujący się poważnie na wszechświat, podczas gdy wszyscy inni bawią się nim tylko. Jest on przedewszystkiem Vates, jest bowiem szczery. W takim to stopniu prorok i poeta, jako uczestnicy co do „tajemnicy odkrytej,“ stanowią jedno.
Teraz przejdźmy do istniejącej pomiędzy nimi różnicy. Vates — prorok — możemy powiedzieć — pochwycił tę tajemnicę bardziej ze strony moralnej, jako dobro i zło, obowiązek i wzbronienie; Vates zaś poeta pochwycił ją ze strony, jak nazywają to Niemcy, estetycznej, jako piękno, lub coś w tym rodzaju. Jednego moglibyśmy nazwać objawicielem tego, co winniśmy czynić, drugiego objawicielem tego, co winniśmy kochać. Ale, prawdę mówiąc, dwie te krainy wchodzą jedna w drugą i nie dadzą się oddzielić. Prorok także ma na względzie to, co powinniśmy kochać; jakżeby bowiem inaczej dowiedział się, co nam czynić należy? Najdonioślejszy głos ze słyszanych kiedykolwiek na ziemi powiedział także: „Spojrzyjcie na te lilie polne! one nie pracują, ani nie przędą, a tymczasem Salomon w całej chwale swojej nie był przyodziany jako jedna z nich.“ Jest to rzut oka w najgłębszą głąb piękna. „Te lilie polne,“ przyodziane wspanialej od władców ziemskich, wytryskujące z nędznej skiby ziemi — to piękne oko, patrzące na zewnątrz na was z głębi wielkiego wewnętrznego morza piękna! W jaki sposób gruba ziemia zdołałaby wydawać coś podobnego, gdyby esencya jej, gruba napozór i w rzeczywistości, nie była wewnątrz pięknem? Z tego punktu widzenia mają znaczenie pomiędzy innemi następujące wyrazy Goethego, które niejednego bardzo uderzyły: „Piękno — powiada on — wyższe jest od dobra, piękno bowiem zawiera w sobie dobro.“ Mowa tu naturalnie o prawdziwem pięknie, które zresztą, jakem to już gdzieś powiedział, tak się różni od fałszywego, jak niebo od Vaux-Hall! Tyle o różnicy i tożsamości poety i proroka.
W dawnych oraz nowych epokach napotykamy pewną małą liczbę poetów, którzy uważani są za tak doskonałych, iż dopatrywać się w nich błędów stanowiłoby rodzaj zdrady. Zasługuje to na uwagę, jako dobro, chociaż, ściśle rzeczy biorąc, pogląd ten jest tylko złudzeniem. W gruncie rzeczy nie istniał doskonały poeta! Żyła poezyi tkwi w każdem sercu ludzkiem, lecz żaden człowiek nie jest cały poezyą tylko samą. Myśmy wszyscy poeci, kiedy dobrze czytamy jakiś poemat. „Wyobraźnia, drżąca wobec piekła dantejskiego,“ nie jestże tą samą zdolnością, w mniejszym tylko stopniu, jak i ta, która Dantego zmusiła do tworzenia? Nikt inny nie byłby w stanie przyoblec w ciało tak, jak Szekspir, historyi Hamleta, biorąc ją od Saxona Grammaticusa, — każdy jednak ją bierze i modeluje z niej coś tak lub owak. Nie warto tracić czasu na określenia, gdyż wszędzie, gdzie nie istnieje żadna różnica specyficzna, jak naprzykład pomiędzy kołem i czworobokiem, — określenie musi być z konieczności mniej lub więcej arbitralnem. Człowiek, w którym pierwiastek poetyczny dość wyjątkowo się rozwinął, aby być zauważonym, zostanie nazwany poetą przez sąsiadów. W takiż sam sposób krytycy decydują o poetach świata, o tych, których musimy uważać za poetów doskonałych. Poeta, który bardzo wysoko się wznosi ponad poziom ogólny poetów, wyda się, jak to być musi, tym i owym krytykom poetą wszechświatowym. Tymczasem jest to — i być musi — odróżnienie arbitralne. Wszyscy poeci, wszyscy ludzie, posiadają w sobie coś powszechnego, lecz żaden człowiek z tego tylko pierwiastku całkowicie się nie składa. Większa część poetów bardzo szybko idzie w niepamięć, lecz i pamięć najwznioślejszego — Szekspira czy Homera — nie będzie istniała wiecznie: przyjdzie czas, kiedy i oni znikną! Pomimo to wszystko, możecie mi powiedzieć, musi koniecznie istnieć jakaś różnica pomiędzy prawdziwą poezyą i prawdziwem słowem niepoetyckiem, — ale jaka? Wiele o tem pisali — szczególnie nowsi krytycy niemieccy, z których niektórzy, na pierwszy rzut oka, niezbyt są zrozumiali. Mówią oni naprzykład, że poeta ma w sobie nieskończoność, wlewa w utwory swoje jakąś Unendlichkeit, nadaje im charakter jakiejś „nieskończoności.“ Przedmiot sam jest nader chwiejny, — należy jednak pamiętać następujące zdanie, pomimo braku w niem ścisłości: po dobrym namyśle można tam stopniowo dopatrzeć się pewnego znaczenia. Co się mnie tyczy, widzę wiele znaczenia w starem odróżnieniu poezyi, jako miarowej, mającej w sobie muzykę, będącej rodzajem śpiewu. W rzeczy samej, gdybyśmy byli zmuszeni do określenia, moglibyśmy tak dobrze to, jak i co innego powiedzieć: Jeśli opis czyjś jest istotnie muzykalny, muzykalny nietylko w wyrazach, lecz w treści i substancyi, we wszystkich myślach i zdaniach, w całem jego pojęciu, — to będzie on poetycznym; jeśli zaś nie — to nie. Ileż rzeczy zawiera w sobie ten wyraz: muzykalny! Myślą muzykalną nazwę myśl, wypowiedzianą przez ducha, który przeniknął do treści samego serca rzeczy, odkrył najwewnętrzniejszą jej tajemnicę, czyli utajoną w niej melodyę, odkrył wewnętrzną harmonię związku, która tworzy jej duszę, przez którą rzecz istnieje i ma prawo bytu na tej ziemi. Możemy powiedzieć, że wszystko, co się tyczy serca, tudzież jego tajemnic, jest melodyjne i naturalnie w pieśni się wyraża. Znaczenie pieśni jest głębokie. Ktoby potrafił w słowach logicznych wypowiedzieć wrażenie, jakie na nas czyni muzyka? Poezya — to rodzaj jakiegoś niewyraźnego i niezgłębionego słowa, które stawia nas u brzegu nieskończoności i pozwala na chwil kilka wzrokiem w niej utonąć!
Tak, każde słowo, najbardziej nawet zwykłe, zawiera w sobie coś śpiewnego: niema na świecie parafii, nieposiadającej właściwego sobie akcentu, rytmu czy tonu, w którymby lud wyśpiewywał to, co ma do powiedzenia. Akcent stanowi rodzaj śpiewu: wszyscy ludzie posiadają właściwy sobie akcent, chociaż każdy spostrzega jedynie akcent innych. Proszę też zwrócić uwagę na to, jak każda mowa namiętna staje się sama przez się muzykalną, muzykalniejszą od najczystszego akcentu; mowa człowieka nawet w zapale gniewu staje się muzyką, śpiewem. Wszystko głębokie jest śpiewem. Śpiew zdaje się być — w ten lub inny sposób — prawdziwym rdzeniem, treścią nas samych, jak gdyby wszystko pozostałe tworzyło jedynie obsłonę i łupinę! Śpiew to główny pierwiastek w nas i we wszystkiem. Grecy wytworzyli bajkę o harmonii sfer: wyraziło się w tem właściwe im poczucie wewnętrznej budowy przyrody, poczucie, że duszą wszystkich jej głosów i wyrazów jest muzyka doskonała. Tak więc nazwiemy poezyę myślą muzykalną, a poetą tego, co myśli w ten sposób. W gruncie rzeczy wychodzi to na potęgę inteligencyi: szczerość i głębokość widzenia stanowią poetę. Kto zobaczy dość głęboko, zobaczy muzykalnie, — albowiem serce natury wszędzie jest muzyką, chodzi więc tylko o to, aby go dosięgnąć.
Zdawałoby się, że Vates — poeta, z melodyjną swą apokalipsą natury, nędzne zajmuje wśród nas miejsce w porównaniu z Vates — prorokiem; zdaje się też, że działalność jego i nasz dla niej szacunek są nader nieznaczne. Z początku bohater brany jest za bóstwo, potem za proroka, a potem dopiero tylko za poetę: czyż się nie wydaje, jak gdyby wartość, jaką przywiązujemy do wielkich ludzi, zmniejszała się z każdą epoką? Najprzód bierzemy go za boga, potem za natchnionego przez Boga, a wreszcie teraz, w fazie bieżącej, jego tak bardzo cudowne słowo ton tylko sprawia skutek, że uznajemy w nim poetę, twórcę pięknych wierszy, genialnego człowieka, lub coś w podobnym rodzaju! — Tak się to zdaje, mniemam jednak wewnętrznie, że nie tak jest w rzeczywistości. Jeśli się dobrze przyjrzeć, stanie się może widocznem, że w człowieku i dziś jeszcze tkwi tenże sam, co i po wszystkie czasy, podziw wyłączny dla daru bohaterstwa, niezależnie od nadawanej mu nazwy.
Powiem, że jeśli nie uważamy dzisiaj wielkiego człowieka literalnie za boga, to dlatego jedynie, że pojęcia nasze o Bogu, o najwyższem i niedostępnem źródle światłości, mądrości i bohaterstwa — coraz wyżej się wznoszą, — wcale zaś nie dlatego, iżby poszanowanie nasze dla tych przymiotów, jako objawiających się w podobnych nam, miało się zniżać. Należy o tem pomyśleć. Dyletantyzm sceptyczny, bicz tych czasów, bicz, którego istnienie niewieczne jest jednakże, dokonywa naprawdę w tej najwyższej dziedzinie rzeczy ludzkich, jak i we wszystkich innych, nader smutnego dzieła; to też nasze poszanowanie dla wielkich ludzi, krzywe, ślepe i paralityczne, przedstawia się w nędznym, zaledwie możliwym do poznania stanie. Ludzie ubóstwiają stronę zewnętrzną wielkich ludzi, a większość nie wierzy, by mogło istnieć w tych wielkich ludziach coś rzeczywistego do ubóstwiania. Najbardziej to posępna oraz zgubna wiara; można z nią dojść do zupełnego zrozpaczenia o rzeczach ludzkich. Przyjrzyjmy się jednak naprzykład Napoleonowi! Lejtenant artyleryi, Korsykanin — oto jego wygląd zewnętrzny, — a jednak nie byłże on słuchany i czczony, w pewien sposób, jak nie mogli być słuchani i czczeni wszyscy z całego świata nosiciele tyar i dyademów razem wzięci? Wysoko urodzone księżne i posługacze karczemni zbierają się dokoła wieśniaka szkockiego, Burnsa, bo w każdem sercu tkwi poczucie, że nigdy jeszcze nie słyszeli oni takiego człowieka, że wreszcie to jest człowiek! W tajni serca tych ludzi jedno tylko niejasno jeszcze się wyłania, chociaż przy braku jakiegokolwiek zasługującego na zaufanie sposobu wyrażenia — to mianowicie, że ten wieśniak o czarnych brwiach i słonecznych, pełnych błyskawic oczach, ze swą dziwną, to śmiech, to płacz budzącą mową, — przewyższa godnością wszystkich innych, że godność jego z żadną inną nie jest współmierna. Czyż nie tak właśnie to czujemy? Gdyby jednak teraz dyletantyzm, sceptycyzm i pospolitość, tudzież całe to opłakane plemię uczuć i pojęć z nas wykorzeniono, jak za błogosławieństwem bożem musi ono z czasem uledz wykorzenieniu, — gdyby wiara w zewnętrzność rzeczy została wymieciona i zastąpiona wiarą w rzeczy same, tak, aby człowiek działał jedynie za pobudką ostatniej tylko, a pierwszą uważał za nieistniejącą, — jakież nowe i bardziej żywe uczucie zrodziłoby się dla tego Burnsa!
Pójdę zresztą dalej: czyż w czasach tych, takich, jakie są, nie mamy dwóch poetów wyłącznie, zaliczonych jeśli nie w poczet bóstw, to przynajmniej w poczet błogosławionych? Szekspir i Dante są świętymi poezyi; jeśli dobrze nad tem pomyśleć, to się widzi, że są oni kanonizowani, tak, iż bezbożnością jest tknąć ich. Nieświadomy instynkt świata do takich, pomimo wszelkie przeszkody przewrotne, doszedł wyników. Dante tudzież Szekspir tworzą wyjątkową parę. Trzymają się oni na stronie, w jakiemś królewskiem odosobnieniu. Nikt im nierówny, nikt do nich się nie zbliża: w poczuciu powszechnem parę tę przyodziewa rodzaj transcendentalizmu, glorya bezwzględnej doskonałości. Są oni kanonizowani, chociaż ani papież ani kardynałowie nie przyłożyli do tego ręki. Taką jest w najmniej bohaterskich czasach — wbrew wszelkim wpływom przewrotnym — cześć nasza dla bohaterstwa. — Przyjrzyjmy się trochę tej parze: poecie Dantemu i poecie Szekspirowi; i w taki sposób zdołamy wypowiedzieć tych słów kilka, które mielibyśmy do wyrażenia o bohaterze w postaci poety.
Wiele tomów komentarzy napisano o Dantem i jego książce — bez wielkiego jednak skutku: biografia jego jest, że tak powiem, bezpowrotnie dla nas utracona. Dopóki żył, mało zwracano uwagi na człowieka bez znaczenia, przygnębionego smutkiem tułacza, i wszystko prawie z tego życia zatracone zostało w ciągu tak długiego czasu. Pięć wieków ubiegło, jak przestał on tu pisać i żyć. Po wszystkich komentarzach książka jego tworzy główną naszą o nim wiadomość. Obok książki możnaby było postawić przypisywany zwykle Giottowi portret, który, ktobądźkolwiek był jego twórcą, trudno, patrząc nań, nie uznać za autentyczny. Jest to twarz, co bardzo mnie wzrusza, co najwięcej może ze wszystkich mnie wzrusza. Samotny on tam, niby na próżni malowany, w wieńcu tylko laurowym na głowie, z wyrazem nieśmiertelnego cierpienia oraz męki, ze znanem też nieśmiertelnem zwycięztwem na licach: nie tkwi-że w tem cała historya Dantego? Myślę, że nigdy jeszcze podobnie grobowej twarzy nie malowano z natury: twarz to całkowicie tragiczna, wstrząsająca sercem. Taka w niej głąb słodyczy, czułości, czarującego dziecięcego uczucia, — ale wszystko to jest jakby zastygłe w ostrej sprzeczności, w abnegacyi, w odosobnieniu, w dumnej i rozpaczliwej męce. Tu słodka, eteryczna dusza patrzy na zewnątrz tak surowo, tak nieubłaganie, tak gniewnie i ostro — jak gdyby z za ścian lodowego o grubych ścianach więzienia! Z tem wszystkiem jest tam też milczące, pogardliwe i milczące cierpienie; usta się składają w wyraz jakiejś boskiej pogardy dla tego, co toczy właśnie serce, jak gdyby stanowiło to w gruncie rzeczy coś nikłego i nic nieznaczącego, jak gdyby ten, kogo to coś miało moc katować i zadławić, stał ponad niem. Jest to twarz całkowicie protestująca, twarz człowieka w nieustannej, bez poddania się, walce całego życia przeciw światu. Cała uczuciowość zmieniła się tu w oburzenie, oburzenie nieubłagane, powolne, jednostajne, milczące, niby oburzenie jakiegoś boga! I oko też patrzy z rodzajem zdziwienia, niby pytając: „Dlaczego świat jest takim?“ — Oto jest Dante; tak spogląda on, ten „głos dziesięciu wieków milczących,“ śpiewając nam „swoję pieśń mistyczną i niezgłębioną.“
To niewiele, co wiemy o życiu Dantego, odpowiada najzupełniej portretowi i książce. Urodził się we Florencyi, wśród wyższej klasy społecznej, w r. 1265. Otrzymał najlepsze, jak na owe czasy, wykształcenie: wiele teologii, logiki arystotelesowskiej, niektórzy klasycy łacińscy. Nie trzeba wątpić, że przy wielkiej w niektórych zakresach intuicyi, z poważną swą i inteligentną naturą, Dante lepiej niż większość nauczył się wszystkiego, czego uczono. Jasny i wyrobiony, wielkiej subtelności umysł był skutkiem doskonałym, jaki udało mu się osiągnąć i wyciągnąć z nauki scholastycznej. Zna on starannie i dobrze to, co jest blizko niego, — lecz w owych czasach, w braku książek drukowanych lub swobodnych stosunków, nie mógł on znać należycie tego, co znajdowało się w pewnej odległości: jasne światełko, tak jasny rzucające blask na wszystko blizkie, rozbija się w jakieś osobliwe chiaroscuro, padając na rzeczy dalekie. Tego to nauczył się Dante w szkołach, w życiu zaś spotkały go zwykłe losy: odbył dwa razy kampanię jako żołnierz państwa florentyńskiego, był ambasadorem; dalej, przez naturalne stopniowanie, dzięki talentowi i oddanym usługom, stał się w 35 roku życia jednym z najpierwszych dostojników Florencyi. W dzieciństwie napotkał niejaką Beatryczę Portinari, ładną małą dziewczynkę tegoż wieku i sfery, i rósł już odtąd ze skłonnością wyłączną ku niej, spotykając się z nią od czasu do czasu. Wszyscy słuchacze moi znają czarujące i wzruszające jego opowiadanie o tem, i jak następnie zostali oni rozłączeni, jak ją wydano za innego, jak wreszcie ona wkrótce potem umarła. W poemacie Dantego gra ona wielką rolę — i zdaje się, że taką samą grała w jego życiu. Zdaje się, że ta, rozłączona z nim, rozłączona ostatecznie przez wieczność mroczną, była jedną, jedyną istotą, którą on kiedykolwiek całą potęgą uczucia kochał. Umarła, — Dante sam się ożenił, ale nieszczęśliwie, jak się zdaje; wiele tam brakło do szczęścia. Przypuszczam, że poważnego tego i surowego człowieka, przy niezwykłej jego drażliwości, nie tak łatwo było uszczęśliwić.
Nie wolno nam się skarżyć na biedy Dantego, bo gdyby wszystko szło mu według życzeń, byłby szanowanym przez sąsiadów priorem, podestą (nie chodzi tu o nazwę) Florencyi, a świat straciłby jedno z najdonioślejszych słów, jakie kiedykolwiek wypowiedziano lub wyśpiewano. Florencya miałaby jednego więcej szczęśliwego burmistrza, a dziesięć niemych wieków i nadal pozostałoby bez głosu, i dziesięć drugich wieków (bo będzie ich dziesięć i więcej), słuchając, nie posiadałoby Komedyi Boskiej do słyszenia! Nie skarżymy się bynajmniej: wznioślejszy los przypadł Dantemu, i walcząc — niby na śmierć i ukrzyżowanie prowadzony — nie mógł on się uchylić od jego spełnienia. Czyżby mu należało pozostawić wybór szczęścia? On, jak i my, nie wiedział, co było istotnie szczęśliwe, a co istotnie nędzne.
Pod prioratem Dantego zatargi pomiędzy Gwelfami i Gibelinami, Białymi i Czarnymi, czy też inne jakie zamieszki, doszły do takiego stopnia, że sam Dante, którego stronnictwo zdawało się niby silniejszem, musiał nagle wraz z przyjaciółmi iść na wygnanie, skazany odtąd na życie nieszczęsnego tułactwa. Całą jego majętność skonfiskowano, a w duszy utkwiło mu najgwałtowniejsze przekonanie, iż było to najzupełniejszą niesprawiedliwością oraz zbrodnią wobec Boga i ludzi. Próbował on wszystkiego, aby wrócić do dawnego stanu rzeczy, próbował nawet niespodziewanego napadu orężnego, lecz wszystko na nic się nie zdało i złe tylko pogorszyło się. Istnieje, jak mi się zdaje, dotychczas w archiwach florenckich wyrok, skazujący tego Dantego, gdziebądźkolwiekby go ujęto, na spalenie żywcem, — „na spalenie żywcem,“ tak tam napisano, jak mówię: zajmujący to bardzo dokument społeczny. Drugim znamiennym, o kilka lat późniejszym dokumentem jest list Dantego do władz florenckich, napisany w odpowiedź na łagodniejszą ich propozycyę, a mianowicie: Dante będzie mógł powrócić, pod warunkiem, że przeprosi i zapłaci karę. Odpowiada on w niewzruszonej swej i surowej dumie: „Jeśli nie będę mógł wrócić, nie nazywając sam siebie winnym — nie powrócę nigdy (nunquam revertar).“
Wtedy Dante nigdzie nie posiadał własnego kąta. Tułał się od dobrodzieja do dobrodzieja, z miejsca na miejsce, doświadczając, według własnych, pełnych goryczy słów: „Jak twardą jest ścieżka (Come è duro calle)!“ Nędzni nie są miłem towarzystwem. Biedny wygnaniec z dumną swą i poważną naturą oraz porywczością nie umiał jednać sobie ludzi. Petrarka opowiada, że razu pewnego na dworze Cana delia Scala, zganiony za to, że był ponury i milczący, Dante wcale nie po dworacku odpowiedział. Otoczony dworakami, aktorami i błaznami (nebulones ac histriones), którzy serdecznie go bawili, Can della Scala, zwróciwszy się nagle ku Dantemu, rzekł: „Nie jestże to dziwne, proszę mi powiedzieć, że ten nędzny błazen potrafi być tak zabawnym, podczas kiedy ty, człowiek mądry, siedzisz tam dzień po dniu i nie znajdziesz nigdy nic do zabawienia nas?“ „Nie, nic w tem niema dziwnego! — odrzekł Dante z goryczą. — A niech Wasza Wysokość przypomni sobie przysłowie: swój swego znajdzie!“ czyli: jeśli tylko jest ten, co bawi, znajdzie się i bawiący się niechybnie! Taki człowiek, z dumnym swym i milczącym sposobem bycia, ze swemi sarkazmami i cierpieniami, niestworzony był do powodzeń u dworu. Stopniowo zrozumiał on tę prawdę, że nie było dla niego na tej ziemi ani miejsca spoczynku, ani nadziei na jakieś dobrodziejstwo. Świat ziemski skazał go na tułaczkę, wieczną tułaczkę; nie istniało wówczas ani jedno serce żyjące, któreby go kochało: na tym padole nie uśmiechała się żadna pociecha dla bolesnych jego nędz.
Ztąd tem głębiej, oczywista, wrażał się w jego duszę świat wieczny, ta straszliwa rzeczywistość, na której powierzchni ów świat czasowy ze swemi Florencyami i wygnaniami unosi się ostatecznie niby cień jakiś pozorny. Florencyi nie miał już nigdy ujrzeć, ale musiał niechybnie ujrzeć piekło, i czyściec i niebo! Czemże Florencya, i Can delia Scala, i świat ten i życie razem wzięte? Wieczność! — w niej istotnie, a nie gdzieindziej, ty — i wszystko wraz z tobą — masz swoje przeznaczenie! Wielka dusza Dantego, bez ogniska własnego na tej ziemi, założyła ognisko swoje w pełnym gnozy tamtym świecie. Myśli jego krążyły, naturalnie, dokoła tego, jako dokoła jedynie ważnej dla niego rzeczy. Wcielona czy niewcielona — jest to jedyna dla wszystkich ważna rzecz, dla Dantego zaś w owym wieku była ona wcielona w niewzruszoną pewność formy naukowej; on nie więcej powątpiewał o bagnisku Malebolge, rozpościerającem się gdzieś tam ze swemi pasami mrocznemi, ze swemi alti guai, — i o tem, że sam miał je ujrzeć osobiście, — niż mybyśmy wątpili, jadąc do Konstantynopola, że go zobaczymy. Serce Dantego, długo tem przepełnione, długo ukrywające w głębi swej myśli i przerażenia, wybucha w końcu „mistyczną i niezgłębioną pieśnią,“ i tego właśnie ta „Komedya Boska,“ najbardziej niepospolita ze wszystkich książek nowożytnych, jest wynikiem.
Wielką musiało sprawić pociechę Dantemu i było czasami, jak widzieć możemy, źródłem dumnej myśli to, że on, gdzieś na wygnaniu, zdołał takiego dzieła dokonać; że żadna Florencya, żaden człowiek, a tembardziej żadni ludzie nie potrafiliby mu w tem przeszkodzić, ani też nawet wiele dopomódz. „Jeśli idziesz za swą gwiazdą (Se tu segui tua stella)!“ Tak i bohater w opuszczeniu tem, w tej nędzy ostatecznej, mógł sam do siebie powiedzieć: „Idź za swą gwiazdą, a chlubny port cię nie minie!“ — Widzimy — co w istocie moglibyśmy wiedzieć i zkądinąd, — że praca pisania była dla niego bardzo wielką i trudną. Mówi on sam o swem dziele, jako o książce, „co go na długie lata uczyniła chudym.“ O tak, było ono w całości swej okupione wysiłkiem i trudem bolesnym, stworzyła je surowa powaga, nie zaś zabawa. Książkę swą — jak w gruncie rzeczy większa część dobrych książek, — w niejednem znaczeniu można to powiedzieć, — napisał krwią swego serca. Książka ta — to cała jego historya. Skończywszy ją — umarł nie ze starości, bo w wieku lat 56, lecz z sercem rozbitem, jak powiadają. Leży on pogrzebion w Rawennie, mieście swem śmiertelnem: Hic claudor Dantes patriis extorris ab oris. W sto lat później Florentczycy żebrali zwrotu jego ciała, lecz lud Rawenny nie chciał go oddać. „Tu spoczywam ja, Dante, wygnany z miasta swego rodzinnego.“
Powiedziałem, że poemat Dantego jest pieśnią: to Tieck go nazywa „mistyczną oraz niezgłębioną pieśnią,“ i to najściślejsze tworzy określenie jego charakteru. Coleridge słuszną gdzieś czyni uwagę, że każde muzykalnie wyrażone zdanie, o prawdziwym rytmie i melodyjności w wyrazie — posiada też coś głębokiego i dobrego w swem znaczeniu. Ciało bowiem i duch, słowo i myśl dziwnie zawsze się łączą, jak w tem, tak i we wszystkiem. Nazwaliśmy gdzieś wyżej śpiew bohaterskością słowa. Wszystkie poematy starożytne, homerowskie i inne, są istotnie przeznaczone do śpiewu. Twierdzę, że, ściśle rzeczy biorąc, o wszystkich prawdziwych poematach można toż samo powiedzieć, — że wszystko, co nie jest wyśpiewane, nie jest prawdziwym poematem, lecz tylko kawałkiem prozy, w brzęczące wiersze wciśniętej, i to najczęściej z wielką zniewagą gramatyki i ku wielkiemu umartwieniu czytelnika! To, czego trzeba nam dosięgnąć — to myśl, którą miał piszący, — jeżeli ją miał: po cóż więcby mu ją było wykręcać w brzęczenie, kiedy może ją wprost powiedzieć? A dopiero kiedy serce jego porywa prawdziwa namiętność melodyi, kiedy mowa, jak powiada Coleridge, staje się muzykalną przez wielkość, głębokość i muzykę myśli, — wtedy tylko przystoi nam przyznać mu prawo rymowania i śpiewania, wtedy tylko nazwiemy go poetą i będziemy słuchali, jako bohatera mowy, którego słowo jest pieśnią. Istnieje wielu, roszczących sobie do tego pretensyę, lecz dla poważnego czytelnika czytanie rymów, jak przypuszczam, sprawia po większej części szczery smutek, żeby nie powiedzieć, że jest rzeczą zupełnie nieznośną! Rymy, których żadna konieczność wewnętrzna nie wytworzyła, powinnyby nam poprostu, bez brzęczenia, powiedzieć, co chcą wyrazić. Chciałbym poradzić wszystkim, co mogą wypowiedzieć myśl swoję, żeby jej nie wyśpiewywali, — ażeby pojęli, że w czasach poważnych, wśród ludzi poważnych, brak im najzupełniej powołania do pieśni. Dlatego właśnie, że kochamy pieśń prawdziwą i że ona zachwyca nas, jako coś boskiego, będziemy nienawidzili pieśń fałszywą, tudzież będziemy ją mieli za prosty szum, rzecz próżną, zbyteczną, najzupełniej nieszczerą i krzywdzącą.
Nazywając „Komedyę Boską“ pieśnią w jej esencyi i we wszystkich znaczeniach tego wyrazu — oddaję Dantemu najwyższą pochwałę. Dźwięczność jej nawet stanowi rodzaj canto fermo i działa gdyby śpiew. Niewątpliwie do tego się przyczynił język jego, prosta terza rima. Czyta się to wszystko, jak gdyby się psalmy śpiewało. Muszę jednak dodać, że inaczej być nie mogło, gdyż treść i przedmiot dzieła są rytmiczne. Czynią je muzykalnem jego głębokość pełna zachwytu, namiętność i szczerość: dość tam głębokości i dźwięczy tam muzyka wszędzie. Panuje w niej, nadaje proporcye prawdziwa symetrya wewnętrzna, to, co się nazywa harmonią architekturalną, co też ma coś z charakteru muzykalnego. Trzy państwa: Inferno, Purgatorio, Paradiso, ten świat dusz, według Dantego wygląda jak trzy działy wielkiego gmachu, jak wielka i nadprzyrodzona katedra świata, wznosząca się tam w swej surowości, solenności i grozie! W gruncie rzeczy jest to najszczerszy z poematów, i, jak uważam, tu także szczerość jest miarą wartości. „Wyszedł on z serca serc swego twórcy i przenika poprzez długie szeregi pokoleń do głębi naszych serc. Widząc go przechodzącym, mieszkańcy Werony mawiali: „Eccovi l’uom, ch’ è stato all Inferno!” (Patrzcie, oto człowiek, który był w piekle). O tak, on był w piekle, dość długo przebywał w piekle wśród surowej walki i boleści, jak niewątpliwie działo się z jemu podobnymi. Komedye, objawiające się jako boskie, nie dokonywają się inaczej. Nie sąż córami boleści: myśl — prawdziwa męka wszelaka — i sama nawet cnota najwyższa? Coś zrodzonego z wiru czarnego, prawdziwy w rzeczywistości wysiłek więźnia, borykającego się, aby się uwolnić, — oto jest myśl. Na wszystkich drogach musimy „stawać się doskonałymi przez cierpienie.” Ale, jak mówię, żadne znane mi dzieło nie jest opracowane tak, jak dzieło Dantego. Zostało ono niby odlane wśród największego płomienia w ognistym piecu jego duszy, która się przez wiele lat „pociła.” I nietylko całość dzieła, lecz również każdy dział jego wykonano z żarliwością usilną, tak, że staje się prawdą, jasną jak oczywistość. Każdy dział odpowiada tu drugiemu i jest do swego miejsca dopasowany, niby starannie wypolerowana i wyszlifowana płyta marmurowa. Tu rozbrzmiewa dusza Dantego, a w niej dusza wieków średnich, na zawsze uczyniona rytmicznie widoczną. Było to zadanie niełatwe i bardzo wielkiego wymagające wysiłku, a spełnione.
Możnaby powiedzieć, że intensywność, ze wszystkiem, co z niej wypływa, stanowi główne znamię charakterystyczne geniuszu Dantego. Dante nam się nie przedstawia jako szeroki umysł katolicki, lecz prędzej jako umysł ciasny i nawet sekciarski, co jest w części owocem jego epoki i sytuacyi, a w części także własnej jego natury. Wielkość jego pod wszystkiemi względami skupiła się cała w głębokości oraz energii ognistej. Jest on wielki jak świat, lecz nie dlatego, ażeby był jak świat obszerny, jeno, że jest jak świat głęboki. Skroś wszystkie przedmioty przenika on, że tak powiem, aż do głębi serca istoty. Nie znam nic tak intensywnego, jak Dante. Przyjrzyjmy się naprzykład — ażeby rozpocząć od rozwoju zewnętrznego jego intensywności — sposobowi, w jaki on maluje. Obdarzony potężną siłą wzroku, chwyta typ rzeczy i to tylko przedstawia, — nic więcej. Czy kto sobie przypomina, w jaki sposób daje on odrazu widok pałacu Dity: czerwony szczyt, kopuła z rozpalonego do czerwoności żelaza, płonąca skróś mrocznego bezmiaru ciemności, — wszystko to takie żywotne, tak wyraźne, tak odrazu i na zawsze odbijające się w oczach! Jest to jak gdyby emblemat całego geniuszu Dantego. Tkwi w nim jakaś zwięzłość, jakaś urywana dokładność: Tacyt nie jest zwięźlejszym i bardziej treściwym. Wreszcie treściwość Dantego zdaje się w tym człowieku czemś naturalnem, mimowolnem. Rzuca on słowo uderzające i więcej nic nie mówi: milczenie, ale od słów wymowniejsze. W podziw wprawia ostry i stanowczy wdzięk, z jakim on chwyta istotne podobieństwo rzeczy, przenika do ich głębi, niby piórem ognistem. Plutus naprzykład, olbrzym samochwalczy, zapada się na wyrzut Wirgilego, „jako okręty się pogrążają, kiedy maszt nagle został skruszony.“ Albo ten biedny Brunetto Latini z cotto aspetto (twarzą spieczoną), wysuszoną, smagłą i chudą, — i „śnieg ognisty,“ co na nich pada, ten „śnieg ognisty bez wiatru,“ umyślnie powolny, bez końca! Albo też te sarkofagi czworoboczne w owym milczącym, mrocznie pałającym gmachu, z których w każdym mękę dusza jakaś ponosi; nakrywy są odwalone, lecz w dzień Sądu Ostatecznego groby zostaną zamknięte na wieki. I patrzcie, jak Farinato się podnosi, jak Cavalcante pada — słysząc, że mówią o jego synu i o czasie minionym „fue!“ Nawet ruchy są u Dantego urywane, szybkie, stanowcze, wojskowe prawie. Ten sposób malowania stanowi treść wewnętrzną jego geniuszu. Natura ognista, gwałtowna, natura Włocha, tak milcząca, taka namiętna, ze swemi nagłemi i urywanemi ruchami, ze swemi milczącemi chwilami „bladej wściekłości“ — przemawia z tego wszystkiego.
Chociaż ten sposób malowania jest objawem rozwoju zewnętrznego człowieka, pochodzi, jak i wszystkie inne, ze zdolności zasadniczej i charakteryzuje całego człowieka. Jeśli znajdziecie człowieka, którego słowa odmalują jakieś podobieństwo, — znajdziecie człowieka, co czegoś wart; zauważcie sposób, w jaki on to czyni, a będzie to jego charakterystyką. Przedewszystkiem nie rozróżniłby on wcale przedmiotu, nie dojrzałby jego typu żywotnego, gdyby tylko, jak się wyrażę, z nim nie sympatyzował, gdyby w nim nie było sympatyi dla pewnych rzeczy. Trzeba też, aby był szczerym. Tak, potrzebna tu szczerość i sympatya: człowiek bez wartości nie będzie nam mógł dać podobieństwa żadnego przedmiotu, żyje on bowiem w stosunku do wszystkich w nieokreślonej zewnętrzności, w zwodniczem i trywialnem „powiadają.“ I czyż w rzeczy samej nie moglibyśmy powiedzieć, że inteligencya całkowicie się objawia w tej mocy rozróżniania, czem jest przedmiot? W tem się objawia cały zakres zdolności ludzkich. Co się zaś tyczy spraw i mających być dokonanemi czynów, to człowiekiem obdarzonym jest ten, co widzi jądro rzeczy i pozostawia wszystko resztę, jako zbyteczne, na stronie: zdolność do interesów jest też zdolnością rozróżniania prawdziwego, nie zaś fałszywego i powierzchownego podobieństwa pomiędzy rzeczami, z któremi ma się mieć do czynienia. A ile znajduje się sensu moralnego w tym rodzaju intuicyi, którą czerpiemy z każdej rzeczy; „jeśli oko czyje przenika wszystko, to dlatego, że przyniosło z sobą tę zdolność!“ Oku pospolitemu wszystko wydaje się trywialnem, podobnie jak chory na żółtaczkę wszystko widzi żółtem. Malarze nam mówią, że Rafael był też i najdoskonalszym portrecistą. Żaden wzrok, najbardziej nawet obdarzony, nie zdoła zgłębić całego znaczenia jakiegokolwiek przedmiotu. W najpospolitszej twarzy ludzkiej jest więcej, niż zdoła z niej wydobyć Rafael.
Obrazowość Dantego nietylko posiada opisowość, odznacza się nietylko zwięzłością, prawdziwością i życiowością, niby ogień wśród mroków nocy: przy zastosowaniu większej miary widzimy, że przenika ją nawskróś szlachetność, że jest wytworem wielkiej duszy. Ileż przymiotów odkrywamy naprzykład w ustępie o Francesce i jej kochanku! Przypomina to niby obraz z tęcz utkany na tle ciemności wieczystej. Głos jakiejś fletni cichej, niby skarga nieskończona, brzmi tam i przenika aż do serca serc naszych. A ile tam zarazem delikatności kobiecej: della bella persona, che mi fu tolta; jak tam, nawet w tej bezdni boleści, jest pociechą, że on się z nią nigdy nie rozłączy! Smutna to tragedya wśród tych aiti guai. A te także wichry dręczyciele, co je przez aer bruno unoszą w wirze na wieczne jęki!... — Dziwnie jest pomyśleć, że Dante był przyjacielem ojca tej biednej Franceski; Francesca sama, jako świetne i niewinne dziewczę, nieraz zapewne siadała na kolanach poety. Lecz obok litości nieskończonej mieściła się w nim i surowość nieskończona prawa: taką jest natura, i jako taką pojął ją Dante. Co to za nędzny pogląd, który z jego Komedyi Boskiej czyni nędzny, zgryźliwy i bezsilny ziemski paszkwil, pakujący do piekła tych, nad którymi nie można się było na ziemi zemścić! Sądzę, że jeśli kiedykolwiek serce człowieka zawarło w sobie litość i czułość macierzyńską, — to było to właśnie serce Dantego; człowiek przecież, który nie zna surowości, nie może też znać i litości; zresztą sama nawet litość jego będzie tchórzliwą, egoistyczną, czułostkową — i niczem lepszem. Nie znam uczucia, coby wyrównało uczuciu Dantego. Jest to czułość, drżąca, pragnąca i współczująca miłość, jest to coś słodkiego, słodkiego jak skarga harf eolskich, jak młode serce dziecięcia, — a jednak uczucie to tkwiło w sercu surowem, przygnębionem nieszczęściami! Unoszące go ku Beatriczy pragnienia, spotkanie ich w Paradiso, spojrzenie, którem on tonie w oczach jej czystych i przemienionych, w oczach, które śmierć od tak dawna oczyściła, które od niego tak były daleko, — wszystko to jest porównywane z pieniem aniołów; z pośród wszystkich najczystszych wyrazów uczucia, jakie wyszły z duszy ludzkiej, jest on może prawdziwie najczystszym.
Mocny bowiem Dante we wszystkiem posiada siłę, przeniknął on treść wszystkiego. Intuicya jego umysłowa, to malująca, to rozumująca, stosownie do okoliczności, wyniknęła jedynie ze wszystkich innych jego mocy. Musimy go nazwać przedewszystkiem wielkim moralnie, co stanowi początek wszystkiego. Jego wzgarda i smutek, tak samo jak i miłość — poza ziemskie wychodzą granice, — i czemże one są w istocie, jak nie zmianą kierunku, odwróceniem samej miłości? „A Dio spiacenti ed a’nemici sui“ (Bogu nienawistni i wrogom Jego): jaka w tem wysoka pogarda, jakie nieubłagane i milczące potępienie i wstręt; „Non ragionam di lori“ (nie chcemy mówić o nich, lecz tylko rzucić okiem i minąć). Albo proszę zwrócić uwagę na to: „Non han speranza di morte“ (nie mają nadziei śmierci). Dnia pewnego stanęła ponad spustoszonem sercem Dantego myśl błogosławiona, że on, nędzny, nigdy niezaznający spokoju, sterany tak bardzo — umrzeć musi niechybnie, że „samo przeznaczenie nawet nie mogłoby go skazać na nieumieranie.“ Takie to słowa są w tym człowieku. Ze względu na powagę, surowość i głębokość, nie można go obok nikogo z nowożytnych postawić; chcąc znaleźć równego mu, musielibyśmy się zwrócić do Starego Testamentu i obcować ze starożytnymi prorokami.
Nie zgadzam się bynajmniej z większą częścią krytyki nowożytnej, która stawia Inferno ponad dwie pozostałe części Komedyi Boskiej. To przedkładanie Piekła pochodzi, jak myślę, z naszego powszechnego zbajronizowania smaku i zdaje się być zdaniem przejściowem. Purgatorio i Paradiso, szczególnie pierwsze, są, można powiedzieć, odeń wyższe. Wzniosła to jest rzecz to Purgatorio, „góra oczyszczenia,“ emblemat najwznioślejszego pojęcia owego wieku. Jeśli grzech jest taki zgubny, jeśli piekło jest i być musi tak srogiem, tak straszliwem, to przecież i przez żal człowiek się oczyszcza: żal jest wielkim aktem chrześciańskim. Pięknym trzeba nazwać sposób, w jaki go Dante przedstawia. Owo tremolar dell’onde, to „drżenie“ fal oceanu pod pierwszym czystym promieniem poranku, którego zorza płonie w dali na dwóch pielgrzymach, jest jak gdyby typem zmiany. Teraz zapłonęła zorza nadziei, nadziei, która nigdy nie umiera, chociaż idzie w towarzystwie ciężkich zmartwień. Mroczny przybytek dyabłów i potępieńców jest już pod nogami, łagodny wiew pokuty wznosi się coraz wyżej i wyżej, aż do tronu samego Przebaczenia „Módl się za mnie!“ — mówią doń wszyscy mieszkańcy tej góry cierpienia. „Powiedz mojej (córce) Giowannie, aby się modliła za mnie; zdaje mi się, że matka jej nie kocha mnie już!“ I wszyscy ciężko i boleśnie idą w górę po stromo wijącej się drodze, „zgięci, niby wystawa muru, opierana na słupach;“ niektórzy z nich są tak razem przytłoczeni „za grzech dumy“ — i pomimo to jednak po upływie lat, wieków i eonów mają dosięgnąć szczytu, którym są wrota niebieskie, i mają tam być przyjęci przez Przebaczenie. A co za radość, kiedy jednemu wreszcie się udało; cała góra drży z radości i psalm chwały rozbrzmiewa, jak tylko którakolwiek dusza dokona swego żalu i zdoła rzucić za sobą swój grzech oraz nędzę! Nazywam to wzniosłem wcieleniem prawdziwej i wzniosłej myśli.
W gruncie zaś rzeczy trzy te działy podtrzymują się wzajemnie, są sobie wzajem niezbędne. Paradiso, dla mnie rodzaj jakiejś muzyki niewyraźnej, okupuje Inferno, które samo przez się nie dźwięczałoby prawdą. Wszystkie trzy dopiero stanowią istotny świat niewidzialny, jakim go przedstawiał chrześcianizm średniowieczny, jakim ma on pozostać wiecznie pamiętnym i wiecznie dla wszystkich ludzi prawdziwym w swej treści. Ten świat niewidzialny w niczyjej duszy nie był głębiej wyryty, niż w duszy Dantego, którego posłano, aby go wyśpiewał, aby przekazał na długo jego pamięć. Nadzwyczajnie zasługuje na uwagę, z jaką zwięzłą prostotą wychodzi on z dziedziny rzeczywistości codziennej, aby wstąpić w rzeczywistość niewidzialną; tak to już w drugiej czy w trzeciej stancy wkraczamy w świat duchów i przemieszkujemy w nim, niby wśród rzeczy namacalnych, niepodlegających wątpieniu! Takiemi one przedstawiały się Dantemu; świat rzeczywisty, jak go nazywają, z jego zjawiskami, stanowił dlań tylko próg świata i rzeczywistości nieskończenie wyższej. W gruncie rzeczy jeden był tak samo, jak i drugi, nadprzyrodzonym. Wszak każdy człowiek posiada duszę — i nietylko będzie duchem, lecz i jest nim. Dla poważnego Dantego stanowi to oczywistość; on w to wierzy, widzi to i jest poetą drugiego świata na mocy tej wiary oraz tego widzenia. Szczerość jest, powiem raz jeszcze, zbawczą wartością, jak teraz, tak i zawsze.
Piekło, czyściec i raj Dantego są też symbolem, emblematycznem przedstawieniem tyczących się wszechświata wierzeń: może jakiś przyszły krytyk, jak mówiliśmy to niedawno o krytykach skandynawskich, jakiś syn wieku, co przestanie zupełnie myśleć, jak myślał Dante, uzna też wszystko to za „alegoryę,“ za jałową alegoryę! A jest to szczytne, wysoce szczytne wcielenie duszy chrześcianizmu. Wyraża ono — w niezmiernych, że tak powiem, jak świat obszernych emblematach architekturalnych — myśl Dantego-chrześcianina, iż dobro i zło są dwoma pierwiastkami biegunowemi stworzenia, dokoła których to stworzenie się obraca; iż pierwiastki te różnią się od siebie nie tem, że jedno winno być przełożone nad drugie, lecz swojem przeciwieństwem bezwzględnem i nieskończonem; iż jeden z nich jest doskonały tudzież wzniosły, jako światło i niebo, drugi potworny tudzież czarny, jako ciemność i otchłań piekielna! Komedya Boska tworzy symbol wiecznej sprawiedliwości — z pokutą jednak, z wieczną litością, — całego, jednem słowem, chrześcianizmu, jak go pojmował Dante i wieki średnie. Tak, jest ona symbolem, lecz, jakem na to w przeszłych odczytach nastawał, jaka w nim całkowita prawda intuicyi, prawda, tak nieświadoma jakiejkolwiek symbolizacyi! To piekło, czyściec oraz raj nie były urobione jako symbole; wszak w naszym nowożytnym umyśle europejskim najmniejsza myśl nie postała, aby to miały być symbole! Nie byłoż to wszystko niewątpliwemi i straszliwemi rzeczywistościami, które serce każdego człowieka uważało za praktycznie prawdziwe, jako i przyroda wszędzie je potwierdzała? I tak dzieje się zawsze w tego rodzaju sprawach: ludzie nie wierzą w alegorye. Przyszły krytyk, jakikolwiek będzie jego nowy pogląd, zrobi pożałowania godny błąd, jeżeli zechce uważać, że Dante ułożył swój utwór wyłącznie jako alegoryę. Przekonaliśmy się, że poganizm tworzył wyraz prawdomówny pełnego powagi i przerażenia uczucia wobec wszechświata, wyraz prawdomówny, prawdziwy niegdyś i nie bez wartości nawet dla nas. Proszę jednak zwrócić uwagę na wielką różnicę pomiędzy poganizmem a chrześcianizmem. Poganizm symbolizował głównie czynności przyrody, losy, wysiłki, kombinacye i niestateczności rzeczy oraz ludzi w tym świecie; chrześcianizm zaś symbolizował prawo obowiązku ludzkiego, prawo moralne człowieka. Poganizm miał na względzie przyrodę zmysłową, był to pierwotny i bezsilny wyraz pierwszej myśli ludzkiej, uznającej za główną cnotę: odwagę, panowanie nad strachem. Chrześcianizm miał na względzie naturę moralną, nie zaś zmysłową. Jakiż to postęp z tego już tylko jednego punktu widzenia!
W taki to, jakeśmy powiedzieli, dziwny sposób dziesięć wieków znalazło głos w Dantem. On napisał Komedyę Boską, w rzeczy jednak samej należy ona do dziesięciu wieków chrześciańskich, i sam tylko koniec stanowi własność Dantego: tak dzieje się zawsze. Spojrzyjmy na jakiegoś rzemieślnika, na kowala naprzykład, z jego żelazem, z jego narzędziami i zręcznemi sposobami: jakże mało ze wszystkiego, co on robi, stanowi właściwie jego dzieło! Wszyscy wynalazcy przeszłości pracują tam z nim, jak w istocie i ze wszystkimi nami i we wszystkiem. Dante — to głos wieków średnich; myśl, którą one żyły, wznosi się tam, jako muzyka wieczna. Te szczytne, straszliwe i piękne myśli Dantego wypłynęły z rozmyślań chrześciańskich wszystkich poczciwych ludzi, co przed nim żyli. Wielką była ich wartość, ale nie jestże i on człowiekiem wielkiej wartości? Wiele rzeczy, gdyby on nie przemówił, pozostałyby nieme: nie martwe, lecz żywe, bez głosu. Nie stanowiż zarazem ostatecznie ta pieśń mistyczna wyrazu jednego z największych duchów ludzkich i jednej z najwznioślejszych rzeczy, jakie Europa dla siebie samej urzeczywistniła dotychczas? Chrześcianizm taki, jakim Dante go śpiewa, różni się zupełnie i od poganizmu pierwotnego ducha norskiego i od nawpół wyrażonego „niepraworodnego chrześcianizmu,“ opowiadanego na siedmset lat przedtem w pustyni arabskiej! Najwznioślejsza z urzeczywistnionych dotychczas wśród ludzi myśli wyśpiewana tu i trwale usymbolizowana przez jednego z najszlachetniejszych ludzi.
Nie jesteśmyż, tak czy owak, zadowoleni z posiadania Komedyi Boskiej? Według moich wyrachować, może ona jeszcze przetrwać długie tysiące lat, albowiem wyraz rzeczy z najbardziej wewnętrznej dziedziny duszy ludzkiej różni się najzupełniej od tego, co wyraża zewnętrzność. Zewnętrzność należy do chwili i znajduje się pod władzą mody, to też mija i znika wśród szybkich zmian bez końca, — lecz wewnętrzność jest jedna i ta sama wczoraj, dziś i na zawsze. Dusze szczere wszystkich pokoleń świata, patrząc na Dantego, poczują się do pewnego z nim braterstwa; głęboka szczerość jego myśli, nieszczęść oraz nadziei tak właśnie przemówią do ich szczerości, i odczują oni, że ten Dante ich także był bratem. Napoleona na Św. Helenie zachwyca szlachetna prawdomówność starego Homera. Najstarożytniejszy z proroków hebrajskich, dzięki temu właśnie, że mówi z głębi serca swego ludzkiego, chociaż w różnej, niż dzisiejsze, formie, przemawia rzeczywiście i teraz jeszcze do serc wszystkich ludzi. W tem tkwi jeden jedyny sekret pozostania na długo pamiętnym. Pod względem głębi szczerości Dante także przypomina starożytnych proroków; słowa jego — jak i ich — płyną wprost z serca. Nie byłoby potrzeby dziwić się, wobec przepowiedni, że poemat jego mógłby być najtrwalszym ze wszystkiego, co Europa wydała, albowiem niema nic nad szczere słowo trwalszego. Wszystkie katedry i stolice kapłańskie, wszelka miedź lub kamień, wszelkie urządzenie zewnętrzne, jakbądźkolwiek trwałe — są przemijające w porównaniu z taką niezgłębioną pieśnią serca: człowiek jak gdyby czuje, że mogłaby ona przeżyć oraz mieć swą wagę dla ludzi wtedy nawet, kiedy rzeczy te zostaną pochłonięte przez nowe tudzież niepoznawalne kombinacye i przestaną istnieć indywidualnie. Europa wiele dokonała: wielkie miasta, wielkie państwa, encyklopedye, wierzenia, ciała orzekające i wykonawcze, — mało jednak dokonała rzeczy tej miary, co myśl Dantego. Homer jest jeszcze naprawdę obecny dla otwartej duszy każdego z nas, — a gdzież jest Grecya?[9]. Zniszczona od lat tysiąców, rozwiana, znikła ona, pozostawiając po sobie zwaliska, labirynt skał i gruzów, a życie i istnienie niby westchnienie uleciało. Wszystko się rozwiało, jak marzenie, jak prochy króla Agamemnona! Grecya istniała — a dziś istnieje tylko w słowach, które wyrzekła.
Zapyta mię kto może o pożyteczność Dantego? Niewiele powiemy o jego „pożyteczności.“ Dusza ludzka, co raz przeniknęła do tego pierwszego pierwiastku pieśni i wyśpiewała coś z tego należycie, pracowała w głębiach naszego istnienia, karmiąc na długie czasy korzenie życiowe wszelkiej doskonałości rzeczy ludzkich, i zasłużyła się w sposób niełatwy do obliczenia „pożyteczności!“ Nie będziemy oceniali słońca ze względu na ilość gazu, którą ono pozwala nam zaoszczędzać; Dante musi albo być nieocenionym, albo żadnej nie posiadać wartości. Mogę tu uczynić uwagę, tyczącą się przeciwieństwa w tym względzie pomiędzy bohaterem-poetą a bohaterem-prorokiem. W sto lat, jakeśmy widzieli, Arabi Mahometa stanęli w Grenadzie i Delhi; Włosi zaś Dantego, jak się zdaje, pozostają wciąż na miejscu, na którem znajdowali się wówczas. Mamyż ztąd wyprowadzić wniosek, że wpływ Dantego na świat małym był stosunkowo? Bynajmniej! Jeśli scena jego działania ciaśniejsze posiada granice, to szlachetniejsza jest zato i jaśniejsza, a może nawet nietylko nie mniej, lecz więcej nawet posiada wagi. Mahomet przemawia do wielkich mas ludzi pierwotnym, odpowiednim do słuchaczy językiem, pełnym niedokładności, grubiaństw i szaleństw; tylko na wielkie masy może on działać, i to w sposób, w którym dobre tudzież złe pierwiastki dziwnie się mieszają. Dante znów przemawia do wszystkiego, co jest szlachetne, czyste i wielkie, niezależnie od czasu i miejsca, — to też nie starzeje się, jak tamten. Dante płonie niby gwiazda czysta, tkwiąca tam w firmamencie, na którym się zapala wszystko, co jest wielkiego i wzniosłego ze wszystkich wieków: stał się on na czas nieograniczony własnością wszystkich wybranych świata. Dante, jak liczę, przeżyje o wiele Mahometa: w ten sposób można przywrócić równowagę.
W każdym jednak razie człowieka tudzież dzieło jego nie można mierzyć tem, co nazywamy działaniem ich na świat, o ile my możemy o tem działaniu ich sądzić. Działanie? Wpływ? Pożyteczność? Niech człowiek dokona swego dzieła, a dbanie już o owoc tego dzieła spadnie na barki kogoś innego. Dzieło to przyniesie swój owoc, niezależnie od tego, czy się wcieli w trony kalifów i zdobycze arabskie, tak dalece, że aż „zapełni wszystkie dzienniki poranne i wieczorne,“ i wszystkie historye, które są tylko rodzajem dzienników dystylowanych. Cóżby to mogło znaczyć? Wszakże nie w tem spoczywa owoc rzeczywisty dzieła! Kalif arabski o tyle tylko był czemś, o ile coś zrobił. Jeśli kalif arabski w niczem się nie przyczynił do postępu sprawy człowieka i dzieła jego na tej ziemi bożej, — to nie posiada żadnego znaczenia, ile mieczów było na jego rozkazy, ile złota dostało się do jego kieszeni, ile zgiełku i hałasu uczynił on w tym świecie: stanowił on tylko rozgłośną nicość i marność, a w gruncie rzeczy nie istniał wcale. Złóżmy raz jeszcze hołd wielkiej potędze milczenia, złóżmy hołd skarbowi niezmiernemu, któremu nie każemy brzęczeć w kieszeniach naszych, albo którego nie liczymy i ludziom nie pokazujemy! Milczenie — jest to najpożyteczniejszą ze wszystkich rzeczą do zrobienia dla każdego z nas w tych czasach hałaśliwych.
Jak Włoch Dante zesłany został na świat ten, aby wcielił religię wieków średnich, religię Europy nowożytnej i jej życie wewnętrzne, tak znowu Szekspir[10], że tak powiemy, wciela dla nas życie zewnętrzne naszej Europy w rozwoju jego ówczesnym, z jego rycerskością, kurtuazyą, usposobieniami, ambicyami, z praktycznym sposobem myślenia, działania, zapatrywania się, jakiem odznaczali się ludzie naówczas. Jak w Homerze możemy jeszcze odbudować starożytną Europę, tak w Szekspirze i Dantem po tysiącach lat będzie jeszcze widocznem, czem była nasza nowożytna Europa co do wiary i praktyki. Dante dał nam wiarę, czyli duszę, Szekspir — w sposób niemniej wzniosły — dał nam praktykę, czyli ciało. Wszak musieliśmy posiadać i ciało — otóż dla niego to też zesłano człowieka, człowieka-Szekspira. W chwili właśnie, kiedy ta rycerskość życia dosięgała ostatecznego kresu i miała się rozkruszyć oraz wpaść w powolne lub szybkie rozprzężenie, jak to widzimy obecnie wszędzie, — ten drugi królewski poeta — o oku jasnowidzącem, o śpiewnym, nie do przytłumienia głosie — zesłany był, aby wszystko to zaznaczyć i dać na długie czasy trwałe o tem świadectwo. Dwaj ci ludzie odpowiadali swemu celowi: Dante głęboki, ognisty, jako żar wewnętrzny świata, — Szekspir obszerny, spokojny, daleko widzący, niby słońce, wysokie światło świata. Włochy wydały jeden z tych głosów świata. — my, Anglicy, jesteśmy dumni z wydania drugiego.
Ciekawa rzecz, jak — najzupełniej przypadkowo, że tak powiem — przyszedł do nas ten człowiek. Zdaje mi się zawsze — jakkolwiek wielki, spokojny, skończony i sam sobie wystarczający jest Szekspir, — że gdyby go ten obywatel z Warwickshire’u nie był prześladował za kradzież sarn, nie bylibyśmy może nigdy słyszeli o nim, jako o poecie! Lasy i niebiosa, życie wiejskie mieszkańca Stratfordu wystarczyłyby temu człowiekowi! Ale, w gruncie rzeczy, czyż cały ten dziwny rozkwit naszego bytu angielskiego, nazywany erą Elżbiety, nie przyszedł też jak gdyby sam przez się? „Drzewo Igdrazil“ puszcza latorośle, rozwija się i usycha według własnych swych praw, zagłębokich, abyśmy badać je mogli. Puszcza ono jednak latorośle i usycha w istocie, a każdy listek, każda gałązka istnieje tam na zasadzie praw wiecznych oraz niezmiennych: żaden sir Thomas Lucy nie zjawi się w niestosownej porze. Zajmująca to rzecz, i niedość na nią zwraca się uwagi, — jak wszystko współdziała ze wszystkiem: na wielkich drogach nie gnije żaden listek, któryby nie był nierozwiązalnem dziełem słonecznych oraz planetarnych systematów; niema ludzkiej myśli, słowa lub czynu, które nie pochodziłyby od wszystkich ludzi i nie miały prędzej lub później, w możliwy lub niemożliwy do rozpoznania sposób, na wszystkich ludzi oddziałać! Wszystko to jest drzewem, krążeniem soku i wpływów, wzajemna łączność najdrobniejszego listka z najniższym odrostkiem korzenia, z każdą inną najmniejszą lub największą częścią wszystkiego. Oto drzewo Igdrazil, którego korzenie spoczywają w głębi, w państwie Heli, a konary rozpościerają się w najwyższych wysokościach niebios!
Można byłoby powiedzieć w pewnem znaczeniu, że sławna ta era Elżbiety, ze swym Szekspirem, jako wynikiem i wykwitem wszystkiego, co go poprzedziło, mogłaby być przypisaną katolicyzmowi średniowiecznemu. Wiara chrześciańska, która tworzy temat pieśni Dantego, zrodziła to życie praktyczne, które miał śpiewać Szekspir. Religia bowiem naówczas, jak zresztą teraz i zawsze, była duszą praktyki, pierwotną tudzież żywotną treścią życia ludzi. Proszę też zwrócić uwagę, jako na rzecz dość ciekawą, na to, że katolicyzm średniowieczny unicestwiono, o ile postanowienia parlamentu mogły go unicestwić, zanim zjawił się najwznioślejszy jego owoc, Szekspir. Pojawił się on jednak pomimo to. Kiedy przyszła godzina, posługując się katolicyzmem i wszystkiem, co mogło być niezbędnem, natura powstać mu kazała, mało dbając o postanowienia parlamentu. Królowie Henrykowie i królowe Elżbiety idą swoją drogą, a natura swoją. Pomimo hałasu, który sprawiają, postanowienia parlamentu niewiele znaczą. Jakież to postanowienie parlamentu, jakież rozprawy w Saint-Stephen’s, w hustings lub gdziekolwiek indziej, sprawiły, że powstał Szekspir? Nie było to dziełem żadnego obiadu we Freernason’s Tavern, żadnego otwarcia list subskrypcyjnych, sprzedaży udziałów i wszelkiego innego nieskończonego gadulstwa, albo też szczerego lub fałszywego wysiłku! Owa era Elżbiety, z całą swą szlachetnością i szczęśliwością, przyszła bez proklamacyj, bez żadnego z naszej strony przygotowania. Ten Szekspir bezcenny stanowił swobodny dar natury, w milczeniu udzielony i w milczeniu zupełnem przyjęty, jak gdyby tu chodziło o coś nieznacznego. Tymczasem jednak była to rzecz dosłownie bezcenna. Możnaby i z tego punktu widzenia patrzeć na sprawę.
Być może, że istotnie dobrą jest, bałwochwalczo nieco wypowiadana nieraz, opinia o Szekspirze; zdaje mi się, że najlepszy sąd o nim, nietylko w Anglii, lecz i w Europie całej, dąży do tego wniosku, że Szekspir jest najgłówniejszym ze wszystkich, jacy byli dotychczas, poetów; że jest to największa inteligencya — o ile świat zapamięta, — jaka pozostawiła po sobie pamięć w literaturze. W istocie, jeśli spojrzeć na wszystkie znamiona, nie znam żadnego innego człowieka, obdarzonego, taką potęgą widzenia tudzież myśli, takim spokojem głębokości, taką spokojną i radosną siłą: wszystko odzwierciedla się w tej wielkiej, szczerej i jasnej duszy, niby w cichem i niezgłębionem morzu! W budowie dramatów Szekspira, oprócz wszelkich innych „mocy,“ jak je nazywają, zauważono objawienie się inteligencyi, równej tej, jaką znajdujemy w Novum Organum Bacona. Jest to prawdą, która nie uderza jednakże pierwszego lepszego. Stałaby się ona bardziej jeszcze oczywistą, gdyby ktokolwiek z nas postarał się przekonać, co też byłby sam w stanie uczynić, jaki rezultat osiągnąć z materyałami dramatycznemi Szekspira! Zbudowany już dom zdaje się tak dobrze być dopasowanym, takim, jakim ze wszech miar być powinien, jak gdyby wyrósł na zasadzie własnego prawa, z natury rzeczy, — że zapominamy długą drogę nieporządku, z którego powstał i sformował się. Lecz sama doskonałość domu, niby przez naturę stworzonego, ukrywa zasługę budowniczego. Pod tym względem możemy nazwać Szekspira doskonałym, doskonalszym od każdego innego człowieka: niby instynktem rozróżnia on warunki, przy których pracuje, materyały, któremi rozporządza, rozmiar sił własnych oraz stosunek ich do dzieła. Niedośćby tu było przemijającej błyskawicy intuicyi — znać w tem intuicyę rozmyślną całości przedmiotu, oko spokojnie widzące, wielką, jednem słowem, inteligencyę. Najlepszą możliwą miarę inteligencyi człowieka tworzy sposób, w jaki on odmaluje lub opisze jakąś rzecz obszerną, którą sam widział naocznie. Jaka okoliczność jest żywotną i winna występować wypukle, jaka nieesencyonalna i zasługująca na pominięcie, gdzie prawdziwy początek, ciąg dalszy i koniec? — Ażeby to wszystko odgadnąć, człowiek musi zawezwać całą siłę swej intuicyi. Musi on zrozumieć rzecz: odpowiedniość jego orzeczenia będzie odpowiadała głębokości jego zrozumienia. Czy podobne łączy się z podobnem, czy też duch metody działa wśród tego zamieszania tak, iż staje się ono porządkiem? Możeż człowiek rzec: Fiat lux — i z chaosu świat wyprowadzić? Dokona on tego odpowiednio do tego, ile w nim samym tkwi światła.
Wolno nam powiedzieć, że w tem to właśnie, jakeśmy to nazwali, malarstwie portretowem, w opisie rzeczy i ludzi — przedewszystkiem — wielkim jest Szekspir. W tem cała wielkość tego człowieka stanowczo się przejawia. Zdaje mi się, że ta spokojna i twórcza przenikliwość Szekspira jest bezprzykładną. Rzecz, na którą on zwraca uwagę, odkrywa mu nie tę lub owę swoję stronę, lecz wnętrze swego serca, tajemnicę swą rodzajową; rozpuszcza się ona niby w światło, tak, że on widzi doskonałość struktury. Nazwaliśmy jego przenikliwość twórczą — czemże też bowiem jest twórczość poetycka, jak nie aktem dostatecznego widzenia rzeczy? Wyraz, który ma rzecz opisać, sam przyjdzie w ślad za tem jasnem i silnem widzeniem rzeczy. A nie sąż także tam widoczne i moralność Szekspira, i jego męztwo, łagodność, wyrozumiałość, prawdomówność, i cała jego siła zwycięzka i wielkość, które mogą tryumfować nad takiemi przeszkodami? Wielki on jak świat! Nie jest to wcale lustro wypukłe, nędzne jakieś lustro wypukło-wklęsłe, odbijające wszystkie przedmioty własnemi wypukłościami lub wklęśnięciami, — jest to lustro najzupełniej gładkie; jest to, jeśli dobrze rzecz pojąć, człowiek, który takiemi widzi rzeczy i ludzi, jakimi oni są, — jest to człowiek dzielny. Królewskie to prawdziwie widowisko patrzeć, jak ta wielka dusza, kochająca, sprawiedliwa, zarówno dla wszystkich braterska, jednakowo pojmuje wszelkiego rodzaju ludzi i przedmioty, — i Falstafa, i Otella, i Julię i Koryolana — i stawia przed nami całkowite ich postacie. Novum Organum, z całą inteligencyą, jaką moglibyście znaleźć w Baconie, jest czemś porównawczo najzupełniej drugorzędnem, ziemskiem, materyalnem, nędznem. Z pośród nowożytnych nic prawie znaleźć nie można, coby go dorastało. Od czasów Szekspira jeden tylko chyba Goethe mi go przypomina. O nim także mówimy, że widział przedmiot, i możemy powiedzieć to, co on sam mówi o Szekspirze: „Jego osoby działające są niby zegarki o kryształowych, przezroczystych cyferblatach; jak i inne, pokazują one godzinę, a prócz tego widać w nich cały mechanizm wewnętrzny.“
Oko widzące! Ono to pozwala się ujawnić harmonii wewnętrznej rzeczy, temu, czego chciała natura, muzykalnej myśli, jaką natura w grube często formy wciela. Bo natura chciała przecież czegoś, i bez oka widzącego to coś byłoby nie do rozpoznania. Sąż to rzeczy nizkie, nędzne? Możecie się więc z nich śmiać, możecie płakać nad niemi, możecie się tak lub owak współczująco do nich odnieść, możecie wreszcie w ostateczności pozostać względem nich w obojętności, odwrócić od nich własne oczy i oczy innych, zanim przyjdzie godzina praktycznego ich zniszczenia i zagaszenia! W gruncie rzeczy najważniejszym darem poety jest najważniejszy też i dla wszystkich ludzi: posiadać dość inteligencyi. Jeśli tego mu nie brak, — będzie poetą w słowie, lub, w przeciwnym razie, co jeszcze lepiej, poetą w czynie. Raz już ma on pisać — to czy będzie pisał prozą, czy wierszem, zależy to najzupełniej od zdarzeń: kto wie, jakie pospolite wydarzenia mogły na to wpłynąć — miał może nauczyciela śpiewu, uczono go może śpiewu w dzieciństwie! Moc jednak, czyniąca go zdolnym do przenikania aż do wnętrza serca rzeczy, rozróżniania wewnętrznej ich harmonii (albowiem w treści każdej rzeczy istniejącej jest harmonia, inaczej nie mogłaby ona utrzymać swego powiązania i istnieć) — nie stanowi wyniku wprawy lub przypadku, lecz dar samej natury, pierwszy rynsztunek bohaterskiego człowieka jakiegobądźkolwiek rodzaju. Do poety, jak i do każdego innego, mówimy przedewszystkiem: masz widzieć. Kto tego uczynić nie zdoła, ten bez żadnego pożytku będzie się upierał przy dobieraniu rymów, brzękaniu rozmaitemi uczuciowościami, darmo sam siebie będzie poetą nazywał: nie istnieje dlań żadna nadzieja. W czyjej zaś leży to mocy, dla tego wszelka tkwi nadzieja w prozie czy w wierszu, w czynie czy w myśleniu. — Pewien surowy stary nauczyciel szkolny zazwyczaj pytał się, kiedy mu nowego ucznia przyprowadzano: „czyście zupełnie pewni, że nie jest to rak?[11]) Otóż możnaby było istotnie toż samo postawić pytanie co do każdego, przeznaczanego do jakiejbądźkolwiek działalności, i należy uważać takie pytanie za jedynie konieczne: „czyście zupełnie pewni, że nie jest to rak?“ Nikt inny na tym świecie nie nosi w sobie bezwzględnego potępienia.
Według mnie bowiem, w istocie stopień zdolności widzenia, jaki człowiek posiada, tworzy ścisłą jego miarę. Gdybym był powołany do określenia zdolności Szekspira, powiedziałbym: wyższość oraz inteligencya, — i byłbym zdania, żem wszystko w tem zawarł. Czemże są bowiem zdolności? Mówimy o nich, jak gdyby o rzeczach odrębnych, oddzielnych, jak gdyby człowiek pewien posiadał inteligencyę, wyobraźnię i t. d., jak i ręce i nogi. Błąd to zasadniczy. Dalej posłyszymy o „naturze umysłowej“ człowieka i jego „naturze moralnej,“ jak gdyby i te rzeczy wolno było rozdzielać, jak gdyby i one istniały niezależnie. Być może, że konieczność językowa zmusza do podobnych form wyrażania się, — że ostatecznie tak mówić musimy, jeśli tylko chcemy mówić, — wyrazy jednak nie powinnyby się dla nas jako rzeczy ustalać. Zdaje mi się, że w ten właśnie sposób przeważnie nasze zrozumienie tego przedmiotu bywa na manowce sprowadzone. Powinniśmy wiedzieć i na zawsze w umyśle zachować, że odróżnienia te są tylko nazwami, „że duchowość człowieka, mieszkająca w nim siła żywotna — jest esencyonalnie jedna i niepodzielna, — że to, co zwiemy wyobraźnią, inteligencyą i t. d., są to tylko różne widoki jednej i tej samej potęgi intuicyi, nierozerwalnie ze sobą powiązane i fizyognomonistycznie spokrewnione, tak, że znając jedno z nich, łatwo nam poznać wszystkie inne. Czemże jest wreszcie sama moralność, to, co nazywam właściwością moralną człowieka, jeśli nie innym objawem jedynej siły żywotnej, przez którą on istnieje i działa? Wszystko, co człowiek czyni, jest względem niego fizyognomonistyczne. Można widzieć z tego, jak pewien człowiek śpiewa, jakby on walczył; odwaga jego lub jej brak w każdem wypowiedzianem przezeń słowie, w każdem wytworzonem przezeń zdaniu, nie mniej widnieje, aniżeli w wymierzonych ciosach. Jest on jeden i wszelkiemi sposobami jedno „ja“ wypowiada.
Proszę zwrócić uwagę na to, że bez rąk mógłby jeszcze człowiek posiadać nogi i być wstanie chodzić, — bez moralności zaś inteligencya jest dlań niemożliwą: człowiek, zupełnie pozbawiony moralności, nie mógłby nic wiedzieć! Aby rzecz poznać; — poznać co się nazywa, — człowiek powinien ją przedewszystkiem kochać, z nią sympatyzować, być z nią wewnętrznie spokrewnionym. Jeśli nie posiada on dość sprawiedliwości, aby w każdym wypadku odłożyć na bok swój egoizm, — jeśli brak mu odwagi, aby w każdym wypadku stanąć po stronie niebezpiecznej prawdy, — to jakże pozna? Cnoty, wszystkie jego cnoty odbiją się w jego wiedzy. Dla złych, egoistów i małodusznych natura z prawdą swoją przypomina księgę po wszystkie czasy zamkniętą: to, co taki człowiek może z tej natury poznać, musi być nizkiem, powierzchownem, małem i zaledwo ku pożytkowi dnia przydatnem. — Alboż chociażby nawet lis nie zna czegoś w naturze? Dlaczegóżby nie: wie on, gdzie są gęsi! Cóż wie ponad to, lub ponad to, co z tem analogiczne, tak często napotykany w świecie lis-człowiek? A należałoby też myśleć, że gdyby i lisowi brakło pewnej lisiej moralności, nie mógłby on nawet wiedzieć, gdzie są gęsi, gdzie je można łapać! Gdyby trawił czas na śledzienno-melancholijnych rozmyślaniach nad własną nędzą, nad teraj jak źle traktuje go natura, los i inne lisy i t. d., i gdyby był pozbawiony odwagi, bystrości, zmysłu praktycznego oraz innych przymiotów i darów, lisiemu rodzajowi właściwych, — nie złapałby żadnej gęsi. Możemy tak samo powiedzieć i o lisie, że jego moralność oraz intuicya jednej są miary, są dwiema różnemi stronami jednej i tej samej jedności lisiego życia wewnętrznego. — Pojęcia te należy uznać za stałe prawdy, przeciwieństwo ich bowiem działa w tych czasach z wielokrotną i prawdziwie zgubną przewrotnością; co się zaś tyczy ograniczeń i modyfikacyj, jakich one wymagają, — zdaję to na dobrą wiarę swoich słuchaczy. Jeśli więc nazywam Szekspira największą inteligencyą, mówię przez to wszystko, co się jego tyczy. Jest jednak w inteligencyi Szekspira więcej, aniżeliśmy dotychczas widzieli. Myślę tu o tem, co nazywam inteligencyą nieświadomą: więcej w niej mocy, niż on sam przypuszczał. Nowalis przedziwną co do niego czyni uwagę, mówiąc, że dramaty jego są zarazem tworami natury, głębokiemi — jak i natura sama. W słowach tych wielką widzę prawdę. Sztuka Szekspira nie jest sztucznością; najwznioślejsza jej wartość nie zależy od planu tudzież rozmysłu. Kiełkuje ona i wschodzi z głębi natury, i wzrasta w tej duszy wzniosłej oraz szczerej, będącej głosem natury. Ostatnie pokolenia ludzi odnajdą nowe znaczenia u Szekspira, nowe wyjaśnienia własnej ich istoty ludzkiej, „nowe harmonie z nieskończoną budową wszechświata, powiązania z najświeższemi pojęciami, powinowactwa z najwyższemi władzami człowieka, z najwyższemi jego uczuciami.“ Warto nad tem rozmyślać. Najwyższą nagrodę, jakiej natura udziela szczerej, prostej i wielkiej duszy, stanowi to, że pozwala jej stać się częścią samejże natury. Dzieła takiego człowieka, czegobądźkolwiek miałby on z najwyższem oraz świadomem wypracowaniem i rozmysłem dokonać, wyrastają w nim też nieświadomie, z nieznanych w nim głębi, z symetryą, opartą na prawach samej natury, zgodnie z wszelką prawdą, — jako dąb wyrasta z łona ziemi, jako góry i wody powstają. Ileż w tym Szekspirze pozostaje w ukryciu: jego cierpienia, jemu tylko znane walki milczące, i inne, jemu nawet nieznane, które wcale wyrażone być nie mogły, jest to wszystko niby korzenie, niby sok i siły podziemne! Wielkiem jest słowo, lecz milczenie jeszcze jest większe.
Zasługuje z tem wszystkiem na uwagę wesoły spokój tego człowieka. Nie zamierzam ganić Dantego za jego nędzę: był to bój bez zwycięztwa, ale bój prawdziwy, co jest rzeczą najważniejszą, najkonieczniejszą. Nazwę jednak Szekspira większym od Dantego co do tego, że walczył on prawdziwie i rzeczywiście zwyciężył. Nie należy wątpić, że i on cierpiał: pozostałe po nim Sonety wyraźnie świadczą, w jakich głębokich wodach brnął on, pływał, walcząc o życie. Z jakimże zresztą podobnym mu człowiekiem działo się inaczej? Zdaje mi się, że jest nieobmyślone owo ogólne pojęcie, jakoby on, niby ptak na gałęzi, swobodny i bezpośredni, śpiewał, nie znając wcale niepokojów reszty ludzi. Bynajmniej, z nikim z ludzi tak się nie dzieje! W jakiż sposób potrafiłby kto odbyć taką drogę, wznieść się od wiejskiego brakonierstwa aż do stworzenia takich tragedyj, nie upadając z bólu? Albo lepiej jeszcze: w jaki sposób człowiek zdołałby odmalować Hamleta, Koryolana, Makbeta, tyle bohaterskich serc cierpiących, gdyby własne jego bohaterskie serce nigdy nie cierpiało? Teraz zaś proszę się przyjrzeć znajdującej się z tem w przeciwieństwie wesołości jego, jego szczerej i wylewającej się z brzegów miłości dla śmiechu! Możebyście powiedzieli, że w niczem on nie przesadza, w jednym chyba tylko śmiechu? Zaklęć ognistych, wyrazów, co bodą i palą, można dość znaleźć u Szekspira, zachowuje on jednak zawsze w tym względzie umiarkowanie i nie jest nigdy tem, co Johnson uważałby specyalnie za „good hater.“[12] Śmiech zaś zdaje się zeń strugami wylewać; zbiera on wszelkiego rodzaju śmieszne przezwiska dokoła celu swych drwin, potrąca go i przewraca wszelkiego rodzaju szorstkiemi żartami, i każdy powiedziałby, że śmieje się z całego serca. Dalej, jeśli śmiech ten niezawsze odznacza się dowcipem, zawsze jest szlachetny, — nigdy nie natrząsa się z słabości prostej, nędzy lub biedy. Nikt, umiejący się śmiać co się nazywa, z tego śmiać się nie będzie. Dopuszcza się tego tylko nędzny charakter, pragnący się śmiać i posiąść opinię dowcipu Śmiech oznacza sympatyę, dobry śmiech nie jest „trzeszczeniem cierni pod garnkiem.“ Szekspir sympatycznie się tylko śmieje, nawet z głupoty i pretensyonalności. Dogberry i Rózga łaskoczą nam śledzionę, i przeprowadzamy ich wybuchami śmiechu; tembardziej jednak mili są nam ci biedacy, żeśmy się z nich uśmieli; spodziewamy się zarazem, że będą oni mieli powodzenie i pozostaną nadal prezesami straży miejskiej. Śmiech taki, przypominający światło słoneczne na głębinie morskiej, bardzo mi się zdaje pięknym.
Brak nam czasu do mówienia o każdym z utworów Szekspira oddzielnie, chociaż wiele pozostaje jeszcze do powiedzenia w tym względzie. Gdybyśmy naprzykład mogli mieć wszystkie jego utwory tak przejrzane, jak to ma miejsce z Hamletem w Wilhelmie Meister’ze! Możnaby tego kiedyś dokonać. August Wilhelm Szlegel uczynił godną pamięci uwagę, tyczącą się sztuk jego historycznych, „Henryka V-go“ i innych, które nazywa rodzajem epopei narodowej. Malborough, pamiętacie to, powiadał, że tyle tylko wie z historyi angielskiej, ile się jej nauczył u Szekspira. I rzeczywiście, jeśli dobrze się przyjrzeć, mało istnieje historyj, tak samo godnych pamięci. Wielkie momenty wybitne wybornie są pochwycone; wszystko się wyłania i zaokrągla w rodzaj powiązania rytmicznego; jest to, jak powiada Szlegel, epiczne, jakim w istocie musi być wszelki obraz, stworzony przez wielkiego myśliciela. Wiele znajduje się prawdziwie pięknych rzeczy w tych sztukach, a które wszystkie razem tworzą jednę tylko piękną rzecz. Tak naprzykład bitwa pod Azincourt uderza mnie, jako jedna z najdoskonalszych w swoim rodzaju rzeczy w dziełach Szekspira. Co za opis dwóch armij, tych Anglików znużonych, wycieńczonych! Nadchodzi wreszcie godzina straszliwa, płodna w wyrok losu, kiedy bitwa ma się rozpocząć, i tu się objawia owo męztwo nieśmiertelne: „wy dobrzy yeoman’owie, których członki stworzone były w Anglii!...“ Ile w tem szlachetnego patryotyzmu, niemającego nic wspólnego z ową „obojętnością,“ przypisywaną czasem Szekspirowi! We wszystkiem tem bije prawdziwe serce angielskie, spokojne i silne, nie hałaśliwe i rwące się na widownię i tem właśnie lepsze! Wydaje to wszystko dźwięk, przypominający brzęk stali. Człowiek ten potrafiłby też uderzyć, gdyby o to chodziło!
Powiem jednak ogólnikowo o dziełach Szekspira, że nie czerpiemy z nich całkowitego o nim wyobrażenia, lub nawet takiego, jak o innych ludziach. Utwory jego są to okna, skróś których chwytamy światło świata, w nim tkwiące. Wszystkie jego dzieła zdają się, porównawczo, pobieżnemi, niedoskonałemi, pisanemi pod wpływem krępujących okoliczności i odzwierciedlającemi tylko to tu, to owdzie zupełny wyraz człowieka. Znajdziesz tam ustępy, niby światłość niebiańska, które, jak snopy promieni, oświetlają samo jądro rzeczy — i mówimy wówczas: „Jest to prawdziwe, raz na zawsze wyrażone; wszędzie i zawsze wszelka otwarta dusza ludzka uzna to za prawdziwe!“ Takie jednak wybuchy każą nam odczuć, że nie wszystko tam dokoła promienieje; że napotyka się tam częściowo i czasowość i konwencyonalność. Niestety! Szekspir musiał pisać dla teatru Globus: wielka jego dusza musiała się zgnieść, jak mogła, by do tej właśnie, nie zaś innej, wcisnąć się formy. Było z nim wówczas tak, jak dzieje się z nami wszystkimi. Nikt nie pracuje niezależnie od warunków. Rzeźbiarz nie może postawić wprost przed nami własnej swej oraz swobodnej myśli, lecz myśl taką, jaką mógł wyrzeźbić w danym mu kamieniu zapomocą danych mu narzędzi. Disjecta membra — oto wszystko, co pozostaje nam po którymkolwiek poecie, lub po którymkolwiek człowieku.
Ktokolwiek rozumnie bada Szekspira, musi przyjść do przekonania, że i on też był prorokiem w swoim rodzaju, obdarzonym analogiczną proroczej intuicyą, chociaż z innego tonu zabrał się do rzeczy. I jemu też natura zdawała się boską, niewymowną, głęboką jak Tophet, jak niebiosa wysoką: „Myśmy z tej samej tkanki, co i marzenia, stworzeni!“ Mało kto, czytając, rozumie znaczenie tego naboju w opactwie westminsterskiem, nosi on jednak cechę głębokości jasnowidzenia. Lecz człowiek ten śpiewał, a nie kazał — chyba tylko muzykalnie. Nazywamy Dantego melodyjnym kapłanem katolicyzmu średniowiecznego, nie możemyż nazwać Szekspira jeszcze melodyjniejszym kapłanem prawdziwego katolicyzmu, „kościoła powszechnego“ czasów przyszłych i wszystkich czasów? Żadnej w jego dziele ciasnoty przesądu, żadnej surowości ascetyzmu, żadnej niewyrozumiałości, żadnej wściekłości fanatycznej lub przewrotności: stanowi to objawienie, o ile ono niem jest, że w całej naturze mieszka takie tysiąckrotnie ukryte piękno czy bóstwo, które pozwala ludziom ubóstwiać, jak im się podoba! Bez zniewagi wolno nam powiedzieć, że z dzieła Szekspira wznosi się też rodzaj psalmu powszechnego, godnego miejsca wśród świętszych nawet psalmów, znajdującego się z niemi, jeśli dobrze go zrozumieć, nie w dysharmonii, lecz w harmonii zupełnej! — Nie mogę nazwać tego Szekspira „sceptykiem,“ jak to czynią niektórzy, wprowadzeni w błąd obojętnością jego na wierzenia i spory teologiczne jego czasu. Nie — jest on patryotą, chociaż niewiele mówi o swym patryotyzmie, i nie jest sceptykiem, chociaż niewiele mówi o swej wierze. Obojętność taka była też owocem jego wielkości: całe jego serce znało tylko własną i wielką sferę ubóstwienia (możemy użyć tego wyrazu), a te inne życiowej dla innych wagi sprzeczki nie były w jego oczach żywotnemi.
Nazwijmy to jednak ubóstwieniem, lub jak się podoba, nie zasługujeż w każdym razie na chwałę owa rzecz, czy też zbiór rzeczy, — to, co przyniósł nam Szekspir? Co się mnie tyczy, to czuję, iż fakt, że taki człowiek zjawił się na ziemi naszej, nosi cechę świętości. Nie jestże on okiem, widzącem za nas wszystkich? nie jestże on zesłanym z nieba nosicielem światła błogosławionego? — I czyż w gruncie rzeczy wartość tego pod wszystkiemi względami nieświadomego Szekspira nie była tem większą, że nie posiadał on świadomości żadnego posłannictwa z nieba? Nie czuł on, jak Mahomet, że, by przeniknąć tę wspaniałość wewnętrzną, był on specyalnie „prorokiem bożym,“ — i czyż przez to samo nie był większym od Mahometa? Tak, był większym, i, jeśli dobrze się obliczymy, — jakeśmy to uczynili względem Dantego, — szczęśliwszym nawet. Myśl, jaką powziął Mahomet o swojem proroctwie najwyższem, w treści swej zawierała błąd i doszła do nas nierozwikłalnie oplatana błędami, wlokąc za sobą taką zawiłość bajek, brudów, niewyrozumiałości, iż powiedzenie moje, że Mahomet był prawdziwie przemawiającym, nie zaś ambitnym kuglarzem, uosobieniem przewrotności i udania, że przemawiał on, a nie bajał, — uważam za sąd sporny! Zgodnie z mojemi wyrachowaniami, w Arabii nawet Mahomet się wyczerpie i stanie się przestarzałym, podczas gdy Szekspir i Dante będą mogli zawsze być młodymi, podczas gdy Szekspir w Arabii i gdziebądźkolwiek zawsze będzie miał prawo do nazwy kapłana ludzkości — na nieograniczone okresy czasu!
Jeśli porównamy go z Eschylosem lab Homerem, musimy zapytać, dlaczego on, z powodu prawdomówności swej i powszechności, nie miałby trwać, jak i oni? On szczery — jak i oni, i jak oni zstępuje głęboko aż do powszechnego tudzież wiecznego. Co się zaś tyczy Mahometa, lepiejby mu było nie być takim świadomym! Niestety! biedny Mahomet! Wszystko, czego posiadał świadomość, było najczystszym błędem, marnością oraz trywialnością, jak w istocie zawsze w takich razach się dzieje. Istotnie wielkie i w nim jest nieświadome, a mianowicie, że był on dzikim lwem pustyni arabskiej; że przemawiał tym wielkim głosem gromowym, który mu dano, nie słowami, o których myślał, iż są wielkie, lecz czynami, uczuciami i historyą życia — co wszystko było wielkie! Koran jego stał się wielosłownym i głupim nonsensem; my nie wierzymy wcale, jak on, że Bóg to wszystko napisał! Wielki człowiek jest tu, jak i wszędzie, siłą natury, i wszystko, co tkwi w nim istotnie wielkiego, wytryska z głębi niepojętych.
Otóż patrzcie na naszego biednego wieśniaka z Southamptonu, który stał się dyrektorem teatru, mogącym żyć bez żebraniny, któremu hrabia Southampton rzucił kilka spojrzeń łaskawych, którego sir Thomas Lucy — dzięki mu za to — chciał posłać na galery! Nie uważaliśmy go, jak Odyna, za boga, dopóki żył wśród nas, i wieleby się o tem dało powiedzieć. Powiem jednak, albo raczej powtórzę: przyjrzyjmy się, czem istotnie stał się dla nas Szekspir, wbrew opłakanemu stanowi, w jaki popadła dziś cześć dla bohaterów. Jakiegoż Anglika, który żył kiedykolwiek na tej ziemi naszej, jakiegoż miliona Anglików nie oddalibyśmy prędzej, niż tego wieśniaka ze Stratfordu? Nie sprzedalibyśmy go za żaden pułk dostojników najwyższych. On jest największą z wydanych przez nas rzeczy. Czegóżbyśmy nie byli gotowi zań oddać dla honoru swego wśród ludów cudzoziemskich, dla upiększenia swego domu angielskiego? Pomyślmy teraz nad następującem pytaniem: czego wolicie się wyrzec wy, Anglicy, swego cesarstwa indyjskiego, czy też swego Szekspira, t. j., czy wolelibyście nigdy nie mieć cesarstwa indyjskiego, czy też nigdy nie mieć Szekspira? W istocie, ważne to byłoby pytanie. Osobistości urzędowe odpowiedziałyby niewątpliwie językiem urzędowym, ale co się nas tyczy, czyżbyśmy nie musieli w ten sposób odpowiedzieć: czy z cesarstwem indyjskiem, czy bez niego, — obejść się bez Szekspira nie możemy! Cesarstwa indyjskiego będziemy się musieli w każdym razie pozbyć kiedyś, ale Szekspira — tego nie pozbędziemy się, on nam pozostanie na wieki: nie możemy się wyrzec swego Szekspira!
Tak, odpowiedzielibyśmy w ten sposób, niezależnie od wszelkich duchowości, patrząc nań jedynie jako na posiadanie rzeczywiste, towarowe, dotykalnie pożyteczne. Niezadługo Anglia, ta wyspa nasza, będzie zawierała nieznaczną tylko cząstkę Anglików, a w Ameryce, w Nowej Holandyi, na wschodzie i zachodzie, aż do antypodów, plemię saksońskie pokryje olbrzymie przestrzenie globu. I cóż wówczas będzie mogło utrzymać wszystkich tych ludzi razem jako wewnętrznie jeden naród, aby nie zaczęli się kłócić i bić, lecz żyli w spokoju, w stosunku braterskim, pomagając sobie wzajemnie? To właśnie uważają wszyscy za największe zadanie praktyczne, którego dopełnienie wypadło w dziale wszelkim tronom i rządom, — a cóż dokonać tego zdoła? Ani postanowienia parlamentu, ani rządy pierwszych ministrów temu nie podołają. Ameryka oddzielona jest od nas o tyle, o ile parlament mógł ją oddzielić. Nie należy nazywać tego fantastycznością, tkwi w tem bowiem wiele rzeczywistości: to jest, powiadam, król angielski, którego ani czas, ani zdarzenie, ani parlament, ani szereg parlamentów zdetronizować nie zdoła. Czyż ten król Szekspir nie świeci ponad nami wszystkimi w chwale swej ukoronowany, jako najwznioślejszy, najłagodniejszy i pomimo to najsilniejszy znak połączenia? nie jest-że on nie do zburzenia i rzeczywiście większej z tego punktu widzenia wartości od wszystkich innych środków pomocniczych? Możemy go sobie wyobrazić za lat tysiąc promieniejącym ponad wszystkiemi narodami angielskiemi. Od Paramotta do Nowego-Yorku, na każdem miejscu, pod jakimbądźkolwiek konstablem parafialnym — mężczyźni i kobiety Anglicy będą sobie mówili wzajemnie: „Tak, ten Szekspir naszą stanowi własność; myśmy go wydali, przez niego my mówimy i myślimy; jesteśmy tejże krwi tudzież rasy, co i on.“ Najbardziej obdarzony zdrowym rozsądkiem polityk może też, jeśli łaska, o tem pomyśleć.
Tak, istotnie wielką jest rzeczą dla narodu dosięgnąć posiadania głosu, coby go wyraził, — zdołać wydać człowieka, któryby wyraził melodyjnie, co myśli serce narodu! Tak naprzykład[13], biedna, rozczłonkowana, pokawałkowana, rozproszona Italia nie ukazuje się jako jedność w żadnym protokóle lub traktacie, pomimo to jednak szlachetna Italia jest istotnie jedna: Italia wydała swego Dantego, Italia może mówić!.................
Na tem musimy zakończyć to, co mieliśmy do powiedzenia o poecie-bohaterze.
Dzisiejsza nasza rozmowa będzie się tyczyła wielkiego człowieka jako kapłana. Próbowaliśmy już kilkoma nawrotami wyłożyć, że wszelkie typy bohaterów z jednej są gliny; że jeśli tylko znajdzie się wielka dusza, pojmująca boskie znaczenie życia, to jest to zarazem człowiek, mogący to wypowiedzieć, wyśpiewać, zdolny o to walczyć oraz działać w sposób wielki, zwycięzki tudzież trwały; jest to bohater, którego forma zewnętrzna będzie zależała od czasu i otoczenia. Kapłan także, jak ja go pojmuję, należy do kategoryi proroków, dla niego też niezbędnie potrzeba światła natchnienia, jak musimy to nazwać. On przewodniczy w czci ludu, jest łącznikiem pomiędzy nim a Niewidzialną Świętością. On jest wodzem duchowym ludu, jak prorok jest jego królem duchowym, mającym pod sobą wielu wodzów; on, jako mądry przewodnik, prowadzi lud przez tę ziemię i własne jego czyny do nieba. Ideał jego stanowi także być tem, co moglibyśmy nazwać głosem, pochodzącym z niewidzialnego nieba, wypowiadając ludziom i rozwijając toż samo, co i prorok, w bardziej tylko pospolity tudzież dostępny sposób. Niebo niewidzialne — to „tajemnica otwarta wszechświata,“ którą tak mało ludzi umie spostrzedz! Kapłan — to prorok, odarty z groźnej świetności; oświeca on życie codzienne promieniem łagodnym i jednostajnym. W tem spoczywa ideał kapłana, jak w najstarożytniejszych, tak również w naszych czasach oraz zawsze. Wiadomo, że gdzie chodzi o wprowadzanie ideału w życie — potrzeba dużego, bardzo dużego zasobu wyrozumiałości. Kapłan jednak, który wcale tem nie jest, który nie dąży do tego, nie usiłuje się tem stać, jest czemś — o czem nie warto nawet tu mówić.
Luter i Knox byli kapłanami z wyłącznego powołania i, jako tacy, spełnili w sposób prawy swe zadanie. Tutaj jednakże wypadnie nam przyjrzeć się im bardziej z punktu widzenia historycznego — bardziej jako reformatorom, niż jako kapłanom. W czasach spokojnych było zapewne dość niemniej godnych uwagi kapłanów, którzy sumiennie pełnili służbę przewodników religijnych, wnosząc w życie codzienne swego ludu na tym padole, z prawem tego rodzaju bohaterstwem, światło niebieskie, prowadząc lud ten naprzód, ku Bogu, drogą, po której iść należy. Kiedy jednak droga ta okazywała się trudną drogą boju, zamieszania i niebezpieczeństwa — wódz, tam prowadzący, staje się dla nas, żyjących owocem jego kierownictwa, wyłącznie tudzież najbardziej godnym uwagi. Chodzi tam o kapłana wojującego i bojującego, który prowadził lud swój nie ku spokojnej i sumiennej pracy czasów jednostajnych, lecz ku walce prawej oraz mężnej czasów gwałtu i odmian: służba to niebezpieczniejsza i godniejsza pamięci, niezależnie od tego, czy jest wyższą lub nie. W dwóch ludziach wyżej wymienionych uznamy najlepszych naszych kapłanów, o ile byli oni najlepszymi naszymi reformatorami. Idąc nawet dalej, postawię pytanie: nie jest-że każdy prawdziwy reformator już z natury swej i przedewszystkiem kapłanem? Odwołuje się on od siły widocznej, ziemskiej, do niewidzialnej sprawiedliwości niebieskiej; wie, że ona tylko, ta niewidzialna, posiada moc i jedyną moc. Wierzy w boską prawdę rzeczy, jasno widzi przez ich pozorność, i w ten lub inny sposób czci boską ich prawdę: jest to jednem słowem kapłan. Kto przedewszystkiem nie będzie kapłanem, nie będzie nigdy dobrym reformatorem.
Tak to więc widzieliśmy, jak wielcy ludzie w rozmaitych okolicznościach budują religie, wytwarzają bohaterskie formy istnienia na tym świecie, teorye życia, godne pieśni Dantego, życie samo, godne pieśni Szekspira, — teraz zaś należy nam przyjrzeć się z kolei procesowi odwrotnemu, który też okazuje się niezbędnym i także może nosić piętno bohaterstwa. Jasność i światłość łagodna poezyi musi tu ustąpić wściekłej błyskawicy reformatorstwa: na nieszczęście, reformator stanowi też osobistość, której nie może braknąć w historyi! Czemże w gruncie rzeczy okazuje się poeta, jak nie wytworem i ostatecznem przystosowaniem reformy lub proroctwa w całej ich wściekłości? Bez dzikiego św. Dominika i pustelników z Tebaidy nie byłoby melodyjnego Danta; surowy wysiłek praktyczny, — skandynawski, lub jakikolwiek inny, od Odyna do Raleigha, od Ulfili do Cramnera, — dał Szekspirowi moc słowa. Zwraca czasem moję uwagę, iż doskonały poeta tworzy symptomat, jako sama jego epoka dosięgła doskonałości i kończy się, by niezadługo ustąpić miejsca nowej epoce, podczas której mają przyjść nowi, niezbędni reformatorowie.
Niewątpliwie, byłoby piękniej, gdybyśmy zdołali zawsze iść naprzód drogą praw muzykalnych, gdybyśmy mogli być ujarzmiani i prowadzeni przez swych poetów, jak ongi pierwotnych ludzi starożytności prowadził Orfeusz; lub wreszcie, w braku tej drogi rytmu i muzyki, coby to było za szczęście, gdybyśmy potrafili wejść na drogę jednostajną, t. j., ażeby spokojni kapłani, wprowadzając reformy z dnia na dzień, zdołali nam wystarczyć! Tak jednak nie jest, i nawet to ostatnie pragnienie nie urzeczywistniło się jeszcze. Niestety! Bojujący reformator stanowi od czasu do czasu konieczne oraz nieuniknione zjawisko. Zapór nigdy nie brak: to, co tworzyło niegdyś konieczny krok postępu, staje się zaporą i musi być zburzone, tudzież pozostawione w tyle, a często jest to dziełem niesłychanie trudnem. Zasługuje, zaiste, na uwagę widok, jak pewna teorya lub wyobrażenie umysłowe — możemy użyć tej nazwy, — które niegdyś wszechświat cały obejmowało i najzupełniej we wszystkich swych częściach zadawalniało Danta, tę inteligencyę szczytnie logiczną i ostrą, jednę z największych w świecie, — jak wyobrażenie to, powtarzam, stało się z biegiem innego wieku tak wątpliwem, nawet dla umysłów pospolitych, że można je odrzucić, dziś zaś jest najzupełniej nie do wiary, przestarzałe, niby pogląd Odyna, dla pierwszego lepszego z nas! Istnienie ludzkie i drogi od Boga do ludzi były dla Dantego najzupełniej dobrze przedstawione przez owe Malebolge i Purgatorio, dla Lutra zaś niedobrze. Jak się to stać mogło? Dlaczego katolicyzm Danta nie mógł trwać i dlaczego konieczną było rzeczą, aby nastąpił protestantyzm Lutra? Niestety, nic trwać nie może!
Nie przywiązuję wcale wielkiej wagi do „postępu rodzaju,“ o którym tak wiele się mówi w czasach, w których żyjemy, i nie przypuszczam, ażeby obecnym tu bardzo chodziło o to, abym wiele o nim mówił. Zdania w tej mierze są zbyt często bredniami oraz bałamuctwem; mogę jednakże powiedzieć, że fakt sam zdaje się dość pewnym. Tak, można prześledzić niechybną jego konieczność w samej naturze rzeczy. Każdy człowiek, jak to już gdzieś wypowiedziałem, nietylko poznaje, lecz i działa; przy pomocy danego mu umysłu poznaje, co było, następnie zaś przy pomocy, tegoż umysłu pcha odkrycie dalej, wynajduje i wyobraża coś własnego. Niema wcale człowieka bezwzględnie nieoryginalnego. Nikt nie wierzy i wierzyć nie może zupełnie tak, jak dziad jego wierzył: każdy rozszerza w czemśkolwiek odkryciem nowem pogląd swój na wszechświat, a więc, co za tem idzie, teoryę swoję wszechświata, który jest nieskończony i nigdy nie może być całkowicie i ostatecznie objęty przez żaden pogląd, żadną teoryę, w żadnem możliwem do pojęcia ich rozszerzeniu. Mówię: każdy rozszerza w czemśkolwiek, znaczy to, że coś, w co wierzył dziad, staje się dlań nie do uwierzenia, fałszem, jako rzecz niezgodna z nowem jakiemś jego odkryciem lub spostrzeżeniem. Jest to historya każdego człowieka, w historyi zaś ludzkości widzimy wszystko to połączone w wielkie sumy historyczne, — rewolucye, nowe epoki. Góra czyśca dantejskiego nie wznosi się „w oceanie drugiej półkuli,“ kiedy Kolumb tam żeglował; ludzie wcale nie znajdują nic podobnego na drugiej półkuli, gdyż nic tam podobnego nie istnieje: trzeba więc przestać wierzyć, że ona się tam znajduje. Tak też dzieje się ze wszelkiemi wierzeniami tego świata, ze wszystkiemi systematami wierzeń oraz systematami działalności, z nich się rodzącemi.
Jeśli dodamy do tego smutny fakt, że, jak tylko wiara pewna chwiać się zaczyna, to i zastosowywanie jej do życia staje się szkodliwem, i błędy, niesprawiedliwości tudzież biedy wszędzie coraz bardziej zaczynają brać górę, — można będzie ujrzeć dość materyałów do rewolucyi. Człowiek we wszelkich okolicznościach, aby działać w sposób prawy, powinien posiadać wiarę niezachwianą. Jeśli tylko musi on w każdej sprawie zasięgać opinii świata, jeśli bez niej obejść się nie jest w stanie, — nie może mu bowiem własne zdanie wystarczyć, — będzie tylko nędznym dozorcą, a dokonane przezeń dzieło źle będzie zrobionem. Każdy taki człowiek codziennie się przyczynia do niechybnej ruiny. Wszelkie dzieło, którego on dokonywa nieszlachetnie, z okiem zwróconem na pozory zewnętrzne rzeczy, wyrządza nową krzywdę, jest matką czyjejś nowej nędzy. Krzywd tych nagromadza się tak wiele, że stają się one nieznośnemi, i wtedy to, niby przez wybuch, bywają przerwane i zmiecione. Szczytny katolicyzm Danta, — nie do wiary już w teoryi i w najgorszy sposób zeszpecony jeszcze przez nieprawą, wątpliwą, niesumienną praktykę — musi być na poły przez Lutra rozdarty; szlachetny feudalizm szekspirowski, jakkolwiek pięknym mógł się kiedyś zdawać i być, musi utonąć w rewolucyi francuzkiej. Nagromadzenie krzywd sprowadza — mówiąc najliteralniej — wybuch i z hukiem wulkanicznym wylatuje w powietrze; potem idą długie okresy zamieszania, zanim wszystko znowu się ustali.
Zapewne, tkwiłoby coś ponurego w tem przyglądaniu się jednej tylko stronie kwestyi i znajdowaniu we wszystkich poglądach oraz układach ludzkich samego tylko nagiego faktu, że są one niepewne, czasowe, poddane prawu śmierci! W gruncie rzeczy tak się nie dzieje: śmierć wszelka dotyka tylko ciała, nigdy zaś treści, czyli duszy; wszelkie burzenie, przez rewolucyę gwałtowną, lub w jakikolwiek inny sposób, jest tylko nowem tworzeniem na szerszą skalę. Odynizm był męztwem; chrześcianizm — wznioślejszą formą męztwa, pokorą. Każda myśl, jaka kiedykolwiek przemieszkiwała w sercu ludzkiem, jako sumiennie za prawdziwą uznana, musiała być jakąś sumienną intuicyą prawdy bożej, musiała posiadać w sobie jakąś prawdę esencyonalną, trwałą wobec wszystkich zmian, jakąś własność wieczną nas wszystkich. Z drugiej znów strony, cóż za opłakany pogląd, który polega na przedstawianiu sobie, że wszyscy ludzie wszystkich krajów i wszystkich czasów — oprócz naszego — jako tacy, co strawili życie w ślepym i godnym potępienia błędzie — poganie, Skandynawowie, mahometanie, zginęli dlatego jedynie, abyśmy my sami mogli posiąść wiedzę prawdziwą i ostateczną! Wszystkie pokolenia ludzkie zginęły w błędzie dlatego tylko jedynie, aby ta obecna nieznaczna część pokolenia mogła być zbawiona i zdołała posiąść prawdę. Wszystkie pokolenia od początku świata szły naprzód, niby żołnierze do rowu fortu, dlatego tylko, by rów wypełnić swojemi ciałami, ażebyśmy my mogli przejść po trupach i zdobyć twierdzę! Jest to hipoteza, niegodna wiary.
Widzieliśmy jednak, że tę niegodną wiary hipotezę broniono z wściekłą energią; że ten lub ów nędzny osobnik rodzaju ludzkiego, wraz ze swą sektą, złożoną z osobników, szedł, niby po trupach wszystkich ludzi, ku pewnemu zwycięztwu; kiedy jednak i on ze swą hipotezą i swem ostatecznem i niemylnem credo wpadł do rowu, — cóż pozostawało do powiedzenia? Zresztą natura ludzka ważne przedstawia zjawisko: człowiek chętnie uznaje własną swą intuicyę za ostateczną i uważa ją za taką. Przypuszczam, że uczyni on to zawsze w ten lub inny sposób, trzebaby jednak, aby to czynił w sposób szerszy i mądrzejszy. Czyż bowiem wszyscy ludzie, którzy żyją, lub żyli kiedykolwiek, nie są żołnierzami jednej i tej samej armii, zaciągniętej w tym celu, by pod wodzą nieba stoczyć bój z jednym oraz tym samym wrogiem — z państwem ciemności i zła? Dlaczegóż mielibyśmy nie uznawać jedni drugich, po cóżbyśmy mieli walczyć nie przeciw wrogowi, lecz pomiędzy sobą, dla prostej tylko różnicy uniformu? Wszelkie uniformy są dobre, byleby tylko mężnych ludzi przyodziewały. Wszelka broń będzie pożądana — i turban z błyskawicznym mieczem Araba, i potężny, spadający na jötunów młot Tora. I okrzyk bojowy Lutra, i melodya do marszu Danta, wszystko bezpośrednie tudzież szczere jest z nami, a nie przeciw nam. Wszyscyśmy pod jednym wodzem, żołnierze jednej armii. — Przyjrzyjmy się teraz trochę tej walce Lutra: co to była za walka i jak się on w niej znajdował? Luter także był jednym z naszych bohaterów duchowych, był prorokiem swego kraju i czasu.
Odpowiednią tu będzie, jako wstęp do całości, pewna uwaga, dotycząca bałwochwalstwa. Jednę z cech charakterystycznych Mahometa, która zaprawdę stanowi właściwość wszystkich proroków, tworzy bezgraniczną oraz nieubłagana gorliwość przeciw bałwochwalstwu. Jest to wielki temat proroków: bałwochwalstwo, ubóstwienie bałwanów martwych jako bóstwa, jest czemś, z czem oni nigdy skończyć nie mogą, a co wytykają nieustannie, piętnując nieodwołalnem potępieniem, w tem bowiem widzą główny ze wszystkich spełnianych pod słońcem grzechów. Godne to zapamiętania. Nie chcemy tu zagłębiać się w stronę teologiczną bałwochwalstwa. Bałwan, ειδολον, tworzy rzecz widzialną, symbol. Nie jest to bóg, lecz symbol boga, i być może należałoby postawić pytanie: czy najgłupszy ze śmiertelnych brał go za co innego, niż za symbol? Zdaje mi się, że nie myślał on wcale, aby owo przedstawienie nędzne, dzieło rąk jego własnych, miało być bogiem, lecz tylko, że bóg przez nie jest usymbolizowany i w niem, w ten lub inny sposób, przebywa. Teraz zaś, jeśli tak, możemy zapytać: czyż wszelkie ubóstwienie nie jest ubóstwieniem przez symbole, przez ειδολα, rzeczy widzialne? Czy zaś rzeczy te są widziane, uczynione widzialnemi dla oka ludzkiego przez rzeźbę lub malarstwo, czy też widzialne są tylko dla oka wewnętrznego, dla wyobraźni, umysłu, stanowi to różnicę powierzchowną tylko, nie zaś substancyalną. Zawsze jest to rzecz widziana, oznaczająca bóstwo, ειδολον. Najsurowszy purytanin ma swoje wyznanie wiary, swój sposób przedstawiania umysłowego rzeczy boskich i w ten sposób cześć swą składa; przez to właśnie przedewszystkiem składanie czci staje się dlań możliwem. Wszelkie wierzenia, nabożeństwa, formy religijne, wyobrażenia, przywdziewające odpowiednio uczucia religijne — są to, w tem znaczeniu, ειδολα, rzeczy widzialne. Wszelka cześć musi być składana przez pośrednictwo symbolów; możemy więc powiedzieć, że wszelkie bałwochwalstwo jest porównawcze, że najgorsze bałwochwalstwo jest tylko bardziej bałwochwalczem.
W czemże jednak tkwi zło bałwochwalstwa? Musi w niem przecież tkwić jakieś zło fatalne, kiedy je tak ze wszech stron potępiają ludzie gorliwi i obdarzeni darem proroczym. Czemu bałwochwalstwa tak nienawidzą prorocy? Zdaje mi się, że tem, co przedewszystkiem drażniło proroka i napełniało rdzeń jego duszy oburzeniem i wstrętem w tem pożałowania godnem ubóstwieniu bałwanów, nie było to, co się nastręczało własnej jego myśli i rwało się zeń w postaci skierowanych ku innym słów, niby rzecz, o którą chodziło.
Poganin z najniepamiętniejszych czasów, czciciel Kanopy, lub kamienia czarnego kaaby, stał, jakeśmy to widzieli, wyżej od konia, który nic nie czcił! Tak, w nędznym akcie tej czci spoczywała pewna zasługa trwała, analogiczna z tem, co my dziś jeszcze uważamy za zasługę w poetach: uznanie pewnej nieskończonej i boskiej piękności lub znaczenia w gwiazdach i wszelkich przedmiotach natury. Dlaczegóżby prorok miał tak nieodwołalnie potępiać takiego człowieka? Najnędzniejszy śmiertelnik, czciciel fetysza, o ile serce jego tej czci jest pełne, może zostać przedmiotem litości, wzgardy i oddalenia, w żadnym jednak razie nie może być przedmiotem nienawiści. Byleby tylko serce jego przepełniała cześć szczera, byleby tylko całą przestrzeń jego umysłu ciemnego tudzież ciasnego rozświecała ta ostatnia, byleby tylko, jednem słowem, wierzył on niezachwianie w swego fetysza, — a będzie tem żył, jeśli niezupełnie dobrze dla siebie, to przynajmniej o tyle dobrze, o ile to dla niego będzie łatwo możliwem — i każdy pozostawi go tak w spokoju i bez molestowania.
Wchodzi tu jednak w grę okoliczność fatalna bałwochwalstwa, a mianowicie to, że w czasach proroków żaden umysł ludzki nie hołduje szczerze swemu fetyszowi, czy symbolowi. Zanim powstać może prorok, który przejrzy, że jest to tylko drewno, wielu ludzi musi niezbędnie zacząć domyślać się niewyraźnie, że istotnie nie jest to nic innego. Za godne potępienia bałwochwalstwo uważam bałwochwalstwo nieszczere. Zwątpienie przegryzło serce ludzkie; i widzimy, jak dusza ludzka konwulsyjnie się chwyta jakiejś arki przymierza, która, jak czuje, stała się już nawpół widmem. Stanowi to jeden z najokropniejszych widoków. Dusze nie są już pełne swego fetysza, lecz roszczą tylko do tego pretensyę i chciałyby jedynie wmówić w siebie, że są go pełne. „Nie wierzycie — powiada Coleridge; — wierzycie tylko, że wierzycie.“ Takim jest koniec wszelkiego rodzaju ubóstwień i symbolizmów, takim — pewny symptom, że śmierć już blizka. Odpowiada to temu, co w naszych czasach nazywamy formalizmem, czcią dla formułek. Istota ludzka nie potrafi się dopuścić czynu niemoralniejszego; to bowiem tworzy początek wszelkiej niemoralności, lub, lepiej powiedzieć — coś uniemożliwiającego jakąkolwiek moralność: rdzeń sama istoty moralnej uległa przez to sparaliżowaniu, rzucona w zgubny sen magnetyczny! Ludzie przestają być szczerymi — i nie dziwię się bynajmniej, że człowiek gorliwy to wytyka, piętnuje i prześladuje z nieprzezwyciężonym wstrętem. On i to, wszelkie dobro i to — toczą walkę śmiertelną. Godnem potępienia jest bałwochwalstwo obłudne, nawet to, co możnaby było nazwać: szczerą obłudą. Szczera obłuda: warto o tem pomyśleć! Wszelka religia kończy się tą fazą.
Sądzę, że Luter był nie mniej od każdego innego proroka kruszycielem bałwanów. Bogów drewnianych Korejszytów, urobionych z drewna i wosku, nie bardziej nienawidził Mahomet, niż odpusty Tetzla ze skóry baraniej i atramentu — Luter. Właściwością każdego bohatera po wszystkie czasy i w każdem miejscu oraz sytuacyi jest zwracanie się do rzeczywistości, opieranie się na rzeczach, nie zaś na ich pozorach. Kocha on i szanuje — wyrażając to, lub tylko z głęboką myślą bez słów — groźne istoty rzeczy; to też próżne ich pozorności, chociaż zgodne z prawidłami, przyzwoite i zatwierdzone przez Korejszytów czy Sobory, będą dlań nieznośne tudzież nienawistne. Protestantyzm jest także dziełem proroka, proroka z szesnastego wieku. Stanowił on pierwszy cios szlachetnego zburzenia rzeczy starej, która stała się nieszczerą i bałwochwalczą, zdaleka przygotowujący coś nowego, co winno być prawdziwem i istotnie boskiem!
Mogłoby się wydać na pierwszy rzut oka, że protestantyzm najzupełniej niszczył to właśnie, co zwiemy czcią dla bohaterów i przedstawiamy jako podstawę wszelkiego dobra możliwego dla ludzkości, religijnego i czy społecznego. Często się słyszy, że protestantyzm wprowadził nową erę, do gruntu różniącą się od wszelkiej, jaką świat dotąd widział, erę, jak to zwą, „sądu osobistego.“ Każdy człowiek przez ten bunt przeciw papieżowi stał się dla siebie samego papieżem i dowiedział się prócz tego, że nie należy nigdy ufać żadnemu papieżowi, żadnemu wodzowi duchowemu! Czyż przez to wszelka jedność duchowa, wszelka hierarchia i subordynacya, nie stają się niemożliwością? Oto, co słyszymy. — Teraz zaś nie potrzebuję przeczyć, że protestantyzm tworzył bunt przeciw panowaniom duchownym, przeciw papieżom i wielu innym. Pójdę nawet dalej — zgodzę się na to, że purytanizm angielski, bunt przeciw panowaniom ziemskim, stanowił drugi jego akt, że sama olbrzymia rewolucya francuzka była jego aktem trzecim, który, jakby się mogło zdawać, zniósł lub zapewnił zniesienie wszystkich panować duchownych oraz świeckich. Protestantyzm jest wielkim korzeniem, z którego wyrastają konary całej następnej historyi Europy, albowiem pierwiastek duchowy wciela się zawsze w historyę doczesną ludzi: duchowe — to początek doczesnego. I teraz bezwątpienia rozlega się wszędzie okrzyk: wolność i równość, niezależność i t. d.; zamiast królów — wszędzie urny i głosowania wyborcze; i zdawałoby się, że wszelki król-bohater lub wszelkie prawe posłuszeństwo ludzi człowiekowi w rzeczach doczesnych lub duchownych przeszło już oraz znikło na zawsze ze świata. Uważałbym świat za zupełnie zgubiony, gdyby tak było; lecz jednem z najgłębszych moich przekonań jest, że tak nie jest. Bez monarchów, monarchów prawdziwych, świeckich czy duchownych, nie widzę nic możliwego, oprócz anarchii, rzeczy najnienawistniejszej ze wszystkich. Twierdzę jednak, iż protestantyzm, jakąkolwiekbądź wytworzył demokracyę anarchiczną, tworzy początek nowego, szczerego monarchizmu i nowego porządku. Widzę w nim bunt przeciw nieprawdziwym monarchom, bolesne, lecz niezbędne pierwsze przygotowanie miejsca wśród nas dla prawdziwych monarchów! Należy to nieco wyjaśnić.
Zwróćmy przedewszystkiem uwagę na to, że ów „sąd osobisty“ nie jest w gruncie rzeczy czemś nowem wogóle w świecie, lecz tylko czemś nowem w tej epoce świata. W reformacyi nie istnieje nic rodzajowo nowego lub osobliwego: był to zwrot ku prawdzie i rzeczywistości przez opozycyę fałszowi i pozorności, jak to się dzieje i działo ze wszelkiemi udoskonaleniami tudzież naukami szczeremi. Wolność sądu osobistego, jeśli mu się przyjrzeć zechcemy, musiała po wszystkie czasy istnieć w świecie. Jeśli niejeden nędzny Hogstraten, Tetzel, lub d-r Eck, stali się teraz niewolnikami, to Dante nie wyrywał sobie oczu, nie zakuwał siebie w kajdany; był on u siebie w katolicyzmie, który wyznawał, był w nim duszą swobodnie patrzącą. Wolność sądu? Niema żelaznego łańcucha, niema żadnej mocy zewnętrznej, która zdołałaby zmusić duszę ludzką do wierzenia lub niewierzenia; sąd ten jest jej własnem i doskonałem światłem, które będzie panowało i wzrastało z łaski Boga samego! Najopłakańsza sofistyka Bellarmina, nawołującego do wiary ślepej i posłuszeństwa ślepego, musi przedewszystkiem koniecznie przez jakiś rodzaj przekonania abdykować. „Sąd osobisty“ wskazał mu tę drogę, jako najlepszą możliwą dla niego. Człowiek szczery wierzy całym swoim rozumem, całem światłem, całą przenikliwością — i tak zawsze wierzył; człowiek zaś fałszywy stara się tylko uwierzyć, że wierzy. Protestantyzm powiedział ostatniemu: „Biada!“ — a pierwszemu: „Doskonale!“ W gruncie rzeczy nie było to wcale słowo nowe, był to tylko zwrot ku wszystkim takim słowom, kiedykolwiek dawniej wypowiedzianym. Bądźcie prości, bądźcie szczerzy: takie oto znaczenie tego wszystkiego. Mahomet wierzył całym swym umysłem, Odyn — też, jak i wszyscy prawdziwi sektatorowie odynizmu. Oni to własnym sądem osobistym tak „osądzili.“
A teraz odważę się na następujący pogląd: korzystanie prawe z sądu osobistego nie kończy się w żadnym razie niechybnie niezależnością egoistyczną, odosobnieniem, lecz prędzej zupełnem ich przeciwstawieniem. Nie badanie sumienne wytwarza anarchię, lecz błąd, nieszczerość, pół-wiara i nieprawda. Człowiek protestujący przeciw błędowi znajduje się na drodze ku połączeniu się ze wszystkimi ludźmi, którzy wierzą w prawdę. Łączność pomiędzy ludźmi, którzy wierzą tylko w „powiadają,“ nie zdoła istnieć zupełnie. Serce każdego takiego martwem jest i brak mu wszelkiej mocy sympatyzowania nawet z rzeczami — inaczej bowiem w nie by wierzył, nie zaś w „powiadają.“ Żadnej sympatyi nawet dla rzeczy, tem więc mniej dla podobnych sobie ludzi! Nie może się on łączyć z ludźmi, jest człowiekiem anarchicznym. Jedność może być tylko w świecie ludzi szczerych, i tam, po pewnym czasie, jest ona pewną.
Proszę się przyjrzeć następującej rzeczy, zbyt często w sporze tym pozostawianej na stronie, lub, lepiej powiedzieć; całkowicie z oczu straconej: nie jest koniecznem, aby człowiek sam odkrył prawdę, w którą ma wierzyć, jakbądźkolwiek szczerze ma w nią uwierzyć. Wielki człowiek, powiedzieliśmy, zawsze jest szczery, to właśnie tworzy najpierwszy warunek jego istnienia; niekażdy jednak potrzebuje być wielkim, aby być szczerym; nie jest to wcale koniecznością naturalną wszystkich epok, z wyjątkiem jedynie pewnych zepsutych i nieszczęsnych okresów czasu. Człowiek potrafi uwierzyć i uczynić swojem to, co wziął od innego, i to z wdzięcznością bez granic dla tego innego! Zasługę oryginalności tworzy nie nowość, lecz szczerość. Człowiek, który wierzy, jest oryginalny; w cobądźkolwiek wierzy, wierzy dla siebie, nie zaś dla kogoś. Każdy z synów Adama zdoła stać się człowiekiem szczerym i pod tym względem oryginalnym; żaden śmiertelnik nie może być skazany na to, aby był nieszczerym. Wieki całe, to, co nazywamy wiekami wiary, są oryginalne; wszyscy ludzie w nich, lub większość, są szczerzy. Są to wieki wielkie i płodne; każdy pracownik, we wszystkich sferach, pracuje nie nad pozorem, lecz nad substancyą, i każda praca rodzi owoc; suma ogólna takiej pracy jest wielka, — wszystko tam bowiem, o ile jest szczere, dąży do jednego celu; wszystko tam dodatnie, nic ujemnego. To jest jedność prawdziwa, monarchizm prawdziwy, prawość, wszystko, co prawdziwe i błogosławione, o ile ta biedna ziemia może obdarzyć błogosławieństwem człowieka!
Cześć dla bohaterów? Mój Boże! byleby tylko człowiek żył sam przez się, byleby był oryginalny i szczery, lub jakkolwiek to nazwiemy, a niechybnie najmniej będzie usposobiony do szanowania i wierzenia w podawaną przez innych prawdę! To go jedynie usposabia, zmusza gwałtownie i nieprzezwyciężenie do niewiary w formułki martwe innych ludzi, w ich „powiadają“ i w ich nieprawdy. Człowiek obejmuje prawdę otwartemi oczyma i dlatego, że oczy jego są otwarte: powinien więc je zamknąć, zanim zdoła pokochać swego nauczyciela prawdy? Taki tylko potrafi ukochać z prawą wdzięcznością oraz prawością szczerą duszy nauczyciela-bohatera, który go wydobył z mroku i w światłość wprowadził. Nie jestże człowiek taki prawdziwym bohaterem, rodzajem zaklinacza wężów, człowiekiem, wszelkiego szacunku godnym? Potwór czarny, fałsz, nasz jedyny wróg na tej ziemi, leży, męztwem jego zwalczony! — Spójrzcie następnie, czyż sam Luter nie używał szacunku, niby papież prawdziwy, ojciec duchowny, jakim był w rzeczywistości? Napoleon został cesarzem wśród rozhukania bez granic sankiulotyzmu. Cześć dla bohaterów nie umiera nigdy i umrzeć nie może. Prawa uległość i monarchizm wieczne są w tym świecie i tem się odznaczają, że są ugruntowane nie na powierzchownościach i pozornościach, lecz na rzeczywistościach i szczerościach. „Sąd osobisty“ wytwarza się nie przez zamknięcie oczu, lecz przez ich otwarcie, kiedy można coś widzieć! Posłannictwo Lutra zasadzało się na zdegradowaniu wszystkich fałszywych papieżów i władzców, a zarazem i na nadaniu życia i siły — chociaż zdaleka — nowym oraz szczerym.
Wszystko więc to, jak ową wolność i równość, głosowania wyborcze, niezależność i t. d., będziemy uważali za zjawisko czasowe, nie zaś ostateczne. Chociaż prawdopodobnie ma to trwać długo, w połączeniu z dość opłakaną dla nas wszystkich plątaniną, musimy się z tem pogodzić, jako z karą za grzechy przeszłe i zadatkiem nieocenionych dobrodziejstw, które na nas w przyszłości spłynąć mają. Ludziom na wszystkich drogach należało porzucić bałwany i zwrócić się ku faktowi; tak trzeba, bądź co bądź, postępować. Cóżby można uczynić z papieżami apokryficznymi, z wiernymi, pozbawionymi wszelkiego sądu osobistego, z szarlatanami, chcącymi przywodzić oszukanym? Biada tej nędzy! Nie można założyć stowarzyszenia z ludzi nieszczerych, podobnie jak trudno wybudować gmach bez gruntwagi i śródwagi, tworzących z sobą kąt prosty! Widzę w całej tej dzikiej robocie rewolucyjnej kiełkowanie najbłogosławieńszego z wyników: nie zniesienia czci dla bohaterów, lecz tego, co nazwałbym całym światem bohaterstwa. Jeśli wyraz „bohater“ znaczy „człowiek szczery,“ — to czemużbyśmy wszyscy nie mieli zostać bohaterami? Cały świat szczery, cały świat wierzący: zjawisko takie było, będzie znowu, musi być niechybnie. Byłby to prawdziwy rodzaj czcicieli dla bohaterów: nigdy prawdziwie lepszemu nie należałby się tak wielki szacunek, jak wtedy i tam, gdzie wszystko przedstawiałoby się prawdziwem i dobrem! Trzeba się jednak pośpieszyć z przystąpieniem do Lutra i jego życia.
Przyszedł on na świat w Eisleben w Saksonii, w dniu 10 tym listopada r. 1483. Eisleben dzięki przypadkowi dostąpiło tego zaszczytu. Rodzice Lutra, biedni górnicy z okolicznej wsi Mony, udali się na jarmark zimowy do Eisleben, i tu, wśród zgiełku, panią Lutrową porwały bóle porodu; znalazłszy schronienie w biednym jakimś domku, wydała tam ona na świat chłopca, któremu miano: Marcin Luter. Dziwne uczucie ogarnia nas na myśl o tem. Ta biedna pani Lutrowa udała się na jarmark z mężem, aby coś sprzedać, coś kupić; chciała może sprzedać motek własnoręcznie uprzędzonych nici, a potrzebowała jakichś niezbędnych dla swej chatki i gospodarstwa zapasów zimowych. W dniu tym w świecie całym, zdawało się, nie istniała para ludzka tak zupełnie nic nieznacząca, jak ten górnik z żoną, — a tymczasem czemże byli w porównaniu z nią wszyscy cesarze i papieże? Otóż znowu narodził się człowiek potężny, którego światło miało płonąć niby latarnia morska przez długie wieki i epoki świata; świat cały oraz jego historya oczekiwały tego człowieka. Dziwne to, wielkie! To przywodzi nam na myśl inne Narodzenie, z przed ośmnastu wieków, w otoczeniu jeszcze skromniejszem, Narodzenie, o którem nie należy nam mówić zgoła, o którem myśleć tylko w milczeniu wypada, albowiem jakież słowa są Jego godne? Wiek cudów miałby minąć? Na ziemi tu wiek cudów trwa wiecznie!
Uważam, iż to, że w biedzie powity, w biedzie wychowany Luter był jednym z najbiedniejszych z ludzi, stanowiło fakt najdoskonalej zastosowany do działalności jego na tej ziemi, a który zapewne mądrze był w tym celu nakazany przez Opatrzność. Musiał on żebrać, jak to czynili szkolnicy ówcześni, chodząc dla jałmużny ze śpiewami ode drzwi do drzwi. Ciężka, surowa bieda towarzyszyła wszędzie chłopcu; żaden człowiek ani rzecz żadna nie przybierała maski, by się przymilić Marcinowi Lutrowi. Wzrastał on wśród rzeczy, nie zaś ich pozorów. Chłopiec ten posiadał postać przysadkowatą, choć zdrowie słabe, z duszą pojemną i łaknącą, pełną wszelkiej zdolności i wrażliwości, wiele przecierpiał; zadanie jego przecież polegało na staniu się znawcą rzeczywistości i pozostaniu nim za jakąbądźkolwiek cenę; zadanie jego zasadzało się na tem, by świat cały zwrócić ku rzeczywistości, zbyt on już bowiem długo pozorom hołdował. Młody człowiek wychowywał się wśród zawiei zimowych, wśród trudów i ciemności rozpaczliwych, aby potrafił w końcu wystąpić za swej Skandynawii burzliwej silnym, jak człowiek prawdziwy, jak bóg. — Odyn to chrześciański, nowy Tor prawdziwy, z młotem swym piorunnym do uderzania i rozszczepiania na poły dość podłych jötunów i potworów-olbrzymów!
Być może, iż wypadek płodny w dalsze jego życie, jak wolno przypuścić, stanowiła owa śmierć przyjaciela jego, Aleksego, ugodzonego piorunem u wrót Erfurtu. Luter przeszedł przez dzieciństwo swe całe, walcząc tak lub owak, rozwijając wbrew wszystkim przeszkodom umysł najszerszy, żądny wiedzy: ojciec, myśląc zapewne, że syn mógłby zajść daleko w świecie, oddał go na naukę prawa. Taka droga prowadziła ku wyniesieniu; bez wyłącznej skłonności dla jakiegokolwiek zawodu, Luter się zgodził: liczył wówczas lat ośmnaście. Udali się oni z Aleksym do starych rodziców Lutra, do Mansfeldt; pod Erfurtem zaskoczyła ich burza z grzmotami, piorun uderzył w Aleksego, który też padł bez życia u nóg Lutra. Czemże nasze życie, co znika w jednej chwili, obrócone w popiół, niby zwój pergaminu, biała karta wieczności! Czemże wszystkie dostojeństwa ziemskie, kanclerstwa i trony? Wszyscy leżą razem rzuceni — tam! Ziemia się rozwarła pod nimi — i w jednej chwili niema ich, a wieczność jest. W serce ugodzony, Luter postanowił samej tylko służbie bożej się poświęcić, i, wbrew wszelkim perswazyom ojca tudzież innych osób, wstąpił do klasztoru Augustyanów w Erfurcie.
Ten akt woli najczystszej, po raz pierwszy się wyrażającej stanowczo, stanowił zapewne pierwszy punkt jasny w historyi Lutra, na teraz zaś możemy to uważać za pojedynczy punkt jasny w żywiole mroku. Powiada on o sobie, że był świątobliwym mnichem (ich bin ein frommer Monch gewesen), z prawością i w trudzie walczącym, byleby tylko urzeczywistnić prawdę wzniosłego swego czynu, — nie na wiele się to jednak przydawało. Nędza się jego nie zmniejszyła, lecz prędzej, że tak powiem, zwiększyła nieskończenie. Roboty uciążliwe, które musiał wykonywać jako nowicyusz klasztorny, wszelkiego rodzaju prace niewolnicze, nie budziły w nim żalu, lecz dusza głęboka i żarliwa tego człowieka popadła we wszelkiego rodzaju czarne skrupuły i zwątpienia; zdawało mu się, że losem jego jest umrzeć niebawem i gorzej daleko niż umrzeć. Z nowem zainteresowaniem się biednym Lutrem dowiadujemy się, że żył naówczas w przerażeniu przed niewypowiedzianą okropnością: wyobrażał sobie, iż jest skazany na wieczne potępienie. Nie przejawiłaż się w tem pokorna i szczera natura tego człowieka? Czemże był, aby się do nieba miał dostać, on, co nie zaznał nic, prócz nędzy i nizkiego niewolnictwa: wieść zbyt wiele zawierała w sobie szczęścia, aby w nią zdołał uwierzyć. Nie mogło się dla niego stać jasnem, aby dusza ludzka potrafiła dostąpić zbawienia przez posty, czuwanie, formalności i msze. Wpadał on w niepokój najczarniejszy i z konieczności błąkał się chwiejnym krokiem ponad brzegiem bezdennej przepaści rozpaczy.
Wielce szczęśliwem musiało być odkrycie przezeń w tym czasie w Erfurcie w bibliotece starej Biblii łacińskiej. Nie widział on nigdy przedtem tej księgi, z której zaczerpnął lekcyę zupełnie inną, niż ta, jaką mógł zaczerpnąć z postów i czuwań. Mnich jakiś świątobliwego doświadczenia, z jego braci, użyczył mu w tym względzie pomocy. Wtedy to Luter się dowiedział, że nie śpiewanie mszy może zbawić człowieka, lecz łaska boża nieskończona: prawdopodobniejsza to hipoteza. Krok za krokiem oparł się on na niej, niby na opoce. Nic też dziwnego, że szanował Biblię, która mu dostarczyła tej szczęśliwej pomocy. Cenił on ją, jak słowo Najwyższego winno byłoby być przez człowieka takiego cenionem. Jej postanowił się trzymać, co też czynił niezachwianie w toku całego życia, aż do samej śmierci.
W tem więc leży jego wyzwolenie się z ciemności, tryumf ostateczny nad mrokiem, to, jednem słowem, co zwiemy nawróceniem jego; dla niego samego była to najważniejsza ze wszystkich epok. Naturalnym już jest wynikiem, że wzrasta on następnie w spokój i światło, że rozwijając przyrodzone ogromne zdolności i cnoty wielkie, dosięga coraz większego znaczenia w klasztorze swoim, w kraju, i okazuje się coraz pożyteczniejszym we wszystkich sprawach szlachetnych życia. Zakon Augustyanów powierzał mu misye, jako człowiekowi zdolnemu i wiernemu, nadającemu się do poprowadzenia dobrze jego spraw. Elektor saski Fryderyk, Mądrym przezwany, monarcha prawdziwie sprawiedliwy i mądry, zwrócił nań uwagę, jako na osobę wielkiej wartości, i zamianował go profesorem w nowym swym uniwersytecie w Wittenbergu i kaznodzieją tamże, — a w obu tych czynnościach, jak i we wszystkich obowiązkach, które pełnił, ten Luter, w sferze spokojnej życia zwykłego, coraz bardziej zjednywał sobie szacunek wszystkich ludzi szlachetnych.
Wysłany przez klasztor swój, o czem już wspominałem, Luter w dwudziestym siódmym roku życia po raz pierwszy ujrzał Rzym. Papież Juliusz II i wszystko, co się w Rzymie działo, bezwarunkowo musiało wprawić go w osłupienie. Przybył on tam, jako do miasta świętego, tronu wielkiego kapłana bożego na tej ziemi, a co znalazł — wiemy! Wiele myśli musiało to w nim obudzić, myśli, o których nic nie świadczy, których on sam nie potrafiłby był wyrazić. Rzym ten, owa scena kapłanów fałszywych, przybrana nie w szatę piękna świętości, lecz w zgoła inną szatę, jest fałszywym: cóż jednak Lutrowi do tego? W jakiż sposób zdołałby świat zreformować, on, człowiek takiego małego znaczenia? Jakże daleką była odeń myśl podobna! Dlaczegóż on, samotnik pokorny, miałby się mieszać do spraw świata? To zadanie ciężyło na ludziach daleko wyżej od niego stojących. Jego rzeczą zaś było własne kroki mądrze przez ten świat kierować. Byleby on sam dopełnił należycie własnego nizkiego obowiązku, wszystko zaś reszta, jakkolwiek okropnem i ponurem się wydaje, w bożych spoczywa, a nie w jego ręku.
Dziwnie doprawdy pomyśleć o tem, coby się stało, gdyby papieztwo przeszło obok tego Lutra, i coraz dalej postępując w swej wielkiej i niszczącej orbicie, nie stanęło wpoprzek ścieżki jego małej i nie zmusiło go do ataku! Łatwo możnaby było przypuścić w takim razie, że zachowałby się on cicho w stosunku do nadużyć Rzymu i pozostawiłby zajmowanie się niemi Opatrzności, tudzież Bogu na wysokościach! Człowiek ten odznaczał się skromnością tudzież spokojem i wcale nie okazywał ochoty do napadania bez szacunku na obdarzone władzą osoby. Wyraźnem jego zadaniem było spełnić własny swój obowiązek, iść mądrze przez ten świat zamieszania i złości, ratując żywot własnej duszy. Wielkie jednak kapłaństwo rzymskie rzeczywiście stanęło wpoprzek jego życia; Luter nie potrafił żyć z niem sumiennie daleko — w Wittenbergu; przerozumował on, oparł się, doszedł do ostateczności, otrzymał cios jeden, potem drugi, i wreszcie wybuchła wojna pomiędzy nimi! W historyi Lutra warto zwrócić na to uwagę. Nigdy może jeszcze pokorniejszy i spokojniejszy człowiek świata swarem nie napełnił. Musimy widzieć, że ukochałby on życie prywatne, spokój pracowity w ukryciu; że dostąpić rozgłosu sprzeciwiało się zupełnie jego woli. Rozgłos? I cóżby go mógł on obchodzić? Celem drogi jego przez świat ten było niebo nieskończone; to stanowiło dlań cel niewątpliwy, i miał go on w toku lat niewielu albo osiągnąć, albo chybić na zawsze! Myślę, iż nie warto mówić o tej najopłakańszej z teoryj, która podaje mianowicie, że jakaś nizka zazdrość sklepikarska mnicha Augustyanina do mnicha Dominikanina tworzyła pierwszy powód rozpalenia się gniewu Lutra i wytworzyła reformacyę protestancką. Ludziom, którzy teoryę podobną podtrzymują, jeśli istnieją jeszcze tacy w rzeczy samej, powiedzielibyśmy: proszę naprzód przeniknąć do sfery myśli, w której staje się do pewnego stopnia możliwym sąd o Lutrze i ludziach jego miary, a wtedy będziemy mogli wdawać się z wami w argumentacye.
Tetzel, mnich, wysłany nieoględnie w celu handlowym przez Leona X, — któremu zależało jedynie na ściągnięciu trochę grosza i który, co do reszty, był, jak się zdaje, prędzej poganinem niż chrześcianinem, jeśli jeszcze był czemkolwiek, — przyjechał do Wittenberga i rozpoczął tam swój targ gorszący. Parafianie Lutra kupowali odpusty i uniewinniali się przed nim na spowiedzi tem, że otrzymali już przebaczenie swych grzechów. Luter, jeśli tylko nie chciał, jako tchórz podły, fałszywy, uchybić obowiązkom swego stanowiska w środku samym skrawka małego przestrzeni, do niego, a nie do kogo innego należącego, — musiał powstać przeciw odpustom i głośno powiedzieć, że były one nicością i drwinami opłakanemi; że grzechy żadnego człowieka na ich mocy odpuszczenia otrzymać nie mogły. To stanowiło początek całej reformacyi. Wiemy, jakiemi drogami potoczyły się dalsze losy całej reformacyi od chwili tego pierwszego wyzwania publicznego, Tetzlowi rzuconego, aż do dnia ostatniego października roku 1517; wiemy o napomnieniach i argumentach; wiemy, jak coraz bardziej się ona szerzyła i coraz wyżej wznosiła, aż stała się wreszcie nieugaszalną i świat cały objęła. Luter pragnął serdecznie, aby tym pretensyom oraz innym stało się zadość; wcale jeszcze nie zamierzał wnieść rozdwojenia do kościoła, lub zbuntować się przeciw papieżowi, ojcu chrześciaństwa. — Wytwornego papieża poganina mało obszedł ten mnich wraz ze swą doktryną, zapragnął on jednak stłumić zrobiony przezeń hałas: po trzech latach, po zastosowaniu rozmaitych środków łagodniejszych, zdecydował się on na zgnębienie go ogniem i skazał pisma mnicha na spalenie ręką kata, a jego samego na dostawienie do Rzymu w okowach — w podobnym zapewne celu. Takim to sposobem rozprawiono się przed wiekiem z Hussem, tudzież z Hieronimem. Ogień — zwięzły to argument. Biedny Huss (myślący to, lecz niebuntowniczy rodzaj ludzi) przybył do Konstancyi na sobór, opatrzony wszelkiemi obietnicami możliwemi oraz listami żelaznemi, a wpakowano go niezwłocznie do więzienia kamiennego, „szerokiego na trzy stopy, wysokiego na sześć, a długiego na siedm,“ i spalono głos jego prawdomówny, by go wygnać z tego świata, stłumić w dymie i płomieniu. Nie było to dobrze!
Co się mnie tyczy, to nie biorę za złe Lutrowi jego buntu, wówczas otwartego, przeciw papieżowi. Ognistym swoim dekretem poganin wytworny rozpalił gniew szlachetny i sprawiedliwy w najdzielniejszem z serc, jakie tylko biły wówczas na ziemi. Najdzielniejszy, chociaż najspokojniejszy i najpokorniejszy, rozpłomienił się okrutnie. Na słowa (myślał on), umiarkowane słowa prawdy, które wygłaszam sumiennie, zamierzając szerzyć prawdę bożą na ziemi i zbawić dusze ludzkie, ty, zastępco Boga na tej ziemi, na słowa takie odpowiadasz katowstwem i ogniem? Spalić chcesz i mnie i słowa te w odpowiedzi na wieść od Boga, którą one usiłują ci przynieść? Nie jesteś więc zastępcą Boga, jesteś chyba zastępcą kogoś innego! Oto bullę twą, jako kłamstwo pergaminowe, palę. Patrz, co czynię: zrobisz sobie potem, co ci się będzie podobało. — W dniu właśnie 10 grudnia 1520 roku, „przy wielkiem zbiegowiska ludu,“ Luter dokonał tego kroku oburzenia i „u wrót Elstery w Wittembergu“ spalił dekret ogniowy papieża. Wittemberg spoglądał na to „z okrzykami,“ spoglądał na to świat cały! Był to okrzyk przebudzenia się narodów. Sercu niemieckiemu, spokojnemu, skromnemu i wielce cierpliwemu, sprzykrzyło się już wreszcie to wszystko. Dość już długo panował formulizm, papieztwo pogańskie i wszelki inny fałsz, tudzież pozory zepsuto: tu znów zjawił się człowiek, co się ośmielił wszystkim ludziom powiedzieć, że świat boży nie na pozorach, jeno na rzeczywistościach spoczywa, że życie prawdą jest, nie zaś kłamstwem!
W gruncie rzeczy, jak powiedzieliśmy to już wyżej, winniśmy widzieć w Lutrze proroka-kruszyciela bałwanów, który zwrócił ludzi ku rzeczywistości, co jest wogóle dziełem wielkich ludzi i nauczycieli. Mahomet mówił: bałwany wasze — to drewno; smarujecie je woskiem i oliwą, a muchy do tego lgną potem: powiadam, nie Bóg to wcale, lecz drewno czarne! Luter zaś mówił do papieża: to, co zowiesz grzechów odpuszczeniem, jest tylko świstkiem papieru zapisanego — i niczem więcej, jak i wszystko, co do tego jest podobne. Sam Bóg tylko ma moc grzechów odpuszczania. Czyż papieztwo, ojcowstwo duchowe kościoła bożego ma być próżnym pozorem z sukna i pergaminu? Jest to rzecz olbrzymio groźna. Kościół boży nie należy do pozorów; niebo i piekło nie są pozorami. Tego się trzymam, kiedy mię do tego zmuszacie, i tego się trzymając, ja, biedny mnich niemiecki, silniejszym się czuję od was wszystkich. Jam samotny, bez przyjaciela, lecz posiadam prawdę bożą, wy zaś, z tyarami swojemi, kapeluszami potrójnemi, ze swemi skarbami i arsenałami, z gromami duchownemi i doczesnemi, jako kłamstwa się dyabelskiego trzymacie, nie posiadacie takiej siły!
Sejm w Wormacyi i stawienie się tam Lutra w dniu 17 kwietnia roku 1521 należy uważać za największą scenę nowoczesnej historyi Europy, źródło, z którego wypływa cały ciąg dalszy historyi cywilizacyi. Po wielokrotnych pertraktacyach i rozprawach stanęło na tem: młody cesarz, Karol V, raz ze wszystkimi książętami niemieckimi, nuncyuszami papiezkimi, wszystkimi dygnitarzami świeckimi i duchownymi zebrali się w Wormacyi; tam Luter winien się stawić i odpowiedzieć, czy pragnie wyrzec się swoich przekonań, czy też nie? Tam z jednej strony zasiadły wspaniałość i potęga, z drugiej zaś powstał za prawdę bożą jeden tylko człowiek, syn górnika biednego, Hansa Lutra. Przyjaciele przypominali mu Hussa, doradzając nie iść tam, lecz on rad owych nie posłuchał. Wielka ilość przyjaciół wyjechała na jego spotkanie z poważniejszemi jeszcze ostrzeżeniami, lecz odpowiedział: „Gdyby w Wormacyi tyle znajdowało się dyabłów, co dachówek na dachach, — pójdę.“ Zrana, kiedy się udawał do gmachu sejmowego, dużo osób z tłumu, który zalegał okna i dachy, zaklinało go słowy uroczystemi, aby się nie wyrzekł. „Kto mnie się zaprze przed ludźmi“ — krzyczano mu, jak gdyby błagając go uroczyście, czy zaklinając. Nie tkwiłaż w tem zarazem i nasza prośba, prośba świata całego, leżącego w czarnej ducha niewoli, ubezwładnionego przez czarne widmo, zmorę chimery trzy-kapeluszowej, nazywającej siebie samą ojcom w Bogu, i czy ja wiem jak jeszcze. „Wybaw nas, od ciebie to zależy, nie zdradź nas!“
Luter nas nie zdradził. Mowa jego dwugodzinna odznacza się tonem pełnym poszanowania, mądrości i szlachetności; poddawał się on wszystkiemu, co miało prawo wymagać poddania się, lecz niczemu poza tem. Pisma jego, powiadał, należały częścią do niego, w części zaś pochodziły ze słowa bożego. To, co należało do niego, psuła słabość ludzka, gniew, w którym się człowiek zapomina, zaślepienie, wiele jednem słowem rzeczy, których pozbycie się uważałby za błogosławieństwo dla siebie. Wszystko jednak, co się opierało na prawdzie zdrowej oraz słowie bożem, — z tego nic nie mógł odrzucić. I jakże wolnoby było to uczynić? „Zbijcie moje rozumowania — zakończył — poczerpniętemi z Pisma Świętego dowodami, lub w jaki inny sposób, argumentami jasnemi oraz sprawiedliwemi: inaczej wyrzec się nie zdołam; czynić bowiem cokolwiek wbrew sumieniu nie jest rzeczą ani bezpieczną, ani rozsądną. Otom przed wami; nie potrafię nic innego uczynić: tak mi Boże dopomóż!“ — Stanowi to, jak mówimy, największy moment nowoczesnej historyi ludzkości. Purytanizm angielski, Anglia ze swemi parlamentami, państwa amerykańskie i dzieło wielkie dwóch wieków, rewolucya francuzka, Europa i dzieło jej obecne, — wszystkiego tego zarodek tam leży: gdyby Luter w chwili owej inaczej postąpił, wszystko wypadłoby inaczej. Świat europejski go wzywał: mamże coraz głębiej tonąć w fałszu, zgniliźnie nieruchomej, w śmierci smrodnej i przeklętej, czy też przez jakikolwiek paroksyzm odegnać precz od siebie fałsze, uleczonym być i żyć?
Z reformacyi tej zrodziły się wielkie wojny, spory i niezgody, które po dziś dzień trwają, a którym daleko jeszcze do końca. Wiele gawędzono o tem, wiele z powodu tego wszystkiego wygłoszono obwinień. Bez zaprzeczenia, opłakane to, lecz ostatecznie cóż miał do tego Luter, albo jego sprawa? Dziwnem się wydaje, w chwilach rozumowania, to zwalanie wszystkiego na reformacyę. Kiedy Herkules odwrócił łożysko rzeki, celem oczyszczenia, ku stajniom króla Augiasza, nie wątpię wcale, że powstało ztąd wielkie zamieszanie dokoła: zdaje mi się jednak, że nagana z tego powodu należała się nie Herkulesowi, lecz komu innemu! Reformacya mogła sprowadzić wyniki takie lub inne przy nastaniu, lecz sama przez się przyjść musiała. Wszystkim papieżom oraz ich adwokatom na wszystkie zarzuty, wyrzuty tudzież lamenty, świat odpowiada: raz na zawsze papieztwo wasze stało się nieprawdziwem. Mało mię obchodzi, o ile ono było dobre, o ile, według was, dobrem jest dzisiaj: wierzyć w to nie możemy. Dane nam z wysokości przez niebiosa dla kierowania się światło całego naszego umysłu uznaje ją odtąd za rzecz nie do wiary. Nie chcemy w nią wierzyć, nie chcemy zmuszać siebie do wiary w nią, — nie śmiemy! Jest to nieprawdziwe, i bylibyśmy zdrajcami względem Dawcy wszelkiej prawdy, gdybyśmy się ośmielili uważać to koniecznie za prawdziwe. Niech zniknie i niech cokolwiekbądź innego przyjdzie na to miejsce, z tem zaś nie możemy mieć nadal nic wspólnego! — Luter i protestantyzm jego nie odpowiadają za wojny; odpowiedzialność za nie spada na bałwany fałszywe. Luter uczynił to, co każdy przez Boga stworzony człowiek nietylko ma prawo, lecz obowiązek najświętszy — uczynić: odpowiedział fałszowi, który stawił mu pytanie: „czy wierzysz we mnie?“ — Nie! — Bez obliczania ceny, za jakąbądźkolwiek cenę należało tego dokonać. Nie wątpię ani na chwilę, że zjawia się w świecie, zjawi się niechybnie jakaś jedność, jakaś organizacya duchowa i materyalna, daleko wznioślejsza od wszelkiego papieztwa lub feudalizmu w ich dniach najbardziej prawdziwych. Ale będzie ona mogła czy to przyjść, czy to się utrzymać, przyszedłszy, jedynie opierając się na rzeczywistości, nie zaś na pozorach oraz bałwanach. Nie chcemy wcale jedności, pobudowanej na fałszu, nakazującej nam mówić oraz praktykować kłamstwa. Spokój? Ależ uśpienie zwierzęce jest też spokojnem, smrodna mogiła także. Żywimy nadzieję na spokój żywy, nie zaś martwy!
Oceniając jednak sprawiedliwie niechybne błogosławieństwa nowego, nie należy być niesprawiedliwym względem starego. Stare było prawdziwe, jeśli nie jest niem więcej. W czasach Dantego nie potrzebowało ono sofizmatu, dobrowolnego zaślepienia lub jakiejkolwiek innej nieszlachetności, by zdobyć wiarę w siebie. Było ono kiedyś dobre, więcej nawet, jest w treści jego coś nieśmiertelnie dobrego. Krzyk „precz z papizmem!“ dość głupio brzmi w naszych czasach. Uwaga, że papizm dziś wzrasta, wznosi kaplice nowe i t. d., należy do najpróżniejszych. Ciekawe to: zliczywszy liczbę nieznaczną kaplic papiezkich i wysłuchawszy liczbę nieznaczną bezsensownych spierań się protestanckich, — wiele jest nudnej, brzęczącej i usypiającej nicości, zwącej samą siebie protestancką, — powiedzieć: patrzcie, protestantyzm martwy jest, papizm zaś bardziej żywy i go przeżyje! — Nicości usypiające — i to liczne — nazywające same siebie protestanckiemi, są martwe, — lecz protestantyzm, o ile wiem, nie jest jeszcze martwy! Jeśli zechcemy się przyjrzeć, to zobaczymy, że w naszych czasach protestantyzm wydał swego Goethego, swego Napoleona, stworzył literaturę niemiecką i rewolucyę francuzką, co wszystko poważne są znaki życia! Więcej nawet — co w gruncie rzeczy, oprócz protestantyzmu, żyje? Życie wielu innych napotykanych rzeczy jest życiem czysto galwanicznem, — ani zabawnem, ani też trwałem!
Może sobie papizm aż do ostatka wznosić, ile mu się spodoba, kaplic; wolno mu. Papizm nie potrafi się wstecz zawrócić, jak tego uczynić nie zdoła i poganizm, który też w niektórych krajach zwleka ze zniknięciem. Ale, zaprawdę, ze wszystkiem tem dzieje się jak z odpływem morskim: spoglądacie na fale, wahające się u wybrzeża; czasem w ciągu minut nie potraficie powiedzieć, jak idzie odpływ; spojrzyjcie jednak na to, gdzie on za pół godziny: spojrzyjcie za pół wieku, gdzie wasze papieztwo![14] Niestety! Byleby tylko Europie naszej nie groziło żadne nieszczęście większe od zmartwychwstania starego papieża! Tor też może próbować zmartwychwstać. — Zresztą wahanie się to nie jest zupełnie pozbawione znaczenia. Biedne stare papieztwo nie zginie doszczętnie, — jak to było i z Torem, — do pewnego jeszcze czasu, i zresztą nie powinno zginąć. Możemy powiedzieć, że stare nigdy nie ginie, dopóki wszelki duch dobra w niem zawarty nie wcieli się w praktykowanie nowego. Dopóki forma rzymska może sprawić coś dobrego, albo zawiera w sobie wszystko, dopóki przez nią będzie możliwem pędzenie żywota świątobliwego, jak raz dopóty, jeśli dobrze to zważymy, jakaś dusza ludzka ją przyjmie i da jej świadectwo żywe. Dopóty będzie ona obrażała oczy nasze — tych, co ją odrzucamy, — dopóki nie przeniesiemy do naszej praktyki całego tkwiącego w niej zasobu prawdy. Wtedy to, ale też nigdy przed tem, straci ona wszelki urok w oczach ludzi. Trwa ona tu na ziemi w pewnym celu, — niechże więc trwa, jak długo zdoła.
Go się zaś tyczy Lutra oraz wszystkich tych wojen i przelewów krwi, dorzucę obecnie fakt doniosły, że żadna z nich się nie rozpoczęła za jego życia. Dopóki on żył, spór nie doszedł do tego punktu. Fakt ten stanowi w oczach moich dowód wielkości jego pod każdym względem. Jak rzadko zdarza się nam znaleźć człowieka, który nie zginąłby i nie został zmieciony oraz uniesiony ruchem, przez siebie samego wytworzonym! Tak przedstawia się los zwykły rewolucyonistów. Luter do wysokiego stopnia pozostał władcą wielkiej tej rewolucyi — wszyscy bowiem protestanci, jakiejbądźkolwiek godności, usilnie spoglądali ku niemu, jako ku kierownikowi, — i stojąc niezachwianie w środku, utrzymał ją w karbach pokoju. Dla dzieła takiego człowiek musi posiadać zdolności królewskie, musi mieć dar odróżniania w każdym wypadku, w czem leży istotna treść rzeczy, umieć zająć tam stanowisko mężnie, jako człowiek silny i prawy, by inni ludzie prawi mogli dokoła niego się skupić. Bez tego nikt nie zostanie przywódcą ludzi. W okolicznościach tych nadzwyczaj zasługuje na uwagę moc rozsądku Lutra, jak i wszelka inna siła, np. pomiędzy innemi siła milczenia, tolerancyi i umiarkowania.
Powiedziałem: tolerancyi, a bardzo oryginalny to był rodzaj jego tolerancyi. Rozróżnia on wszystko, co jest głównem i co nie jest takiem, — drugorzędnem zaś mało się zajmuje. Dochodzi go naprzykład skarga, że pewien kaznodzieja „nie chce kazać bez sutanny.“ „A więc cóż — odpowiada Luter, — cóż sutanna człowiekowi może zaszkodzić? Niech tedy włoży sutannę do kazania, niech nawet włoży trzy sutanny, jeśli tylko z tem mu dogodniej!“ Postępowanie jego w sprawach: dzikiego zniszczenia obrazów w Karlstadzie, anabaptystów, wojny wieśniaczej — wykazuje siłę szlachetną, niemającą nic wspólnego z gwałtownością spazmatyczną. Pewna jego tudzież bystra intuicya natychmiast odróżnia, o co rzecz chodzi: człowiek silny oraz sprawiedliwy ogłasza, jakie zachowanie się będzie mądre — i wszyscy ludzie idą za nim. Takież świadectwo dają o Lutrze dzieła jego pisane. Język jego rozumowań wyszedł już z mody obecnie; czyta się je przecież z dziwnem zajęciem. I rzeczywiście, sama stylistyka jego warta jeszcze czytania; nadzwyczaj wielką jest zasługa Lutra w historyi literatury; jego sposób wyrażania się stał się językiem wszelkiego pisma. Te dwadzieścia cztery tomy, pozostałe po nim in quarto, nie są napisane dobrze, były bowiem pisane pośpiesznie, w celu wcale nieliterackim. W żadnych jednak książkach nie znalazłem zdrowszej, naturalniejszej, powiem nawet: szlachetniejszej duchowej siły ludzkiej, niż w nich. Surowa tam sumienność, poufałość oraz prostota, surowy zdrowy rozsądek i siła — bez żadnych przymieszek. Wydaje on z siebie światłość, zdania jego uderzające, znamienno-narodowe, niby ostrza, jakie przenikają do samej najtajniejszej rdzeni rzeczy. Nie brak też tam dobrego humoru, a co więcej nawet, czułej serdeczności, szlachetności i głębokości: człowiek ten mógłby też być i poetą! Wypadło mu jednak czynić poemat epiczny, nie zaś go pisać. Nazywam go wielkim myślicielem, a zaprawdę, sama wielkość jego serca to zapowiada. Richter tak mówi o Lutrze: „słowa jego — to pół-bitwy!“ Można je tak nazwać. Główna jego właściwość zasadzała się na możności walczenia i zwyciężania; dobry to był okaz męztwa ludzkiego. Nie istniał człowiek mężniejszy; żadnego serca śmiertelnego, o ile pamięć sięga, nie możnaby było nazwać dzielniejszem wśród tej rasy teutońskiej, której charakterem jest męztwo. Wyzwanie, rzucone przezeń „dyabłom,“ nie tworzyło prostej przechwałki, jaką mogłaby być dzisiaj. Luter wierzył w istnienie demonów, duchów — mieszkańców piekła, wciąż oblegających ludzi. Nieraz to w pismach jego powraca, i z tego powodu niejeden parska drwiącym śmiechem. W Wartburgu, w pokoju, gdzie siedział nad przekładem Biblii, dziś jeszcze pokazują na murze czarną plamę, pamiątkę po jednej z tych walk. Luter tłumaczył psalm pewien; był wycieńczony i przygnębiony długą pracą, chorobą, powstrzymywaniem się od pokarmów. Wtem stanęło przed nim, aby pracę mu przerwać, jakieś okropne a niewyraźne widmo, które wziął za szatana samego; zerwał się tedy z miejsca z wyzwaniem dyabła i rzucił w niego swój kałamarz; widmo natychmiast znikło! Ale została jeszcze plama, świadectwo wielu rzeczy. Każdy uczeń aptekarski może nam teraz powiedzieć, co należy myśleć o tem zjawisku z punktu widzenia naukowego, lecz serce człowieka, serce, które śmie stanąć z wyzwaniem oko w oko przeciw piekłu samemu, nie zdoła dać większego dowodu męztwa: ani na ziemi, ani pod ziemią niema już nic, przed czem onby zadrżał. Co za nieustraszoność! „Dyabeł wie — pisze on razu pewnego, — że nie wypływa to u mnie ze strachu. Widziałem i stawałem bez bojaźni przeciw wielu dyabłom. Książę Jerzy (lipski, jeden z wielkich jego wrogów) nie równa się dyabłu (daleko jest odeń niższy)! Gdyby mi było trzeba, wjechałbym konno do Lipska, choćby tam nawet przez dni dziewięćdziesiąt z rzędu padał bezustanku deszcz z samych książąt Jerzych.“ Co to za zbiorowisko książąt do tratowania!
Błądzą też zarazem wielce ci, którzy wyobrażają sobie, że męztwo tego człowieka było okrucieństwem, prostym uporem, dzikością pierwotną i w karby nieujętą, co mniema wielu. Dalekie to od prawdy! Brak strachu może pochodzić z braku myśli lub uczucia, z nienawiści i wściekłości bezmyślnej, — męztwa jednak tygrysa nie cenimy wysoko! Wcale inaczej działo się z Lutrem; żaden zarzut względem niego nie mógł być niesprawiedliwszym od tego zarzutu dzikiej tylko gwałtowności. Nosił on w piersiach serce szlachetne, pełne litości i miłości, jakiem zaprawdę zawsze bywa serce prawdziwie mężne. Przed wrogiem silniejszym tygrys ucieka, to też nie nazywamy go mężnym, lecz tylko dzikim i okrutnym. Mało znam rzeczy bardziej wzruszających nad te łagodne powiewy uczucia — łagodne, niby dziecięce lub macierzyńskie — w tem dzikiem, wielkiem sercu Lutra. Jakie one szlachetne te powiewy i bez zmazy hipokryzyi, jakie poufałe i pierwotne co do formy, a czyste jak woda źródlana, ze skały bijąca. Czemże było w rzeczy samej to usposobienie rozpaczliwe jego młodości; czem były myśli jego o potępieniu, jak nie owocem wzniosłej i medytacyjnej szlachetności uczuć, uczuć zbyt czułych i delikatnych? Zwykły to los ludzi takich, jak poeta Cowper. Spostrzegaczowi powierzchownemu Luter mógłby się wydać człowiekiem bojaźliwym, słabym, odznaczał się on bowiem głównie żywą, drżącą czułością. Szlachetne to męztwo, rodzące się w takiem sercu, które, raz popchnięte do wyzwania, rozpłomienia się ogniem niebiańskim.
W „Rozmowach przy stole“ Lutra, księdze pośmiertnej, zawierającej w sobie anekdoty i zdania, zebrane przez przyjaciół, w tej najbardziej dziś zajmującej ze wszystkich tyczących się Lutra ksiąg — znajdujemy wiele pięknych a nieświadomych objawień o człowieku tym i jego charakterze. Postawa jego przy posłaniu śmiertelnem małej córeczki, taka nieruchoma, taka wielka i pełna miłości — należy do zjawisk najbardziej wzruszających. Zrezygnował się on na śmierć małej Magdaleny, pragnąłby jednak niewypowiedzianie, by ona mogła żyć — i myślą przerażoną towarzyszy małej tej duszyczce przez królestwa nieznane. Tak, myślą przerażoną, dobrze sercem odczutą, jak łatwo widzieć, i szczerą, — albowiem czuje on, pomimo wszystkie nasze wyznania wiary i dogmaty, jaką nicością jest to, co wiemy, lub wiedzieć możemy; mała jego Magdalena będzie z Bogiem, jak Bóg tego chce: dla Lutra też jest to wszystko, islam jest wszystkiem.
Razu pewnego z głębi Patmosu swego pustelniczego w zamku Coburgu spogląda on wśród nocy na świat: ten wielki strop bezmiaru, z długiemi szeregami żeglujących po nim obłoków — niemych, bezcielesnych, olbrzymich — kto podtrzymuje to wszystko? „Nikt nigdy nie widział filarów, a przecież jest on podtrzymywany.“ Bóg go podtrzymuje; powinniśmy przeto wiedzieć, że Bóg jest wielki oraz dobry i ufać Mu w tem, ku czemu wzrok nasz nie sięga. — Powracającego raz do domu z Lipska Lutra uderza piękność pól, dojrzałem zbożem pokrytych: Jak się też wznosi to zboże złociste na pięknej, wysmukłej łodydze; złote, pełne bogactwa główki chylą się i falują: ziemia słodka, na rozkaz łaskawy Boga raz jeszcze chleb dla człowieka wydała! — Pewnego wieczora o zachodzie Luter w ogrodzie w Wittembergu widzi ptaszka, który do snu się na gałązce usadowił: Nad tą małą ptaszyną wiszą gwiazdy, bezdenne niebiosa światów; zwinął on jednak skrzydełka swoje i usiadł tu z ufnością na wypoczynek, niby u siebie: Stwórca jego dał mu też własne „u siebie!“ — Nie brak tam również bynajmniej rysów dobrego humoru: w człowieku tym bije wielkie i swobodne serce ludzkie. Zwykły jego język odznacza się jakąś pierwotną szlachetnością, nosi charakter narodowy, posiada wyrazistość bez cienia sztuczności; gdzieniegdzie widnieją błyski pięknych barw poezyi. Każdy czuje, że jest to człowiek wielki, nasz brat. Czyż miłość jego dla muzyki nie tworzy, że tak powiem, w rzeczy samej streszczenia wszystkich jego uczuć? Ileż dzikiej niewymowności oddała dusza jego w dźwiękach fletu! Dyabły daleko od jego fletu uciekały, jak powiada. Wyzwanie na śmierć z jednej i taka miłość muzyki z drugiej strony: wolnoby mi było to nazwać dwoma przeciwległemi biegunami wielkiej duszy; pomiędzy niemi znaleźć mogło miejsce wszystko, co wielkie.
Twarz Lutra stanowi dla mnie wyraz tego człowieka; w najlepszych portretach Kranacha znajduję prawdziwego Lutra. Prosta to twarz plebejuszowska, o brwiach dużych i kościach sterczących, niby opoki, co tworzy znamię surowej energii; na pierwszy rzut oka twarz ta odpycha. W oczach jednak głównie ukrywa się cierpienie milczące i dzikie, smutek niewypowiedziany, pierwiastek wszystkich uczuć wzniosłych i delikatnych, który nakłada na całą twarz pieczęć szlachetności. Luter umiał się śmiać, jakeśmy to powiedzieli, ale też umiał i płakać. W udziale przypadły mu łzy, łzy tudzież trud ciężki. Podstawę jego życia stanowił smutek oraz powaga. Po wszystkich tryumfach i zwycięztwach, w ostatnich swych dniach, mówi on z głębi serca, że znużony jest życiem; myśli o tem, że Bóg tylko sam może i chce kierować biegiem rzeczy i że, być może, dzień sądu już nadchodzi. Co się zaś jego tyczy, jedno tylko żywi on pragnienie: by Bóg raczył zeń zdjąć ciężar trudu, pozwolił mu odejść i spocząć. Niewiele pojęli z człowieka tego ci, którzy te słowa przytaczają, by mu ujmę uczynić! — Lutra nazwę człowiekiem prawdziwie wielkim, wielkim ze względu na umysł, męztwo, uczucie oraz prawość; zaliczę go w poczet ludzi najbardziej godnych miłości i najcenniejszych. Wielkość jego nie przypomina wielkości obelisku wykutego, lecz wielkość góry alpejskiej: tyle w nim prostoty, prawości, bezpośredniości, tak mało pozowania na wielkość. Nie ona to tworzyła jego cel! Tak, granit to nieujarzmiony, wysoko i szeroko niebiosa bodący, w którego szparach fontanny, doliny piękne, zielone i kwieciste! Prawdziwy to bohater i prorok duchowy; jeszcze raz powiem, że prawdziwy to syn natury i rzeczywistości, za którego te wieki oraz wiele jeszcze przyszłych okażą wdzięczność dla nieba.
Najbardziej zajmuje — szczególnie nas, Anglików — ze wszystkich faz, przez jakie przechodziła reformacya, faza purytanizmu. We własnym kraju Lutra protestantyzm prędko wyrodził się w coś dość jałowego, — nie w religię lub wiarę, lecz prędzej, jak teraz, w szczekanie argumentacyjno-teologiczne, w coś, co nie zamieszkało w sercu, czego treścią była sporność sceptyczna; szczekał ten protestantyzm coraz bardziej, dochodząc aż do wolteryanizmu samego w drodze od sporów Gustawa Adolfa do rewolucyi francuzkiej! Na naszej jednak wyspie powstał purytanizm, który zdołał się ustalić jako prezbiteryanizm i kościół narodowy wśród Szkotów — i on to okazał się rzeczywistą sprawą serca i wydał na świat owoce bardzo znakomite. Pod wielu względami można powiedzieć, że była to jedyna faza protestantyzmu, jaka tylko dosięgła stopnia, na którym stała się wiarą, prawdziwą łącznością pomiędzy sercem a niebem, i jaka zdołała z trudem przejawić się w historyi. Należy nam powiedzieć słów kilka i o Knoxie. On sam odznaczał się dzielnością, a więc wybił się ponad tłum; większe jednak znaczenie posiada jako pierwszy kapłan i założyciel — bo tak trzeba go nazwać — wiary, która stała się wiarą Szkocyi, Nowej-Anglii, Oliviera Cromvella. Długo jeszcze historya będzie miała dużo o tem do powiedzenia!
Wolno nam wedle upodobania oceniać purytanizm, i nie znajdzie się nikt, jak myślę, pośród nas, ktoby nie widział w nim czegoś niedoskonałego i ułomnego; możemy jednak my, tudzież świat cały z nami, zrozumieć, że było to coś szczerego, natura go bowiem usynowiła, i wzrósł on i wzrasta. Powtarzam czasem, że wszystko na tym świecie dzieje się przez wyzwanie bojowe, że siła dobrze zrozumiana stanowi miarę wszelkiej wartości. Pozostawcie rzecz pewną czasowi: jeśli będzie trwała szczęśliwie — znaczy, że jest dobra. Rozpatrzmy teraz saksonizm amerykański i ten fakt drobny wyprawy morskiej Mayflowera, który wypłynął przed laty dwustu z portu holenderskiego miasta Delft! Gdybyśmy byli ludźmi o zmysłach, jak Grecy, otwartych, — odkrylibyśmy w tem poemat cały, jeden z tych poematów właściwych naturze, które ona obszernemi faktami pisze na lądach. To bowiem właściwie utworzyło początek Ameryki. Znajdowało się i przedtem trochę rozsianych po Ameryce kolonistów, nagromadziło się tam, że tak powiem, nieco materyałów do zbudowania ciała, — lecz to przedewszystkiem stało się duszą tego ciała. Biedacy ci, wygnani z ojczyzny, nie mogąc żyć tak, jak chcieli, w Holandyi, — zdecydowali się osiedlić w Nowym Świecie. Nie brakowało tam ciemnych puszcz nieujarzmionych i tworów dzikich oraz złych; nie znalazłbyś jednakże tak okrutnych, jak katy Izby Gwiaździstej. Pomyśleli oni, że sumiennie uprawiana ziemia nie odmówiłaby im pokarmu i tam, że wieczne niebiosa i tam rozpostarłyby się nad ich głowami, że tam pozostawionoby ich w spokoju, by zdołali dobrze się przygotować do wieczności, żyjąc dobrze w tym świecie doczesnym, cześć składając samemu Bogu prawdziwemu, nie zaś temu, którego uważali za bałwany. Połączyli oni małe swoje środki, wynajęli okręt, mały statek Mayflover, i stanęli w pogotowiu do odbicia.
W „Historyi purytanów“ Neal’a znajduje się opowiadanie o ceremonii ich odpłynięcia, którą moglibyśmy prędzej nazwać uroczystością; był to bowiem akt rzeczywistego hołdu Bogu. Kapłan ich zstąpił na wybrzeże, otoczony nimi tudzież braćmi ich, których mieli poza sobą zostawić; wszyscy połączyli się w modlitwie uroczystej, aby Bóg raczył ulitować się nad dziećmi Swojemi i towarzyszyć im w tej pustyni straszliwej, albowiem i tę pustynię On tak samo stworzył oraz jest tak samo tam, jak i tu. — Ach! mieli oni dość pracy, jak myślę, ci ludzie! Lecz rzecz słaba, od dziecięcia słabsza, staje się z czasem silną, byleby tylko była prawdziwą. Purytanizm uchodził wówczas za przedmiot wzgardy i śmiechu, niktby się jednak dzisiaj śmiać z niego nie ośmielił. Purytanizm zdobył oręż i nerwy; posiada on broń palną, floty wojenne; dziesięć jego palców odznaczają się zręcznością, prawica mocą; może on okrętami kierować, lasy wycinać, góry przenosić: jest teraz jedną z najsilniejszych rzeczy pod słońcem.
W historyi Szkocyi także, ściśle rzeczy biorąc, jednę tylko widzę epokę; możemy powiedzieć, że niema w niej nic ważnego dla świata całego, oprócz tej reformacyi Knoxa. Kraj to biedny i jałowy, rozdzierany ciągłemi kłótniami, niezgodami i morderstwami; lud tam pogrążony w dzikości i nędzy, nie o wiele chyba lepszej od obecnej irlandzkiej. Jeśli dodamy do tego zgłodniałych i okrutnych baronów, niezdolnych nawet do wytworzenia jakiegobądźkolwiek urządzenia celem podziału między siebie zdartej z biednych swych niewolników wełny, lecz zmuszonych — jak dziś rzeczpospolite Kolumbijskie — czynić ze zmiany każdej rewolucyę, — nieznających innego sposobu zmiany ministeryum, jak tylko powieszenie ministrów dawnych, — otrzymamy obraz historyczny bez znaczenia zupełnie. „Odwagi“ dość — nie wątpię, bojów wściekłych do zbytku: nie więcej jednak odwagi i wściekłości, niż w przodkach ich starych skandynawskich królów morza, nad których czynami waleczności nie uważaliśmy za właściwe zatrzymywać się dłużej. Do pewnego czasu brakowało tej krainie duszy; nic w niej się nie rozwijało, oprócz tego, co surowe, zewnętrzne, półzwierzęce. Wtem reformacya rozpłomienia życie wewnętrzne — obok, że tak powiem, tej zewnętrznej śmierci materyalnej. Sprawa pewna, najwznioślejsza ze spraw, rozpala się niby latarnia morska na wysokości podniebnej, dostępnej jednak dla ziemi. I sprawa ta najniższego z ludzi przemienia nietylko w obywatela, lecz w członka kościoła widomego Chrystusowego, czyni zeń bohatera prawdziwego, jeśli tylko okaże się on człowiekiem prawdziwym!
Otóż to właśnie rozumiem pod „narodem bohaterów,“ narodem wierzącym. Nie trzeba wielkiej duszy, aby uczynić bohatera, — trzeba tylko duszy przez Boga stworzonej, która chciałaby nie zadać kłamu pochodzeniu swemu: i to będzie wielka dusza! Znajdujemy, że coś podobnego już było — i będzie znowu w postaci obszerniejszej od prezbiteryanizmu: do tego czasu nie potrafi pojawić się żadne dobro trwałe. — To jest niemożliwe, powiadają niektórzy. Możliwe? Nie istniałoż to w świecie, jako fakt w życie wprowadzony? Czyż w epoce Knoxa zbrakło pierwiastka czci dla bohaterów? Czyżeśmy teraz z innej gliny ulepieni? Czyż wyznanie wiary westminsterskie dodało duszy człowieka nowej jakiejś własności? Bóg stworzył duszę człowieka. Żadnej duszy ludzkiej nie skazał na życie jako hipoteza lub jakieś „powiadają“ w świecie — pełnym rzeczy podobnych i dzieła zgubnego oraz owoców tego czegoś!
Ale do rzeczy! To, czego Knox dokonał dla narodu swego, możemy istotnie nazwać jak gdyby wskrzeszeniem z głębokości śmierci. Sprawa nie przedstawiała się gładko, lecz bardzo pożądanie, i byłaby tanio okupiona, gdyby nawet kryła w sobie daleko więcej trudności. Byłaby, wszystko zważywszy, tanio okupiona za jakąbądźkolwiek cenę — tak, jak życie. Naród zaczął żyć: tego przedewszystkiem, bądźcobądź, należało dokonać. Literatura i myśl szkockie, szkocki przemysł, James Watt, David Hume, Walter Scott, Robert Burns: widzę działanie Knoxa i reformacyi w rdzeni serca każdej z tych osobistości i każdego z tych zjawisk; widzę, że bez reformacyi nie mogliby oni istnieć. Ale cóż mówię o Szkocyi? Purytanizm jej zaszczepił się w Anglii i Nowej-Anglii. Zgiełk w Kościele Wysokim w Edymburgu rozszerzył się na całe te państwa w postaci bitwy i walki powszechnej, — i po pięćdziesięciu latach walki objawił się w postaci tego, co zwiemy „godną chwały rewolucyą,“ aktu Habeas corpus, wolnych parlamentów oraz wielu innych rzeczy! — Nie jestże, niestety! rzeczą aż nadto prawdziwą to, cośmy mówili, że wielu ludzi z awangardy wciąż zstępują, zupełnie jak żołnierze do rowu obleganej twierdzy, i zasypują go trupami swemi, aby straż tylna mogła przejść po nich suchą nogą ku chwale? Iluż myślących i surowych Cromwellów, Knoxów, wieśniaków, którzy przystąpili do Covenant’u[15], muszą, po walce i boju o życie nawet, w miejscach zapuszczonych i błotnistych, po wysiłkach i w cierpieniu, paść, surowo osądzeni, błotem okryci, — zanim piękna rewolucya z r. 88-go zdoła przejść po nich w trzewikach urzędowych i pończochach jedwabnych, z powszechnem trzy razy trzy!
Zdaje mi się, iż złąby to było zapłatą, gdyby po latach trzystu Szkot ten musiał bronić się jako obwiniony wobec świata za to właśnie, że odznaczał się, w sposób naówczas możliwy, męztwem największem ze Szkotów! Gdyby on był jakiemś nędznem ni to ni owo, mógłby się gdzieś, jak tylu innych, schować w kąciku, Szkocya nie zostałaby oswobodzoną, a Knox nie otrzymałby nagany. On jedynym jest ze Szkotów ówczesnych, względem którego kraj jego i świat dług zaciągnął. Ma się usprawiedliwiać, aby Szkocya raczyła mu przebaczyć, iż dla niej okazywał odwagę za milion cały jakichbądźkolwiek „nienagannych“ Szkotów, wcale przebaczenia niepotrzebujących! Z piersią nagą stanął on do walki, musiał wiosłować na galerach francuzkich, błąkać się opuszczony na wygnaniu, w chmurach i burzach; stawał przed sądem, strzelano doń przez okna: w udziale przypadło mu życie bolesne walki. Jeśli świat ten miał być dlań miejscem nagrody, to uczynił z niej nieszczególną przygodę. Nie mogę być apologistą Knoxa. Od dwustu pięćdziesięciu, czy więcej, lat wszystko mu jedno, co ludzie o nim mówią. My jednak, stojąc dziś ponad wszystkiemi szczegółami jego boju i żyjąc w świetle oraz wśród owoców jego zwycięztwa, my, przez wzgląd na samych siebie, powinnibyśmy przeniknąć człowieka samego poprzez gawędy tudzież spory, co go przysłaniają.
Przedewszystkiem chcę zrobić uwagę, że nie dobijał się on wcale godności proroka swego narodu: Knox, zanim wyszedł na widownię, przeżył spokojny i nieznany do lat czterdziestu. Był on synem biednych rodziców, wychowywał się w kolegium, został kapłanem, przystąpił do reformacyi — i, zdawało się, że czuł się najzupełniej zadowolonym z możności kierowania własnych swych kroków według światła swego, nie narzucając go wcale innym bez potrzeby. Przebywał wśród rodzin szlacheckich w roli nauczyciela, każąc, kiedy zebrała się grupa ludzi, pragnących poznać jego doktrynę, zdecydowany na to, by stąpać drogami prawdy i głosić ją, kiedy do tego będzie powołany, nie roszcząc do niczego więcej pretensyi i nie wyobrażając sobie, iż zdolnym jest do czegoś więcej. W taki to sposób dożył nieznany lat czterdziestu. Znajdował się wśród małego oddziału reformatorów, obleganych w zamku św. Andrzeja, kiedy razu pewnego kaznodzieja, skończywszy swą przemowę do tych bojowników z przedniej straży, powiedział nagle, że trzeba innych głosów; że każdy człowiek, posiadający serce oraz dar kapłaństwa, powinien teraz mówić; że dar ten oraz to serce posiada właśnie z pośród nich mąż, nazywający się Janem Knoxem. „Nie posiadaż on tego? — rzekł kaznodzieja, zwracając się do całego audytoryum, — a jakąże jest w takim razie jego powinność?“ Tłum odpowiedział twierdząco: było to zbrodniczem opuszczeniem posterunku, by człowiek taki tłumił w milczeniu słowo, które w nim tkwiło. Biedny Knox musiał powstać; postarał się odpowiedzieć, ale nie mógł ani słowa wymówić — i w głos się rozpłakawszy, wybiegł z kaplicy. Warto zapamiętać ową scenę. W ciągu dni kilku podlegał on głębokiemu wzburzeniu. Czuł, jak małemi okazywały się siły jego wobec dzieła tak wielkiego. Czuł też, do jakiego chrztu go powoływano, — i „w głos się rozpłakał.“
Najpierwsza cecha charakterystyczna bohatera, a mianowicie szczerość jego, wyraziście do Knoxa się odnosi. Nikt nigdzie nie przeczy, że człowiek ten, niezależnie od wszystkich innych wad swych i przymiotów, należał do liczby ludzi najszczerszych. Osobliwy jakiś instynkt każe mu się przywiązać do prawdy i faktu; prawda tylko sama istnieje dla niego, wszystko zaś reszta — to tylko zwodnicza nieistność. Jakbądźkolwiek słabą i opuszczoną miałaby się zdawać rzeczywistość, w niej tylko i w niej tylko samej może on znaleźć dla siebie punkt oparcia.
Towarzyszom niewoli w czasie tym ponurym mówił on, aby nie tracili odwagi, sprawa bowiem, którą podtrzymywali, prawdy pełna i musi tryumfować oraz będzie tryumfowała, gdyż świat cały zniszczyć jej nie zdoła. Rzeczywistość pochodzi z ręki Boga i sama tylko jest silną. — Knox nie potrafi żyć, jak tylko rzeczywistością; wdziera się on na nią, jak rozbitek na opokę. On służy nam za przykład, jak człowiek przez szczerość samą staje się bohaterskim. Znajdujemy w Knoxie talent umysłu dobry i szlachetny, lecz nieprzechodzący miary ludzkiej; — człowiek to ciasny, wcale nieznaczny w porównaniu z Lutrem, ale w instynktownem przystąpieniu sercem do prawdy nie ma on wyższego; tak, a możnaby zapytać: Kto mu rówien? Serce jego jest sercem kasty proroków prawdziwych. „Tu leży — powiedział hrabia Morton na jego mogile — ten, który nigdy się nie uląkł twarzy ludzkiej.“ Więcej niż ktobądźkolwiek z nowoczesnych przypomina on proroka staro-hebrajskiego. Taż sama w nim niezłomność, nietolerancya, przystąpienie nieugięte i ciasne do prawdy bożej, skarcenie surowe dla wszystkich, oddalających się od prawdy bożej: prorok to staro-hebrajski pod postacią kapłana z Edymburga w wieku XVI-tym. Musimy go wziąć takim, jakim jest, nie zaś żądać, aby był innym.
Postępowanie Knoxa z królową Maryą, odwiedziny jego surowe u niej od czasu do czasu celem karcenia, wiele znalazły komentarzy. Okrucieństwo takie i grubiaństwo nas oburza. Czytając opowiadanie dokładne o sprawie: co Knox mówił, czego chciał, — muszę przyznać, że poczucie tragizmu traci nieco grunt. Przemowy jego nie grzeszyły tak bardzo grubiaństwem, wydają mi się one mniej więcej o tyle grzeczne, o ile mogły pozwolić na to okoliczności! Knox przychodził tam nie po to, by grać rolę dworaka; jego posłannictwo zupełnie na czem innem polegało. Każdy, dopatrujący się w tych rozmowach jego z królową grubiaństwa lub pospolitego klechy plebejuszowskiego względem delikatnej wielkiej damy, myli się najzupełniej co do ich intencyi i treści. Na nieszczęście, było rzeczą niemożliwą okazać się grzecznym dla królowej Szkocyi, nie sprzeniewierzając się zarazem względem narodu i sprawy szkockiej. Człowiek, który nie chciał widzieć, jak ziemia, na której się urodził, zmieni się w pole łowów dla intrygantów i ambitnych; jak sprawę bożą zdepczą fałsze, formuły oraz sprawy dyabła, — nie znalazł żadnej możności okazać się przyjemnym! „Lepiej niech kobiety płaczą — powiadał Morton, — niż żeby mężowie brodaci łzy lać mieli.“ Knox tworzył opozycyę konstytucyjną w Szkocyi: szlachta, z racyi stanowiska swego do tego powołana, nie stawała do apelu; musiał więc iść albo Knox sam, lub nikt. Nieszczęsna królowa — lecz bardziej jeszcze nieszczęsnym byłby kraj, gdyby ona zdobyła szczęście. Maryi samej nie brakło, pomiędzy innemi właściwościami, pewnej złośliwości. „Ktoś ty taki — powiedziała doń pewnego razu, — że chcesz dawać nauki szlachcie i pani tego królestwa?“ — „Wasza Królewska Mość, jestem poddanym, w tem królestwie zrodzonym“ — odrzekł. Rozsądna odpowiedź! Jeśli „poddany“ ma prawdę jakąś do powiedzenia, nie zbraknie mu w takim razie punktu oparcia.
Ganimy Knoxa za jego nietolerancyę. Tak, zapewne, należy, by każdy z nas odznaczał się jaknajwiększą wyrozumiałością. W gruncie jednak rzeczy, pomimo wszystko, co o tem mówią i powiedziano — czem jest tolerancya? Tolerancya winna cierpieć to, co się nie tyczy treści, i dobrze to odróżniać. Winna ona być szlachetną, umiarkowaną, sprawiedliwą nawet w gniewie, kiedy już cierpieć dalej nie może! Ostatecznie jednak nie jesteśmy tu po to tylko, by tolerować! Jesteśmy tu po to, by stawić opór, sprawdzać i zwyciężać. Nie tolerujemy kłamstw, złodziejstw oraz nieprawości, kiedy nas one opadną, lecz mówimy im: jesteś fałszem, jesteś nie do zniesienia! Jesteśmy tu po to, aby zniszczyć fałsze i w jakiś mądry sposób koniec im położyć! Nie zamierzam tak dalece sprzeczać się o sposób; ważną jedynie jest rzeczą, by rzecz się stała. W tem znaczeniu Knox niewątpliwie był niewyrozumiałym.
Człowiek, którego posłano wiosłować na galerach francuzkich i t. d. za nauczanie prawdy w kraju swoim, niezawsze może słodyczą się odznaczać! Nie chcę powiedzieć, aby charakter Knoxa miał należeć do łatwych, jak też nic nie wiem o tem, żeby Knox posiadał charakter zły. Stanowczo, nie był to człowiek złej natury. Wiele uczuć życzliwych i szlachetnych przemieszkiwało w tym człowieku, bardzo cierpliwym na krzywdy i obelgi, zużytym przez trud, wiecznie walczącym. To, że mógł on, będąc jedynie „poddanym, w tem królestwie zrodzonym,“ karcić królowę, — że takie zdobył znaczenie u szlachty burzliwej i dumnej, dość dumnej, niezależnie od tego, jaką była w czem innem, — że mógł do końca zachować rodzaj duchownej prezydentury czy władzy monarszej w dzikiem tem królestwie, — dowodzi to samo przez się, że nie widziano w nim wcale zblizka człowieka nizkiego tudzież niesmacznego, lecz człowieka w sercu zdrowego, silnego, przenikliwego. Taki tylko człowiek może dźwigać w ten sposób ciężar rządu. Ganią go, że burzył katedry i t. d., jak gdyby był wprost demagogiem buntowniczym i gwałtownym, — tymczasem, jeśli dobrze rzecz zbadamy, działo się zupełnie przeciwnie, zarówno o ile się tyczy katedr, jak i reszty! Knox wcale nie potrzebował burzyć gmachów kamiennych, chciał jeno wygnać trąd oraz mrok z życia ludzi. Gwałt wcale nie stanowił jego żywiołu, i to, że tak wiele musiał on w nim przebywać, tworzyło właśnie rys tragiczny jego życia. Każdy człowiek podobny rodzi się już wrogiem nieporządku i przeraża go myśl pogrążenia się w nim. Ale cóż znowu? Fałsz gładki nie ma nic wspólnego z porządkiem, a jest tylko wynikiem ostatecznym nieporządku. Porządek — to prawda i wszystko, co na niej spoczywa: porządek oraz fałsz współistnieć nie mogą.
Ze wszystkiem tem, co trudno w nim byłoby przypuścić, Knox ten ma żyłkę śmieszności, która w połączeniu z innemi jego przymiotami bardzo mi się podoba. Posiada on naprawdę wzrok, co chwyta śmieszność. Historya jego z powagą swą surową często w sposób ciekawy przez to się ożywia. Wielkiem są dlań pod wszystkiemi względami widowiskiem dwaj prałaci, pomiędzy którymi u wejścia do katedry wybucha spór o pierwszeństwo i którzy gwałtownie posuwają się naprzód, zaczynają się popychać, targają wzajemnie swoje szaty i kończą wreszcie tem, że potrząsają swemi pastorałami, niby kijem. Nie są to drwiny i wzgarda, chociaż i tego niebrak, lecz gorycz głównie. Śmiech tam prawdziwy, życzliwy, śmiech, który blaskiem bije na tę twarz poważną, śmiech niehałaśliwy; możnaby powiedzieć: śmiech oczu przedewszystkiem. Człowiek to serca szlachetnego, braterskiego, brat wielkiego, brat także i małego, szczery w sympatyi swej jak dla jednego, tak i dla drugiego. W starym jego domu w Edymburgu nie brakowało też, jak wiemy, i beczki Bordeaux: człowiek ten wobec twarzy kochających wybuchał wesołością i odznaczał się usposobieniem towarzyskiem. Wielce błądzą ci, którzy sobie wyobrażają, że Knox był fanatykiem ponurym, spazmodycznym, krzykliwym. Bynajmniej! Jeden to z najstalszych ludzi, praktyczny, oględny, chociaż pełen nadziei, cierpliwy; człowiek zręczny, spostrzegawczy, spokojnie badawczy. W rzeczywistości posiadał on wiele znamion z takiego typu charakteru, jaki dziś Szkotom przypisujemy: odznacza się milczeniem sardonicznem i dostatecznym zasobem intuicyi, oraz sercem bardziej nieustraszonem, niż samby zdołał przypuścić. Ma moc pozostawania w spokoju porównawczym względem wszystkiego, co go w sposób żywotny nie zajmuje. — „To? Cóż to takiego?“ Będzie on jednak mówił o tem, co go w istotnie żywotny sposób zajmuje, i to takim tonem, że świat go cały usłyszy, — tem energiczniej, im dłużej milczał.
Ten prorok Szkotów wcale mi nie jest nienawistnym. Los dał mu życie bojowania bolesnego; walczył on przeciw papieżom i książętom — w porażce, sporze i mocowaniu się; wiosłował jako galernik, błąkał się jako wygnaniec. Bój to pełen boleści, lecz on go wygrał. „Maszże nadzieję?“ — zapytano go w chwili ostatniej, kiedy nie mógł już nawet mówić. Knox podniósł palec, „skierował palec swój ku wysokości“ i tak skonał. Cześć mu! Dzieła jego nie umarły. Litera dzieła jego umiera, jak to ze wszystkimi bywa ludźmi, lecz duch — nigdy.
Jeszcze słówko odnośnie do litery dzieła Knoxa. Nieodpuszczalną w nim zbrodnię tworzy to, że pragnął wynieść kapłanów ponad króle, czyli, inaczej mówiąc, usiłował wytworzyć z rządu szkockiego teokracyę. To stanowi właściwie, mówiąc prawdę, całą jego zbrodnię, grzech główny, za który jakiegoż przebaczenia może on oczekiwać? Prawdą jest, że pragnął istotnie w gruncie rzeczy — świadomie lub nie — teokracyi, czyli rządu bożego. Pragnął istotnie, by królowie i pierwsi ministrowie oraz wszyscy ludzie w życiu publicznem czy prywatnem, w dyplomacyi lub czembądźkolwiek innem, kroczyli według Ewangelii Chrystusowej i pojęli, że tam tkwi ich prawo, z praw najwyższe. Spodziewał się, że doczeka kiedyś urzeczywistnienia się tej myśli, kiedy to prośba „Przyjdź królestwo Twoje“ przestanie być słowem bez znaczenia. Boleśnie dotknął go widok, jak surowi boronowie świeccy chwytali własność kościoła: na żądanie zwrotu tudzież twierdzenie, iż nie była to własność świecka, lecz duchowna, a jako taką należało użyć ją na prawdziwe potrzeby kościelne, wychowanie, szkoły, nabożeństwo, — regent Murray odrzekł, wzruszając ramionami: „Jest to fantazya pobożna!“ To przedstawiało się dla Knoxa jako systemat prawa oraz prawdy, do urzeczywistnienia którego przyłożył się gorliwie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, — że jego system prawdy był zaciasny i nieprawdziwy, to możemy się cieszyć, że nie zdołał go on urzeczywistnić, że system ten po dwóch wiekach wysiłku pozostał nie do urzeczywistnienia, jako jeszcze jedna „fantazya pobożna.“ W jakiż jednak sposób moglibyśmy mu zganić wysiłki w celu jego urzeczywistnienia? Teokracya, rząd Boga — niejestże właśnie czemś, o co walczyć warto? Wszyscy prorocy i gorliwi kapłani tylko dla tego celu żyją. Hildebrand pragnął teokracyi; pragnął jej i walczył o nią Cromwell; Mahomet jej dosięgnął. Tak, nie jestże ona tem właśnie, czego wszyscy ludzie gorliwi — czy nazwiemy ich kapłanami, prorokami lub jakąkolwiek inną nazwą — pożądają istotnie treścią swej duszy, oraz muszą pragnąć koniecznie? Aby prawo tudzież prawda czyli prawo boże panowało zawsze wśród ludzi — jest to ideał niebiański (dobrze nazwany za czasów Knoxa i mogący zawsze być nazywany „objawieniem woli bożej“), ku któremu każdy reformator będzie rwał się uporczywie, by zbliżano się coraz bardziej ku całkowitemu jego spełnieniu. Wszyscy prawdziwi reformatorowie są, jakem powiedział, z natury swej kapłanami i usiłują założyć teokracyę.
W jakiej mierze ideał taki można w pewnym czasie urzeczywistnić i na jakim punkcie niecierpliwość nasza z powodu jego niewprowadzenia musi się zacząć — zawsze to pozostaje pytaniem. Zdaje mi się, że z całą pewnością powiedzieć możemy: niech wchodzi w życie, o ile będzie pożyteczny! Jeśli jest on wiarą prawdziwą ludzi, wszyscy muszą mniej lub więcej się niecierpliwić, widząc, że nie wszedł w życie. Znajdzie się też zawsze dość regentów Murray’ów, aby wzruszyć ramionami i powiedzieć: „Fantazya pobożna!“ My jednak prędzej hołd złożymy kapłanowi-bohaterowi, który czyni to, co tkwi w nim, aby ten ideał sprowadzić, i trawi żywot szlachetny w trudzie, obmowie, przeciwieństwie, — aby wytworzyć królestwo boże na tej ziemi. Ziemia nie stanie się zbyt boską!
Bohaterowie — jako bogi, prorocy, poeci, kapłani — są to formy bohaterstwa, stanowiące własność wieków starożytnych, właściwość czasów najodleglejszych; niektóre z tych form oddawna straciły możność istnienia i nie ukażą się już więcej światu. Przeciwnie zaś bohater jako publicysta — kategorya, o której dziś właśnie mówić zamierzamy — stanowi całkowicie wytwór czasów nowych, i dopóki sztuka cudowna pisma lub pisma prędkiego, zwanego drukiem, nie przestanie istnieć, możemy być pewni, że i taki bohater będzie trwał, jako jedna z głównych form bohaterstwa w wiekach przyszłych. Bohater taki z wielu względów tworzy wytwór nader osobliwy.
Jest on, jak mówię, nowy; istnieje na świecie niewiele dłużej nad lat sto. Nigdy przedtem nie widziano postaci podobnej, duszy wielkiej, żyjącej na stronie w sposób tak nieprawidłowy, usiłującej wyrazić na zewnątrz zawarte w niej natchnienie przez księgi drukowane, znajdującej sytuacyę i środki do życia w tem, co światu się podoba dać za taką robotę. Wiele rzeczy sprzedawano i kupowano, pozostawiając je samym sobie, aby zdobywały sobie cenę na rynku; nigdy się to jednak nie zdarzyło, jak dotąd, w sposób tak nagi, z mądrością natchnioną duszy bohaterskiej. Człowiek ów, żyjący ze swojemi prawami i „winami“ autorskiemi na nędznem poddaszu, w ubraniu przez robactwo stoczonem, rządzący (to bowiem właśnie czyni) po śmierci z głębi swej mogiły narodami całemi i pokoleniami, które dawały lub odmawiały mu chleba za życia — dość to ciekawe widowisko! Mało znajdziesz form bohaterstwa tak niespodziewanych.
Niestety, bohaterowi od najdawniejszych czasów przypadały w dziale dziwne rodzaje tortur: wygląd jego tak jest w świecie obcym, że świat ten nigdy nie wie, co z nim robić! Zdaje się nam bezmyślnością, że ludzie, w niewyraźnym swym podziwie, mogli wziąć jakiegoś mądrego i wielkiego Mahometa za natchnionego przez Boga i religijnie prawo jego spełniać w ciągu dwunastu wieków; ale że jakiegoś mądrego i wielkiego Johnsona, Burnsa lub Rousseau można było uważać za coś jałowego, istniejącego w świecie jedynie celem dostarczania rozrywki próżniactwu i zdobycia kilku monet oraz oklasków, które mu rzucono, by miał z czego żyć, — to, zapewne, wyda się z czasem, jak to przedtem wskazaliśmy, fazą rzeczy jeszcze bardziej bezmyślną! Jednakże, ponieważ materyalne zależy zawsze od duchowego, trzeba patrzeć na tego bohatera — pisarza jako na najważniejszą osobistość nowożytną. On to, jako taki, stanowi duszę wszystkiego. Czego naucza — świat cały pełni. Sposób znalezienia się względem niego świata jest znamieniem najcharakterystyczniejszem stanu ogólnego tego ostatniego. Zwracając uwagę należytą na życie takiego bohatera, możemy zapuścić wzrok tak głęboko, jak tylko będzie to możliwem uczynić przy pobieżności, — w życie czasów osobliwych, które go wydały, a w których i my również żyjemy i pracujemy.
Są publicyści szczerzy i są nieszczerzy, jako i we wszystkiem znajdzie się zawsze prawdziwe i podfałszowane. Jeśli bohater ma oznaczać: szczery, to powiem, iż bohater jako publicysta pełni przy nas czynność zawsze czcigodną, zawsze najwyższą, która, raz dobrze poznana, musiała być najwyższą. W sposób sobie właściwy wyraża on na zewnątrz duszę swą natchnioną; jest to wszystko, co człowiek, w jakichbądźkolwiek okolicznościach, uczynić może. Użyłem wyrazu „natchnioną,“ albowiem oznacza on właśnie przymiot bohaterski, dla którego żadnej dobrej nazwy nie mamy, — oznacza to, co nazywamy „oryginalnością,“ „szczerością,“ „geniuszem.“ Bohaterem jest ten, który żyje w sferze wewnętrznej rzeczy, w prawdziwem, boskiem i wiecznem, co wszystko istnieje zawsze ukryte dla większości poza doczesnem i pospolitym: w tem tkwi jego istota; to głosi on na zewnątrz czynem lub słowem — stosownie do okoliczności, — wyrażając na zewnątrz siebie samego. Życie jego, jakeśmy przedtem już powiedzieli, stanowi cząstkę serca wiecznego samej natury. Toż samo wolnoby powiedzieć o życiu wszystkich ludzi, — wielka jednak liczba słabych nie zna rzeczywistości i jej się sprzeniewierza; mała zaś liczba silnych posiada siłę, jest bohaterską i wieczną, rzeczywistość bowiem nie zdoła się ukryć przed nimi. Pisarz, jako bohater, zjawia się, by to wygłosić w sposób dla niego możliwy. W treści jest to taż sama czynność, za której pełnienie pokolenia stare obwoływały człowieka prorokiem, kapłanem, bóstwem, — dla której pełnienia, słowem lub czynem, wszyscy bohaterowie na świat bywają zsyłani.
Filozof niemiecki Fichte wygłosił w Erlangen, mniej więcej czterdzieści lat temu[16], cały szereg bardzo znakomitych odczytów na temat: „Ueber das Wesen des Gelehrten“ (O istocie pisarza). Fichte, w myśl filozofii transcendentalnej, której był jednym z mistrzów wybitniejszych, wygłasza przedewszystkiem zdanie: że i wszystko, co widzimy i z czem mamy do czynienia na tej ziemi, a więc my sami tudzież wszystkie osobniki tworzą rodzaj szaty, wyglądu zmysłowego; że pod tem wszystkiem leży, jako treść, to, co Fichte nazywa „Boską Ideą świata,“ która jest „rzeczywistością, spoczywającą na dnie wszelkiej pozorności.“ Tłum nie dostrzega w świecie nic podobnego do tej „Boskiej Idei“ i żyje, jak powiada Fichte, wprost wśród rozmaitych powierzchowności, praktyczności i pozorności świata, nie przypuszczając nawet, ażeby coś boskiego ukrywało się pod niemi. Pisarz jednak zstępuje po to właśnie, by sam przeniknął i widoczną nam uczynił tę właśnie Ideę Boską, która dla każdego pokolenia objawi się w innym języku: jego to właśnie dzieło. Tak przedstawia się frazeologia Fichtego, o którą nie mamy po co się z nim spierać. Jest to jego sposób nazywania tego, co usiłuję tu nazwać niedoskonale innemi słowy, dla czego dziś nie mamy żadnej nazwy: niewymowne znaczenie boskie, pełne świetności, cudowności i grozy, spoczywające w istocie każdego człowieka, każdej rzeczy, — obecność Boga, który stworzył człowieka i rzecz wszelką. Tego nauczał swoim językiem Mahomet, a swoim Odyn: tego winny tu nauczać, w takiej lub innej formie, wszystkie serca myślące.
Tak więc Fichte nazywa pisarza prorokiem, lub — jak woli — kapłanem, nieustannie objawiającym boskość ludziom: publicyści — to kapłaństwo nieustanne z pokolenia w pokolenie, nauczające ludzi, że Bóg jeszcze jest obecnym w życiu ich; że wszelka „pozorność,“ wszystko, co widzieć możemy w świecie, stanowi tylko szatę dla „Boskiej Idei świata,“ dla tego, co spoczywa na dnie „pozorności.“ Pisarz więc nosi zawsze pewne znamię świętości, uznanej lub nieuznanej przez świat; jest on światłem świata, kapłanem świata, znaczącym mu drogę w mrocznej jego wędrówce przez pustynię czasu, niby święty słup ognisty. Nadzwyczaj gorliwie odróżnia Fichte prawdziwego publicystę, którego my tu nazywamy bohaterem — od tłumu fałszywych i niebohaterskich. Ktokolwiek nie żyje całkowicie w tej Boskiej Idei, lub, żyjąc w niej częściowo, nie usiłuje żyć w niej całkowicie, jako w jedynej dobrej, — ten, gdziebądźkolwiekby żył, w jakiejbądźkolwiek świetności i pomyślnościach — publicystą w żadnym razie być nie może: jest on raczej — powiada Fichte — „bazgraczem“ (Stümper), lub lepiej, jeśli chodzi o prozaika, „partaczem;“ Fichte sam nazywa go gdzieś „nieistnością,“ i nie ma ostatecznie dla niego litości i nie pragnie widzieć dalszych jego wśród nas powodzeń! W taki to sposób pojmuje Fichte pisarza. We właściwej mu formie ma to oznaczać właśnie to, co my także chcemy powiedzieć.
Z tego punktu widzenia rzeczy, sądzę, że w toku ostatniego stulecia pisarzem, znacznie od wszystkich innych znamienitszym jest rodak Fichtego, Goethe. Człowiek ów także posiadał w dziwny sposób to, co możemy nazwać życiem w Boskiej Idei świata, widzeniem tajemnicy wewnętrznej i boskiej, i — dziwne! — w dziełach jego świat powstaje w obrazie, przedstawiającym go raz jeszcze jako coś boskiego, jako dzieło i świątynię Boga, — w oświetleniu nie wściekłem i nieczystem, jak u Mahometa, lecz łagodnem i niebiańsko-promiennem: jest to proroctwo istotne — w czasach tych tak bardzo nieproroczych, — proroctwo dla umysłu mego o wiele większe, chociaż jedno z najspokojniejszych z pośród wszystkich wielkich rzeczy, jakie czasy te zdołały wytworzyć. Wybralibyśmy Goethego jako okaz „bohatera-pisarza,“ i miło mi byłoby mówić tu o jego bohaterstwie, uważam go bowiem za bohatera prawdziwego, bohaterskiego we wszystkiem, co czynił i mówił, a bardziej może jeszcze we wszystkiem, czego nie czynił i nie mówił. Wzniosły to dla mnie widok: wielki bohater starożytności, przemawiający i zachowujący milczenie, jak prawdziwy bohater starożytny — pod postacią pisarza nowożytnego, wysokiego wykształcenia i uczoności! Ostatnie sto pięćdziesiąt lat nie wydały człowieka, który mógłby widok podobny przedstawić!
Dzisiaj jednak, przy obecnym stanie wiedzy o Goethem, zgoła daremnie byłoby usiłować w tym wypadku o nim mówić. Gdybym pisał, jakby mię na to stało — dla ogromnej większości z pomiędzy was Goethe pozostałby czemś zagadkowem, niewyraźnem: żadne wrażenie — chyba błędne — nie wyłoniłoby się na zewnątrz. Człowieka tego musimy pozostawić czasom przyszłym. Johnson, Burns, Rousseau — trzy postacie z epoki poprzedzającej w stanie okoliczności daleko niższym — będą tu dla nas odpowiedniejsze. Trzej to ludzie z wieku ośmnastego; warunki ich życia bardziej są zbliżone do naszych obecnych w Anglii, aniżeli do ówczesnych Goethego w Niemczech. Niestety! ludzie ci, jak on, nie zwyciężyli, lecz po walce mężnej padli. Nie byli oni szerzycielami bohaterskimi światła, lecz jego bohaterskimi poszukiwaczami. Żyli wśród warunków, goryczą przesiąkniętych, walcząc, przywaleni, niby górami, ciężarem przeszkód, i nie mogli rozwinąć się w świetle lub w zwycięzkiem tłumaczeniu tej „Boskiej Idei.“ Pokażę wam prędzej mogiły tylko trzech bohaterów-pisarzy. Oto są kurhany pomnikowe, pod któremi spoczywają trzej olbrzymi ducha: ponure one, ale też i wielkie i pełne dla nas znaczenia. Zatrzymamy się przy nich na chwilkę.
W czasach obecnych łatwo słyszeć skargi częste na to, co zwiemy stanem rozkładu społeczeństwa: tyle uregulowanych sił społeczeństwa robotę swoję źle wykonywa, tyle sił potężnych działa niszcząco, chaotycznie, niesystematycznie. Skarga to, jak wszyscy wiemy, aż nadto sprawiedliwa; być jednak może, że gdybyśmy się przyjrzeli sprawie książek i piszących książki, to tu właśnie znaleźlibyśmy streszczenie wszelkiego innego rozkładu, rodzaj serca, z którego i do którego spełnia bieg swój wszelkie w świecie tym zamieszanie! Przyjrzawszy się temu, co publicysta czyni w świecie i co świat z nim robi, powiedziałbym, że to jest najnieprawidłowszy ze stosunków, jakie godzina obecna może przedstawić. Gdybyśmy postarali się to wytłumaczyć, wkroczylibyśmy w morze więcej niż niezgłębione; musimy jednak rzucić na to okiem, wymaga tego bowiem sam przedmiot. Najgorszym pierwiastkiem w życiu tych bohaterów-pisarzy było znalezienie przez nich sprawy swojej i sytuacyi w stanie niby chaosu. Po drogach bitych można podróżować jako tako, ciężki to jednak trud — i wielu musi w nim zginąć — przebijać ścieżkę nową przez nieprzezwyciężone zapory!
Bogobojni nasi ojcowie, czując, jaką wagę miało przemawianie człowieka do ludzi, pozakładali kościoły, poczynili donacye, ustawy; wszędzie w świecie ucywilizowanym istnieje katedra, otoczona wszelkiego rodzaju złożonemi i poważnemi przynależnościami i awansami, z której człowiek najdogodniejby mógł zwrócić się ze słowami ku sobie podobnym. Czuli oni, że to było rzeczą najważniejszą; że bez tego nic dobrego nie zdołałoby powstać. Dokonali oni w taki sposób dzieła bogobojnego, pięknego; dziś jednak ze sztuką pisma i druku nastąpiła co do tego zmiana całkowita. Nie jestże autor książki kaznodzieją, przemawiającym nie dla tej lub owej parafii, nie dla tego lub owego dnia, lecz dla wszystkich ludzi wszystkich czasów i miejscowości? Najwyższej wagi jest rzeczą niewątpliwie, by wykonał on dobrze swoje dzieło, — ktobądźkolwiek źle je wykonywa, — aby oko nie złożyło fałszywego doniesienia, wtedy bowiem również i pozostałe zmysły popełnią pomyłkę. Otóż nikt na świecie nie zadaje sobie trudu myślenia, jak może on wykonać swe dzieło, czy wykonywa je dobrze czy źle, lub nie wykonywa wcale. Posiada to pewną wagę dla sklepikarza, który, jeśli szczęście posłuży, chciałby zarobić coś na jego książkach, — dla reszty zaś ludzi — żadnej. Nikt nie stawi pytania: zkąd przyszedł, jakiem przedstawia się jego przeznaczenie, jakiemi drogami doszedł do tego, czem jest dziś, co może popchnąć dalej jego bóg? Tworzy on w społeczeństwie jakiś przypadek. Jako dziki Izmaelita tuła się w świecie, którego jest niby światłem duchowem, ogniem przewodnim lub błędnym.
Sztuka pisania jest zapewne najcudowniejszą z rzeczy, na jakie człowiek się zdobył. Runy Odyna tworzyły pierwszą formę dzieła bohatera; książki, wyrazy pisane, są cudowniejszemi jeszcze runami, formą ostateczną! W księgach spoczywa duch wszystkich czasów przeszłych, słyszalny i wyraźny głos przeszłości, podczas gdy ciało jego, substancya jego materyalna, jako sen się rozwiała. Potężne floty i armie, porty i arsenały, miasta obszerne o kopułach wielkich i tysiącach urządzeń — cenne to, wielkie, lecz w co się to wszystko obraca? Agamemnon, tłum Agamemnonów, Periklesów, wraz z całą Grecyą swoją — wszystko to znikło, pozostawiając po sobie jakieś odłamki w ruinie, opuszczone, jakieś kamienie grobowe i nieme, — lecz książki Grecyi!.. Tam w nich dla myśliciela każdego Grecya najliteralniej żyje; można ją wywołać i przywołać do życia. Żadna runa czarnoksięzka nie zdoła być dziwniejszą od książki. Wszystko, czego ludzkość dokonała, co przemyślała, zdobyła, czem była — wszystko to spoczywa, niby mocą zaklęcia, w kartkach ksiąg. One przedewszystkiem są własnością człowieka.
Czyż książki dziś jeszcze nie tworzą cudów, jak tworzyły je, według podań, runy? One przekonywają ludzi. Każdy, najnędzniejszy romans z biblioteki ruchomej, który brudzą oraz przepytlowują głupie dziewczęta, musi wpłynąć na uregulowanie rzeczywiste i praktyczne małżeństw oraz gospodarstw głupich tych dziewcząt. Tak czuła „Celia,“ tak postępował „Clifford“ — i odbita w młodych tych mózgach teorya życia występuje z czasem pod postacią trwałej praktyki. Proszę pomyśleć, czy runa kiedykolwiek w najszaleńszej wyobraźni mitologicznej dokonała takich cudów, jak niektóre książki na tym rzeczywistym i stałym lądzie! Co wzniosło katedrę św. Pawła? Spojrzyjcie wgłąb rzeczy, a przekonacie się, że uczyniła to boska księga hebrajska, — słowo w części człowieka, Mojżesza, wygnańca, co przed czterema tysiącami lat w pustyni Synai strzegł stad swych madyanickich. Jest to coś bardzo dziwnego, prawdziwego jednakże. Ze sztuką pisma, do którego druk jest prostym, niezbędnym i stosunkowo nieznacznym dodatkiem, rozpoczęło się dla ludzkości prawdziwe panowanie cudów. Człowiek, mocą jakiejś nowej tudzież cudownej współczesności i łączności wieczystej, wiąże minione i odległe z obecnem w danym czasie i miejscu, wiąże wszystkie czasy i miejsca z naszem istotnem tu i teraz. Wszystko przekształcił człowiek, wszystkie sposoby ważnej pracy ludzkiej: kształcenie, nauczanie, rząd i resztę.
Przyjrzyjmy się naprzykład systematom kształcenia. Uniwersytety są wytworem poważnym czasów nowożytnych. Książki przekształciły je do gruntu. Uniwersytety powstały w czasie, kiedy nie można było dostać książek, kiedy za jednę książkę trzeba było dać cały majątek. Koniecznością więc było w takich okolicznościach dla każdego, chcącego się podzielić swą wiedzą, zbieranie dokoła siebie uczących się. Kto chciał wiedzieć to, co wiedział Abelard, musiał iść go słuchać, — to też słuchać go, słuchać jego teologię metafizyczną zeszły się tysiące, podobno prawie trzydzieści tysięcy słuchaczów. Przedstawiało to wielką dogodność dla każdego innego, który miał coś w głębi duszy do nauczania: tyle tysięcy żądnych wiedzy słuchaczy już się zebrało, ze wszystkich więc miejsc to było dla niego najdogodniejsze. Dla kogoś trzeciego nauczającego stawało się ono jeszcze dogodniejszem, stając się coraz dogodniejszem z przybyciem każdego nowego nauczającego. Jednego tylko wtedy brakowało, mianowicie zaś tego, by król zwrócił uwagę na to zjawisko, połączył owe szkoły rozmaite w jednę, nadał jej gmachy, przywileje, zachętę i nazwał ją Universitas, czyli Szkołą Wszystkich Nauk: w taki to sposób, w głównych zarysach, powstał uniwersytet paryzki, wzór wszystkich uniwersytetów następnych, jakie aż do naszych czasów w toku tych sześciu wieków powstać zdołały. Tak pojmuję pochodzenie uniwersytetów.
Jasną jest rzeczą jednakże, że prosta ta okoliczność, ułatwiająca możność dostawania książek, do gruntu zmieniła wszystkie warunki sprawy. Druk nieuchronnie przekształcał uniwersytety, lub zgoła je zastępował! Nauczający nie potrzebował więcej zbierać dokoła siebie ludzi, aby im powiedzieć, co wiedział: dość było wydrukować to w książce, a wszyscy uczący się po całym świecie za bagatelkę jakąś mogli ją mieć u własnego ogniska w daleko dogodniejszych do uczenia się warunkach! Zapewne, słowo posiada jeszcze moc osobliwą, i nawet piszący książki mogą w pewnych okolicznościach uznać też za dogodne przemawianie, o czem świadczy obecne nasze zebranie! Zdawałoby się, że jest i musi na zawsze pozostać odrębna jakaś dziedzina dla słowa, tak jak i dla pisma lub druku. Ze względu na to wszystko i, pomiędzy innemi, ze względu na uniwersytety, trzeba, by to tak pozostało, jak bywało dawniej. Granic jednak dwóch tych dziedzin nigdzie jeszcze nie wskazano i niemylnie nie ustanowiono, a tem mniej jeszcze nie obserwowano w praktyce: uniwersytet, który pojąłby całkowicie wielki fakt nowy istnienia książek drukowanych i stanął wyraźnie na stopie odpowiedniej dziewiętnastemu wiekowi, jak uniwersytet paryzki — trzynastemu, — uniwersytet taki jeszcze nie istnieje. Jeśli nad tem się namyślimy, wszystko, co uniwersytet lub szkoła wyższa ostatecznie może dla nas uczynić, jest to, co jeszcze szkoła początkowa rozpoczęła: — nauczyć nas czytać. Uczymy się czytać w różnych językach, różnych naukach, uczymy się alfabetu i liter wszelkiego rodzaju książek. Samą jednak wiedzę teoretyczną musimy właśnie z książek czerpać! Zależy ona od tego, co czytamy, kiedy już wszyscy profesorowie zrobili dla nas wszystko, co potrafili. Prawdziwy zaś uniwersytet dzisiejszy tworzy kolekcya książek.
Co do samego nawet kościoła, to — jak już napomykałem — w kazaniach i czynnościach jego wprowadzenie książek wszystko zmieniło. Kościół — jest to połączenie uznane i czynne naszych kapłanów lub proroków, t. j. tych wszystkich, którzy mądrem swem nauczaniem kierują duszami ludzkiemi. Dopóki nie istniało pismo, zresztą, dopóki nie obmyślono pisma łatwego czyli druku, kazanie w żywych słowach tworzyło jedyną naturalną ku temu metodę. Czyż tak jednak dzieje się teraz, po zjawieniu się książek? Nie jestże ten, kto może napisać książkę prawdziwą, mogącą przekonać Anglię całą, — nie jestże on biskupem lub arcybiskupem, prymasem Anglii i wszystkich Anglij? Nieraz to powtarzam, że dziennikarze, pamfleciści, poeci i pisarze są istotnym, czynnym i mocnym kościołem nowożytnym. Co mówię! nietylko kazania, lecz czyż samo nawet nabożeństwo nasze nie wykonywa się też zapomocą książek drukowanych? Czyż wzniosłe uczucie, przyodziane przez duszę natchnioną w słowa melodyjne, które każą melodyi wstąpić do serc naszych, — nie tworzy też w treści swej, jeśli zechcemy dobrze je pojąć, rodzaju nabożeństwa? We wszystkich krajach znajduje się wielu ludzi, którzy w tych czasach zamieszania nie uprawiają innego rodzaju nabożeństwa. Czyż każdy, który w jakibądźkolwiek sposób ujawnia nam — lepiej, niż wiedzieliśmy o tem dotychczas, — że lilia polna jest piękną, nie ukazuje jej nam zarazem jako strugi ze źródła wszelkiej piękności, jako pisma dla nas widocznego, utrwalonego ręką samego Wielkiego Stwórcy wszechświata? Taki śpiewał dla nas, kazał nam z nim wyśpiewać psalm święty. Tak jest w treści rzeczy. O ileż więcej wszystko to stosuje się do każdego, kto mówi lub w jakibądźkolwiek sposób komunikuje sercu naszemu wzniosłe czyny i ruchy, uczucia, dzieła odwagi i wytrwałości człowieka, brata naszego! Taki prawdziwie dotknął serc naszych, niby żywym węglem, z ołtarza wziętym. Być może, nie istnieje nabożeństwo prawdziwsze.
Literatura, o ile jest literaturą, jest „apokalipsą natury,“ objawieniem „tajemnicy otwartej.“ Można śmiało ją nazwać, w stylu Fichtego, „objawieniem nieustannem“ boskiego w ziemskiem i zwykłem. Boskie, zawsze w prawdzie istotnej, trwa i znajduje objawienie swe raz w tym, drugi raz w innym języku, z różnemi stopniami jasności: tak czynią świadomie lub nieświadomie wszyscy piewcy i mówcy szczerzy i natchnieni. Ponure i gwałtowne oburzenie Byrona, takie kapryśne i przewrotne, może nosić ślady tego; tak — i nawet śmiech suchy sceptycznego Francuza: jego wyśmiewanie fałszu — to miłość i cześć dla prawdy. O ileż więcej tej boskości w muzyce sfer takiego Szekspira, takiego Goethego, lub w muzyce katedralnej Miltona! Nie są też niczem te skromne i pełne prostoty dźwięki skowronkowe Burnsa, skowronka niebiańskiego, co zerwawszy się z nizkiej bruzdy polnej, zawisa w błękitach głębokich nad głowami naszemi i tam śpiewa z taką prostotą! Wszelka pieśń prawdziwa stanowi rodzaj nabożeństwa i w gruncie rzeczy toż samo możnaby powiedzieć o każdej robocie prawdziwej, — której takie śpiewanie jest tylko wspomnieniem i sprawiedliwem a melodyjnem przedstawieniem. Na powierzchni tego olbrzymiego oceanu piany słowa drukowanego, nazywanego przez nas niedbale literaturą, można znaleźć w dziwnem i niepoznawalnem dla zwykłego oka przebraniu urywki prawdziwej „liturgii kościelnej“ i prawdziwego „zbioru nauk religijno-moralnych.“ Książki są też naszym kościołem.
Zwrócimyż się teraz ku rządom ludzkim? Wielką był rzeczą Witenagemote, stary parlament. Sprawy narodu, — t. j. co powinniśmy byli uczynić jako naród, — tam były roztrząsane i rozstrzygnięte; ale, chociaż nazwa parlamentu istnieje, czyż rozprawy parlamentarne nie toczą się teraz zawsze i wszędzie najzupełniej poza parlamentem? Burke powiadał, że trzy są stany w parlamencie, lecz że w trybunie reporterskiej zasiada stan czwarty, o wiele ważniejszy od wszystkich innych. Nie jest to żadną przenośnią stylową lub dowcipem, jest to fakt, w najdosłowniejszem znaczeniu, nadzwyczajnej dla nas wszystkich w tych czasach doniosłości. Literatura tworzy też nasz parlament. Druk, nieuchronnie pochodzący od pisma, jak często powtarzam, jest równoznacznikiem demokracyi: po wynalezieniu pisma demokracya była nieuniknioną. Pismo ciągnie za sobą druk, druk, jak widzimy to dziś, improwizowany, codzienny i powszechny. Ktokolwiek tylko może mówić, to, przemawiając do narodu całego, staje się potęgą, częścią rządu, czynnikiem ważnym, nie do oddalenia, w wytwarzaniu praw i wszystkich czynnościach władzy. Nie chodzi tu o dostojeństwo jego, dochody lub garnitury; ważnem tu jest jedynie, by posiadał on głos, któregoby inni słuchali; to tylko posiada wagę i nic poza tem. Rządzi narodem to, co ma w nim głos, a w tem właśnie leży potencyalnie demokracya. Dodać tylko należy, że wszelka potęga istniejąca musi się niebawem zorganizować; pracując tajnie wbrew powijakom, zasłonom, przeszkodom, — nie zatrzyma się ona nigdy, dopókąd nie wywalczy sobie możności pracy swobodnej, niekrępowanej, otwartej. Istniejąca potencyalnie demokracja musi się stać dotykalnie istniejącą.
Każda z tych rzeczy razem i zosobna nas popycha ku wnioskowi, że ponad wszystko, co leży w mocy człowieka na tym padole, to, co nazywamy książkami, jest o wiele ważniejsze, cudowniejsze i cenniejsze. Czegóż nie dokonały lub nie dokonywują te nędzne kawałki papieru, poczernionego atramentem, zaczynając od dziennika, a kończąc na księdze świętej hebrajskiej? W istocie bowiem, jakabądźkolwiek jest zewnętrzna powłoka (kawałki papieru, jak mówimy, i atrament), czyż naprawdę, w gruncie rzeczy, nie najwyższy czyn zdolności ludzkich wytwarza książkę? Myśl to ludzka prawdziwą stanowi moc cudotwórczą, przez którą człowiek tworzy wszystko, co tworzy. Wszystko, co czyni on lub ustanawia, jest szatą jakiejś myśli. To miasto Londyn, ze wszystkiemi domami, pałacami, maszynami parowemi, katedrami, olbrzymim, niezmiernym handlem i zgiełkiem, — czemże jest to wszystko, jak nie myślą, milionem myśli, zlanych w całość, jedność, — jak nie olbrzymim i niezmiernym duchem jednej myśli, wcielonej w cegły, żelazo, dym, pył, pałace, parlamenty, dorożki, doki Katarzyny i t. d.! Żadna cegiełka nie została wytworzoną bez tego, by ktoś nie musiał pomyśleć o jej wytworzeniu. To, co zowiemy „kawałkami papieru ze śladami atramentu,“ jest najczystszem ze wszystkich możliwych wcieleń myśli człowieka. Nic więc dziwnego, że jest ono ze wszech miar pierwiastkiem najczynniejszym i najszlachetniejszym.
Wszystko, co się tyczy znaczenia, najwyższego znaczenia publicysty w społeczeństwie nowożytnem, i tego, jak dalece prasa podąża ku zastąpieniu ambony, senatu, senatu akademickiego i wielu jeszcze innych rzeczy, — wszystko to dość już dawno przypuszczano, a w ostatnich czasach dość często uznawano z pewnym tryumfem lub zdziwieniem sentymentalnem. Zdaje mi się, że sentymentalizm będzie musiał niebawem ustąpić względom praktyczności. Jeśli wpływ publicystów jest tak nieobliczonym, jeśli istotnie dokonywują oni dla nas z pokolenia w pokolenie, a nawet z dnia na dzień — takiego dzieła, to możemy, jak przypuszczam, ztąd wywnioskować, iż nie będą się oni wiecznie tułali wśród nas jako zapoznani i nieprawidłowi Izmaelici! Wszystko, jak powiedziałem, obdarzone niedostrzegalną mocą potencyalną, odrzuci swe pęta i powijaki i wystąpi z potęgą namacalną, wyraźną, powszechnie widzialną. Z tego, że człowiek pewien będzie nosił strój i pobierał pensyę za czynność, przez innego kogoś pełnioną, — żadnej nie może być korzyści: nie jest to dobrze, jest to źle. A tymczasem, niestety! zrobić, aby było dobrze — cóż to za praca na długie czasy przyszłe! Nie ulega wątpliwości, że to, co zowiemy organizacyą korporacyi literackiej, nieprędko jeszcze nadejdzie, że drogę ku temu zawalają wszelkiego rodzaju trudności. Gdyby mię zapytano, jaka organizacya dla publicystów w społeczeństwie nowożytnem byłaby możliwie najlepszą, co byłoby urządzeniem postępowem i regulacyjnem, opartem jaknajściślej na faktach rzeczywistych ich położenia i położenia świata, — prosiłbym o pozwolenie przyznania się, iż to zadanie o wiele przewyższa siły moje! Siły nie jednego człowieka, lecz wielu ludzi po sobie następujących, namiętnie ku temu się przykładając, znajdą rozwiązanie zaledwo zbliżone do ostatecznego. Jakiem byłoby urządzenie najlepsze — nikt z nas do orzeczenia o tem nie jest zdolny. Gdybyście jednak zapytali: jakie jest najgorsze? — odpowiem: obecne, w którem chaos winienby zasiadać w roli arbitra; ono to jest najgorsze. Wiele to jeszcze drogi, nim się dojdzie nietylko do najlepszego, lecz choć do znośnie dobrego.
Nie należy ta pominąć uwagi następującej: dary pieniężne, od króla czy też parlamentu, wcale nie są pożądane! Niewiele dla sprawy uczyni wyznaczenie pisarzom naszym pensyj, nadań i wszelkich awansów w monecie. Ostatecznie jesteśmy zmęczeni słuchaniem o wszechpotędze złota. Powiem prędzej, że dla człowieka szczerego niedostatek nie jest czemś złem; że nie powinnoby brakować publicystów biednych, aby pokazać, czy są oni szczerzy czy też nie! Kościół chrześciański ustanowił zakony żebracze, stowarzyszenia dzielnych ludzi, skazane na żebraninę: naturalny to był i konieczny rozwój ducha chrześciaństwa, który sam wzniesiony został na nędzy, cierpieniu, przeciwieństwie, ukrzyżowaniu, na wszelkiego rodzaju męce i poniżeniu tego, co ziemskie. Możemy powiedzieć, że każdy, co wszystkich tych rzeczy nie zaznał i nie wyciągnął zawartej w nich lekcyi, stracił doskonałą sposobność pójścia do szkoły. Żebrać i — boso, w grubej sukni wełnianej, sznurem przepasanej — narażać się na wzgardę świata całego, — nie była to miła robota, ani też — według zdania pierwszego lepszego — czcigodna dotąd, dopóki godność tych, którzy tak postępowali, nie nakazała czci dla nich!
Żebractwo nie zgadza się z obyczajami naszemi, lecz co się tyczy reszty, to któż powie, że Johnson może nie przez to właśnie miał większą wartość, iż był biedny? W każdym razie dla publicysty jest rzeczą konieczną wiedzieć, że cel jego nie zasadza się na żadnym zysku zewnętrznym, nie na żadnym tryumfie. Duma, próżność, wszelki egoizm źle uwarunkowany, kiełkujące w jego, jak i w każdem innem sercu, powinny być przedewszystkiem wygnane z serca tego, wyrwane i odrzucone, jako niegodne, przez jakiebądźkolwiek męki. Byron, bogaty i szlachcic od urodzenia, powodzenia miał mniej[17] od Burnsa, biedaka i plebejusza. Kto wie, czy do samej tej „organizacyi możliwie najlepszej“ bieda nie wchodzi jako pierwiastek znacznej wagi? Cobyście powiedzieli, gdyby nasi publicyści, ludzie, przyjmujący na siebie godność bohaterów duchowych, pozostali i wtedy jeszcze tem, czem są dzisiaj, t. j. rodzajem „zakonu klasztornego mimowolnego,“ gdyby pozostali przykuci wciąż do tej brzydkiej biedy, dopóki wreszcie nie doświadczyliby, co się też i w niej kryje, i nie nauczyli się też do niej przystosowywać? Pieniądz istotnie może zrobić wiele, ale nie wszystko. Należy poznać granice jego panowania i w nich go zamknąć, a nawet odrzucać go poza nie z pogardą, jak tylko zechce dalej postąpić.
Zresztą, gdyby nawet awanse pieniężne, terminy do tego odpowiednie, sędzia odpowiedni do ich wyznaczania, gdyby wszystko to ustanowiono, — w jaki sposób takiego Burnsa uznanoby za godnego do ich otrzymania? Trzebaby mu było odbyć próbę sądu bożego i samemu dowodów dostarczyć. Ten sąd boży, to wrzenie dzikie chaosu, nazywającego się życiem literackiem, tworzy też prawdziwy rodzaj sądów bożych! Jasna to prawda, że walka klas niższych społecznych, rwących się ku dziedzinom wyższym i łaskom społeczeństwa, wiecznie i koniecznie trwać musi. Tam rodzą się ludzie silni, którzy powstać potem muszą gdzieindziej. Walka wieloraka, nierozwikłalnie złożona, walka powszechna ludzi tych stanowi i musi koniecznie stanowić to, co zowiemy postępem społeczeństwa. Tak samo rzeczy się mają z ludźmi pióra, jak też i z innemi rodzajami ludzi. I w jakiż sposób walkę tę uregulować? Tu właśnie całe pytanie. Pozostawienie jej jednak na łasce ślepego losu, wśród tego wiru atomów rozszalałych, jeden drugiego niszczących, z których jeden na tysiąc cały mety dobiega, a dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć w drodze ginie; gdzie królewski Johnson bezczynnie dręczy się na strychu lub w jarzmie jakiejś jaskini drukarza; gdzie Burns kona z sercem rozbitem w rzemiośle miernika; gdzie Rousseau doprowadzony zostaje do rozpaczy bezrozumnej, rozpalając paradoksami swemi rewolucye francuzkie: jasną jest zupełnie rzeczą, że, jakem powiedział, to stanowi najgorsze urządzenie. Najlepsze zaś, niestety! daleko od nas!
A jednakże — nie można o tem wątpić ani na chwilę — to urządzenie zbliża się ku nam, jeszcze ukryte w łonie wieków: jest to proroctwo, na które można się odważyć, albowiem, jak tylko ludzie dochodzą do zrozumienia znaczenia czegokolwiek, koniecznie się biorą do urządzenia, ułatwienia, wspomożenia tego, i nie ustają, dopókąd choć do pewnego stopnia tego nie spełnią. Mówię: ze wszystkich kapłaństw, arystokracyj i klas rządzących, istniejących obecnie w świecie, niema żadnej klasy, którą wolnoby porównywać pod względem znaczenia z tą kastą kapłańską publicystów. Oto jest fakt, na który wolno rzucić okiem w przechodzie i z którego można wyprowadzić wnioski. „Literatura sama o sobie będzie miała staranie“ — odrzekł Pitt, kiedy nań nalegano, aby udzielił jakiejś pomocy Burnsowi. „Tak — dorzucił Southey, — będzie ona miała staranie o sobie... i o panu także, jeśli na nią uwagi zwrócić nie zechcesz!“
Nie o wynik dla samych publicystów osobiście tu chodzi; oni są tylko osobnikami, nieskończenie małym odłamkiem całego ciała — i mogliby sobie dalej walczyć i żyć lub umierać, jak się do tego przyzwyczaili. Ale co się głęboko tyczy społeczeństwa całego, to pytanie, czy ma ono pomieścić światło swoje na wysokościach, aby stąpać w jego promieniach, — czy też rzucić je pod nogi i rozrzucić we wszelkiego rodzaju dzikiem zniszczeniu (nie bez przewrotów), jak to działo się w przeszłości? Światło — jedyna to rzecz niezbędna dla świata. Postawcie mądrość na czele świata, a będzie on walczył w walce swojej zwycięzko i będzie najlepszym światem, jaki człowiek zdoła stanowić. Anomalię tej klasy literackiej niezorganizowanej nazywam rdzenia wszelkich innych anomalij, wynikiem zarazem i przyczyną; dobre jakieś w tym względzie urządzenie byłoby jako punctum saliens nowej życiowości i sprawiedliwego urządzenia świata. W niektórych krajach Europy, we Francyi, Prusach, dostrzegamy już śladów początkowali pewnych w urządzeniu warstwy publicystów, wskazujących na możliwość stopniową czegoś podobnego. A zdaje mi się, że jest to możliwe, że musi się to stać możliwością.
Daleko od innych ciekawszy fakt, tyczący się Chińczyków, nie wprowadza nas wprawdzie do światłości, wzbudza jednak niezmierne zajęcie się nawet w stanie mroku: Chińczycy rzeczywiście usiłują powierzać rządy swoje ludziom rozumnym! Zbytnią byłoby śmiałością powiedzieć, że zrozumiano, w jaki się to sposób odbywa i z jakiem powodzeniem. Wszystkie rzeczy podobne muszą niezbędnie doprowadzić do wielu niepowodzeń, jednakże nieznaczne nawet powodzenie posiada tu wartość, jakże cenną jest sama nawet wreszcie próba! Na całej przestrzeni Chin rząd poszukuje, jak się zdaje, mniej lub więcej czynnie, wśród młodego pokolenia ludzi utalentowanych. Są tam szkoły dla każdego; śmieszny to rodzaj wychowania, lecz zawsze wychowania. Młodych ludzi, odznaczających się w szkole niższej, posyła się do wyższej: jest to terminowanie, sprzyjające odznaczeniu się jeszcze większemu; potem — wciąż naprzód — z pośród tych młodych ludzi rząd wybiera, jak się zdaje, osobistości urzędowe i dygnitarzy-debiutantów: wypróbowują ich tam z początku, by się przekonać, czy umieją rządzić, czy też nie — i to z wielką zapewne nadzieją, ludzie ci bowiem złożyli już dowody inteligencyi. Niech ich tam wypróbowują: nie rządzili jeszcze i może nie potrafią, mają jednak niewątpliwie jakiś rozum, bez czego wcale ich w ten sposób by nie wypróbowywano. Rozum zaś nie stanowi wcale narzędzia, jak to zwykliśmy sobie wyobrażać, — „jest to ręka, mogąca władać każdem narzędziem.“ Niech ci ludzie będą wypróbowani: zasłużyli na to całkowicie. Nie istnieje bezwątpienia znany mi w świecie rodzaj rządu, konstytucyi, rewolucyi, urządzenia lub układu społecznego, który tyle, co tamten, obiecywałby ciekawości naukowej. Człowiek rozumny u steru spraw: oto cel wszystkich konstytucyj i rewolucyj, jeśli tylko posiadają one jakikolwiek cel. Człowiek bowiem prawdziwie rozumny, jak twierdzę i wierzę niezłomnie, jest zarazem człowiekiem szlachetnego serca, człowiekiem szczerym, sprawiedliwym, ludzkim, mężnym. Zdobądźcie go na rządzącego, a wszystko zdobędziecie; jeśli zaś się wam to nie uda, to gdybyście mieli tyle konstytucyj, co morw dzikich, i parlament w każdej wsi, — niczego jeszcze nie osiągniecie.
Dziwne to jest wszystko rzeczywiście i wcale niepodobne do tego, z czem myśl nasza ma pospolicie do czynienia. Lecz weszliśmy w czasy dziwne i wszystko to wymaga, by nad tem myślano, by usiłowano uczynić to możliwem do wprowadzenia w życie i wprowadzić w życie jakimkolwiek sposobem. Tyczy się to i innych rzeczy. Ze wszech stron dokoła nas widnieją zwiastuny faktu, że stare państwo rutyny się skończyło; że istnienie starodawne jakiejś rzeczy nie tworzy powodu, by ta rzecz trwała dalej. Co było, wyrodziło się i popada w nieudolność, a wielkie masy ludzkości wśród całego naszego społeczeństwa europejskiego nie umieją już wcale tem żyć. Skoro miliony ludzi, pomimo ostatecznego wysiłku, nie potrafią już dla siebie samych zdobyć pokarmu, „skoro jednemu na trzech w ciągu trzydziestu sześciu tygodni w roku brak kartofli najgorszego gatunku,“ — to, co było, musi, oczywista, przygotować się na odmiany! Na teraz jednak rozstanę się z tem zagadnieniem organizacyi publicystów.
Niestety! zło, które najciężej zaważyło nad naszymi bohaterami-pisarzami, sięga daleko głębiej i z niego to zaprawdę płynie, niby ze źródła, zło, o którem mówiliśmy przed chwilą, i tyle innych klęsk dla publicystów, tudzież wszystkich innych ludzi. To, że nasz pisarz — bohater musiał wędrować samotnie i bez pomocy, bez dużych dróg bitych, przez chaos niezorganizowany, i złożyć tam życie oraz zdolności swoje, jako daninę częściową, w celu posunięcia naprzód jakiejś wielkiej drogi przez ten chaos, — mógłby on to, gdyby samych zdolności jego nie skrzywiono i nie sparaliżowano, znieść, jako — poprostu — los wspólny bohaterów. Fatalną dla niego nędzę stanowił paraliż duchowy, jak możemy go nazwać, wieku, w którym żyć mu przypadało, — z którego winy i jego własne życie, cobądźkolwiekby robił, uległo napoły paraliżowi! Wiek ośmnasty był wiekiem sceptycznym; w małem tem słowie zawiera się cała skrzynka Pandory nędz. Sceptycyzm oznacza nietylko zwątpienie umysłowe, lecz i zwątpienie moralne, wszelkiego rodzaju niewierność, nieszczerość, paraliż duchowy. Być może, wśród niewielu wieków, jakie można było wyodrębnić od początku świata, życie bohaterstwa trudniejsze było dla człowieka. Wiek bohatera nie był wiekiem wiary! Samej nawet możliwości bohaterstwa formalnie, że tak powiem, przeczyły umysły wszystkich! Bohaterstwo odeszło już niby nazawsze; pospolitość, formulizm i ogólnik niby nazawsze się rozpanoszyły. „Wiek cudów“ albo istniał, albo może i nie istniał, — przeminął już w każdym razie. Świat się wyczerpał, a podziw, wielkość, boskość — mieszkać już w nim nie mogły: był to, jednem słowem, świat bez Boga!
I jakież są nizkie, karle sposoby myślenia ludzi w takich czasach — w porównaniu nietylko z Szekspirami i Miltonami chrześciańskimi, lecz ze starymi skaldami pogańskimi lub jakimkolwiek rodzajem ludzi wierzących! Żywe drzewo Igdrazil, z falowaniem melodyjnem i proroczem swych gałęzi, jak świat szeroko rozpostartych, o korzeniach, państw Heli sięgających, zginęło wśród hałasu świata-maszyny. „Drzewo“ i „Maszyna“ — co za przeciwstawienie! Co się mnie tyczy, to oświadczam, że świat nie jest wcale maszyną. Twierdzę, że ruch światu nadają nie „motory“[18] o kółkach i kołach zębatych, nie interesy osobiste, hamulce, wahadła; że tkwi w nim coś zupełnie innego poza hałasem warsztatów przędzalnych i większości parlamentarnych; że wreszcie nie jest on wcale maszyną! — i że starzy Normanowie-poganie lepsze mieli pojęcie o świecie bożym, niż te nędzne maszyny sceptyczne: starzy Normanowie-poganie byli ludźmi szczerymi. Ale dla tych nędznych sceptyków nie istniała żadna szczerość, żadna prawda. Pół-prawdy i „powiadają“ nazywano prawdami. Prawda dla większości oznaczała pozorność, coś mogącego być wymierzonem liczbą otrzymanych głosów. Stracili oni wszelkie pojęcie o tem, że szczerość była możliwą, i o tem, czem ona jest. Ileż pozorności, ze zdziwieniem nieudanem i wyrazem cnoty obrażonej pytających: Co! ja jestem nieszczera? Paraliż duchowy, powiadam, nic, prócz życia mechanicznego, — taką przedstawiała się charakterystyka owego wieku. Dla człowieka z tłumu, jeśli nie stał on na szczęście niżej od swego czasu i nie należał do jakiegoś poprzedzającego, niemożliwością było wierzyć, być bohaterem; musiał on dać się zagrzebać w nieświadomości, pod nawałem tych wpływów zgubnych. Człowiek, bardzo silny duchem, mógł, i to przez walkę oraz zamieszanie nieskończone, wytworzyć sobie samemu jakąś pół-wolność i pędzić, że tak powiem, w sposób czarowny i bardzo tragiczny, śmierć w życiu duchową i być pół-bohaterem!
Sceptycyzm jest nazwą, którą nadajemy głównemu symptomatowi, przyczynie głównej tego wszystkiego. I wiele o tem możnaby powiedzieć! Wiele trzebaby było odczytów — cóż zdołałby zaważyć jeden mały urywek odczytu? — by wypowiedzieć wszystko, co się myśli o wieku ośmnastym i jego drogach. W istocie, to tudzież temu podobne, co dziś zwiemy sceptycyzmem, jest właśnie czarnem złem życiowem, przeciw któremu skierowały się wszelkie nauczania i rozumowania od czasu powstania życia ludzkiego: walka wiary z niewiarą nie posiada końca! Zresztą nie mogłaby się zrodzić chęć mówienia o tem w tonie inkryminacyjnym. Na sceptycyzm w tym wieku należy nam patrzeć jako na upadek starych dróg wiary, jako na przygotowanie dalekie dróg nowych, dalekich i szerszych, jako na rzecz nieuniknioną. Nie będziemy ganili tego ludziom, lecz użalimy się nad trudnym ich losem. Pojmujemy, że zniszczenie form starych nie jest zniszczeniem wiecznych substancyj, że sceptycyzm taki, jak widzimy, bolesny i nienawistny, stanowi nie koniec, lecz początek.
Mówiąc przeszłym razem, bez przedsięwziętej pod tym względem myśli, o teoryi Benthama, nazwałem ją teoryą nędzniejszą od teoryi Mahometa. Czuję się zmuszonym obecnie do wyznania, że takiem jest rzeczywiście zdanie moje wyrozumowane. Nie chcę bynajmniej obrazić Jeremiasza Benthama, jako człowieka, lub też tych, którzy go szanują i w niego wierzą. Sam Bentham, a nawet jego wierzenie, porównawczo zasługuje na uznanie. Jest ono śmiało tem, czem świat cały tchórzliwie i niewyraźnie starał się być. Niech będzie przesilenie, a przyjdzie albo śmierć, albo zdrowie. Ten brutalny utylitaryzm maszyny parowej uważam za zbliżanie się ku nowej wierze.
Było to odrzuceniem precz obłudy, powiedzeniem sobie niejako: „Dobrze więc, świat ten jest martwą maszyną żelazną, Bogiem jest grawitacya i głód egoistyczny; popróbujmyż, czego można dokazać zapomocą hamulca, wahadła, dobrego dopasowania zębów i kół zębatych!“ Coś skończonego i męzkiego tkwi w tem hańbieniu się nieustraszonem bentamizmu tem, co uznaje on za prawdziwe; możecie to nazwać bohaterskiem, chociaż ślepo bohaterskiem! Jest to punkt kulminacyjny, odważne ultimatum tego, co spoczywało w tym stanie ni takim, ni owakim, przenikając istnienie całe człowieka ośmnastego wieku. Zdaje mi się, że wszyscy negujący Bóstwo, jak i wierzący ustami, jeśli tylko jest w nich jakaś odwaga i sumienność, winni być bentamistami. Bentamizm — to bohaterstwo bez oczu: tu rodzaj ludzki, niby nieszczęsny, ślepy Samson, skazany na obracanie kamienia w młynie filistyńskim, porywa konwulsyjnie kolumny, które go podtrzymują, rzuca wszystko w wielką ruinę, lecz się też i uwalnia. Co się tyczy Benthama, to nie zamierzałem nic złego o nim powiedzieć.
Ale oto powiadam (chciałbym, aby wszyscy ludzie to poznali i wzięli do serca), że kto we wszech świecie nic prócz mechanizmu nie dojrzał, ten pominął zupełnie tajemnicę wszechświata. Gdyby doszło do tego, iżby z pojęcia, jakie ludzie wytwarzają sobie o wszechświecie, znikła wszelka idea Bóstwa, byłoby to właśnie, jak mi się zdaje, najbrutalniejszym błędem (nie chcę wyrządzić zniewagi bałwochwalstwu, nazywając go pogańskim), w jaki ludzie wpaść mogą. Nie jest to prawdą, jest to aż do rdzeni swej fałszem. Człowiek, co tak myśli, będzie myślał źle o wszystkich sprawach świata; ten grzech pierworodny zepsuje wszystkie inne wnioski, jakie wytworzy. Pogląd ten możnaby nazwać najopłakańszem ze złudzeń, nie wyłączając nawet czarów! Czarodziejstwo czciło przynajmniej żywego dyabła, to zaś czci martwego dyabła z żelaza; żadnego Boga, dyabła nawet! Tą drogą upływa z życia, kropla za kroplą, wszystko, co szlachetne, boskie, natchnione — i pozostaje w niem tylko pogardy godne caput mortuum, skorupa jedynie mechaniczna, z której wszelki duch uciekł.
W jaki sposób człowiek działać może po bohatersku? „Doktryna pobudek“[19] nauczy go, że nie istnieje nic oprócz nędznej żądzy przyjemności i nędznego strachu pary — mniej lub więcej zamaskowanych; że żądza oklasków, pieniędzy i strawy jakiejkolwiek tworzy fakt ostateczny w życiu człowieka. Ateizm, krótko mówiąc, istotnie w samym sobie nosi swoję karę straszliwą. Człowiek, jak mówię, staje się paralitykiem duchowym i w tym boskim wszechświecie, jako w martwej i mechanicznej maszynie parowej, działającej jedynie zapomocą motorów, hamulców, wahadeł i sam nie wiem wreszcie czego, niby w okropnym brzuchu jakiegoś byka miedzianego własnego swego wynalazku, on, biedny Falaris, ginie powolnie tudzież nędznie!
Co się tyczy wiary, to określam ją jako czynność zdrową umysłu ludzkiego. Dojście do wiary jest to proces tajemniczy i nie do opisania, — nie do opisania, jak i wszystkie czynności życiowe. Umysł dano nam nie po to, byśmy mogli rozprawiać i sprzeczać się o fraszki, — lecz abyśmy mogli coś przeniknąć, zdobyć sobie jasne wierzenie lub zrozumienie, tyczące się czegokolwiek, do czego mamy wtedy zaraz zastosować swoję działalność. Zwątpienie samo przez się nie tworzy wprawdzie występku. Zapewne, nie rzucamy się na coś pierwszego lepszego i nie wierzymy w to zaraz! Wszelkiego rodzaju zwątpienie, badawczość, σκέψις, jak to nazywają, względem wszelkiego rodzaju przedmiotów, przemieszkuje w każdym umyśle rozsądnym. Jest to praca mistyczna umysłu nad przedmiotem, na drodze poznania którego i uwierzenia w niego umysł się znajduje. Ze wszystkiego tego ponad ziemię wykwita wiara, niby drzewo ze swoich korzeni. Teraz zaś, jeśli żądamy, aby człowiek nawet co do rzeczy pospolitych w milczeniu krył swe zwątpienia i o nich nie paplał, dopókąd się nie staną do pewnego stopnia twierdzeniami lub przeczeniami, — to o ileż więcej (należy tego żądać), skoro chodzi o rzeczy najwyższe, najzupełniej niemożliwe do wyrażenia w słowach! Jeśli człowiek nosi się ze swem zwątpieniem i zaczyna sobie wyobrażać, — że rozprawy i logika (co nie może znaczyć nic lepszego ponad sposób wypowiedzenia swojej myśli, wiary lub niewiary co do jakiejś rzeczy) stanowią tryumf i dzieło prawdziwe całego zasobu jego inteligencyi, — to, niestety! jest to jak gdyby drzewo przewrócono i zamiast gałęzi zielonych, liści i owoców pokazano nam brzydkie, zwrócone ku górze szpony korzeni: niema już tam wzrastania, sama tylko śmierć i nędza postępują zawsze!
Sceptycyzm bowiem, jak powiedziałem, nie ogranicza się umysłem tylko samym, lecz staje się też i moralnym; choroba to i suchoty chroniczne duszy całej. Człowiek żyje tem, że wierzy w cośkolwiek, nie zaś tem, że rozprawia i dowodzi co do wielu rzeczy. Smutny to dla niego wypadek, kiedy zdoła wszystko, w co potrafi uwierzyć, schować do kieszeni, lub zapomocą tego lub owego organu zjeść i strawić! Niżej już upaść nie można. Czasy, w których człowiek tak nizko upada, nazywamy najbardziej ponuremi, najbardziej choremi i najpodlejszemi ze wszystkich. Serce świata dotknął paraliż, choroba, — jakżeby więc który z członków mógł nietkniętym pozostać? We wszystkich wydziałach pracy świata działalność szczera ustaje, a występuje tylko zręczne udawanie. Zapłaty świata są rozchwytane, lecz dzieła jego nikt nie wykonuje. Bohaterowie wyszli, szarlatani weszli. A jakiż wiek — od czasów końca świata rzymskiego, które także tworzyły dobę sceptycyzmu, udania i upadku powszechnego, — jakiż wiek, powtarzam, bardziej niż ośmnasty, obfitował w szarlatanów? Przypatrzcie się mu, i jego nadętości, i sentymentalnemu wychwalaniu swej cnoty i dobrotliwości: nędzna armia szarlatanów z Cagliostrem na czele! Nie istnieli niemal ludzie wolni od szarlatanizmu; ludzkość, przeciwnie, patrzyła na niego jako na pierwiastek i domieszkę, bez których prawda nie zdoła się obejść. Chatham, sam dzielny nasz Chatham, zjawia się do Izby cały obandażowany: „przywlókł się w wielkiem cierpieniu fizycznem“ i t. d.; tymczasem zapomina on, jak powiada Walpole, o tem, że ma udawać chorego, i w ogniu dyskusyi zrywa przepaskę z ręki, gestykuluje nią krasomówczo i potrząsa! Sam Chatham żyje wciąż życiem komedyanta, pół-bohatera, a pół-szarlatana. I rzeczywiście, świat przepełniają głupcy, których łatwo oszukać, a trzeba zdobyć sobie głosy świata! Jak wobec tego zostaną wypełnione obowiązki świata, jaka moc błędów, oznaczających bankructwo, oznaczających ból i nędzę dla niejednego, dla wielu, jaka moc błędów, powtarzam, stopniowo się nagromadzi we wszystkich działach spraw świata, nie potrzeba bawić się w wyliczania.
Zdaje mi się, że się dotyka palcem rdzeni chorób świata, kiedy nadaje się mu miano świata sceptycznego: świat to nieszczery, nieprawda ateistyczna świata! Z tego to; jak uważam, bierze swą istność, główną konieczność istnienia, cały ród plag społecznych, rewolucye francuzkie, chartyzmy i czy ja wiem co jeszcze. Trzeba, by to się zmieniło. Dopókąd to się nie zmieni, nic się ku lepszemu zmienić nie będzie mogło. Oto jedyna moja nadzieja co do świata, niezdobyta twierdza mej pociechy, gdy spoglądam na nędze świata: wszystko znajduje się na drodze do zmiany. Tu i owdzie zdołamy teraz rzeczywiście napotkać człowieka, który wie, jak ongi, że świat ten jest prawdą, a wcale nie pozorem i fałszem; że sam on jest żywy, nie zaś martwy lub sparaliżowany; że i świat jest żywy, oduchowiony przez Bóstwo, piękny i groźny, jak i na początku czasów! Jeśli tylko choć jeden człowiek wie o tem, to niebawem nieuchronnie musi się o tem dowiedzieć wielu ludzi, a nareszcie wszyscy. Fakt leży wyraźny przed każdym, który zdejmie okulary z oczu i spojrzy sumiennie, by poznać. Dla człowieka takiego przeminął już wiek niewiary, ze wszystkiemi swemi wytworami przeklętemi, a nowy już nastał. Stare i przeklęte wytwory tudzież dzieła, jakkolwiek trwałemi się zdają, są tylko widmami, gotowemi rozwiać się w mgnieniu oka. Człowiek taki, stojąc spokojnie na stronie, może powiedzieć temu lub owemu bożkowi, hałaśliwemu, o wielce wspaniałym wyglądzie bożkowi, w którego ślady, z okrzykami w cześć jego, świat się cały wali: „tyś nieprawdziwy; nie jesteś istnieniem, lecz pozorem jedynie: mijaj!“ — Tak, próżny formulizm, brutalny bentamizm i inna nieszczerość niebohaterska oraz ateistyczna, wszystko to gwałtownie i widocznie chyli się ku upadkowi. Niewierzący z ośmnastego wieku jest wyjątkiem tylko, od czasu do czasu przypadkowo się zjawiającym. Prorokuję, że świat raz jeszcze szczerym się stanie, stanie się światem wierzącym, z wielu bohaterami, światem bohaterskim. Wówczas stanie się on światem zwycięzkim, — ale nigdy przedtem.
Ale po cóż mówię o świecie i zwycięztwach jego? Ludzie zbyt wiele mówią o świecie. Czyż każdy z nas tu nie ma własnego życia do kierowania, a świat niech sobie idzie, jak chce, i będzie zwycięzkim lub nie! Wszak życie jedno tylko, jeden tylko błysk czasu pomiędzy dwoma wiecznościami, i żadnej nigdy szansy na drugie życie. Należałoby, abyśmy żyli nie jak głupcy i pozorności, lecz jako mędrce i rzeczywistości. Zbawienie świata nas nie zbawi, tak jak nie zgubi nas jego zguba. Należałoby nam siebie pilnować: wielką zdobywa w tym wypadku zasługę, kto pełni „obowiązek pozostawania w domu!“ I zresztą, mówiąc prawdę, nie słyszałem nigdy o „światach,“ „zbawionych“ w inny jaki sposób. Ta mania zbawiania światów jest też rysem wieku XVIII i jego sentymentalizmu marnego. Nie idźmy tą drogą zbyt daleko. Ze zbawieniem świata spuszczę się z ufnością na Stwórcę świata, a sam zajmę się trochę zbawieniem własnem, co do którego większą jest moja kompetencja! Streszczając się, powiem, że, ze względu na świat i na nas samych, winniśmy się wielce radować, iż sceptycyzm, nieszczerość, ateizm mechaniczny, z całym zasobem ich jadów, odchodzą już i prawie nawet odeszły.
Otóż takiemi przedstawiały się warunki, wśród których żyć musieli w czasach Johnsona nasi ludzie pióra. Były to czasy, kiedy życie, ściśle mówiąc, nie posiadało żadnej prawdy. Stare prawdy — powalone, nieme były prawie, nowe zaś leżały jeszcze w ukryciu, nie usiłując przemówić. Wśród tego zmroku świata nie mogła zaświecić żadna zorza, żadna wskazówka co do tego, że życie człowieka na tym padole jest szczerością i rzeczywistością, i tem nazawsze pozostać musi. Nie istniała żadna wskazówka, żadna nawet rewolucya francuzka, którą, powtarzam, określić musimy jako prawdę, chociaż w ogień piekielny przyodzianą! O ileż różniła się pielgrzymka Lutra, o celu jasno wytkniętym, od drogi Johnsona, otoczonego samemi tradycyami i przypuszczeniami, które już się stały nie do wiary, nie do pojęcia! Formułki Mahometa były „z drzewa wywoskowanego i wysmarowanego oliwą,“ to też łatwo je było spalić i precz z drogi swej rzucić: daleko trudniej przychodziło spalić te, z któremi miał do czynienia Johnson.
Człowiek silny znajdzie zawsze pracę czyli trudność, trud — dla całej miary swej siły; ale odnieść zwycięztwo w okolicznościach naszego biednego bohatera, jako człowieka pióra, trudniej może było, niż w jakichbądźkolwiek innych. Nie chodziło tam o zapory, dezorganizacyę, księgarza Osborne’a i cztery z połową decymy dziennie, — nie o to tylko chodziło, lecz i oto, że światło własnej jego duszy zostało mu odjęte. Nie mieć żadnego punktu oparcia na ziemi i, niestety! żadnej gwiazdy północnej na niebie!... Możemyż się tu dziwić, że żaden z tych trzech ludzi nie osiągnął zwycięztwa? Że walczyli oni w sposób prawy, to już jest najwyższą dla nich pochwałą. Z sympatyą grobową chcemy się przyjrzeć, jeśli nie trzem bohaterom żywym i zwycięzkim, to przynajmniej, jak rzekłem, grobowcom trzech bohaterów poległych! Dla nas też padli oni, drogę nam przekładając. Oto są góry, które rzucali w dal w tej walce chaotycznej, tytańskiej, pod któremi, gdy siły wraz z życiem ich opuściły, leżą dziś pogrzebani.
Przypadkiem lub umyślnie pisałem już o tych trzech bohaterach pióra, o czem wie większa część z pośród was, nie potrzebuję tedy mówić czy pisać to samo po raz wtóry. Tu zajmują nas oni przedewszystkiem jako prorocy osobliwi tego wieku osobliwego; moc prorocza w nich się mieściła, — a widok ich wśród swego świata może nas na wiele myśli naprowadzić! Uważam ich wszystkich za ludzi mniej lub więcej bezpośrednich, usiłujących w sposób prawy i nieświadomie przeważnie stać się bezpośrednimi, oprzeć się na wiecznej prawdzie rzeczy. Takimi byli oni w stopniu wyróżniającym ich znakomicie z nędznego tłumu sztucznego współczesnych, co czyni ich godnymi tego, by uważano ich za głosicieli niejako prawdy wiecznej, za proroków wieku, w którym żyli. Wola natury samej to im nakazała. Byli to ludzie takiej wielkości, że nie mogli żyć nierzeczywistościami: obłoki, piany tudzież nicość wszelka zapadała się pod nimi. Stanąć mogli oni tylko na twardym gruncie i niemożliwym był dla nich żaden spokój, żaden ruch prawidłowy, dopóki na takim gruncie się nie oparli. I o nich powiem, że byli do pewnego stopnia synami natury wśród wieku sztuczności, że byli ludźmi oryginalnymi.
Na Johnsona naprzykład patrzyłem zawsze jako na jednę z naszych wielkich — z woli natury — dusz angielskich. Człowiek to szlachetny i silny; do końca tak wiele zostało w nim pierwiastków, które rozwinąć się nie zdołały: w żywiole łaskawszym stałby się on może poetą, kapłanem, królem-regulatorem! Ostatecznie człowiek nie powinien skarżyć się na otaczający go „żywioł,“ na swój „czas,“ — daremna to bowiem fatyga. Jeśli czas jego jest zły, to i cóż! on do tego właśnie, by go lepszym uczynić. Nędzna młodość Johnsona przeszła w biedzie, bez nadziei, ale prawdę mówiąc, nie wydaje mi się rzeczą prawdopodobną, żeby przy najlepszych nawet możliwych okolicznościach zewnętrznych życie Johnsona mogło obyć się bez boleści. Świat mógł wyciągnąć z niego więcej lub mniej pracy pożytecznej, ale wysiłek Johnsona przeciw dziełu świata nie mógłby w żadnym razie być wysiłkiem małym. Obdarzając go szlachetnością, natura doń rzekła: będziesz żył zato w żywiole zgryzoty i choroby. Tak, być może, iż szlachetność i zgryzota ściśle oraz nierozdzielnie były w nim ze sobą powiązane. W każdym jednak razie biedny Johnson musiał iść przez życie w towarzystwie hipochondryi nieustannej i cierpienia fizycznego tudzież moralnego, — niby Herkules w szacie palącej Nessusa, która go przejmowała cierpieniem głuchem i nieuleczalnem: tą nie do zrzucenia szalą Nessusa była dlań własna skóra! Tak to musiał on żyć. Wyobraźcie go sobie takim, jakim szedł ponuro, niby obcy, przez ziemię — ze swemi skrofułami, ze swem wielkiem sercem, pełnem pragnień, z chaosem niewypowiedzianym tłumów myśli, pochłaniając łapczywie wszelki pokarm duchowy, jakiego mógł sobie dostarczyć, studyując, w braku czego lepszego, języki i inne przedmioty czysto gramatykalne! Człowiek ten miał duszę najobszerniejszą w Anglii całej i „cztery z połową decymy“ dziennie na zaspokojenie wszystkich potrzeb. Ale dusza to była niezwyciężona i potężna, dusza prawdziwego człowieka. Pamiętna będzie nazawsze ta historya z trzewikami w Oksfordzie. Pewien poczciwy Gentleman Commoner[20], spostrzegłszy, że nasz College Servitor, niewyraźny, chudy i blady, o twarzy w bliznach, chodzi w zimie w trzewikach podartych, stawia mu potajemnie u drzwi parę nowych. Chudy Servitor, znalazłszy je, wziął do rąk, przyjrzał się im zblizka zepsutemi swojemi oczyma — z jakąż myślą! — i rzucił je precz za okno! Niech nogi będą przemoczone, niech będzie błoto, mróz i głód, i wszystko, co chcecie, byleby nie żebractwo: żebractwo jest nie do zniesienia! Widać wtem niezależność surową tudzież upartą; wyziera z tego cały świat żądzy, surowości, nędzy chaotycznej i męzkości zarazem. To wyrzucenie trzewików za okno stanowi rys typowy w życiu tego człowieka. Człowiek to oryginalny, nie z drugiej ręki myśli swe i uczucia biorący, nie pożyczający lub żebrzący. Powstańmy o własnych siłach za jakąbądź cenę! Nośmy trzewiki, na jakie nas stać. Zamaczajmy nogi w błocie i śniegu, lecz uczciwie; wytrwajmy przy rzeczywistości, jaką natura nas obdarza, nie zaś przy udaniu, przy czemś, co dała ona innym, a nie nam.
Przy całej tej jednak dumie surowej i niezależności — istniałaż kiedy dusza czulej uczuciowa, szczerzej poddana wszystkiemu, co było istotnie wyższe od niej? Dusze wielkie zawsze szczerze i z szacunkiem poddają się wszystkiemu, co jest ponad niemi: inaczej dzieje się tylko z duszami małemi i nizkiemi. Trudno o lepszy dowód na to, co twierdziłem przeszłym razem, a mianowicie, że człowiek szczery z natury swej jest człowiekiem zdolnym do posłuszeństwa, że posłuszeństwo prawe bohaterskości można znaleźć tylko w świecie bohaterów. Trzeciej oryginalności nie stanowi nowość: Johnson wierzył w rzeczy zupełnie stare; zdania stare zasługiwały, według niego, na wiarę, były odpowiednie, a więc żył pod ich panowaniem. Warto go zbadać pod tym względem, musimy bowiem powiedzieć, że Johnson nie był zgoła człowiekiem słów i formułek, lecz prawd i faktów. Opierał się na starych formułach, ale każda formuła, by on mógł się na niej oprzeć, musiała posiadać grunt bardzo prawdziwy. Ciekawą jest rzeczą, jak temu człowiekowi w oczy patrzyła uporczywie rzeczywistość tego wszechświata, wiecznie cudnego, niewątpliwego, niewymownego, bosko-piekielnego, i to w tym nędznym wieku papieru, takim jałowym i sztucznym, takim wypchanym pedantyzmem oraz rozmaitemi „powiadają!“ Warto przyjrzeć się, jak godził on harmonijnie formuły swoje z tym wszechświatem, jak doskonale urządzał się w takich okolicznościach. „Spoglądać na to należy z litością i strachem.“ Miejscem godnem poszanowania w oczach moich jest ten kościół św. Klemensa Danes, gdzie Johnson Bogu cześć składał jeszcze w epoce Woltera.
Na mocy swej szczerości, na mocy swego słowa, pochodzącego niejako z serca samego natury, chociaż wciśniętego do ówczesnego języka sztucznego, był Johnson prorokiem. Nie wszystkież języki są „sztuczne?“ A nie wszystko, co sztuczne, jest fałszywe. Tak, każdy prawdziwy wytwór natury musi niechybnie przybrać formę, możemy więc powiedzieć, iż wszystko sztuczne prawdziwe jest w punkcie swego wyjścia. To, co zwiemy „formułami,“ nie jest w pochodzeniu swem niczem złem, jeno przeciwnie, czemś koniecznie dobrem. Formuła — to metoda, zwyczaj, — i musi znajdować się wszędzie, gdzie jest człowiek. Formuły powstają, jak ścieżki, jak wielkie drogi bite, wiodące ku jakiemuś przedmiotowi świętemu lub wzniosłemu, ku któremu tłumy ludzi się kierują. Zastanówcie się nad tem. Człowiek pewien, pełny jakiegoś ognistego popędu, odczutego sercem, odkrywa sposób dokonania czegokolwiek, tyczącego się czy to wyrażenia czci duszy swojej dla Najwyższego, czy też wprost złożenia hołdu odpowiedniego podobnemu sobie człowiekowi. Do tego potrzeba koniecznie wynalazcy — poety: daje on wyraz myśli, która borykała się w mroku własnego jego serca i wielu serc. On tak to zrobił, oto ślad jego kroków, początek „ścieżki.“ A teraz dalej: drugi człowiek przebywa tę drogę, naturalnie po śladach swego poprzednika, jako to jest sposób łatwiejszy. Tak, po śladach poprzednika, lecz z udoskonaleniami, ze zmianami, gdzie mu się podoba, w każdym zaś razie z rozszerzeniami. To też ścieżka wciąż się rozszerza w miarę tego, jak pielgrzymów przybywa, aż wreszcie staje się drogą wielką, szeroką, po której świat cały może podróżować piechotą i na kołach. I droga owa będzie bardzo pożyteczna, dopóki tylko przy drugim jej końcu będzie gród jakiś, czy też miejsce święte, rzeczywistość jakaś, do której iść trzeba. Niech gród ów zniknie, a zarzucimy wielką drogę. Tak to przyszły do istnienia i zniknęły ze świata wszystkie instytucye, praktyki i reguły. Wszystkie formuły są pełne treści na początku, można je nazwać wówczas skórą, wyrazem w kształcie, członkach i skórze jakiejś istniejącej w nich substancyi: bez tego powstanie ich byłoby niemożliwe. Symbole, jak powiedzieliśmy, nie stanowią bałwochwalstwa, chyba tylko wtedy, kiedy stają się wątpliwemi, próżnemi dla serca czciciela. Chociaż wiele mówimy przeciw formułom, mam nadzieję, że wszyscy znają znaczenie wysokie formuł prawdziwych, które były — i będą zawsze — najniezbędniejszą właściwością pobytu naszego na tym świecie.
Zwróćcie też uwagę na to, jak mało pyszni się Johnson ze swej „szczerości.“ I przez myśl mu nie przechodzi nawet, że jest on wyjątkowo szczerym, że jest czemś wogóle wyjątkowem! Człowiek to walki prostej, człowiek o sercu znużonem, lub „uczeń,“ jak sam siebie nazywą, z trudem usiłujący doścignąć jakiegoś uczciwego środka istnienia w świecie, by nie umrzeć z głodu, lecz żyć — nie kradnąc! Jakaś w nim nieświadomość szlachetna. Nie przyjdzie mu do głowy „wyrżnąć wyraz „Prawda“ na breloku,“ lecz stoi on prawdą, nią mówi, nią pracuje i żyje. I tak zawsze się dzieje. Przyjrzyjcie się temu raz jeszcze. Człowiek, którego natura do rzeczy wielkich powołała, obdarzony jest przedewszystkiem tą otwartością względem natury, czyniącą go niezdolnym do nieszczerości! Dla serca jego wielkiego, otwartego, czującego głęboko — natura stanowi rzeczywistość, wszelkie zaś „powiadają“ jest tylko „powiadają;“ i z tej i z tamtej strony stoi przed nim zawsze — przedziwna i groźna — niewymowna wielkość tej tajemnicy życia, i to niezależnie od tego, czy on ją uznaje, czy nie, i, co więcej nawet, kiedy zdaje się o niej zapominać lub jej przeczyć. Człowiek taki posiada grunt szczerości nierozpoznawalnej, gdyż nigdy ona nie bywa kwestionowaną lub możliwą do zakwestyonowania. To tworzy treść najpierwszą istoty Mirabeau, Mahometa, Cromwella, Napoleona, wszystkich, jednem słowem, wielkich ludzi, o jakich kiedybądźkolwiek słyszałem. Niezliczone figury pospolite rozprawiają, popisują się tu i owdzie ze swojemi doktrynami pospolitemi, do których posiadania — z drugiej ręki — doszli drogą logiki, rutyny: w oczach wielkiego człowieka wszystko to jest jeszcze niczem. Trzeba mu prawdy, prawdy, którą odczułby jako prawdziwą. Jakżeż inaczej się on ostoi? Cała dusza jego w każdej chwili i na wszelkie sposoby powtarza mu, że niema innego sposobu ostania się. Znajduje się on wobec konieczności wzniosłej bycia prawdziwym. Poglądy Johnsona na świat tak samo nie są mojemi, jak i poglądy Mahometa, lecz widzę w sercu jednego i drugiego wieczny pierwiastek szczerości i raduję się, widząc, że myśli jednego i drugiego nie pozostały bez skutku. Myśli ich nie były zasiewaniem słomy; tkwiło w nich coś, czemu gleba mogła kazać urość.
Johnson był prorokiem dla swego ludu, opowiadał mu ewangelię swoję, jak czynią to zawsze wszyscy jemu podobni. Najwznioślejszą z opowiedzianych przezeń ewangelij możemy określić jako rodzaj oględności moralnej: zastanawiajcie się dobrze, jak postępować macie „w tym świecie, gdzie tak wiele pozostaje do zrobienia, a tak mało do dowiedzenia się!“ Zasługuje to na rozgłoszenie. Ten „świat, w którym wiele pozostaje do zrobienia, a mało do dowiedzenia się“ — znaczy: nie dajcie się pochłonąć przepaściom bez dna i brzegów, przepaściom zwątpienia, niewiary nędznej, zapominającej o Bogu, — bylibyście bowiem wówczas nędznymi, bezsilnymi szaleńcami i nie moglibyście zgoła działać lub pracować! Taką jest wogóle ewangelia, opowiadana i wykładana przez Johnsona, połączona teoretycznie i praktycznie z tą drugą wielką ewangelią: „oczyśćcie ducha waszego z obłudy!“ Tak, nie miejcie nic wspólnego z obłudą: stąpajcie po błocie w jesieni i po śniegu w zimie, ale we własnych swych i rzeczywistych trzewikach podartych. „Będzie wam z tem lepiej,“ jak mówi Mahomet. Te dwie rzeczy razem połączone mam za ewangelię wielką, największą, być może, jaka była w owym czasie możliwą.
Pisma Johnsona, tak niegdyś czytane i głośne, obecnie, że tak powiem, odrzuciło młode pokolenie. I nic w tem dziwnego, gdyż poglądy Johnsona starzeją się gwałtownie, lecz sposób, w jaki on myślał i żył, możemy mieć nadzieję, nigdy się nie zestarzeje. W dziełach Johnsona dostrzegam śladów najbardziej niezaprzeczonych wielkiego umysłu i serca wielkiego, które zawsze są pożądane, pomimo wszelkich towarzyszących im niejasności i przekręceń. Słowa jego są szczere, chce on bowiem coś rzeczywistego przez nie wyrazić. Styl to dziwny, niby z tkaniny grubej, dychtownej, najlepszy, być może, na jaki można się było zdobyć naówczas; wielomówność to umiarkowana, stąpająca, lub lepiej występująca kroki liczonemi w sposób uroczysty, przestarzały już obecnie; gdzieniegdzie daje się tu spotykać napuszony rozwój frazeologii, nieodpowiedni do zawartości. Pomińcie to wszystko, gdyż ta frazeologia, napuszona czy nie, zawsze coś w sobie zawiera. Ileż to pięknych stylów i pięknych książek, w których niema nic: ten, który książki takie pisze, jest zbrodniarzem względem społeczeństwa! Oto rodzaj, którego unikać należy! Gdyby Johnson nie zostawił po sobie nic, oprócz słownika, możnaby się już dopatrzeć śladów wielkiego umysłu człowieka bezpośredniego. Ze względu na jasność określeń, gruntowność ogólną, sumienność, przenikliwość i metodę szczęśliwą, możnaby go nazwać najlepszym ze słowników. Jest w nim jakaś wzniosłość architekturalna, jest to niby gmach wyniosły, duży i trwały, budowy czworokątnej, wykończony, symetrycznie doskonały: znać na nim rękę majstra.
Pomimo pośpiechu, musimy się trochę zatrzymać na biednym Bozzy. Uchodzi on za istotę nizką, nadętą, żarłoczny — i opinia taka pod wielu względami jest uzasadniona. Wbrew jednak wszystkiemu tomu szacunek jego dla Johnsona pozostanie zawsze godnym uwagi. Głupi i próżny Laird szkocki, najpróżniejszy z ludzi swego czasu, staje w postawie przerażonej wobec wielkiego, opylonego i gniewliwego pedagoga na skromnem poddaszu: szacunek to wrodzony dla wyższości, cześć dla bohaterów, w czasach, w których nie podejrzywano nawet możliwości istnienia bohatera lub czci. Zdaje się wobec tego, że bohaterowie istnieją zawsze, jako też i cześć pewna dla nich. Pozwolimy sobie także zaprzeczyć słowu dowcipnego Francuza, iż nikt nie jest bohaterem dla swego lokaja. Zresztą, jeśli tak jest, to nagana należy się nie bohaterom, lecz lokajowi: snać dusza jego, jeśli mamy już to powiedzieć, jest nizka, jest duszą lokajską! Potrzebuje on, aby bohater jego ukazał mu się w przybraniu wspaniale teatralnem, występując kroki mierzonemi, z paziami, niosącymi ogon płaszcza z tyłu, i trębaczami, czyniącymi hałas, z przodu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lokaj nie poznaje bohatera, którego ma przed oczyma! Niestety! nie poznaje, gdyż potrzeba do tego też pewnego bohaterstwa, a jedną z głównych bied świata, pod tym i innemi względami, jest właśnie brak takich ludzi.
Nie przyznamyż ostatecznie, że podziw Boswella był na miejscu, że nie mógłby on znaleźć w całej Anglii duszy godniejszej, tego, by czoła przed nią nizko uchylono? Nie przyznamyż, że i ten wielki, ponury Johnson mądrze kierował trudnem swem i pełnem zamieszania życiem, że spędził je dobrze, jak przystało na człowieka prawdziwie mężnego? Dzielny ten człowiek przystosował się do wszystkiego: i do rozpaczliwego chaosu autorstwa handlarskiego, i do chaosu rozpaczliwego, wytworzonego przez sceptycyzm religijny i polityczny w teoryi i praktyce życiowej, i do biedy pyłu i mroku, i do chorób ciała, i do dziur w ubraniu. I nie był on zupełnie pozbawiony gwiazdy północnej; wśród wieczności świeciła mu gwiazda północna, bez której obejść się żaden mężny nie może: z wzrokiem do niej przykutym za nic w świecie nie zwróciłby on z drogi swej wśród tych wirów chaotycznych odpływu czasów. „Zniósłby śmierć i głód, nie zniżając w żaden sposób sztandaru przed duchem kłamstwa.“ Dzielny stary Samuel — ultimus Romanorum!
Nie mogę tak wiele powiedzieć o Rousseau i jego bohaterstwie. Nie jest on tem, co nazywam człowiekiem silnym. Człowiek to chorobliwy, drażliwy, spazmodyczny i, w najlepszym razie, prędzej wytężeniem, niż siłą się odznaczający. Nie posiadał on „talentu milczenia,“ talentu nieocenionego, którym mało Francuzów, a nawet, prawdę mówiąc, mało jakichkolwiek ludzi w owych czasach się pochwalić mogło! Człowiek cierpiący powinien istotnie „pochłonąć dym własny;“ nic dobrego nie wyniknie z dymienia, zamiast przetworzenia dymu w ogień, — czem, nawet w sensie metaforycznym, dym wszelki stać się może! Rousseau’owi brakuje głębokości i obszerności, brakuje mu siły spokojnej wobec trudności, co jest główną cechą charakterystyczną wielkości prawdziwej. Pomyłką jest gruntowną nazywać siłą gwałtowność i surowość pedantyczną! Człowiek, podległy napadom konwulsyj, nie jest z tego tytułu silnym, chociaż sześciu ludzi nie utrzyma go czasem. Kto może iść naprzód, nie chwiejąc się pod ciężarem, chociażby najcięższym, ten dopiero jest człowiekiem silnym. Zawsze, a szczególnie w tych dniach wrzasków przeraźliwych, zachować to w pamięci należy. Człowiek, który nie umie zachować spokoju, zanim przyjdzie czas mówić i działać, nie jest bynajmniej takim, jakim być powinien.
Twarz biednego Rousseau jest dla mnie wyrazem człowieka. Jakieś wytężenie w tej twarzy — długiej, lecz ważkiej i o rysach pokurczonych: kości nad oczyma ostro wystające; w oczach, zapadłych głęboko i zbliżonych do siebie, jest coś niby błędnego — coś błędnego, inkwizytorskiego, w połączeniu z zapalczywością rysia. Twarz to pełna nędzy, nawet nędzy haniebnej i zarazem walki z nią. Jest tam coś nizkiego, plebejuszowskiego, okupionego samem tylko wytężeniem: twarz to człowieka, którego nazywamy fanatykiem, — bohater to smutnie skurczony! Nazywamy go bohaterem, gdyż, pomimo wszystkie swe i liczne braki, posiada on pierwszą i najgłówniejszą jego cechę charakterystyczną: jest do głębi serca poważny. Poważny on — jeśli tylko jaki człowiek był poważny, — jak żaden z owych współczesnych filozofów francuzkich. Tak, możnaby powiedzieć, powaga jego była zawielką, nawet, jak natura jego, zkądinąd uczuciową i dość słabą, co w końcu wtrąciło go w niekonsekwencye dziwaczne, w napady obłędu niemal. Ostatecznie objawił się w nim rodzaj obłąkania; własne myśli opanowały go, jak dyabły, wlokąc to tu, to tam, popychając ku przepaściom!
Wadę i nieszczęście Rousseau’a stanowiło to, co łatwo nazywamy jednym wyrazem: egoizm, co jest, mówiąc prawdę, źródłem i streszczeniem wszystkich wad i wszelkich nieszczęść. Nie dosięgnął on nawet takiego stopnia doskonałości, by módz zwalczać prostą żądzę; głód nizki — rozmaitych rodzajów — był jeszcze jego zasadniczym motorem. Gotówem nawet przypuszczać, że był on człowiekiem nadzwyczaj próżnym, żądnym pochwał ludzkich. Pamiętacie doświadczenie z nim pani Genlis. Wzięła ona z sobą do teatru Jana-Jakóba, który zażądał ścisłego zachowania swego incognito: „za nic w świecie nie chciałby być tam widzianym!“ Tymczasem firanka w loży okazała się odsłoniętą: parter poznał Jana-Jakóba, lecz nie zwrócił nań prawie uwagi! Rousseau wyjawił oburzenie najbardziej gorzkie, zasępił się na cały wieczór i nie wyrzekł nic, oprócz słów opryskliwych. Przenikliwa hrabina nabrała najgłębszego przekonania, iż gniew jego pochodził nie z tego, że go zobaczono, lecz że obaczywszy, nie powitano go oklaskami. Jak cała natura tego człowieka jest zatruta — nic w nim, prócz podejrzliwości, odstrychnięcia się dobrowolnego od ludzi, gniewnych humorów! Z nikim nie mógł on wyżyć. Ktoś z prowincyi, człowiek ze stanowiskiem znacznem, który często go odwiedzał, zatrzymując się zwykle u niego, — który nie wyrażał dlań nigdy nic, oprócz szacunku i życzliwości, — przyjeżdża pewnego razu i natrafia na kwaśny i niepojęty humor Jana-Jakóba. „Panie — powiada mu ten ostatni z oczyma pałającemi, — wiem, co pana tu sprowadza. Chcesz się przyjrzeć biedzie mego żywota, zobaczyć tę szczyptę, co gotuje się tam w nędznym moim garnku. Zaglądnij więc pan! Jest w nim pół funta mięsa, marchewka i trzy cebule; to już wszystko: idź pan rozgłosić to całemu światu!“ Człowiek tego rodzaju bardzo stał nizko. Dla wywołania śmiechu lekkiego i zaspokojenia pewnej ciekawości teatralnej, świat cały czerpał zapas anekdot z tych przewrotności i miotań się biednego Jana-Jakóba. Niestety! dla niego samego nie zawierały one bynajmniej nic śmiesznego, przeciwnie, były zbyt rzeczywiste! Były to miotania się gladyatora konającego: amfiteatr nabity się bawił, ale gladyatora opanowywała agonia i śmierć.
Jednakże, jak powiadamy, ten Rousseau, ze swemi wezwaniami namiętnemi do matek, ze swym kontraktem społecznym, ze swojem ubóstwianiem natury, nawet życia dzikiego na jej łonie, dotykał znowu rzeczywistości, — walczył, aby jej dosięgnąć, — a więc pełnił względem swego wieku czynność proroka. Spełniał, jak go na to stać było, i jak stać było na to ów wiek! W dziwny sposób, pomimo całego tego spotwornienia, upadku i prawie obłąkania, w głębi serca biednego Rousseau pała iskra rzeczywistego ognia niebieskiego! Otóż znów w człowieku tym, wbrew żywiołowi filozofizmu drwiącego i suchego, sceptycyzmu i wyśmiewania, powstało uczucie niewykorzenione i wiedza niewykorzeniona, iż życie to jest prawdziwe, iż nie jest ono żadnym sceptycyzmem, mędrkowaniem lub wyśmiewaniem, lecz rzeczywistością, groźną rzeczywistością. Natura uczyniła mu to objawienie i nakazała je rozgłosić. Zdołał to uczynić, jeśli niekoniecznie dobrze i jasno, to choć źle i niejasno, ale tak jasno, jak mógł. Tak, czemże są wszystkie jego błędy i przewrotności, nie wyłączając nawet owych kradzieży wstążek, nędz i wałęsań się błędnych i bezcelowych, jeśli zechcemy je sądzić wyrozumiale, — czemże są one, jak nie zaślepieniem chwilowem pod wpływem zbyt silnego światła i chwianiem się w tę i w owe stronę człowieka, obciążonego posłannictwem nad siły, po drodze, której znaleźć mu się jeszcze nie udało? Dziwne są drogi ludzkie. Należałoby mieć wyrozumiałość dla człowieka, nie tracić co do niego nadziei, dać mu raz jeszcze spróbować zrobić to, co ma on do zrobienia. Dopóki życie trwa, trwa i nadzieja co do każdego człowieka.
Niewiele powiem o talentach literackich Rousseau’a, tak bardzo wysławianych dziś jeszcze przez jego współobywateli. Książki jego, jak i on sam, są, jak ja to nazywam, niezdrowe: nie jest to dobry rodzaj książek. Rousseau’a cechuje pewna zmysłowość. Dzięki takiej, jak jego, sile umysłowej — wytwarza ona obrazy, wspaniale pociągające, lecz brak im poetyczności przyrodzonej. Niema tam białego światła słonecznego, lecz coś z opery, jakieś bielidło, jakaś sztuczność. Rzecz to zwykła, lub prędzej powszechna, wśród Francuzów mu współczesnych. Ma tego trochę i pani de Stael, i Saint Pierre — a nawet zstępując do literatury obecnej, do dziwnej, konwulsyjnej „literatury rozpaczy,“ znajdujemy tego obfitość wszędzie. Sam ten róż i bielidło nie są kolorami szczeremi. Spojrzyjcie na Szekspira, na Goethego, zresztą na Walter-Scotta! Kto raz to przeniknął, dojrzał różnicy pomiędzy prawdziwem i niby prawdziwem, i zdoła następnie dwie te rzeczy wszędzie odróżnić.
Badając Johnsona, mogliśmy zauważyć, jak wiele dobrego może uczynić dla świata prorok, pomimo wszelkie warunki nieprzychylne i dezorganizacyę. Co zaś do Rousseau’a, to powinniśmy tu zwrócić uwagę na to, jaki ogrom zła może wśród takiej dezorganizacyi towarzyszyć dobru. Widok Rousseau’a jest z punktu widzenia historycznego nader pouczający. Wygnano go na poddasza paryzkie, gdzie kazano mu pozostawać w towarzystwie własnych myśli ponurych i bied, przerzucano go z deszczu pod rynnę, nie szczędzono zadraśnięć, doprowadzono do rozpaczy, aż wreszcie szał ogarnął jego serce, aż wreszcie uczuł on głęboko, że ani świat, ani prawo jego nie było mu przyjacielem. Lepiejby się stało, jeśli tylko było to rzeczą w jakikolwiek sposób możliwą, gdyby człowieka tego nie popchnięto do wrogości otwartej względem świata. Można go było na strych zapakować, wyśmiewać się z niego, jak z maniaka, kazać mu z głodu umierać, niby zwierzęciu dzikiemu w klatce, — lecz nie można mu było przeszkodzić we wznieceniu pożaru świata. Rewolucya francuzka znalazła w Rousseau swego ewangelistę. Jego rozumowania na wpół bredzące, co nędz życia cywilizowanego i innych rzeczy temu podobnych, bardzo się przyczyniły do wywołania szału zupełnego i powszechnego we Francyi całej. Zapewne, moglibyście tu zapytać: cóż świat i kierownicy jego potrafiliby zrobić z takim człowiekiem? Trudno powiedzieć, co zdołaliby z nim zrobić kierownicy świata! Co zaś on mógł z nimi zrobić, jest rzeczą, na nieszczęście, dość jasną: gilotynować ogromną ich liczbę! Ale dość już o Rousseau.
Ciekawe to było zjawisko w tym wieku XVIII, wieku suchym, niewierzącym, biorącym wszystko z drugiej ręki, owo powstanie bohatera, takiego jak Burns, wśród postaci sztucznych i wyrobów z kartonu. Stanowił on niby źródełko małe wśród pustyni skalistej, niby nagły błysk nieba sztuczny Vauxhall’u! Ludzie nie wiedzieli, co myśleć o tym błysku, i wzięli go za fejerwerk z Vauxhall’u: niestety! dał się on wziąć za to, chociaż walcząc przeciw temu nawpół naoślep, niby w goryczy śmierci! Nie było chyba człowieka, któremu podobni mu ludzie zgotowaliby takie nieodpowiednie przyjęcie. Znowu odegrał się pod słońcem dramat życiowy bardzo rozpaczliwy.
Wszyscy tu znają tragedyę żywota Roberta Burnsa. Jeśli tylko niezgodność miejsca zajmowanego z zasłużonem stanowi o przewrotności losu, to napewno możemy powiedzieć, iż żaden los nie mógł być przewrotniejszym od losu Burnsa. Pośród tych figurantów wieku XVIII, biorących wszystko z drugiej ręki, pajaców przeważnie, powstał znów człowiek oryginalny, olbrzym, jeden z tych, którzy sięgają głębin wiecznych i stają w szeregu bohaterów. I człowiek ten na świat przyszedł w biednej chatce Ayrshire’u. Największa dusza ziem brytańskich zjawiła się wśród nas w postaci wieśniaka szkockiego o rękach zgrubiałych.
Ojciec jego, biedny pracownik, chwytał się to tego, to owego, lecz nic mu się nie kleiło. Rządca — faktor, jak Szkoci mówią — przysyłał od czasu do czasu listy, gróźb pełne, pod wpływem których — powiada Burns — „wszyscyśmy się łzami zalewali.“ Rodzina się składała z ojca, człowieka dzielnego, ciężkiej pracy i wielkiego cierpienia, z dzielnej, bohaterskiej matki, i dzieci, z których jednym był właśnie Robert. Na ziemi tej, takiej szerokiej, nie było dla nich żadnego schronienia. Wyobraźcie to sobie tylko: owe listy zmuszały ich „do zalewania się łzami.“ Nazywam zawsze ojca dzielnym człowiekiem: bohater to i poeta w milczeniu, bez którego syn nie zostałby nigdy bohaterem i poetą w słowie! W czasach późniejszych przybył do Londynu nauczyciel szkolny Burnsa i zapoznał się tam z dobrem towarzystwem; wypowiedział jednak zdanie, że w żadnem zebraniu ludzi nie zdarzyło mu się zaznać lepszej rozmowy, niż przy ognisku tego wieśniaka. Tymczasem ani nędzne jego „siedm akrów sadu,“ ani nędzny szmat ziemi gliniastej, ani nic, czem usiłował on zarobić na życie, nie kwitły: po wszystkie dni życia udziałem jego była walka bolesna i nierówna. Stawał jednak do niej mężnie, jako człowiek mądry, prawy, niezwyciężony, połykając w milczeniu tyle cierpień ciężkich codziennie, walcząc jak bohater nieznany, chociaż nikt artykułów o szlachetności jego nie pisał, chociaż mu nie wotowano srebra! Nie zginął on jednak marnie, jak nic marnie zresztą nie ginie. Pozostał Robert, wytwór jego i w gruncie rzeczy licznych pokoleń takich jak on ludzi.
Burns ten zjawiał się wśród okoliczności ze wszech miar nieprzychylnych: bez wykształcenia, biedny, zrodzony dla samej tylko pracy ręcznej, i pisząc, kiedy wziął się wreszcie do tego, w narzeczu wiejskiem specyalnem, zrozumiałem dla nieznacznej tylko prowincyi, w której mieszkał. Gdyby był pisał, chociażby tylko to pisał, w języku ogólnym Anglii, nie wątpię ani na chwilę, że uznanoby go powszechnie natychmiast wtedy jeszcze za jednego z największych naszych ludzi, lub za zdolnego stać się takim. W tem, że tylu ludzi kusiło się przeniknąć powłokę prostaczą jego narzecza, można widzieć dowód, iż tkwiło tam coś bardzo dalekiego od pospolitości. Dosięgnął on w pewnej mierze tego, że wartość jego zyskała uznanie i zyskuje je wciąż na całym obszarze wielkim świata saksońskiego, w każdej jego krainie: gdzie tylko mówią narzeczem saksońskiem, tam wyłania się przekonanie — dzięki studyom nad wiekiem XVIII i Burnsom, — że jednym z najznaczniejszych Saksonów owego wieku był wieśniak z Ayrshire’u, imieniem Robert Burns. Tak, gotówem rzec, iż był to też dobry kawał materyi saksońskiej: człowiek ten posiadał moc, niby skała Harzu, ugruntowana głęboko w łonie świata, niby skała, lecz obfitująca w źródła słodyczy żywej! W piersi jego drzemał spokojnie dziki tudzież gwałtowny wir namiętności i zdolności, serce jego przepełniała melodya niebiańska. Widzimy w nim szczerość wzniosłą i surową, przyjacielską, prostaczą, uczciwą, — widzimy prostotę siły z właściwym jej ogniem błyskawicy i słodką rosą litości: to niby Tor morski, bóg-wieśniak.
Brat Burnsa, Gilbert, człowiek godny i odznaczający się zdrowym rozsądkiem, mówił mi, że w dniach swej młodości Robert, pomimo biedy, okazywał zawsze wesołość wielką w rozmowie; był to towarzysz pełny niezmiernej werwy, humoru, zdrowego rozsądku oraz serca, i daleko przyjemniej go było słuchać tam rozebranego przy kopaniu torfu na błotach lub przy innych robotach podobnych, niż kiedybądźkolwiek potem. Łatwo temu dać wiarę. Ta to podstawa wesołości („grunt dobrego humoru,“ jak powiada stary margrabia Mirabeau), ten pierwiastek najpierwszy słońca tudzież życia, ożeniony zinnemi przymiotami poważnemi i głębokiemi, stanowi jednę z cech Burnsa najbardziej pociągających. Mieści się w nim wielki zasób nadziei; naprzekór tragedyi swego życia, nie był to człowiek ponury. Mężnie otrząsał się on ze swych zgryzot i przeskakiwał je zwycięzko. To niby lew, otrząsający „krople rosy ze swej grzywy,“ niby rumak bystry i dzielny, który śmieje się przy uderzeniu kopii. Ostatecznie zresztą, czyż nadzieja i wesołość, w rodzaju tych, jakiemi obdarzony był Burns, nie płyną, ściśle rzeczy biorąc, z uczucia gorącego i szlachetnego, stanowiącego właśnie początek wszystkiego w człowieku?
Dziwnemby się wam może wydało, gdybym nazwał Burnsa najbardziej bogatą z dusz brytańskich całego wieku, w którym żył: ufam jednak, iż przyjdzie dzień, kiedy można to będzie bezpiecznie powiedzieć. Pisma jego, wszystko, czego zdołał on dokonać wśród takich zapor, tworzą tylko nędzny fragment, po nim pozostały. Profesor Stewart uczynił sprawiedliwą uwagę, prawdziwą w gruncie rzeczy co do wszystkich poetów znacznej wartości, iż poezya jego nie była jakąś zdolnością osobną, lecz wynikiem ogólnym ducha z natury swej silnego i oryginalnego, a wyrażającego się w taki właśnie sposób. Talenta Burnsa, pojawiające się w rozmowie, pamiętać będą do końca życia wszyscy, co go kiedykolwiek mieli sposobność słyszeć. Talenta te były wszelkiego rodzaju; wszystko w nim się mieściło: i najpełniejsze wdzięku wyrazy grzeczności, i zapał najszczytniejszy przemowy namiętnej, i szumne wybuchy wesela, i ciche westchnienia uczucia, i energia lakoniczna, i intuicya jasna i przenikliwa. Pełne dowcipu księżne pod niebiosa go wychwalają, jako człowieka, którego słowo „je porywało.“ Piękne to, lecz piękniejszą wiadomość podaje Mr. Lockhart, o czem już nieraz napomykałem, a mianowicie: posługacze i parobki stajenne po oberżach zrywali się z łóżek, skupiali tłumnie, byleby tylko usłyszeć, jak ten człowiek mówił! Posługacze i parobki stajenne: byli to też ludzie, a tam był człowiek! Wiele zdarzało mi się słyszeć o jego wymowie, ale jednej z najlepszych wiadomości udzielił mi w roku zeszłym pewien gentleman czcigodny, którego długa łączyła z nim zażyłość: otóż słowo Burnsa odznaczało się tem, że zawsze coś się w niem zawierało. „Mówiłon prędzej mało, niż dużo — opowiadał mi ten starzec — i pierwszych dni wciąż był milczący, jako niby w towarzystwie ludzi wyższych od siebie; lecz zawsze, jeśli tylko głos zabierał, to po to, by nowe światło przelać na przedmiot rozmowy.“ Nie pojmuję, po co by kto miał mówić inaczej! Jeśli zwrócicie uwagę na ogólną siłę jego duchową, na zdrową jego krzepkość pod wszystkiemi względami, na surową jego prawość, przenikliwość, męztwo szlachetne i męzkość, — to czyż zda się wam, że łatwo znaleźć człowieka, lepiej uposażonego?
Przyglądając się wielkim ludziom w. XVIII, zdaje mi się czasem, że Burns przypomina, bardziej aniżeli innych, Mirabeau. Wielce się oni różnią co do powłoki zewnętrznej, ale zbadajcie ich wewnętrznie. I tu i tam jedna i taż sama siła ciała tudzież ducha, przywołująca na myśl kark gruby oraz muskularny, — siła, ugruntowana na tem, co stary margrabia nazywał gruntem dobrego humoru. Z powodu swej natury, wykształcenia i, prawdę mówiąc, narodowości, Mirabeau sprawia daleko więcej hałasu: człowiek to hałaśliwy, bez zatrzymania się idący naprzód. Rys jednak charakterystyczny Mirabeau stanowi też prawdziwość i zdrowy rozsądek, potęga intuicyi prawdziwej, wyższość poglądu. Wszystko, co on mówi, zasługuje na pamięć. Obaj ci ludzie mówią przez błyski intuicyi pod tym lub owym względem. Jedne i też same namiętności w obu szaleją, zdolne do przejawienia się pod postacią najczulszych i wzniosłych uczuć. Jednego i drugiego cechuje dowcip, śmiech głośny oraz szczery, energia, prawość, szczerość. Typy tych ludzi stanowczo nie są do siebie niepodobne. Burns też mógłby rządzić, prowadzić rozprawy w Zebraniach Narodowych, kierować polityką — jak niewielu. Niestety! ta odwaga, której sądzono się było przejawić we wzięciu statków przemytniczych w zatoce Solway, w milczeniu co do tylu przedmiotów, kiedy nie było możliwe żadne słowo pożyteczne, lecz tylko wściekłość pieniąca się, — odwaga ta, powtarzam, zdołałaby też ryknąć nad uchem mistrzów ceremonij w rodzaju de Breze i innych podobnych, i uwidocznić się dla wszystkich ludzi w kierowaniu państwami, rządzeniu wielkiemi oraz na wieki pamiętnemi epokami! Lecz jemu mówili i pisali z wyrzutem przełożeni urzędowi: „rzeczą pańską jest pracować, a nie myśleć.“ Zgoła nam niepotrzebna jest twoja moc myślenia, największa w tym kraju: masz tam piwo mierzyć, i do tego tylko jesteś potrzebny. Godne to uwagi tudzież wspomnienia, chociaż wiadomo, co na to można powiedzieć i odpowiedzieć! Myśl, moc myślenia, nie byłaż po wszystkie czasy, na każdem miejscu i we wszelkich okolicznościach, właśnie tem, co było niezbędne? Nie jestże zawsze zgubnym człowiek niemyślący, człowiek, który nie zdoła myśleć i widzieć, a chodzi tylko poomacku, niby we śnie, nie rozpoznając natury rzeczy, z którą ma do czynienia? Tak, nie rozpoznaje, myli się człowiek taki, jak mówimy, bierze rzecz pewną za coś, a ona jest tymczasem czemś innem — i zostaje on oszukanym, jako marność! Taki jest człowiekiem zgubnym, zgubnym niewypowiedzianie, jeśli postawiono go wysoko. — „Po cóż się skarżyć? — powiadają niektórzy: — sile zawsze w sposób opłakany zaprzeczają pola jej działania; tak było po wszystkie czasy.“ Niewątpliwie, odpowiem, i tem gorzej dla pola! Skarga nie na wiele się przyda, lecz ustanowienie prawdy może być nie bez pożytku. W każdym jednak razie, cieszyć się nie mogę z tego, iż Europa, wobec wybuchu takiej rewolucyi francuzkiej, potrafi uznać, że taki Burns może jej być przydatny tylko do mierzenia piwa!
Raz jeszcze musimy tu powtórzyć, że główny przymiot Burnsa tworzyła szczerość. Tak działo się z jego poezyą, tak z życiem. Pieśń jego nie z fantazyjek powstała, lecz z czegoś rzeczywiście odczutego; pierwszą zasługą jej, jak i wszystkiego w nim, jak życia jego wogóle — jest prawda. Życie Burnsa moglibyśmy nazwać wielką i tragiczną szczerością. Rodzaj to szczerości dzikiej, lecz nie okrutnej, bynajmniej nie, — tylko dzikiej, borykającej się z nagą prawdą rzeczy. Pod tym względem jest coś dzikiego we wszystkich wielkich ludziach.
Cześć dla bohaterów, Odyn, Burns?... Otóż i tym ludziom pióra nie brakowało pewnej czci, jako bohaterom im przynależnej, tylko w jakich dziwnych warunkach cześć tę odnajdujemy! Posługacze i parobki stajenne z oberż szkockich, włócząc się pode drzwiami Burnsa, żądni pochwycenia każdego słowa, co z ust jego padało, składali hołd nieświadomy bohaterskości. Johnson miał w Boswellu swego czciciela. Janowi-Jakóbowi Rousseau nie brakło czcicieli: książęta odwiedzali go na jego poddaszu skromnem; biednemu lunatykowi hołdy składały wielkości i piękności tego świata. Co się jego tyczy, to warta uwagi sprzeczność dysharmonijna i potworna pomiędzy dwoma krańcowościami jego życia. Zasiada on do stołów magnackich, a musi przepisywać nuty, żeby na życie zarobić. Zresztą nawet z tem przepisywaniem nie umie sobie dać rady: „dzięki obiadom za domem — powiada — grozi mi śmierć głodowa w domu.“ Dałoby się też wiele powiedzieć i o jego czcicielach! Jeśli dobre lub złe praktykowanie czci dla bohaterów daje miarę zdrowotności lub chorobliwości życiowej pewnego pokolenia, to czyż możemy powiedzieć, że owe pokolenia były najlepszego gatunku? Wbrew jednak wszystkiemu, bohaterscy nasi ludzie pióra uczą w najlepsze, rządzą, są królami, kapłanami, lub czem się wam podoba ich nazwać; ze względu na rdzeń rzeczy, nic nie potrafi im w tem przeszkodzić. Świat musi być posłusznym temu, kto myśli i widzi. Świat zdoła zmienić postać faktu; z jednego i tegoż samego może uczynić albo słońce letnie o blasku stałym i błogosławionym, lub gromy i cyklony czarne i przeklęte, z niewypowiedzianą różnicą korzyści dla siebie! Postać faktu jest do zmienienia, treść zaś jego zmienić nie leży w mocy żadnej potęgi pod stropem niebios. Światłość — lub w przeciwnym razie błyskawica: niech świat wybiera. Chodzi nie o to, czy zwiemy jakiegoś Odyna bogiem, prorokiem, kapłanem lub innem jakiem mianem, — lecz o to, czy wierzymy słowu jego: w tem tkwi jądro rzeczy. Jeśli słowo to prawdziwe, będziemy musieli w nie uwierzyć, a wierząc, będziemy je musieli wykonać. Jak nazwiemy, jak przyjmiemy bohatera lub słowo jego, tyczy się to nas samych przeważnie. Słowo to, — ta prawda nowa, to nowe i głębsze objawienie tajemnicy wszechświata, — nosi cechę posłannictwa z wysokości, wymaga posłuszeństwa i musi je koniecznie uzyskać dla siebie.
Ostatnia moja uwaga tyczy się tej wybitnej fazy w historyi Burnsa: wizyty jego w Edymburgu. Często mi się zdaje, że postawa jego tam tworzyła najwyższy dowód tego zasobu wartości wewnętrznej i męzkości przyrodzonej, jakie były mu właściwe. Jeśli pomyślimy nad tem, to przyjdziemy do przekonania, że mało istnieje większych ciężarów, które mogłyby przytłoczyć siłę człowieka. Stało się to tak nagle! cały leonizm pospolity, do ruiny niezliczoną moc ludzi popychający, niczem był, że tak powiem, wobec tego. Było to tak, jak gdyby Napoleon stał się królem nie stopniowo, lecz odrazu, wprost z porucznikowstwa w pułku artyleryjskim La Fere’a Burns jeszcze w wieku lat dwudziestu siedmiu nie jest już nawet robotnikiem: człowiek to uciekający do Indyj Zachodnich od hańby i więzienia W jednym miesiącu — chłop to zrujnowany, któremu pensyę nawet — siedm funtów sterlingów rocznie — zabrano; w następnym — jest on w blasku wspaniałym wielkości i piękności, prowadzi do stołu pod rękę świecące od kamieni drogich księżne, staje się punktem, ku któremu wszystkich oczy się zwracają! Przeciwieństwo losu trudno czasem znosić, ale na jednego, co znieść potrafi pomyślność, znajdzie się stu, co zniosą nieszczęście. Podziwiam głęboko postawę Burnsa wobec tego wszystkiego. Być może, niemożliwą byłoby nawet rzeczą wskazać nikogo, kto — tak boleśnie doświadczony — tak mało równowagęby stracił. Spokojny, bez zdziwienia, ani onieśmielony, ani znów przesadnie pewny siebie, ani w nim niezgrabności bojaźliwej, ani pozy: oto obraz Burnsa naówczas. Czuje on, że jest właśnie człowiekiem, Robertem Burnsem, że „wielkość światowa jest tylko stemplem na gwinei,“ że rozgłos jest tylko blaskiem świecy, który wykaże, czem jest człowiek, nie uczyni go jednak ani o włos lepszym lub innym! Lecz, niestety! potrafi on prędko, jeśli człowiek się dobrze nie strzeże, uczynić zeń człowieka gorszego, nędzny pęcherz nadęty, nadęty tak, że aż pęknąć musi, aż człowiek stanie się lwem martwym, dla którego, jak to ktoś powiedział, „niema już zmartwychwstania ciała,“ — czemś gorszem od psa żywego! Burns zasługuje tu na podziw.
A jednak, niestety! ci myśliwi na lwy przynieśli ruinę i śmierć Burnsowi. Oni to życie mu zatruli! Oblegali go oni tłumnie na fermie jego, przeszkadzali mu we wszystkiem, a nigdzie schować się od nich nie było można. Nie mógł on zmusić ich do zapomnienia o swym leonizmie, jakkolwiek szczerze tego pragnął. Wtrąca go to wszystko w niezadowolenia, nędze, błędy, świat staje się w oczach jego coraz rozpaczliwszym; i wszystko znikło: zdrowie, charakter, spokój umysłu, i człowiek został już wreszcie samotny. Tragiczne to! Ludzie ci przychodzili tylko, by go obejrzeć, niezależnie od wszelkiej dlań sympatyi lub nienawiści. Przychodzili, szukając drobnej rozrywki, i znajdowali ją, a życie bohatera marnowało się wzamian!
Richter powiada, że na Sumatrze żyje rodzaj „żuków świetlnych,“ dużych much płomienistych, które nasadzają na ostrza dla oświetlenia dróg w nocy. Osoby wysoko postawione mogą sobie w ten sposób podróżować przy miłym blasku, w którym wielce się lubują. Cześć muchom ognistym! Ale!...
Przystępujemy dziś do ostatniej formy bohaterstwa, którą nazywamy królewskością. Władca ludzi, ten, którego woli nasze wole muszą się poddać i oddać prawowiernie, znajdując w tem dobro swoje, może być uznanym za najważniejszego z wielkich ludzi. Praktycznie stanowi on dla nas streszczenie wszystkich różnorodnych form bohaterstwa; wszelka godność doczesna lub duchowna, na jaką tylko stać naszą wyobraźnię, wszelkie kapłaństwo i apostolstwo spoczywa w tym człowieku, wciela się weń, aby rządzić nami, aby nam dostarczyć nauki stałej i praktycznej, aby nam powiedzieć, co dnia każdego i godziny każdej czynić nam należy. Nazywamy go: rex, regulator, król, lecz nasza nazwa saksońska najlepszą jest: king, könning — co znaczy Can-ning, człowiek zdolny.
Tu powstają liczne względy, tyczące się dziedzin głębokich, spornych i prawdziwie niezbadanych; będziemy musieli się wstrzymać od mówienia o wielu z nich. Jak Burke powiadał, że, być może, duszą wszelkiego rządu jest sąd przysięgłych, że wszelkie prawodawstwo, administracya, rozprawy parlamentarne i t. d. istnieją po to tylko, aby „dwunastu ludzi bezstronnych zasiadło na ławce przysięgłych,“ tak ja, z daleko większą słusznością, mogę tu rzec, iż odkrycie waszego człowieka zdolnego i przybranie go w symbole zdolności, godności, wyboru, królewskości, panowania (o słowa tu nie chodzi), tak, aby mógł on rzeczywiście kierować wszystkimi zgodnie z mocą swą ku temu, tworzy dzieło — dobrze lub źle wykonane — wszelkiej procedury społecznej w tym świecie! Mowy wyborcze, wnioski parlamentarne, bille o reformie, rewolucye francuzkie, wszystko to takie posiada znaczenie w gruncie rzeczy, albo też inaczej — żadnego. Znajdźcie w kraju pewnym najzdolniejszego z istniejących w nim ludzi, podnieście go do miejsca najwyższego, a będzie to najlepszy możliwy rząd dla tego kraju; żadne listy wyborcze, żadne elokwencye parlamentarne, żadne głosowania, żadne konstytucye, lub inny jaki mechanizm, nie zdołają o włos go polepszyć. Stan to doskonałości, kraj to idealny. Człowiek najzdolniejszy — znaczy to zarazem: człowiek o sercu najszczerszem, najsprawiedliwszy, najszlachetniejszy; to, co on nam czynić każe, musi być niechybnie właśnie rzeczą najmądrzejszą, najwłaściwszą ze wszystkich, jakie mogły nam być gdziekolwiek i jakkolwiek wskazane, — musi być czemś, co winniśmy wykonać wszelkiemi sposobami, z wdzięcznością prawą i szczerą! Nasze czyny i ruchy byłyby wtedy dobrze uregulowane — o ile w mocy rządu jest je uregulować — i byłby to ideał konstytucyj.
Niestety! wiemy bardzo dobrze, że ideału nigdy w praktykę wcielić całkowicie nie można. Ideał musi zawsze i koniecznie bardzo być od nas dalekim — i ze szczerą wdzięcznością zadowolnimy się pod tym względem jakiemś przybliżeniem znośnem! Niech nikt, jak powiada Szyller, zbyt łzawo „nie mierzy skalą doskonałości nędznego rzeczywistości wytworu“ na tym naszym nędznym padole. Takiego nie uznalibyśmy za nie w świecie za człowieka mądrego i widzielibyśmy w nim człowieka chorobliwego, niezadowolonego, głupiego. Z drugiej jednak strony, nigdy zapominać nie należy o tem, iż ideał istnieje rzeczywiście, — że wszystko, co się ku niemu nie zbliża, dąży ku ruinie nieuniknionej! Niechybnie!... Żaden murarz nie buduje muru doskonale, matematycznie prostopadłego — jest to bowiem niemożliwe; wystarcza mu pewien stopień prostopadłości i, jako dobry robotnik, zmuszony skończyć wreszcie ze swą robotą, na tem on poprzestaje. Jednakże murarz, co oddala się zanadto od linii prostopadłej, szczególnie jeśli zupełnie precz odrzuci daleko gruntwagę i śródwagę, i zacznie układać niedbale cegłę na cegłę, jak mu się one trafiają do ręki, — murarz taki na złej, jak myślę, znajduje się drodze! Zapomniał się on ale prawo ciężkości nie zapomina — o, nie! — działać, i mur wraz z murarzem muszą runąć chaotycznie w gruzy!
Jest to historja wszystkich buntów, rewolucyj francuzkich, wybuchów społecznych w czasach starolub nowożytnych. Postawiliście na czele spraw człowieka zbyt nieudolnego! zanadto ogołoconego z szlachetności, męztwa, zbyt zarozumiałego. Zapomnieliście o istnieniu zasady, czy też konieczności przyrodzonej, wymagającej, aby tam osadzono człowieka zdolnego. Cegła musi się układać na cegłę, jak jej będzie pozwolono i jak będzie można. Do nieudolnej instytucyi zdolności, szarlatana jednem słowem, musi się dopasowywać szarlatan we wszelkich rodzajach zarządów rzeczy ludzkich, które też z tego powodu nie będąc wcale zarządzane, fermentują w masach niezmiernych upadku, biedy i nędzy: co do strony zewnętrznej i wewnętrznej, w dziedzinach duchowej i materyalnej, miliony nędzne dłoń wyciągają po pokarm im przynależny i nie otrzymują go. „Prawo ciężkości“ działa, żadne z praw natury oddziałać nie zapomni. Owe miliony nędzne wybuchają w sankiulotyzmie, lub innem jakiem szaleństwie: mur wraz z murarzem leżą w chaosie fatalnym ruiny!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Fałszem jest bezwzględnym to, czego nauczał nas ostatni wiek sceptyczny, iż świat jest maszyną parową. Jest Bóg w tym świecie — i sankcya boża, lub, w razie przeciwnym, pogwałcenie tej sankcyi, czuwa z głębi wszelkiego rządu, wszelkiego posłuszeństwa, wszystkich aktów moralnych człowieka. Niema wśród ludzi czynu moralniejszego nad rząd i posłuszeństwo. Biada temu, kto wymaga posłuszeństwa, skoro mu nie przynależy; biada temu, kto go odmawia, kiedy jest przynależne! Prawo boże tkwi w tem, powiadam, jakbądźkolwiek stanowią o tem prawa pergaminowe: prawo boże, lub też bezprawie szatańskie, czuwa w treści wszelkiej pretensyi do prawa, jakie jeden człowiek nad drugim sobie rości.
Rozmyślanie nad tem nikomu z nas szkody przynieść nie może, rzecz to bowiem tycząca się nas we wszystkich stosunkach życiowych, a więc i w najwyższym z tych stosunków — w sprawie prawego poddania się i królewskości. Pojęcie nowożytne, że zasadą poruszającą i regulującą jest we wszystkiem interes osobisty, i hamulec, i wahadła oszukaństw żarłocznych, i że, krótko mówiąc, w stowarzyszeniu ludzi niema bezwzględnie nic boskiego, — pojęcie to uważam za błąd, godny wzgardy...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Znajdźcie mi prawdziwego könning’a, króla, czyli człowieka zdolnego, a uznam, że ma on prawo boskie nade mną. Dowiedzmy się w znośnej jakiejś mierze, jak go znaleźć, i niech wszyscy ludzie będą gotowi do przyznania znalezionemu prawa boskiego: oto właśnie ratunek, którego szuka w tych czasach wszędzie świat chory! Król prawdziwy, jako kierownik praktyczny, nosi zawsze znamię pewne kapłana najwyższego, kierownika w dziedzinie ducha, zkąd bierze pochodzenie swoje wszystko doczesne. Że król jest głową kościoła, prawdziwe to też słowo.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zapewne, sprawa to straszliwa — potrzebować szukać swego człowieka zdolnego i nie wiedzieć, jak wziąć się do tych poszukiwań! W tem opłakane położenie świata w czasach, w których żyjemy. Czasy to rewolucyi, a są już one takiemi oddawna. Mur, którego murarz nie zwracał uwagi na gruntwagę i prawo ciężkości, pochylił się i runął wraz z murarzem, — i wszystko dziś w gruzach leży, jak widzimy! Ale nie rewolucya francuzka stanowiła początek tego wszystkiego; możemy mieć nadzieję, że tworzyła ona prędzej koniec. Prawdziwszem byłoby twierdzenie, iż początku tego należy szukać o trzy wieki wcześniej — w reformacyi Lutra. Choroba życia utkwiła w owem, że to, co nazywało jeszcze samo siebie kościołem chrześciańskim, stało się fałszem i doszło do takiej bezczelności, iż zaczęło rościć pretensyę do prawa odpuszczania grzechów ludzkich za metal, w mennicy ostemplowany, i wykonywania wielu innych czynności, które w wiecznej prawdzie natury przestało już czynić naówczas. Jako rdzeń złą była, — rzecz i nazewnątrz stawała się coraz gorszą. Wiara umarła i rozwiała się, wszystko zmieniło się w zwątpienie i niewiarę. Budowniczy precz odrzucił gruntwagę, mówiąc sobie w duszy: „po cóż znów jakieś prawo ciężkości? Cegła na cegłę — i koniec!“ Niestety! czyż do dnia dzisiejszego nie brzmi dziwnie w uszach większości z pośród nas twierdzenie? iż istnieje prawda jakaś boża w sprawach ludzi, przez Boga stworzonych, iż wszystko w nich nie jest grymasem, środkiem, wybiegiem, dyplomacyą, lub czy ja wiem czem?
„Ty, co przybierasz tytuł Papieża, nie jesteś wcale ojcem w Bogu; jesteś chimerą, którą sam nie wiem, jak nazwać przyzwoicie!“ Od tych słów Lutra aż do okrzyku: „Do broni!“ który rozbrzmiał dokoła Kamila Desmoulins w Palais-Royal, kiedy lud wybuchnął przeciw wszelkim chimerom, widzę naturalne powiązanie historyczne. I okrzyk ten, taki straszliwy, nawpół piekielny, wielką stanowił rzecz. Był to znów głos budzących się narodów, zrywających się gwałtownie — niby ze snu przez zmorę dręczonego, niby ze snu śmiertelnego — z jakiemś poczuciem niewyraźnem tego, że życie jest rzeczywistością, że świat boży nie jest wybiegiem i dyplomacyą! Tak, okrzyk to był piekielny, gdyż innego słyszeć nie chciano, — piekielny, bo nie niebieski lub ziemski! To, co próżne i nieszczere, musi przestać istnieć. Szczerość jakaś musi się pojawić. Za jakąbądźkolwiek cenę, przez terror, okropności rewolucyi francuzkiej, lub w inny jaki sposób — musimy zwrócić się ku prawdzie. Jak powiedziałem, tkwi tu prawda: prawda w szacie z płomienia, gdyż inaczej nie chciano jej uznać!
Teorya to pospolita i mająca obieg wśród znacznych grup ludzi w Anglii i innych krajach — iż naród francuzki wpadł w owych czasach w obłęd, że rewolucya francuzka stanowiła akt niezdrowia powszechnego, przemienienie czasowe Francyi i innych wielkich obszarów ziemi w rodzaj Bedlamu. Powstał fakt rozszalały, lecz był on obłędem i nicością która powróciła obecnie szczęśliwie w zakres marzeń i malowniczości! Dla takich filozofów-wygodnisiów trzy dni lipcowe 1830 roku muszą być niezbędnie zjawiskiem nader zadziwiającem. Oto naród francuzki znowu powstaje, aby wśród strzelaniny, walki na śmierć i życie, rozstrzeliwając i będąc rozstrzeliwanym dać świadectwo i poprzeć tę samą szaloną rewolucyę francuzką! Synowie tudzież wnuki owych ludzi, jak widać, trwają w przedsięwzięciu, nie wypierają się jej, chcą ją poprzeć, chcą życie oddać, aby jej dać świadectwo! Żadne zjawisko nie mogłoby bardziej zaalarmować owych filozofów, którzy oparli swoje systematy na zamarciu tego „obłędu.“ Powiadają, że biednemu Niebuhr’owi, profesorowi i historykowi pruskiemu, serce na wieść o tem pękło; jeśli mamy temu wierzyć, rozchorował się on i umarł na te trzy dni. Nie był to, prawdę mówiąc, zgon bohaterski, o włos zaledwie lepszy od zgonu Racine’a, który umarł, ponieważ Ludwik XIV spojrzał nań raz surowo. W różnych czasach świat wytrzymał pewną ilość znacznych wstrząśnień, można się więc było spodziewać, że przeżyje także i te trzy dni, i będzie się nawet po nich obracał na swej osi! Te trzy dni mówiły wszystkim śmiertelnikom, iż stara rewolucya francuzka, jakkolwiek obłąkaną mogła się komu wydać, nie była zgoła chwilowem zaburzeniem w Bedlamie, lecz wytworem autentycznym tej ziemi, na której żyjemy wszyscy, iż była ona istotnie rzeczywistością, i że świat dobrze zrobi, za taką ją uważając.
I zaprawdę, trudno byłoby wytłumaczyć sobie epokę, taką jak nasza, bez rewolucyi francuzkiej. Powitajmy ją, jak żeglarze-rozbitki mogliby witać skały najczarniejsze wśród obszarów morza i fal, na bezdni ruchomej opartych. Apokalipsa to prawdziwa, chociaż straszliwa, dla tego czasu fałszywego, suchego, sztucznego, dająca nowe świadectwo temu, iż przyroda jest nadprzyrodzona, — jeśli nie boska, to szatańska, — że imitacya nie jest rzeczywistością, że należy się jej stać rzeczywistością, lub inaczej świat pod nią płomieńmi wybuchnie, spali ją i uczyni tem, czem ona jest, czyli niczem! Koniec pozorom, koniec rutynie, koniec wielu rzeczom: to niby zapomocą trąby sądu ogłoszono całej ludzkości. Najmądrzejsi są ci, którzy najprędzej się tego dowiedzą. Wiele pokoleń przeminie wśród zamieszania, zanim świat cały to uzna, — a pokój niemożliwością jest, dopóki to nie nastąpi! Człowiek poważny, otoczony, jak zawsze, światem niestałości, niech czeka cierpliwie, usiłując dzieła swego dokonać wśród tego wszystkiego. A przeciw temu wszystkiemu wyrok śmierci napisano w niebiesiech, a obecnie ogłoszono na ziemi: człowiek ów może to oczyma własnemi dojrzeć. I zaprawdę, gotówem powiedzieć, — zwróciwszy uwagę na drugą stronę kwestyi, na to, jaka moc trudności olbrzymich w tem spoczywa, i jak szybko, jak przerażająco szybko we wszystkich krajach się szerzy żądanie nieubłagane rozwiązania tych trudności, — może on łatwo poszukać sobie coś innego do roboty, zamiast o tej dnia porze pracować w dziedzinie sankiulotyzmu!
Co się mnie tyczy, to wśród okoliczności tych fakt „czci dla bohaterów“ staje się w oczach moich niewypowiedzianie drogocennym, najbardziej pocieszającym ze wszystkiego, co można w świecie obecnym dostrzedz. On pozostałby, chociażby nawet w gruzy padły i znikły z oblicza ziemi wszystkie tradycye, organizacye, wierzenia, stowarzyszenia, na jakie tylko ludzie kiedykolwiek się zdobyli. Pewność, iż istnieją zesłani nam bohaterowie, zdolność nasza, konieczność, wobec której się znajdujemy, szanowania tych zesłanych nam bohaterów, — to, niby gwiazda północna, świeci przez obłoki dymu i pyłu ponad wszelkiemi gruzowiskami i pożarami.
Cześć dla bohaterów: dziwnieby to brzmiało w uszach tych pracowników i bojowników rewolucyi francuzkiej. Niema szacunku (myśleli oni) dla wielkich ludzi, niema nadziei, lub wiary, lub pragnienia, by wielcy ludzie zjawili się kiedy znowu na świecie! Zmieniona w „maszynę“ przyroda, wyczerpana już niby, niezdolna już na przyszłość do wydawania wielkich ludzi: — mógłbym jej powiedzieć, że zdołałaby ona w takim razie zupełnie ze sprawy się wycofać, gdyż obejść się bez wielkich ludzi nie potrafimy! Tak samo nie będę walk wszczynał o owe hasło: „wolność i równość!“ o wiarę ową, iż jeśli wielcy mądrzy ludzie stali się niemożliwością, to wystarczy niezliczona ilość płaskich małych głupców. Naturalna to była wiara tam i wtedy. „Wolność i równość! Żadna władza nie jest konieczną. Cześć dla bohaterów, poszanowanie dla takich władz, okazała się fałszywą i sama jest fałszem: precz z nią! Mieliśmy tyle imitacyj, że niczemu już zaufać nie chcemy. Taka moc monet fałszywych rynek nawodniła, że wreszcie rozpowszechniła się wiara, jako złota wcale niema i że można się nawet obejść bez niego doskonale!“ To, pomiędzy innemi rzeczami, znajduję w tym okrzyku: „wolność i równość!“ i wobec ówczesnego stanu rzeczy uważam go za bardzo naturalny.
A jednak niewątpliwie jest to tylko przejściem od fałszu do prawdy. Z punktu zaś widzenia prawdy zupełnej, fałsz to zupełny, jest to wynik jedynie całego zaślepienia sceptycznego, usiłującego dopiero przejrzeć. Cześć dla bohaterów istnieje zawsze i wszędzie, samego tylko poddania się prawego brakuje czasem; rozpościera się ona i zstępuje od składania hołdu Bogu aż do najniższych dziedzin życia praktycznego. „Uchylać czoła przed ludźmi:“ w tem, — jeśli tylko nie jest to prosty grymas bez znaczenia, od którego lepiej się wstrzymać, — w tem tkwi cześć dla bohaterów, tkwi uznanie, że w tej osobie naszego brata zawiera się istotnie coś boskiego, że każdy człowiek stworzony, jak powiada Novalis, jest „objawieniem w ciele.“ Byli poetami także ci, którzy wymyślili wszystkie te wdzięczne grzeczności, życie uszlachetniające! Grzeczność nie jest fałszem lub grymasem i nie potrzebuje być niczem podobnem. A prawe poddanie się, a nawet ubóstwianie religijne, są jeszcze możliwe — co mówię? jeszcze nieuniknione.
Nie możemyż nadto powiedzieć — chociaż tylu wielkich naszych ludzi pracowało przeważnie rewolucyjnie, — iż, pomimo to, każdy wielki człowiek, każdy człowiek bezpośredni, jest synem porządku, nie zaś nieporządku? Tragiczna to jest pozycya dla wielkiego człowieka, kiedy musi pracować jako rewolucyonista. Wydaje się on anarchistą — i w istocie bolesny żywioł anarchii na każdym kroku staje na zawadzie jemu, który duszą całą anarchii nie nawidzi, nie cierpi. Posłannictwem jego, jak i każdego człowieka, jest porządek. Istnieje on na świecie po to, by to, co było w nieładzie, w chaosie, uczynić czemś uregulowanem, prawidłowem. On jest apostołem porządku. I czyż wszelkie dzieło człowieka na tej ziemi nie jest tworzeniem porządku? Cieśla bierze kłody, nadaje im kształt, i, mając pożytek pewien na celu, zmusza je do wzięcia kształtu kwadratowego. Myśmy wszyscy wrogami przyrodzonymi nieporządku: tragiczną jest dla nas rzeczą przykładanie ręki do kruszenia bałwanów i do przewrotów, — dla wielkiego zaś człowieka, bardziej od nas człowieka, jest to podwójnie tragiczne.
Tak też i wszystkie dzieła ludzkie, nawet najszaleńsze sankiulotyzmy francuzkie, pracują w istocie i muszą pracować na porządek. Twierdzę, iż nie może tam istnieć ani jeden człowiek, któryby, pomimo największych objawów wściekłości obłąkanej, nie był co chwila popychany ku porządkowi. Samo życie jego to oznacza, — nieład bowiem jest rozkładem, śmiercią. Niema chaosu, który nie szukałby środka, ku któremu mógłby ciążyć, około którego mógłby się obracać. Dopóki człowiek jest człowiekiem, jakiś Cromwell lub Napoleon jest końcem nieuniknionym wszelkiego sankiulotyzmu. Ciekawym jest widok, jak ta cześć dla bohaterów, w dniach, kiedy wszystkim się zdawała czemś najbardziej niemożliwem, występuje pomimo to, praktycznie się stwierdza, i to w sposób, który wszystkim się narzuca. Okaże się, iż prawo boże, jeśli wielką skalą je zmierzymy, znaczy także: moc boża!
Podczas gdy ludzkość depcze wszędzie nogami i niszczy formuły stare oraz fałszywe, z substancyj niezniszczalnych powstają i rozwijają się nowe, szczere. W epokach buntu, kiedy królewskość sama zdaje się martwą i zniesioną, Cromwell i Napoleon występują znowu jako królowie. Historyę tych ludzi mamy właśnie zbadać, jako ostatnią naszą fazę bohaterstwa. Wieki starożytne nam wróciły; sposób, w jaki powstawali królowie i w jaki królewskość sama zrodziła się po raz pierwszy, znowu oczom się naszym przedstawia w dziejach tych dwu ludzi.
Wiele wojen domowych mieliśmy w Anglii: wojny róż — ponsowej i białej, wojny Szymona Monforta, prócz tego dostateczna ilość wojen niezbyt pamiętnych. Ta jednak wojna purytanów posiada znaczenie, obce wszystkim innym. Ufając waszej dobrej wierze, która podpowie wam to, czego brak czasu nie pozwoli mi wypowiedzieć, — nazwę ją nowym ustępem z tej wielkiej wojny powszechnej, stanowiącej jedyną prawdziwą historyę świata, — wojny wiary z niewiarą! Walka to ludzi, trzymających się treści rzeczywistej rzeczy, przeciw ludziom, przywiązanym do pozorów oraz form. Purytanie niejednemu się wydają wprost obrazoborcami dzikimi, wściekłymi burzycielami form, — sprawiedliwiej jednak byłoby nazywać ich nienawistnikami form nieprawdziwych. Potrafimy, mam nadzieję, mieć dla biednego Lauda i jego króla tyleż co i dla nich poszanowania. Biedny Laud wydaje mi się człowiekiem słabym, który pod złą gwiazdą na świat przyszedł, lecz nie podłym; pedant to nieszczęsny prędzej, niż co gorszego. „Sny“ jego i przesądy, z których tyle się śmiejemy, noszą cechę czegoś życzliwego, miłego. Jest to niby przełożony szkoły, dla którego świat cały w formach i prawidłach szkolnych, który ma przekonanie, iż w tych właśnie rzeczach tkwi życie i zbawienie świata. Wtem stawią go, z tem jego niezmiennem i nieszczęsnem przekonaniem, na czele nie szkoły, lecz narodu, dla uregulowania najrdzenniejszych i najzłożeńszych interesów ludzkich. Otóż wydaje mu się, iż ludzie powinni wypełniać stare i przyzwoite przepisy, że nawet, co więcej, zbawienie ich polega na rozszerzaniu ich i udoskonalaniu. Jako człowiek słaby, idzie on ku celowi temu z gwałtownością spazmodyczną i czepia się go, zatykając sobie uszy na wszelki głos roztropny, lub krzyk litości: chodzi mu o to, by uczniaki wypełniały jego przepisy szkolne; o to mu chodzi przedewszystkiem, a przedtem — o nic. Jest to pedant, jak powiedziałem, który pod złą gwiazda na świat przyszedł. Chciało mu się, by świat był szkołą tego rodzaju, a świat nią nie był. Niestety! czyż los nie okazał się dla niego dość surowym? Czyż klęski, których on tworzył przyczynę, nie spadły też w sposób straszliwy i na jego własną głowę?
Godną uznania jest rzeczą obstawanie przy formach, ponieważ religia, jak i wszystko inne, z natury rzeczy formę przybiera. Wszędzie przydatnym do zamieszkania jest tylko świat sformowany. Nagości bezkształtnej purytanizmu bynajmniej nie chwalę purytanom, — przeciwnie, lituję się nad tem, chwaląc tylko dzień, który to uczynił nieuniknionem! Wszelkie substancye przybierają formy, tylko że są formy prawdziwe i właściwe, a są i fałszywe oraz niewłaściwe. Streszczając się możliwie w określeniu, możnaby rzec: formy wzrastające dokoła substancyi — należy to dobrze zrozumieć — będą odpowiadały jej naturze i celom rzeczywistym, będą prawdziwe, dobre; formy zaś świadomie wokoło substancyi położone — złe. Proszę was zastanowić się nad tem. Tem się różni prawda od fałszu w formach ceremonij, w powadze uroczystej parady próżnej, we wszystkiem ludzkiem.
Pewna prawdomówność przyrodzona, pewna bezpośredniość przyrodzona musi tkwić w formach. Nie jestże nudziarzem natrętnym ten, kto występuje z tak zwanemi „przemowami przygotowanemi“ — w najbardziej chociażby zwykłem zebraniu ludzi? Nawet w salonie — czyż nie bierze was ochota uciec od wszystkich grzeczności, na których poznajecie się, jako na grymasach, nienatchnionych przez żadną mimowolność wewnętrzną? Teraz zaś przypuśćcie, że chodzi tu o jakąś sprawę wagi życiowej, o coś nadziemskiego (jak naprzykład cześć dla Boga), wobec czego cała dusza wasza, niemotą dotknięta, nie umie wcale znaleźć formy do wyrażenia się i woli milczenie bezkształtne od wszelkiego wyrazu, możliwego w tej chwili: cóżbyście powiedzieli o człowieku, który wystąpiłby, przedstawiając lub wyrażając uczucia wasze za was z jakiemiś grymasami pajaca? Lecz niech taki człowiek wynosi się precz natychmiast — przez litość dla samego siebie! Utracił ktoś syna jedynego; oniemiały on, przybity, bez łez nawet, — wtem jakiś natręt proponuje mu natarczywie święcenie zabaw pogrzebowych na sposób grecki! Błazeństwa takiego nietylko przyjąć nie można, lecz nawet okazuje się ono nienawistnem, okazuje nie do zniesienia. Jest to to, co dawni prorocy nazywali „bałwochwalstwem,“ ubóstwieniem próżnych „pozorności,“ — co wszyscy ludzie poważni odrzucają istotnie i odrzucą. Możemy do pewnego stopnia zrozumieć, o co chodziło biednym tym purytanom.
Laud, poświęcający ów kościół, St. Catherine Creed’s Church, w opisany już sposób, z licznemi ceremoniami przyklękań, gestykulacyj, wykrzykników, — był niewątpliwie prędzej surowym i formalistycznym pedantem, oddanym całkowicie swoim „przepisom szkolnym,“ niż prorokiem poważnym, oddanym całkowicie treści rzeczy!
Formy takie wydały się purytanizmowi nie do zniesienia, więc je zdeptał; musimy mu wybaczyć, iż rzekł: niech lepiej żadnych form nie będzie, niż mają być takie! I powstał, pouczając ze swej ogołoconej z wszelkich ozdób ambony, z samem tylko Pismem Świętem w ręku. A czyż treści mocodawczej wszelkich religij nie stanowi zjawisko nauczania, płynące z głębi duszy żarliwej do dusz żarliwych? Najbardziej naga, najdziksza rzeczywistość, powiadam, więcej warta od jakiegobądźkolwiek udania, chociażby noszącego wszelkie pozory czcigodności. Zresztą rzeczywistość prawdziwa wnet przybierze i pozory odpowiednie: o to bądźmy spokojni, najzupełniej spokojni! Raz dany jest człowiek żywy, — ubranie dla niego się znajdzie, znajdzie on je sam sobie. Lecz żeby ubranie całkowite mogło uchodzić za dwoje, za ubranie i człowieka zarazem! Nie możemy „bić Francuzów“ przy pomocy trzechset tysięcy mundurów czerwonych, — w mundurach tych jeszcze i ludzie być muszą! Utrzymuję, że pozorność nie powinna brać rozbratu z rzeczywistością, inaczej bowiem nieuniknionym jest bunt przeciw pozorom, gdyż stały się one już kłamstwem! Walka dwóch tych przeciwieństw, występujących w sprawie Lauda i purytanów, jak świat jest stara. Porwano się wówczas do boju wściekłego i rozstrzygnięto orężem do pewnego stopnia ten spór zawikłany, w sposób nader płodny w następstwa dla nas wszystkich.
Trudno byłoby oczekiwać sprawiedliwości dla sprawy purytanów i dla nich samych od epoki, która zaraz po tem nastąpiła. Karol II i jego Rochesterowie nie należeli do rodzaju ludzi, na których sądzie o możliwej zasłudze lub zamiarach takich ludzi można byłoby polegać. Nędzni ci Rochesterowie, wraz z epoką, przez się zapoczątkowaną, zapomnieli zgoła, że w życiu ludzkiem może tkwić jakaś wiara lub prawda. Purytanizm wisiał na szubienicy — wraz z purytanami głównymi; dzieło jednak jego szło wciąż naprzód, spełniając się. Każde dzieło szczere, na jakiejbądźkolwiek szubienicy powiesicie człowieka, który je dokona, — spełnić się musi i spełni. Mamy swoje Habeas Corpus, swoje wolne przedstawicielstwo narodowe, uznanie jak świat szerokie, że wszyscy ludzie są, lub, inaczej mówiąc, że się im należy, że powinni stać się tem, co nazywamy ludźmi wolnymi, ludźmi, których życie jest oparte na rzeczywistości i sprawiedliwości, nie zaś na tradycyi, która stała się już niesprawiedliwością, chimerą! To do pewnego stopnia — i wiele innych poza tem rzeczy — zdziałali purytanie.
Istotnie, w miarę jak ta prawda stawała się stopniowo oczywistą, opinia purytanów się oczyszczała. Pamięć jednego z nich po drugim zdejmowano z szubienicy; co mówię? część ich nawet pewna dostąpiła obecnie niemal kanonizacyi. Eliota, Hampdena, Pyma, co więcej — Ludlowa, Hutchinsona, samego wreszcie Vana, uznano za pewien rodzaj bohaterów; są to jakoby Patres conscripti polityczni, którym, i to w niemałym stopniu, zawdzięczamy jakoby to, co dla nas tworzy Anglię wolną: nikomu dzisiaj nie wyszłoby na dobre zaliczyć ich w poczet ludzi złych. Nieliczne jest grono purytanów znaczniejszych, którzy nie znaleźli sobie gdziekolwiek apologistów, nie zdobyli dla siebie hołdu pewnego ludzi poważnych. Jeden tylko purytanin, jak widzę, i sam jeden tylko: biedny nasz Cromvell — wisi dotychczas jeszcze na szubienicy i nigdzie nie może znaleźć odważnego obrońcy. Ani święty, ani grzesznik nie oczyści go z zarzutu wielkiej złości. Człowiek to zdolny, nieskończenie utalentowany i mężny i t. d., lecz zdrajca swej sprawy; moc w nim ambicyi osobistej, podłości, dwulicowości; był on wściekłym. grubym, obłudnym Tartuffem, obracającym całą tę walkę szlachetną za wolność konstytucyjną w farsę nędzną, odegraną na własną korzyść; takiem i gorszem jeszcze jest zdanie ogólne o Cromwellu. Tu już sypią się kontrasty z Washingtonem oraz innymi, szczególnie zaś z tymi szlachetnymi Pym’ami i Hampden’ami, których dzieło wzniosłe ukradł on dla siebie wyłącznie, burząc je i zamieniając w nicość oraz potworność.
Pogląd ten na Cromwella zdaje mi się naturalnym wytworem wieku takiego, jak XVIII. To, co mówiliśmy o lokaju, tyczy się również sceptyka; nie poznaje on bohatera, patrząc na niego codziennie i zblizka. Lokaj oczekiwał płaszczów purpurowych, bereł złotych, straży przybocznej, grzmotu trąb, — sceptyk zaś szuka formułek prawidłowych i uznanych, „zasad“ (nie chodzi tu o wyraz), sposobu mówienia tudzież działania, który zdobył sobie „uznanie,“ który może wystąpić we własnej obronie w piękny jakiś i wyraźny sposób, i zdobyć głosy takiego wieku XVIII, oświeconego i sceptycznego! W gruncie rzeczy wyczekuje on tego samego, co i lokaj: wystawności jakiejś, królewskości uznanej, którą wtedy uznać zechce! Król, stojący wobec nich w postaci pierwotnej i niewyrażonej, nie powinien wcale być dla nich królem.
Co się mnie tyczy, to wcale a wcale nie zamierzam wypowiadać lub insynuować najmniejszego słowa zarzutu przeciw charakterom takim, jak Hampden, Eliot, Pym, którzy, według mego zdania, byli ludźmi godnymi i bardzo pożytecznymi. Z najszczerszą chęcią podziwiania ich, ukochania, uczczenia jako bohaterów, przeczytałem starannie wszystko o nich i wszystkie tyczące się ich dokumenta, — z przykrością jednak muszę wyznać, jeśli chodzi o prawdę, że wynik nie odpowiedział nadziejom. Przekonałem się, że niema tam miejsca dla czci. Szlachetni to bardzo ludzie, występujący krokiem majestatycznym, ze słodkawością umiarkowaną swoich wyrażać się, ze swojemi systematami filozoficznemi, ze swą wymową parlamentarną, swojemi Ship-moneys[21], swojemi „Monarchiami człowieka;“ grupa to ludzi bardzo konstytucyjnych, bez zarzutu, słowem ludzi godnych. Napróżno przecież wyobraźnia na cześć się tu wysila; serce wobec nich się nie rozgrzewa. I jakież ostatecznie serce ludzkie wybucha dla nich ogniem miłości braterskiej? Nudni są oni straszliwie! Jakże nuży ta wymowa konstytucyjna podziwianego Pyma, z jego „po siódme i ostatnie.“ Być może, że uznacie to za rzecz, najbardziej w świecie zasługującą na podziw, — ale jakież to ciężkie, ciężkie jak ołów, jałowe, niby glina na cegły; a jak mało — lub nic nawet — przeżyło ze wszystkiego tego dla was! Należy pozostawić te szlachetności zaskrzepłe w przeznaczonych dla nich niszach honorowych: surowy skazaniec Cromwell — oto jedyny z pośród nich człowiek, w którym można jeszcze znaleźć ludzkość. Wielki i dziki Baresark nie umiałby napisać żadnej słodkobrzmiącej „Monarchii człowieka,“ nie mówił, nie pracował z gładką prawidłowością, nie miał nigdy gotowej odpowiedzi na swoję obronę. Powstał obnażony z koszulki stalowej frazesów słodkobrzmiących i jak wielkolud, oko w oko, serce w serce, walczył z nagą prawdą rzeczy! Jakbądźkolwiek, jest to los człowieka, który stanowi całość jednolitą. Przyznaję się do winy, że stawię takiego człowieka ponad wszystkich innych. Niemała liczba tych gładko wygolonych czcigodnych nie posiada żadnej wartości; skąpe podziękowania należą się człowiekowi, który zachował czystość swych rąk dzięki temu tylko, że wzdragał się dotknąć roboty bez rękawiczek!
Zarazem też nic wielkiego nie przedstawia, według mego zapatrywania, ta tolerancya wieku XVIII dla innych, szczęśliwszych purytanów. Możnaby powiedzieć, że jest to, jak i wszystko inne, rysem formalizmu i sceptycyzmu. Mówią nam: przykrą byłoby rzeczą uznać, że fundament swobód naszych angielskich położony został przez „przesąd.“ Ci purytanie wystąpili ze swojemi kalwinizmami nie do wiary, swojemi anti-laudizmami, swojemi wyznaniami wiary westminsterskiemi, żądając przedewszystkiem swobody składania na sposób własny czci Bogu: swobody opodatkowywania się, — tego to żądać byli oni powinni! To nastawanie na inne punkta tworzyło jedynie przesąd, fanatyzm, haniebną nieznajomość filozofii konstytucyjnej! Swoboda opodatkowywania się? swoboda niewydawania pieniędzy z kieszeni bez przyczyny dowiedzionej?... Żaden wiek, chyba bardzo jałowy, nie zdołałby dopatrzyć się w tem najpierwszego prawa człowieka! Powiedziałbym przeciwnie, iż człowiek prawy musi mieć, ogólnie, lepszą jakąś, niż pieniądz — pod jakąbądźkolwiek postacią — racyę, ażeby odważył się na bunt przeciw swemu rządowi. Świat nasz jest światem wielkiego zamieszania i każdy dzielny człowiek rad w nim będzie wszelkiemu rządowi, utrzymującemu się w sposób jako tako znośny; tu zaś w Anglii, jak dotąd, źle wyszedłby, jak sądzę, ten, kto nie wzbraniałby się uiścić z mnóstwa opłat, wymaganych na podstawie bardzo niejasnej, bardzo mglistej; musiałby on w takim razie poszukać innego nieba! Człowiek prawy odpowie poborcy podatków, który zażąda od niego pieniędzy: „Zabierzcie mi pieniądze, skoro możecie, tudzież tak ich pożądacie, — zabierzcie je i precz ztąd! Pozwólcie mi tu pracować spokojnie. Jestem jeszcze tu i, pomimo zabrane przez was pieniądze, jeszcze zdołam pracować!“ Ale niech przyjdą do niego i powiedzą: „uznaj za prawdę kłamstwo; twierdź, że czcisz Boga, skoro go nie czcisz; wierz nie w to, co uważasz za prawdziwe, lecz w to, co my uznajemy za prawdziwe, lub uznania czego za prawdziwe żądamy.“ Odpowie on wtedy: „Nie! tak mi Boże dopomóż, nie! Wolno wam zabrać mi sakiewkę, lecz nie potrafię oddać wam na zatracenie własnej osobistości moralnej. Sakiewka należy do każdego złodzieja, któremu uda się zaskoczyć mię wśród wielkiej drogi z pistoletem nabitym, ale osobistość moja moralna należy tylko do mnie i do Boga, Stworzyciela mego. Nie należy ona do was, i będę się wam opierał do ostatniego tchnienia, zbuntuję się przeciw wam, a w końcu, w jej obronie, narażę się na wszystkie ostateczności, obwinienia, tudzież klęski.“
Zaprawdę, przyczyna, przytaczana przez purytanów, wydaje mi się jedyną, mogącą usprawiedliwić bunt. Ona stanowiła duszę wszystkich sprawiedliwych buntów ludzkich. Nawet rewolucyę francuzką wywołał nie sam tylko głód, lecz i poczucie nieznośnego fałszu, który wszystko opanował, aż wreszcie wcielił się w głód, w brak powszechny, zupełny prawie brak materyalny, — i przez to stał się w oczach wszystkich niezaprzeczenie fałszywym! Pozostawimy w spokoju wiek XVIII z jego „swobodą opodatkowywania się“ i nie będziemy się dziwili, że znaczenie takich, jak purytanie, ludzi pozostało dla niego ciemnem. W jakiż sposób rzeczywista dusza ludzka, najsilniejsza ze wszystkich rzeczywistości, iż tak powiem, głos samego Stwórcy świata, przemawiający do nas jeszcze, zdołaliby zrozumieć ludzie, niewierzący w żadną rzeczywistość? Wiek taki niechybnie, jako kupę odpadków bezkształtną, odrzuci wszystko, czego nie zdoła sprowadzić do doktryn konstytucyjnych, tyczących się „podatkowości,“ lub innych podobnych spraw materyalnych, pierwotnych, dotykalnych. Hampdeny, Pymowie i Ship-money wytworzą temat dla wielkiego zasobu wymowy konstytucyjnej, wysilającej się na zwroty ogniste, — wymowy, która zabłyśnie, jeśli nie jak ogień, to przynajmniej jak lód, a niepojęty Cromwell pozostanie zbiorowiskiem chaotycznem „szaleństwa“ i „obłudy,“ tudzież wielu jeszcze innych rzeczy.
Wyznam, że tej teoryi fałszywości Cromwella po wszystkie czasy nie rozumiałem. Powiem więcej — nie potrafię uwierzyć w teoryę podobną co do żadnego wielkiego człowieka. Moc ludzi wielkich występuje w historyi pod postacią ludzi fałszywych oraz samolubów; lecz jeśli zechcemy się im przyjrzeć, to przekonamy się, że są oni dla nas tylko postaciami, cieniami niezrozumiałemi: nie przenikamy ich, nie widzimy w nich wcale ludzi, którzy mogliby istnieć rzeczywiście. Tylko pokolenie powierzchowne niedowiarków, obdarzone wzrokiem „dla samych powierzchni i pozorów rzeczy,“ potrafiło sobie wytworzyć takie pojęcie o wielkich ludziach. Czyż możliwą jest wielka dusza bez świadomości moralnej, esencyi wszystkich dusz, rzeczywistych, — małych, czy wielkich? Nie, nie zdołamy wyobrazić sobie Cromwella jako obłudę i zarozumiałość upostaciowaną, a im bardziej badam go tudzież jego działalność, tem mniej temu wierzę. I dlaczegóż mielibyśmy w to wierzyć? Żadna oczywistość za tem nie przemawia. Nie jest-że dziwne, iż pomimo całe góry potwarzy, któremi przywalono pamięć tego człowieka, pomimo, iż przedstawiono go jako samego króla łgarzów, który nigdy, lub prawie nigdy, nie powiedział prawdy, lecz zawsze tylko jakąś chytrą imitacyę prawdy, — nie dowiedziono mu dotąd żadnego fałszu? Król to łgarzów, a nie wiemy o żadnem z jego kłamstw, żadnego jeszcze nie udało mi się dojrzeć. Wygląda to na historyę z pytaniem Pococka, postawionem Grotiusowi: „gdzie dowód co do gołębia mahometowego?“ Żaden dowód nie istnieje! Dajmy pokój wszystkim tym chimerom obelżywym, jak to wogóle chimerom się należy. Nie są to wcale portrety człowieka, są to raczej widma niekształtne, wytwór wspólny nienawiści i mroku.
Zupełnie inna, jak mi się zdaje, powstanie hipoteza po przyjrzeniu się własnemi oczyma życiu tego człowieka. Czyż to niewiele, — co wiemy o pierwszych jego latach, w których był nieznanym światu, — chociaż tak zmienione, jak do nas doszło, — nie wykazuje w zupełności natury szczerej, uczuciowej, żarliwej? Temperament jego nerwowy i melancholijny dowodzi prędzej powagi, zbyt dla niego głębokiej. Nie mamy obowiązku zbytniej wiary w te historye z „widmami,“ t. j. zarówno z owem widmem białem, co zjawiało się w biały dzień z przepowiednią, iż będzie on królem angielskim, — jak i z czarnem, czyli dyabłem we własnej osobie, któremu się on, jak widział pewien oficer, sprzedał przed bitwą worcesterską. Co się zaś tyczy usposobienia Oliwiera w młodych latach, które było smutne, wrażliwe w najwyższym stopnia, hipochondryczne, — to znano je zkądinąd niezaprzeczenie. Sir Filip Warwick słyszał od samego lekarza z Huntingdonu, że często wzywano go o północy: Mr. Cromwell, pełen hipochondryi, uważał się za stojącego nad grobem i — coś mu się marzyło o krzyżu miejskim.“ Wszystko to posiada pewne znaczenie. Natura taka drażliwa i tak głęboko czująca, obok tej siły jego surowej i upartej, nie tworzy objawu fałszywości: objaw to zupełnie czego innego!
Młodego Cromwella wysłano na nauko prawa; dopuszcza się on — lub powiadają, że dopuszczał się — przez czas krótki pewnych wybryków młodości; w każdym jednak razie, jeśli tylko to prawda, prędko się on poprawia i w dwudziestym zaledwo roku jest już żonatym oraz zajmuje stanowisko człowieka najzupełniej poważnego i spokojnego. „Zwraca on wygrane pieniądze“ — powiada historya: nie przypuszcza by jakakolwiek wygrana tego rodzaju mogła stanowić jego własność. Owo „nawrócenie się,“ jak wielu to nazywa, nader zajmuje jako bardzo naturalne; ta dusza wielka budzi się i powstaje z głębi topieli błotnistej tego świata, by ujrzeć wnętrze straszliwej prawdy rzeczy, by ujrzeć, że czas tudzież jego zjawiska spoczywają na wieczności, i że ta nędzna nasza ziemia tworzy próg bądź nieba, bądź piekła! Czyż życie Oliwiera w St.-Ives i Élie, jako trzeźwego i pracowitego fermera, nie jest zupełnie podobnem do życia człowieka szczerego i pobożnego? Wyrzekł się on świata oraz dróg jego; nagrody świata wzbogacić go nie mogą. Uprawia glebę, czyta Pismo święte, zbiera codziennie na modlitwę swoje sługi. Podnosi ducha prześladowanych sług bożych, lubi kaznodziejów, — co więcej, sam nawet umie kazać i pobudza sąsiadów do mądrego postępowania, do pracy około odkupienia wieku. Gdzież we wszystkiem tem widnieje „hipokryzya,“ „ambicya,“ „obłuda“ lub inny jaki fałsz? Nadzieje człowieka tego — wierzę w to niezłomnie — kierowały się ku innemu, wyższemu światowi; za cel wybrał sobie dojście tam, spełniwszy dobrze skromną swoję drogę przez ten świat. Nie dobija się on bynajmniej o rozgłos — i na cóż mógłby się mu przydać rozgłos na tym padole? „Zawsze pod okiem wielkiego swego Nadzorcy.“
Uderza też i owo zjawisko, jak występuje on raz publicznie, występuje na widownię dlatego, iż wszyscy wzbraniają się to uczynić, i staje w obronie krzywdy publicznej; mam tu na myśli owę sprawę o Błota Bedfordzkie. Nikt nie odważył się zapozwać władze, a więc on to uczyni. Ukończywszy jednak tę sprawę, pogrąża się znowu w ciszę, powraca do swego Pisma świętego i swego pługa. „Zdobycie wpływu?“ Wpływowość jego jest najbardziej uprawnioną, pochodzi bowiem z bezpośredniego poznania jego osoby, jako człowieka prawego, religijnego, rozumnego, odważnego. W taki to sposób dosięgnął lat przeszło czterdziestu. Tu staje już wobec starości, wobec poważnego wejścia do krainy śmierci; czyż wtedy to właśnie miałaby w nim nagle obudzić się „ambicya?“ Nie w taki sposób tłumaczę sobie jego posłannictwo parlamentarne!
Jego tryumfy w parlamencie, tryumfy w całym toku wojny, są tryumfami uczciwemi człowieka mężnego, w którego sercu tkwi więcej stanowczości, w którego głowie więcej światła, niż w sercach oraz głowach innych ludzi. Modlitwy jego do Boga, podziękowania mówione, składane przezeń Bogu zwycięztwa, który zachował go przy życiu i zawiódł tak daleko naprzód przez zgiełk wściekły walki, świat cały wstrząsającej, przez rozpaczliwe, jak się zdawało, wysiłki pod Dunbarem, przez grad pocisków śmiertelnych w tylu bitwach, — dziękczynienie po dziękczynieniu, aż do „dziękczynienia najwyższego“ za bitwę pod Worcester: w kalwiniście Cromwellu o sercu głębokiem wszystko to jest dobre i szczere. I musiało się to wydać obłudą wyłącznie próżnym, niedowiarkom Kawalerom, którzy wcale nie czcili Boga, jeno własne uczesania włosów, własne przyjemnostki lekkomyślne, tudzież pozory, — a żyli, bynajmniej nie rozmyślając o Bogu, gdyż żyli na świecie bez Boga.
To, że przyłożył on ręki do śmierci króla, nie potępia go ani o włos więcej w naszych oczach. Ważna to sprawa skazanie króla na śmierć! Ale raz wypowiedzieliście mu wojnę — w tem już tkwi wszystko; tak to, jak i wszystko inne, tkwi w owem wypowiedzeniu wojny. Rozpoczynając z nim wojnę, rzuciliście mu rękawicę, a więc bądź on, bądź wy musicie umrzeć. Zawarcie zgody jest wątpliwe; kto wie, może przyjdzie ono do skutku, — daleko prawdopodobniej wcale jej obie strony nie zawrą. Powszechnie uznano, iż parlament, zwyciężywszy Karola I go, nie posiadał żadnego środka postąpienia z nim w jakibądźkolwiek sposób pokojowy. Wielkie stronnictwo presbiteryanów, obawiające się już niezależnych, bardzo sobie tego życzyło — chodziło mu o to, jak o własne istnienie, — lecz wszystko daremne! Nieszczęsny Karol w owych układach ostatecznych w Rampton-Court jasno dowiódł, iż jest człowiekiem, z którym fatalnie trudno zawierać umowy. Był to człowiek, który, raz nazawsze, nie zdołał i nie chciał zrozumieć, nigdy w żaden sposób nie pojmował rzeczywistej treści sprawy — i co gorzej, który w słowach nie wyrażał swoich myśli istotnych. Wolno nam powiedzieć to o nim bez okrucieństwa, prędzej z litością głęboką: jest to fakt prawdziwy i niezaprzeczony. Odarty już ze wszystkiego, prócz tytułu królewskiego, widząc, iż zachowują się wobec niego z szacunkiem powierzchownym, jako z królem, mniemał on, że uda mu się wyprowadzić w pole oba stronnictwa, przeciwstawiając je sobie wzajemnie, i uchwycić chyłkiem dawną władzę, oszukując oba. Niestety! oba odkryły oszukaństwo. Niepodobieństwem zawierać ugodę z człowiekiem, którego słowo wcale nie zwiastuje, co on zamierza i chce uczynić. Musicie albo zejść z drogi tego człowieka, albo jego ze swojej usunąć! W rozpaczy swej presbiteryanie postanowili uwierzyć jeszcze raz Karolowi, chociaż tyle, tak wiele razy okazał się on fałszywym oraz niegodnym wiary. Ale Cromwell nie przystał na to. „Za wszystkie nasze bitwy — rzekł — mielibyśmy dostać jedynie świstek papieru?“ Nie!...
Istotnie, na każdym kroku powinniśmy podziwiać wejrzenie praktyczne i stanowcze tego człowieka; zmierza on zawsze ku pożytecznemu tudzież możliwemu do urzeczywistnienia, posiada zawsze intuicyę naturalną rzeczywistości! Inteligencya tego rodzaju nie znamionuje, jak utrzymuję, człowieka fałszywego: człowiek fałszywy widzi pozorności błędne, naśladowania prawdy, wybiegi. Wyłącznie człowiek szczery zdoła rozpoznać nawet praktyczną prawdę. Zdanie Cromwella na samym początku walki, co do armii parlamentu, że należy rozpuścić do domów szynkarzy miejskich, ludzi lekkomyślnych oraz niemoralnych, a zrekrutować w ich miejsce poważnych yeomen’ow, których serce ciągnie do dzieła, — stanowiło zdanie człowieka, który widział. Rzeczywistość nie zawodzi, jeśli kto widzi jej głąb! Żelazni Cromwella, bojący się Boga, a poza tem nieustraszeni, tworzyli wcielenie tej intuicyi. Oddział wojowników bardziej stanowczo szczerych nigdy jeszcze nie deptał ziemi angielskiej, ani też żadnej innej ziemi.
Nie potępiajmy też tak bardzo potępionych, a zwróconych do nich słów Cromwella: „Gdybym spotkał w bitwie króla oko w oko, zabiłbym go niechybnie.“ I dlaczegóżby nie? Słowa te wyrzeczono do ludzi, którzy stali, że tak powiem, przed kimś, który przewyższał królów. Postawili oni na kartę więcej, niż życie swoje. Może sobie parlament nazywać to, w stylu urzędowym, walką „za króla,“ ale co się nas tyczy, to nie umiemy tego pojąć. Dla nas nie jest to żadne dzieło dyletantyzmu, żadna urzędowość ugrzeczniona: śmierć to wprost surowa, rzecz poważna. Doszło do tego, że wezwano do wojny, rzucono hasło do boju straszliwego, gdzie człowiek człowieka zabija, boryka się z człowiekiem, mając ogień wściekłości w oczach, aby przez to sprawę rozstrzygnąć, — pobudzono zawarty w człowieku pierwiastek piekielny! Dokonajcie więc tego, jeśli tego właśnie dokonać należy. Tryumfy Cromwella uważam za bardzo słuszne! Ponieważ nie poległ on w bitwie, — musiały nastąpić nieuchronnie. Nie trzeba żadnych czarów, aby wytłumaczyć sobie fakt, że taki człowiek, obdarzony okiem, aby widział, i sercem, aby śmiał, musiał iść naprzód, od stopnia do stopnia, od zwycięztwa do zwycięstwa, aż wreszcie fermera z Huntingdonu, jakiejkolwiek nazwy użyjemy, uznano za człowieka najsilniejszego w Anglii, za króla angielskiego co do władzy!
Smutną jest zaiste rzeczą dla narodu, jak i dla pojedynczego człowieka, wpaść w dyletantyzm, w nieszczerość, w niemożność rozpoznania nastręczającej się oczom szczerości. Jestże zgubniejsze przekleństwo na tym świecie i we wszystkich światach? Wtedy serce leży martwe, oko widzieć nie potrafi, z całej inteligencyi pozostaje tylko rozum lisi. Nie na wiele się im przyda zesłanie króla prawdziwego, nie poznają bowiem zesłanego. Mówią oni pogardliwie: i to jest wasz król? Bohater marnuje moc swoję bohaterską na jałowe sprzeciwianie się niegodnych i niewiele może dokonać. Zapewne, dla siebie samego wykonywa on życie bohaterskie, co stanowi dużo, co stanowi wszystko, — lecz dla świata nic prawie, porównawczo, nie robi. Szczerość dzika i surowa, z samej natury wprost pochodząca, z ławy świadków nie da odpowiedzi słodkawej, — a w waszym trybunale o nogach zapylonych, w waszym trybunale przenośnym do sądzenia spraw o drobne dłużki, ludzie wydrwią go, jako oszusta. „Demaskuje go rozum lisi.“ Bo taki Knox, taki Cromwell, ludzie, warci tysiąca ludzi, na to tylko sobie zasługują, że dwa wieki spór wiodą, by przekonać się, czy byli oni chociażby ludźmi tylko. Najwyższy dar boży na tej ziemi z wybuchami śmiechu pogardliwego precz jest odrzucony. Talizman cudowny uważają za nędzny kawałek metalu, którego w żadnym sklepie za pospolitą gwineę nie przyjmą.
Opłakane to! Trzeba temu zaradzić, powiadam, — i dopóki temu nikt nie zaradzi, nie będzie zaradzone niczemu. Chcecie „demaskować szarlatanów?“ Dobrze, czyńcie to, na miłość boską, lecz umiejcie też rozpoznać ludzi, w których uwierzyć należy! Dopóki tego nie umiemy, to czemże jest cała nasza wiedza? w jakiż sposób potrafimy chociażby „demaskować?“ Przenikliwość bowiem lisia, uważająca siebie za wiedzę i „demaskująca“ w ten sposób, grubo się myli. Zaprawdę, wielu znajduje się oszukanych, ale ze wszystkich oszukanych w najgorszem położeniu znajduje się ten, kto życie trawi w strachu niegodziwym, aby go czasem nie wyprowadzono w pole. Świat istnieje rzeczywiście, tkwi więc w nim jakaś prawda, bez tegoby bowiem nie istniał! Poznajmy naprzód to, co jest prawdziwe, a rozpoznamy wówczas to, co fałszywe: nigdy przedtem, właściwie mówiąc.
„Poznać ludzi, w których wierzyć należy:“ niestety! dalekie to bardzo od nas. Tylko szczery szczerość rozpozna. Nie sam tylko bohater jest niezbędny, lecz i świat, jego godny, który nie byłby światem lokajów, — inaczej bowiem napróżno prawie bohater dla niego przychodzi! Tak, dalekie to od nas, ale musi nadejść koniecznie i, Bogu dzięki, jest już na dobrej drodze. A cóż posiadamy w rzeczy samej, dopóki to nie przyjdzie? Mowy wyborcze, głosowania, rewolucye francuzkie? Jeśli jesteśmy jako lokaje i nie poznajemy bohatera, na którego patrzymy, — to na cóż przyda się nam to wszystko? Pojawia się taki Cromwell bohaterski i w ciąga stu pięćdziesięciu lat żadnego głosu za sobą doczekać się od nas nie może. Otóż to, że świat nieszczery, świat niedowiarków dziedzictwem jest naturalnem szarlatana, ojca szarlatanów i szarlatanizmów. W świecie takim możliwe są tylko: nędza, zamieszanie, kłamliwość! Zapomocą urn wyborczych odmieniamy tylko postać owego szarlatana, ale substancya trwa dalej. Światem-lokajem musi rządzić bohater-udanie, król, przybrany tylko w strój królewski. Świat taki należy do takiego króla, król taki należy do takiego świata. Ostatecznie, jedno z dwóch: albo się nauczymy poznawać, mając go przed oczyma, bohatera, prawdziwego panującego i wodza, coś doskonałego, — albo też wiecznie będą rządziły nami istoty niebohaterskie. Nic a nic przeciw temu nie poradzimy, choćby nawet urny wyborcze brzęczały na wszystkich rogach ulic.
Biedny Cromwell, wielki Cromwell! Prorok to zapoznany, prorok, który nie umiał mówić, surowy, mroczny, walczący, by się wyrazić, z właściwą sobie dziką głębokością, szczerością surową. Jakże dziwnie wyglądał on wśród wszystkich tych wytwornych słodkawości, pośród delikatnych, małych Falklandów, dydaktycznych Chillinworth’ów, dyplomatycznych Clarendonów! Przyjrzyjcie mu się tylko! Rodzaj pomieszania chaotycznego stanowi skorupę zewnętrzną jego ducha: widzenia dyabła, sny nerwowe, prawie półobłąkanie; a co za energia człowieka jasnowidzącego i stanowczego działała wewnątrz tego wszystkiego! Rodzaj to człowieka chaotycznego. Jest to niby promyk światła czystego, czystego ognia gwiazd, pracującego w takim żywiole hipochondryi bez granic, w mroku okropnym, bezkształtnym. A jednak, czem była, pomimo to, cała ta hipochondrya, jak nie wielkością samą tego człowieka? Głąb oraz czułość dzikich jego uczuć i ilość sympatyj, wiążących go z rzeczami, — ilość intuicyi, jaką chciał jeszcze wyrobić w sobie, przenikając rdzeń rzeczy, panowanie, jakie chciał jeszcze uzyskać nad rzeczami: oto jego hipochondrya. Nędza tego człowieka, jak to zawsze dzieje się z nędzą człowieczą, pochodziła z jego wielkości. Samuel Johnson był też człowiekiem tego rodzaju, dotkniętym smutkiem, nawpół obłąkanym — wobec niezmiernego, otaczającego go żywiołu mroku grobowego, niezmiernego jak świat. Cecha to proroka, człowieka z duszą, stworzoną do jasnowidzenia, i walczącego, by widzieć.
W taki to sposób tłumaczę sobie, że Cromwell słynął z niejasności swego słowa. Dla niego samego znaczenie wewnętrzne jasne było jak słońce, — lecz materyały, zapomocą których miał je przyodziać w wyrazy, nie nasuwały się pod rękę. Żył, milcząc po wszystkie dni swego istnienia, wśród niewypowiedzianego morza myśli, i przy jego sposobie życia nic prawie nie skłaniało go do nazwania, do wyrażenia tego. Nie wątpię, że potrafiłby on przy potężnej ostrości swego wzroku, potężnej stanowczości czynu, nauczyć się też pisać książki i mówić w sposób dość łatwy: dokonał rzeczy trudniejszych od pisania książek. Człowiek tego rodzaju należy właśnie do tych, którzy są zdolni uczynić wszystko, co im będzie dane do zrobienia, — tak, jak na męża przystało. Inteligencya nie polega na tem, aby mówić i rozumować, — lecz na tem, żeby widzieć i mieć pewność. Męztwo, męzkość, bohaterstwo — nie temu to jest właściwa prawidłowość bez zmazy pięknosłowna; jest to przedewszystkiem owo, co Niemcy doskonale nazywają Tugend (Taugend, dow-ing lub Dough-tiness), odwaga i zdolność do (działania). Taką właśnie podstawę wszystkiego posiadał w sobie Cromwell.
Łatwo też zrozumieć, w jaki sposób, chociaż nie umiał przemawiać w parlamencie, kazał on kazaniem rapsodycznem i szczególnie wielkim był w modlitwie improwizowanej. Tego rodzaju rzeczy tworzą wyraz swobodnie wylany tego, co serce przepełnia; tu bez metody można się obejść: — wszystko, co jest konieczne, to zapał, głębokość uczucia, szczerość. Jedno z wybitnych znamion Cromwella stanowił jego zwyczaj modlenia się. Wszystkie wielkie przedsięwzięcia zaczynał on od modlitwy. Oficerowie jego i on, wśród niezliczonych trudności, nierozwikłalnych napozór, mieli zwyczaj zbierać się i modlić naprzemiany w ciągu godzin i dni nawet, dopóki nie powstało w nich jakieś postanowienie, dopóki nie otworzyły się „wrota nadziei,“ jak sami to nazywali. Przyjrzyjcie się tym ludziom we łzach, w modłach gorących, wołających ku Bogu wielkiemu, by raczył zmiłować się nad nimi i kazał zaświecić im światłu swemu. Zbrojni żołnierze Chrystusa, za jakich się uważali, garstka mała braci-chrześcian, co podniosła miecz przeciw wielkiemu i czarnemu pożerającemu światu, światu piechrześciańskiemu, mamonicznemu, dyabelskiemu, — wołali oni ku Bogu w przeciwnościach, w ostateczności, by nie opuszczał sprawy, która stanowiła Jego sprawę. I w jakiż sposób dusza ludzka potrafiłaby otrzymać lepsze światło, niż to, jakie zjawiało się wtedy ich oczom? Nie byłoż rzeczą prawdopodobną, że zamiar, w taki sposób powzięty, był właśnie najlepszym, najmądrzejszym, jedynym, za którym iść należało bez dalszego wahania? Dla nich przedstawiało się to jako świetność samej jasności niebieskiej wśród tego mroku, pełnego spustoszenia i wycia, — jako słup ognisty wśród nocy, mający ich prowadzić po tej drodze niebezpiecznej i rozpaczliwej. Nie tak-że to było? Czyż po dziś dzień duszę ludzką można prowadzić w inny, nie taki sam wewnętrznie sposób, nie przez pobożne upadnięcie na twarz duszy żarliwej, duszy w walce, — przed Najwyższym, przed Dawcą światła wszelkiego, — niezależnie od tego, czy taką modlitwę ujmie się w słowa, wypowie się ją, czy też wyśle się w milczeniu, bez głosu? Nie istnieje żadna inna metoda. „Hipokryzya?“ Ależ wszystko to już nudzić zaczyna! Ci, którzy tak to nazywają, nie mają prawa mówienia o takich rzeczach. Nie powstał w nich nigdy żaden zamiar, to, co można nazwać zamiarem. Szli oni, ekwilibrując z wybiegami, imitacyami prawdy, zbierając głosy i zdania, nigdy a nigdy nie stając oko w oko z prawdą jakiejś rzeczy. Prawdopodobnie modlitwy Cromwella były „wymowne,“ i więcej nawet daleko niż wymowne. Serce jego należało do człowieka, który umiał się modlić.
Wyobrażam też sobie prawdziwie, że mowom jego rzeczywistym nie brakowało już tak dalece elokwencyi, nie były już takie ułomne, jak się to niejednemu zdaje. Widzimy, że był on — co tworzy cel wszystkich mówców — mówcą, czyniącym wrażenie, nawet w parlamencie, mówcą, który odrazu zdobywał przewagę. Rozumiano zawsze, że on coś miał do powiedzenia grubym swoim głosem namiętnym — i chciano wiedzieć, co. Nie dbał o wymowę, a nawet gardził nią i nienawidził, i prawił zawsze, nie obmyśliwszy naprzód wyrazów, któremi się miał posługiwać. Reporterowie także w owej epoce odznaczali się, jak widać, wielką naiwnością i dawali do druku nic więcej nad to, co znajdywali w swoich notatkach. Tu miejsce na spostrzeżenie: co to za argument na korzyść teoryi, czyniącej z Cromwella obłudnika rozmyślnego, wiecznie wyrachowującego, grającego rolę pewną przed światem, z tego faktu, że aż do końca nie dbał on więcej o swoje mowy! Czemuż nie począł choć trochę studyować własne wyrazy przed rzuceniem ich publiczności? Jeśli słowa są prawdziwe, to można je pozostawić samym sobie.
Chcę też zrobić pewną uwagę co do owego „kłamstwa“ Cromwella. Przypuszczam, że to, lub coś w tym rodzaju, leżało w jego naturze. Sprawiał on zawód wszystkim stronnictwom. Każdemu z nich wydawało się, iż zamierzał on powiedzieć to, pewnem było nawet, że to powiedział, — a raptem okazuje się, że chciał powiedzieć zupełnie co innego! I wnet krzyk: to król łgarzów! Tymczasem, gdy się wejrzy w treść rzeczy, nie jestże to los nieunikniony człowieka niefałszywego, lecz, w czasach podobnych, wyższego? Człowiek taki nie umie się obejść bez pewnych przemilczeń. Jeśli będzie szedł z sercem na dłoni, by je wrony dziobały, to niedaleko zajdzie! Żaden człowiek nie wygra na urządzeniu sobie mieszkania w domu szklanym. Człowiek zawsze powinien zachować prawo sądu o tem, w jakim stopniu wyjawić mu należy myśl swoje innym ludziom, nawet tym, których pragnąłby skupić naokoło siebie jako współpracowników. Ktoś stawi pytanie niedyskretne: zasadą jest pozostawić pytającego w takiej niewiadomości, w jakiej znajdował się przedtem. To właśnie, gdyby tylko była możliwą szczera odpowiedź, stanowiłoby treść wszelkiej odpowiedzi w takim wypadku, jaką chciałby dać każdy człowiek mądry i prawy.
Nie ulega wątpliwości, że Cromwell nieraz odzywał się w języku drobnych stronnictw podrzędnych, wypowiadając im część swojej myśli. I każde stronnictwo wyobrażało sobie, że Cromwell cały do niego należy. Ztąd to wypływała wściekłość ich wszystkich i każdego zosobna, skoro się ujawniało, że należał nie do nich, lecz do własnej swojej partyi! Czyż on zasługuje tu na naganę? W każdym okresie swoich dziejów musiał czuć niechybnie, iż gdyby wyjawił im głębszą, własną swoję intuicyę, musieliby albo zadrżeć i osłupieć wobec niej, albo też, gdyby jej uwierzyli, ujrzeć, że ich własna, drobna tudzież zaczerniona hipoteza doszczętnie rozpada się w gruzy. I nie potrafiliby wówczas pracować na jego polu, a co gorzej, nawet na własnem. Takiem przedstawia się stanowisko nieuniknione każdego wielkiego człowieka wśród małych. Na każdym kroku widzimy ludzi małych, bardzo czynnych i pożytecznych, których cała działalność zależy od jakiegoś przekonania, dla nas dotykalnie ograniczonego, niedoskonałego, a będącego tem, co nazywamy błędem. Lecz gdyby nawet mącenie im tego przekonania stanowiło zawsze czyn dobroci, to czyż zawsze, lub choć często, nakazywałby go obowiązek? Niejeden z dokonywających głośnego w świecie dzieła opiera się jedynie na jakiejś tradycyi mizernej lub konwencyonalności, niewątpliwej w jego, a niegodnej wiary w waszych oczach: rozbijcie pod nim tę oporę, a zapadnie się w głębie bezdenne! „Mógłbym mieć pełną garść prawdy — powiadał Fontenelle — i tylko mały palec otworzyć.“
A jeśli jest to prawdą nawet w kwestyach doktryny, to o ileż więcej we wszystkich wydziałach praktyki! Kto nie umie myśli swej przy sobie zachować, nie zdoła nic znacznego dokonać. I takie to rzeczy zowiemy „brakiem otwartości?“ Cóż pomyślelibyście o kimś, kto zarzucałby brak otwartości głównodowodzącemu armią za to, że nie powiedział każdemu kapralowi, każdemu szeregowcowi, pytającym się natarczywie, co myśli o każdej rzeczy? Prędzej wolałbym powiedzieć, że Cromwell wywiązał się ze wszystkiego w sposób, wzbudzający podziw swą doskonałością. Cały wir takich „kapralów“ pytających krążył dokoła niego podczas całej jego działalności, on zaś odpowiedział istotnie każdemu. Musiał to być, oczywista, wielki tudzież prawdziwie widzący człowiek, skoro i co do tego panem potrafił pozostać. Nie dowiedziono mu żadnego fałszu, powtarzam: żadnego! O jakim człowieku, rzuconym w taki labirynt, umielibyście powiedzieć toż samo?
Ale, w istocie, dwa istnieją błędy, potężne a ważne, które do gruntu samego burzą nasze zdania o ludziach takich, jak Cromwell, o ich „ambicyi,“ ich „nieszczerości“ i t d. Pierwszym jest postawienie końca ich działalności na miejsce jej toku i punktu wyjścia. Historyk pospolity wyobraża sobie, że Cromwell postanowił zostać protektorem Anglii jeszcze w czasie, kiedy uprawiał błota Cambridgeshire’u. Miał on tam przed sobą plan całej swej działalności, program dramatu całego, i przeprowadził go następnie krok za krokiem, dramatycznie, w miarę posuwania się naprzód, zapomocą wszelkiego rodzaju sztuk dramaturgii kłamanej: ten szachraj, intrygant, „Υποκριτης,“ komedyant! Przewrotność to radykalna i powszechna prawie w tego rodzaju wypadkach. Pomyślcie choć chwilę, jak zupełnie inaczej przedstawia się ów fakt! W jakim stopniu ktokolwiek z was przewiduje swoje życie? Na nieznacznej przestrzeni przed nami, ciemne ono zupełnie; kłębek to nie do rozwinięcia wszelkich możliwości, obaw, usiłowań, niewyraźnych błysków nadziei. Przed tym Cromwellem życie całe nie leżało bynajmniej nakształt programu, tak, iż przy niezgłębionej jego chytrości nie pozostawało mu nic innego, jak odegrać je tylko dramatycznie, scena po scenie! Nie tak to się odbywało! Jak nam się owe rzeczy przedstawiają, tak jemu los inaczej się malował. Ileż absurdów upadłoby i znikło same przez się, gdyby tylko historya uczciwie nie traciła z oka tego jednego niezaprzeczonego faktu! Zapewne, historycy opowiadają nam, że uważają na to, — lecz zobaczcie, czy tak istotnie się dzieje? Co do Cromwella, naprzykład, historya pomija zupełnie i nawet najlepsze rodzaje historyi zrzadka tylko sobie to przypominają. Przypomnieć należycie Cromwella, ze ścisłą doskonałością, jakim istniał w rzeczy samej, wymaga to rzadkiej zaiste zdolności — i nietylko rzadkiej, lecz, więcej nawet — niemożliwej. Trzeba na to prawdziwego Szekspira pod względem zdolności, lub więcej niż Szekspira: trzeba kogoś, co mógłby odegrać biografię tego brata-człowieka, widzieć jego oczyma z każdego punktu jego działalności wszystko przez niego widziane: krótko mówiąc, potrzeba poznać jego działalność i życie, co prawdopodobnie niewielka liczba „historyków“ czyni. Połowa lub więcej nawet wszystkich namnożonych pojęć przewrotnych, psujących nam obraz Cromwella, znikłaby, gdybyśmy tylko uczciwie postarali się przedstawić sobie wypadki w ten sposób, jedne po drugich, jak one następowały, nie zaś odrazu ich całości, jak leżą obecnie przed nami.
Drugi zaś błąd, w który niemal cały świat wpada, jak sądzę, tyczy się samej tej „ambicyi.“ Przesadzamy ambicyę wielkich ludzi, mylimy się co do jej natury. Wielcy ludzie nie taką, jak myślimy, posiadają ambicyę. Mały to i nędzny człowieczek, który w taki właśnie sposób okazuje ambicyę. Przyjrzyjcie się człowiekowi, który żyje, uważając siebie za nędzarza, gdyż nie błyszczy ponad innych ludzi; który kręci się tu i owdzie, dręczony swędzeniem pretensyi oraz niepokojem o swoje zdolności; który usiłuje wymódz na każdym, wyżebrać, że tak powiem, u miłosierdzia każdego, by uznano go za wielkiego człowieka i wysadzono ponad głowy innych ludzi! Istota tego rodzaju przedstawia najnędzniejszy z widoków, widzialnych pod słońcem. To miałby być wielki człowiek? Nędzny to osobnik, próżny, opanowany przez świerzb chorobliwy, osobnik, bardziej godny łóżka w szpitalu, niż tronu. Radzę wam zejść z jego drogi, gdyż nie umie on stąpać po ścieżce spokojnej; nie potrafi żyć, jeśli na niego nie patrzą, jeśli go nie podziwiają, jeśli nie drukują o nim artykułów. Jest to próżnia człowieka, nie zaś jego wielkość. Dlatego, że nie tkwi w nim nic, pożąda właśnie tego, by w nim cokolwiek widziano. Mówiąc prawdę najszczerszą, nie wierzę, by któregokolwiek wielkiego człowieka, choć trochę bezpośredniego, obdarzonego zdrowotnością i treścią rzeczywistą, właściwą jakiejbądźkolwiek wielkości, dręczyło kiedy prawdziwie — tak, czy owak — coś podobnego.
Cóż mogło znaczyć dla Cromwella, że „wyróżniłyby“ go tłumy hałaśliwe? Bóg, Stworzyciel jego, już go wyróżnił. On, Cromwell, był już tam, i żadne wyróżnienie nie zdołało uczynić go innym, niż był. Dopóki włosów szron mu nie przypruszył, dopóki życie, ku zachodowi się skłaniając, nie ukazało mu całej swej ograniczoności, nie ukazało mu, że jest skończonem, nie zaś nieskończonem, że jest czemś, jak przychodziło, miernem, — zadawalniała go praca koło roli i czytanie Pisma świętego. I w dniach starości nie potrafił w tem wytrwać dłużej, musiał zaprzedać się kłamstwu, byleby tylko módz jeździć do Whitehall w karetach złoconych i być napastowanym przez sekretarzy z plikami papierów: „Proszę rozstrzygnąć to, proszę rozstrzygnąć owo,“ — czego nikt, bez najmocniejszego bólu serdecznego nigdy doskonale rozstrzygnąć nie zdoła! Cóż dla człowieka tego mogły znaczyć karety złocone? Czyż jego życia oddawna nie obarczał ciężar myśli, nie uświetniała groza tudzież światłość cudna, jak gdyby z nieba samego pochodząca? Istnienie jego tam, jako człowieka, stawiało go ponad, wszelką potrzebę blichtru. Śmierć, sąd wieczności: to stanowiło niby grunt, na którym opierały się wszystkie jego możliwe myśli i czyny. Całe życie jego unosiło się niejako na morzu myśli bezimiennych, których żadne słowo śmiertelnika nie umiałoby nazwać. Słowo boże, jak odczytali je prorocy ówcześni purytańscy, — ono tylko promieniało dla niego wielkością; wszystko zaś pozostałe było małem. Takiego człowieka nazywać „ambitnym,“ wyobrażać go sobie jako figurę nadętą, cierpiącą na świerzb wyżej opisany, zdaje mi się być najnędzniejszym z błędów. Człowiek taki powie: „dajcie mi spokój ze swojemi karetami złoconemi i tłumami, wrzeszczącemi: hurra! Dajcie mi spokój ze swoimi sekretarzami i plikami papierów, przepasanemi wstążeczkami czerwonemi, ze swojemi wpływami i sprawami ważnemi! Zostawcie mię w spokoju, zostawcie mię w spokoju: jam już zawiele przeżył!“ Stary Samuel Johnson, największa dusza angielska swojego czasu, nie odznaczał się ambicyą. Boswell popisywał się na widowiskach publicznych z kwiecistemi wstęgami przy kapeluszu — stary zaś wielki Samuel siedział w domu. Dusza jego, jak świat szeroka, cała pogrążyła się w swych myślach i cierpieniach, — cóż więc mogło znaczyć dla niego pokazywanie się ludziom i wstążki przy kapeluszu?
Ach, tak! raz jeszcze powtórzę: wielcy ludzie milczący! Kiedy człowiek spojrzy dokoła po hałaśliwej nicości świata, wsłucha się w słowa małoznaczne, zwróci uwagę na czyny niedużej wartości, to z rozkoszą potem wraca myślą do wielkiego państwa milczenia. Tu i owdzie rozrzuceni są po swoich działach szlachetni ludzie milczący, którzy myślą milcząc, milcząc działają, o których żaden dziennik poranny wzmianki nie podaje! Ci są solą ziemi. Po złej drodze kroczy kraj, który mało posiada ludzi takich, lub wcale ich nie posiada. Kraj taki jest niby las, pozbawiony korzeni, cały w liściach tylko i gałęziach: musiałby on wkrótce uschnąć i przestać być lasem. Biada nam, gdybyśmy nie mieli nic oprócz tego, co możemy pokazać lub wypowiedzieć. Milczenie, wielkie państwo milczenia! Ono sięga w górę ponad gwiazdy i w dół! poza królestwo śmierci! Ono tylko jest wielkie, poza niem wszystko jest małe. Spodziewam się, że my, Anglicy, długo jeszcze zachowamy swój wielki talent milczenia. Niech sobie deklamują, niech uprawiają wyłącznie słowo, niech stają się lasem bardzo zielonym bez korzeni ci, którzy nie umieją nic dokonać bez włażenia na beczkę i pokazywania się wszystkim na placu publicznym! Salomon powiada: „Jest czas na mówienie, lecz jest też czas i na milczenie.“ Gdyby wielkiemu milczącemu Samuelowi Johnsonowi, — którego do pisania zmuszał tylko brak pieniędzy, a nic więcej, — rzucono pytanie: „Czemu nie powstajesz, aby wypowiedzieć, rozgłosić swój system, założyć swoję sektę?“ „Zaprawdę — odpowiedziałby, — byłem do dziś dnia wstrzemięźliwy z myślą swoją: na szczęście, starczyło mi jeszcze mocy zachowania jej przy sobie; nie odczułem jeszcze żadnego musu, by ją rozgłosić; „system“ stworzyłem przedewszystkiem nie celem rozgłaszania; zadanie jego polega na dostarczaniu mi środków do życia: w tem dla mnie wielki cel jego.“ A „honor?“ Zapewne, niestety! ale Katon tak mówił o posągu: „Tyle jest na forum waszem posągów, czyż więc nie lepiej będzie, ażeby pytano: gdzież posąg Katona?“
Teraz znów, jako przeciwwagę tej teoryi milczenia, pozwólcie mi powiedzieć, że dwa istnieją rodzaje ambicyi: jeden najzupełniej zasługujący na nagrodę, drugi zaś godny uznania i nieunikniony. Przyroda zapobiegła temu, by wielki milczący Samuel nie milczał zbyt długo. Żądzę samolubną błyszczenia ponad innymi należy uważać za coś zupełnie nędznego i opłakanego. „Szukasz wielkości, — nie szukaj jej:“ ogromna w tem prawda. A jednak, powiadam, w człowieku każdym tkwi niczem niestłumiona dążność do rozprostowania się w całą wielkość, do jakiej natura go stworzyła, — do wyrażenia nazewnątrz tego, co natura w niego włożyła. Sprawiedliwe to, właściwe, nieuniknione, co więcej zaś, w tem leży obowiązek i nawet streszczenie wszystkich obowiązków człowieka. Znaczenie życia na tej ziemi można określić w sposób następujący: rozwinąć swoje ja, dokonać tego, do czego się jest zdolnym. Konieczne to dla każdej istoty ludzkiej, pierwsze prawo naszego istnienia. Coleridge czyni doskonałą uwagę, iż dziecko uczy się mówić dlatego, że odczuwa tę konieczność. — Oto nasze wymaganie: by rozstrzygnąć, czy pewna ambicya jest zła lub dobra, należy mieć na względzie nie samo tylko pożądanie pewnego stanowiska; chodzi tu o to, czy człowiek jest dla niego odpowiednim. Być może, iż miejsce to było jego, być może miał on prawo przyrodzone, a nawet obowiązek poszukiwania go! W jakiż sposób zdołalibyśmy potępić ambicyę Mirabeau, chcącego zostać pierwszym ministrem, kiedy był on jedynym we Francyi człowiekiem, który umiał zrobić na tem stanowisku coś dobrego? Bardziej pełny nadziei, nie odczułby on może tak jasno, co uczynić dobrego leżało w jego mocy! Lecz wielką miał słuszność Gibbon, żałując biednego Neckera, który nie potrafił dokonać nic dobrego i czuł to nawet, a pozostał pomimo to z sercem rozbitem, dlatego, że wyrzucono go i zwolniono z ciężaru. Natura, powiadam, dostatecznie zapobiegła temu, by wielki człowiek milczący usiłował się wypowiedzieć; zapobiegła nawet więcej, niżeli okazała się potrzeba!
Wyobraźcie sobie, naprzykład, iż odkrylibyście dzielnemu staremu Samuelowi Johnsonowi w cichem jego istnieniu, iż może on dokonać dzieła boskiego i bezcennego dla kraju oraz świata całego, iż doskonałe prawo niebieskie zdoła stać się prawem tej ziemi, iż modlitwa, którą odmawiał codziennie: „niech przyjdzie królestwo Twoje!“ — ma być wysłuchana! Gdybyście umysł jego przekonali, iż jest to możliwem do wykonania, tudzież, że jego, milczącego, a ponurego Samuela, powołano do wzięcia w tem udziału, — czyż dusza cała tego człowieka nie zapałałaby światłością boską, niczem niepowstrzymaną stanowczością, postanowieniem działania? — czyż nie rzuciłaby pod nogi wszystkich swych zgryzot i obaw, uważając prawie za nic wszelkie zmartwienia i przeciwności? — czyż cały mroczny żywioł jego istnienia nie rozpłonąłby promieniowaniem światła i błyskawicy? To właśnie tworzyłoby ambicyę prawdziwą! — A teraz pomyślcie nad tem, jak się tam rzeczy miały z Cromwellem. Oddawna już ciężko zaważyły na jego duszy cierpienia Kościoła Bożego: prawdziwych oraz gorliwych głosicieli prawdy rzucono do więzień, bito, stawiano pod pręgierz z uszami obciętemi; sprawę Ewangelii Pańskiej zdeptano nogami niegodnych. Długie lata przyglądał się on temu w milczeniu, w modlitwie, nie widząc na to ratunku na ziemi, wierząc, iż ratunek zeszłe dobroć nieba, — iż taki bieg rzeczy, jako fałszywy i niesprawiedliwy, trwać wiecznie nie może. Wtem błysła zorza; oto po dwunastu latach milczenia i oczekiwania cała Anglia rusza się. Trzeba, by raz jeszcze zebrał się parlament, a prawo znajdzie głos, który zostanie usłyszany: nadzieja niewymowna, najzupełniej uzasadniona, znowu na ziemię wróciła. Nie wartoż było zostać członkiem takiego parlamentu? Cromwell porzucił swoje pługi i pośpieszył do tego parlamentu.
Zabrał on tam głos: surowe to, niepozbawione blasku wybuchy zapału, prawdy, którą własne oczy widziały. Tam pracował, tam walczył i borykał się, — jako mocny i prawdziwy wielkolud, jakim był, — wśród grzmotu armat i wszelkiego zgiełku, — i pracował, i walczył, i borykał się, aż wreszcie sprawa tryumf odniosła, aż wrogów, tak kiedyś straszliwych, zmieciono, aż zorza nadziei stała się jasnem światłem zwycięztwa i pewności. I cóż można powiedzieć przeciw temu, że powstał on tam, jako najsilniejsza dusza w Anglii, jako bohater niezaprzeczony całej Anglii? Stało się już niemożliwością, by prawo Ewangelii Chrystusowej wiecznie trwało na świecie! Ten człowiek praktyczny, nauczony doświadczeniem, z doby tem w całym tym chaosie praktyki, śmiał uważać teokracyę — o której Knox mógł marzyć na swej ambonie, jako o „fantazyi pobożnej“ — za coś możliwego do urzeczywistnienia. Rządy ziemi niech należą do tych, którzy najwyżej stoją w Kościele Chrystusowym, do ludzi najpobożniejszych i najmądrzejszych: w znacznym stopniu tak być mogło i musiało. Czyż prawda boża nie jest prawdziwą? A jeśli jest prawdziwą, to nie jest-że ona właśnie tem, co należy wykonać? Najpotężniejszy w Anglii umysł praktyczny ośmielił się odpowiedzieć: Tak! Nazywam to zamiarem szlachetnym oraz — prawdziwym; i nie jest-że on istotnie, jeśli zrozumieć jego język, najszlachetniejszym z zamiarów, jakie zdołałyby powstać w sercu jakiegokolwiek męża stanu lub jakiegokolwiek człowieka? Przedsięwzięcie czegoś podobnego wielką było zasługą Knoxa, lecz Cromwell, ze swoim wielkim i prawdziwie zdrowym rozsądkiem, ze swojem doświadczeniem tego, czem był nasz świat — przedstawia pod owym względem, jak myślę, jedyne w historyi świata zjawisko. Czas jego uważam za punkt przełomowy protestantyzmu, za okres najbardziej bohaterski, jaki sądzonem było wytworzyć na tej ziemi „wierze w Pismo święte.“ Wyobraźcie sobie: oto jednemu z nas objawił się oczywisty sposób ostatecznego zapewnienia najbardziej stanowczego zwycięztwa dobru nad złem; oto ukazano nam, jako coś dostępnego, to wszystko, czego pragnęliśmy, o co błagaliśmy ze łzami, jako o dobro najwyższe dla Anglii i wszystkich ziem!...
Cóż robić? — muszę wyznać, że rozum lisi, z całą swoją mądrością, z właściwym sobie pośpiechem, z całą swoją zręcznością w demaskowaniu hipokrytów, zdaje mi się czemś bardzo nędznem Anglia posiadała jednego tylko takiego męża stanu, jednego tylko człowieka, o ile mogę dojrzeć, w którego sercu powstał taki właśnie zamiar, jedynego takiego człowieka za całe pięć wieków, — i tak go powitano. Zwolenników swoich liczył on na setki tudzież dziesiątki, a wrogów — na miliony. Tym sposobem Anglia cała skupiła się dokoła niego, — a więc mogłaby się stać ziemią chrześciańską! Mądrość lisia, taka, jaką jest, wykonywa wciąż jeszcze swoje zadanie beznadziejne: „wyciągnąć uczciwość z działalności zbiorowej całego świata oszustów:“ o ile kłopotliwe to zadanie, widać z sądów, Izby kanclerstwa i t. d. I tak musi się dziać, aż w końcu przez gniew sprawiedliwy nieba, lecz zarazem przez dobroć jego wielką, rzecz zabagni się, a wszyscy ludzie dotykalnie się przekonają o beznadziejności tego zadania.
Co się tyczy Cromwella, tudzież jego zamiarów, to tu wpada na mnie Hume, i cały tłum w jego ślady, z przypuszczeniem, że Cromwell był szczerym z początku; że był „fanatykiem,“ szczerym z początku, i stał się stopniowo „hipokrytą,“ w miarę tego, jak drogi otwierały się dokoła niego Teorya hipokryty — fanatyka jest teoryą Hume’a co do tego zagadnienia; zastosowano ją następnie i rozszerzono do Mahometa oraz wielu innych. Pomyślcie nad tem poważnie, a coś w tem znajdziecie; niewiele wprawdzie, nie wszystko, o! i dużo nie wszystko! Szczere serca bohaterów nie upadają w taki nędzny sposób. Słońce wytwarza nieczystości, są na niem plamy złowrogie, — lecz nie gaśnie ono, nie przestaje być zgoła słońcem, nie zamienia się w zbiorowisko mroku! Ośmielę się powiedzieć, że nic podobnego nie wydarzyło się nigdy wielkiemu i głębokiemu Cromwellowi; tak, myślę, że nigdy. Syn to był samej natury, syn o sercu lwa, podobny do Anteusza, którego siła pochodziła ztąd, że dotykał ziemi, matki swej; siła opuściłaby go, oderwanego od ziemi, uniesionego w obłudę, w marność. Nie zamierzamy utrzymywać, że na Cromwellu nie widniała żadna skaza, że nie zdarzyło mu się wpaść w błąd jakiś, w jakąś nieszczerość. Nie był to wcale profesor-dyletant „doskonałości,“ „postępowania bez skazy “ Orson[22] to był surowy, przebijający dla siebie, nie bez licznych zapewne upadków, trudną drogę przez trudności dzieła prawdziwego i rzeczywistego. Nieszczerości, błędy, liczne błędy codziennie i co godzina: nieobce to było dla niego, wiedział o tem Bóg i on! Słońce często się mroczy, lecz w mrok się nie zmienia. Ostatnie wyrazy Cromwella w chwili, kiedy leżał, śmierci oczekując, znamionują chrześcianina-bohatera. Były to modły przerywane do Boga, by Sam raczył i jego i tę sprawę osądzić, — gdyż człowiek sprawiedliwie tego osądzić nie umie, — lecz i z litością zarazem. Wzruszające to bardzo wyrazy.
W taki sposób, po skończeniu ze wszystkiemi swemi trudami i grzechami, w obecności Stworzyciela swego, oddał on wielkiego, dzikiego ducha swojego.
Co się mnie tyczy — to nie nazwę człowieka tego hipokrytą. On — hipokrytą, komedyantem? Życie jego — teatralnością tylko? On — szarlatanem próżnym i jałowym, żądnym okrzyków pospólstwa? Dożył sobie doskonale w ukryciu aż do siwych włosów, a potem został, jako niezaprzeczenie uznany, królem angielskim pod względem władzy. Czyż człowiek naprawdę nie umie obejść się bez powozów i płaszczów królewskich? Czyż naprawdę tworzy źródło szczęścia posiadanie sekretarzy, napastujących na każdym kroku z plikami papierów, powiązanych wstążeczkami czerwonemi? Taki sobie Dyoklecyan woli zajmować się ogrodem; Jerzy Washington, który, prawdę mówiąc, bynajmniej nie jest człowiekiem niezmiernej wielkości, czyni toż samo. Możnaby powiedzieć, że każdy człowiek, obdarzony prostotą ducha, potrafiłby tak samo postąpić i postąpiłby niezawodnie. Od chwili, w której dzieło rzeczywiste Cromwella nie posiadałoby nic wspólnego z królewskością, — na co przydałoby mu się to wszystko?
Zwróćmy jednakże uwagę na to, jak bardzo króla wymagają wszystkie ruchy ludzi. Taż sama wojna wykazuje w sposób uderzający, jakim jest los ludzi, nieumiejących znaleźć wodza, podczas gdy wrogowie znaleźć go mogą. Cały naród szkocki jednomyślnie niemal łączył się w purytanizmie i cały jednym duchem gorliwości był pod tym względem ożywiony, — kiedy na stronie przeciwnej, angielskiej wyspie, nic podobnego nigdy, nawet w przybliżeniu, się nie działo. Ale nie mieli pośród siebie Szkoci żadnego wielkiego Cromwella, nikt zaś z nędznych, drżących, chwiejnych i dyplomatycznych Argyle’ów i tym podobnych osobistości nie miał serca dość prawdziwego dla prawdy, lub nie posiadał dość męztwa, by zaufać prawdzie. Brakło im wodza, a rozsiane po kraju stronnictwo Kawalerów go miało: to — Montrose, najszlachetniejszy z Kawalerów. Był to człowiek bez zarzutu, mężnego serca, wspaniały co się nazywa Kawaler-bohater. Otóż przyjrzyjcie się tej walce: z jednej strony król bez poddanych, z drugiej poddani bez króla! Ten Montrose, z garstką Irlandczyków lub dzikich górali szkockich, z których niewielu miało strzelby w ręku, niby huragan jaki wściekły rzuca się na dobrze wymusztrowane armie purytanów i raz po raz, coś z pięć razy z kolei, zmiata ich z przed siebie z pola bitwy. Przez pewien krótki czas opanował on całą Szkocyę. Był to jeden człowiek, lecz człowiek; milion ludzi, chociaż pełnych zapału, lecz bez jego jednego, okazywał się bezsilnym przeciw niemu! Być może, iż od początku aż do końca tej walki purytańskiej jedną jedyną niezbędną osobą był zaiste ten Cromwell. Jego rola polegała na widzeniu, odwadze i postanawianiu; on tworzył kolumnę nieruchomą wśród tego wrzenia i niepewności; on był królem wśród nich, niezależnie od tego, czy go tak nazywano, czy nie.
Największa trudność co do Cromwella tkwi w następującym punkcie. Inne jego czyny znalazły jeszcze adwokatów: ogólnie je usprawiedliwiono; lecz rozpędzenia parlamentu kadłubowego i uzurpacyi protektoratu — tego już nikt mu darować nie może. Został on w taki sposób wprost królem prawdziwym angielskim, przywódcą stronnictwa zwycięzkiego w kraju, lecz nie zdołał się obejść jakoby bez płaszcza królewskiego i dla niego duszę swoję zgubił. Przypatrzmy się, ile w tem prawdy.
Kiedy Anglia, Szkocya i Irlandya leżały już u nóg parlamentu purytańskiego, powstało zagadnienie praktyczne, co z tem wszystkiem należy uczynić? W jaki sposób rządzić temi narodami, które Opatrzność w cudowny sposób na wolę jego zdała? Jasnem było, że tych stu członków Długiego Parlamentu, zasiadających obecnie jako władza najwyższa, nie mogło zasiadać wiecznie. Cóż więc należy robić? Teoretyczni budowniczowie konstytucyjni łatwo znajdą odpowiedź na to pytanie, — lecz trudniejsze nie mogło się nastręczyć Cromwellowi, zatapiającemu tam wzrok wgłąb faktów rzeczywistych i praktycznych. Zapytał on, jak chciałby parlament to zagadnienie rozstrzygnąć? Powiedzieć to: oto zadanie parlamentu. Tymczasem i żołnierzom, którzy swoją krwią okupili to zwycięstwo, zdawało się, chociaż wbrew formułkom, że i oni również powinniby wtrącić w tym przedmiocie jakieś słówko. Nie chcemy „za wszystkie boje dostać tylko świstek papieru;“ chcemy, by prawo Ewangelii Bożej, której Bóg przez nas dał zwycięztwo, utrwaliło się, lub usiłowało się utrwalić na tej ziemi!
W ciągu trzech lat — powiada Cromwell — powtarzano to pytanie parlamentowi, lecz nie umiał on zdobyć się na żadną odpowiedź; gadano tam tylko, gadano i gadano. Cecha ta leży zapewne w naturze ciał parlamentarnych; być może, iż żaden parlament nie zdołałby w podobnym wypadku inaczej odpowiedzieć, jak tylko tak gadać i gadać! Tymczasem odpowiedzi potrzebowano, odpowiedź musiała być daną. Wy sześćdziesięciu tam, których cały naród zaczyna gwałtownie nienawidzieć, a nawet pogardzać, — których nazywa już Parlamentem Kadłubów, wy nie możecie tam dłużej zasiadać; któż lub co powinno was zastąpić? Parlament wolny, prawo wyborcze, takie lub owakie formułki konstytucyjne!... Fakt zgłodniały staje wobec nas i musimy odpowiedzieć mu, lub on nas pożre! A cóżeście za jedni, by w chwili takiej gawędzić o formułkach konstytucyjnych i prawach parlamentu? Do was należało zabicie króla, dokonanie przeczyszczeń Pride’a, wygnanie, na zasadzie prawa mocniejszego, każdego, który staje na przeszkodzie rozwijaniu się waszej sprawy: teraz pozostało z was pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu do rozprawiania. Powiedzcie nam, co powinniśmy robić — w formie faktu możliwego do wykonania, nie zaś formułki!
Nie wiadomo dokładnie po dzień dzisiejszy, jak tam oni odpowiedzieli ostatecznie. Sam nawet pracowity Godwin zgadza się na to, że nic tam wyjaśnić nie można. Najprawdopodobniej biedny ten parlament nie chciał jeszcze i w istocie nie mógł się rozwiązać i rozejść, — tak, iż kiedy przyszła chwila rzeczywistego rozejścia się, parlament znowu, po raz dziesiąty czy dwunasty, ją odroczył; Cromwellowi zabrakło już wówczas cierpliwości. Przyjmiemy jednak przypuszczenie najprzychylniejsze dla parlamentu ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wysnuto, najprzychylniejsze i, jak myślę, zbyt przychylne oraz nieprawdziwe.
Według tej wersy i, w chwili ostatecznej przesilenia, gdy Cromwell z oficerami zebrali się z jednej, a pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu członków kadłuba z drugiej strony, powiadają nagle Cromwellowi, że kadłub, w rozpaczy swojej splenetycznej i zazdrosnej, gotów odpowiedzieć w sposób wielce osobliwy; że ludzie ci, byle odsunąć przynajmniej armię, zajmują się pośpiesznie przeprowadzeniem w parlamencie rodzaju billu, stanowiącego o reformie: parlament, wybrany przez całą Anglię, równe podziały na okręgi wyborcze, swobodę głosowania i t. d. Rzecz to sporna, lub, zaiste, dla nich bezsporna. Bill o reformie, swoboda głosowania Anglików? Ależ sami rojaliści, zmuszeni istotnie do milczenia, lecz niewygubieni, przewyższają nas może liczebnie; ogromna większość liczebna Anglii zawsze obojętnie zachowywała się wobec naszej sprawy i zadawalniała się patrzeniem oraz uleganiem. My stanowimy większość ze względu na wagę i siłę, nie zaś liczbą głów! A teraz z formułkami waszemi i billami o reformie cała sprawa, z takim trudem mieczami naszemi wywalczona, będzie musiała znów puścić się na morze, stać się tylko nadzieją i prawdopodobieństwem, czemś małem nawet jako prawdopodobieństwo. A tymczasem siłą bożą i prawicami własnemi wywalczyliśmy i mamy tu teraz nie prawdopodobieństwo, lecz pewność. Cromwell zszedł do tych członków buntowniczych, przerwał ich pośpieszne obrady co do billu reformy, kazał im się rozejść i natychmiast przerwać gadanie. Czyż tego nie możemy mu przebaczyć? Czyż tego nie możemy zrozumieć? John Milton, zblizka patrząc na to wszystko, mógł mu przyklasnąć. Rzeczywistość daleko precz wymiotła przed tym czynem formułki. Myślę, że większa część Anglików, którzy byli wówczas rzeczywistościami, umiała pojąć konieczność tego kroku.
Tak więc człowiek silny i śmiały obruszył na siebie wszystkie formułki i powierzchowności logiczne; ośmielił się on zaapelować do faktu szczerego tej Anglii, by się przekonać, czy ten go podtrzyma, czy też nie. Ciekawym jest widok, jak usiłuje on rządzić w sposób jakiś konstytucyjny, znaleźć jakiś parlament, który podtrzymałby go — lecz nie może. Pierwszy jego parlament, przezwany parlamentem szkieletów, był, że tak powiemy, zwołaniem notablów. Purytańscy księża, kierownicy i główni urzędnicy purytańscy, wyznaczają po wszystkich kantonach Anglii ludzi, najbardziej się odznaczających opinią religijności, wpływem i przywiązaniem do sprawy prawdziwej — i ci właśnie zebrani zostali w celu nakreślenia planu. Użyczyli oni sankcyi temu, co się stało, — określili, jak mogli, to, co się stać miało. Nazwano ich pogardliwie Parlamentem szkieletów[23], chociaż człowiek, od którego nazwiska to poszło, nazywał się nie Barebones, lecz Barbone — dość dzielny człowiek. A dzieło tych notablów purytańskich nie stanowiło żartu, lecz rzeczywistość bardzo poważną, próbę przekonania się, do jakiego stopnia prawo Chrystusowe mogło zostać prawem tej Anglii. Wśród nich nie brakowało ludzi rozsądnych, ludzi pewnej godności, ludzi pobożności głębokiej: przypuszczam, że większość ich była taką. Rozbili się oni o próbę zreformowania Izby kanclerskiej. Skończyło się na tem, że się rozwiązali, jako niekompletni, a władzę swą złożyli znowu w ręce lorda generała Cromwella, by ten uczynił z nią, co mu się podoba i co potrafi.
Cóż zechce on z nią zrobić? Wśród takiego bezprzykładnego zbiegu okoliczności lord generał Cromwell, „głównodowodzący wszystkiemi siłami zebranemi i do zebrania,“ widzi się, że tak powiem, jedyną pozostałą w Anglii władzą istotną; pomiędzy Anglią i anarchią ostateczną — nic, prócz jego jednego. Takiem przedstawia się tam i wtedy niezaprzeczenie położenie jego tudzież Anglii. Jakże powinien był postąpić? Po rozmyśle postanawia przyjść, powiedzieć formalnie, uroczyście i publicznie, ze złożeniem przysięgi przed Bogiem i ludźmi: „Tak, takim jest fakt, i wobec tego będę działał, jak umiem najlepiej!“ Protektorat, Narzędzie Rządu — są to tylko formy zewnętrzne rzeczy, wypracowane i uprawnione, jak to mogło się stać w takich okolicznościach, przez sędziów, administratorów, kierowników, przez „Radę administratorów i osobistości wpływowe w narodzie,“ — co się zaś tyczy rzeczy samej, to wobec stanu, do jakiego sprawy wówczas doszły, niezaprzeczenie nie pozostawało nic innego do wyboru, jak anarchia, lub to. Anglia purytańska mogła go przyjąć lub nie, lecz Cromwell, według prawdy rzeczywistej, uratował ją przez to od samobójstwa! — Zdaje mi się, że purytanie przyjęli ten czyn anormalny Oliwiera w sposób niewyraźny, mrukliwy, lecz przyjęli rzeczywiście i z wdzięcznością, przynajmniej on tudzież oni to stwierdzili oraz stwierdzali do końca coraz bardziej. Ale w systemie parlamentarnym wyrażonym nastręczały się im trudności, i nie wiedzieli nigdy dobrze, co o tem powiedzieć!
Drugi parlament Oliwiera, ściśle mówiąc — pierwszy jego parlament prawidłowy, wybrany na zasadzie przepisu, ustanowionego przez Narzędzie Rządu, zebrał się i jął pracować, — ale wpadł natychmiast na manowce spraw niezgłębionych co do prawa protektora, co do „uzurpacyi“ i t. d., i trzeba go było rozpuścić pierwszego dnia legalnego. Zasługuje na uwagę mowa Cromwella do tych ludzi, zamykająca posiedzenie. Toż samo się powtórzyło z trzecim jego parlamentem, po wtórzył się też i zarzut co do ich pedantyzmu i uporu. Wszystkie te jego mowy są bardzo proste, chaotyczne, lecz wyglądają bardzo poważnie. Możnaby powiedzieć, że był to człowiek szczery oraz potężny, przyzwyczajony nie do wypowiadania wielkiej swej i niezorganizowanej myśli, lecz prędzej do jej wykonywania! Była to niemoc wyrazu przy ogromie myśli. Mówi on dużo o „porodach Opatrzności:“ wszystkie te zmiany, tyle zwycięztw i wypadków — nie były to premedytacye i machinacye teatralne ludzkie — moje lub ludzi: ślepymi bluźniercami są ci, którzy upierają się, by tak to nazywać. Na ów punkt nastaje Cromwell, jak tylko może, z energią ciężką, siarczaną i gniewną. Jak gdyby on w tej rozegranej przez siebie mrocznej i olbrzymiej partyi, podczas gdy świat cały był dokoła niego pogrążonym w chaosie — przewidział to wszystko i odegrał do końca, niby widowisko z maryonetkami, naprzód urządzone zapomocą kijków i sznureczków! Otóż mówił on, że wszystkiego tego żaden człowiek przewidzieć nie zdołał, że nikt naprzód nie potrafił powiedzieć, co przyniesie dzień następny: były to „porody Opatrzności,“ palec boży nie przestał wskazywać nam drogi i wstąpiliśmy wreszcie na szczyt promienisty zwycięztwa, a sprawa boża odniosła tryumf wśród tych narodów. Wy zaś mogliście zebrać się jako parlament i powiedzieć, w jaki sposób dałoby się to wszystko uorganizować, zamienić w system rozumnie praktyczny, zastosowany do spraw ludzkich. Obowiązkiem waszym było: radami mądremi dopomódz do wykonania tego. Nastręczało się wam zdarzenie, jakiego nie miał nigdy żaden z parlamentów angielskich. Chodziło o to, by uczynić do pewnego stopnia prawo tego kraju z prawa Chrystusowego, ze sprawiedliwości i prawdy. Zamiast tego zagrzęźliście w swoich pedantyzmach jałowych, swoich konstytucyonalizmach, swoich szykanach bez końca oraz pytaniach co do praw pisanych, tyczących się mego tu przyjścia; i gotowibyście byli pogrążyć sprawę całą w chaos, dlatego tylko, że ja nie posiadam za sobą żadnego pergaminu notaryalnego na prawo prezydowania wśród was, lecz tylko głos boży, który dał się słyszeć w huraganie bitew! Zdarzenie minęło, i nie wiem, kiedy powróci. Mieliście swoję logikę konstytucyjną, i prawo mamoniczne, nie zaś Chrystusowe, rządzi jeszcze tym krajem. „Niech Bóg będzie sędzią pomiędzy wami a mną!“ To są ostatnie jego do nich słowa: weźmy do ręki — wy swoje formułki konstytucyjne, ja zaś — swoje walki bezkształtne, zamiary, rzeczywistości tudzież czyny, — i „niech Bóg będzie sędzią pomiędzy wami a mną.“
Mówiliśmy wyżej, jakie bezkształtne, mgliste oraz chaotyczne są mowy drukowane Cromwella. Większość uważa je za rozmyślnie dwuznaczne i niezrozumiałe: obłudnik to, maskujący się mętnym żargonem jezuickim! Mnie jednak nie takiemi się one wydają. Powiem prędzej, że one to właśnie dostarczyły mi pierwszych błysków, jakie zdołałem kiedykolwiek wydobyć dla rozświecenia, jakim rzeczywiście był, nietylko mógł być, Cromwell. Starajcie się uwierzyć, że chce on coś powiedzieć; szukajcie z sympatyą, co mianowicie, — a dostrzeżecie uwięzioną w tych wyrażeniach zawiłych, niejasnych oraz przerywanych, mowę rzeczywistą, dostrzeżecie znaczenia w wielkiem sercu tego człowieka zapoznanego! Otworzą się wam wtedy po raz pierwszy oczy na to, że był on człowiekiem, a nie chimerą zagadkową, niepojętą dla was, w której istnienie wierzyć nie możecie. Historye i biografie Cromwella, pisane przez pokolenia powierzchowne i sceptyczne, niezdolne do poznania i wyobrażenia sobie człowieka wiary głębokiej, daleko są ciemniejsze od mów Cromwella. Pierwsze nie okazują wam nic, oprócz nieskończoności niewyraźnej, mroku i miernoty. „Zapalczywości i obawy“ powiada sam lord Clarendon; „zapalczywości i obawy,“ proste fantazye marzycielskie, teorye tudzież głupstwa: oto co zmusiło powolnych, umiarkowanych, spokojnych Anglików do porzucenia swych pługów i warsztatów, do wybuchnięcia wściekłością czerwoną w wojnie chaotycznej przeciw najmocniej usadowionemu z królów! Popróbujcie uznać to za prawdziwe. Piszący o wierze sceptycyzm wiele może posiadać zalet, ale istotnie ultra vires. Porównałbym to z ślepotą, stanowiącą prawa optyki.
Trzeci parlament Cromwella rozbił się, jak i drugi, o tęż samę skałę. Zawsze chodziło o tę formułkę konstytucyjną: w jaki sposób tam zaszedłeś? Pedanci ślepi: „Ale przecież nie ulega wątpliwości, że ta sama władza, która was zrobiła parlamentem, i więcej cóż jeszcze, niż ona, — zrobiła i mnie protektorem!“ Jeśli mój protektorat nie posiada znaczenia, to czemże jest, powiedzcie mi — proszę — wasz parlament, który stanowi tylko jego odbicie i twór?
Kiedy parlamenty zawiodły, pozostały tylko drogi despotyzmu. W każdym obwodzie ustanowiono dyktatorów wojskowych, których obowiązkiem było tłumić rojalistów i innych przeciwników, oraz rządzić, jeśli nie na mocy aktów parlamentarnych, to na mocy miecza. Formułka nie powinna zyskiwać przewagi, dopóki rzeczywistość stoi wobec nas! Będę popierał dalej protestantów, gnębionych w innych krajach, a tu będę mianował sędziów sprawiedliwych, administratorów mądrych, będę dbał o prawdziwe sługi Ewangelii, będę dalej czynił, jak podołam najlepiej, aby uczynić Anglię chrześciańską, większą od Rzymu dawnego, królową chrześciaństwa protestanckiego; uczynię to sam, kiedy wy pomódz mi nie chcecie, sam, dopóki Bóg mi życia użyczy! — Czemu nie ustąpił, czemu nie usunął się znowu do życia prywatnego — woła większość, — skoro prawo uznać go nie chciało? Błąd to jest. Nie wolno mu było żadną miarą ustępować! Pierwsi ministrowie, Pitt, Pombal, Choiseul, rządzili krajami i słowo ich zastępowało prawo, dopóki brzmiało; lecz ten pierwszy minister nie mógł ustąpić! Gdyby się tylko usunął, — Karol Stuart i Kawalerowie czyhali, by go zamordować, aby zamordować całą wraz z nim sprawę. Gdy już raz wstąpił na tę drogę — postradał możność i prawo odwrotu; nie było powrotu. Ten pierwszy minister nie mógł się usunąć nigdzie, — chyba do mogiły.
Smutno pomyśleć o dniach starości Cromwella. Skarga na ciężar, którym Opatrzność barki jego przytłoczyła, z ust mu nie schodzi, a taki ciężar należało dźwigać aż do śmierci. Kiedy stary pułkownik Hutchinson, jak donosi żona tego ostatniego, Hutchinson, stary towarzysz dawnych bojów, przyszedł do niego w jakiejś sprawie nieodzownej, najzupełniej wbrew własnej woli, — Cromwell „odprowadza go do drzwi“ w sposób bardzo braterski, poufały, dowodzący pragnienia zgody; prosi go, by zechciał się pogodzić z nim, starym bratem, towarzyszem broni; oświadcza mu, jak go martwi, że jest zapoznany, że opuścili go towarzysze prawdziwi, tak mu zawsze drodzy. Surowy Hutchinson, zamknięty w swojej formułce republikańskiej, nie rozchmurza się i nie zwraca na to uwagi. Głowa tego człowieka już zbielała, silne niegdyś ramię znużył trud długi! Myślę też zawsze o biednej jego, bardzo starej naówczas matce, która mieszkała w jego pałacu. Dzielna to była kobieta, i żyli oni tam, naprawdę, jako rodzina uczciwa, bojąca się Boga. Słysząc wystrzał, myślała zawsze, że zabijano jej syna. Musiał przychodzić do niej przynajmniej raz na dzień, aby własnemi oczyma się przekonała, że żyje jeszcze. Biedna stara matka! I cóż wygrał ten człowiek? cóż wygrał? Aż do dnia ostatniego życie jego tworzyło pasmo walki bolesnej, tworzyło pasmo trudu. Chodziło mu o rozgłos, sławę, miejsce w historyi? Trupa jego w łańcuchach powieszono; jego „miejsce w historyi“ — zaiste, miejsce w historyi! — było miejscem obwinień, potwarzy i hańby, — dziś nawet, kto wie, czy nie jest z mojej strony śmiałością szaloną należeć do liczby pierwszych, którzy odważyli się ogłosić go nie szubrawcem oraz łgarzem, lecz szczerze uczciwym człowiekiem! Pokój mu! Czyż, wbrew wszystkiemu, nie uczynił on wiele dla nas? Stąpamy wygodnie po drodze jego wielkiego, surowego, bohaterskiego życia i przestępujemy przez ciało jego, rzucone gdzieś do rowu: po cóż mamy je przy tem nogą potrącać! — Niech spoczywa bohater. Nie do sądu ludzi on apelował, i ludzie też niezbyt dobrze go osądzili.
Jak raz w lat sto i jeden po uspokojeniu się tego powstania purytanizmu, po wyrównaniu się jego skutków, czyli po r. 1688, nastąpił wybuch daleko większy, daleko trudniejszy do uspokojenia, znany wszystkim śmiertelnikom i mający być długo znanym pod nazwą rewolucyi francuzkiej. Jest to właściwie akt trzeci i ostatni protestantyzmu, wybuchowy i chaotyczny powrót ludzi ku rzeczywistości, tudzież faktom, podczas gdy wszyscy ginęli z przyczyny pozorów i udania. Nasz purytanizm angielski nazywamy aktem drugim: „a więc, jeśli Pismo święte jest prawdziwe, żyjmy według niego!“ „W kościele“ — powiedział Luter, „w kościele i państwie“ — rzekł Cromwell — „żyjmy według tego, co jest rzeczywiście prawdą bożą.“ Ludzie muszą powracać do rzeczywistości, nie zdołają żyć pozorami samemi. Rewolucyę francuzką lub akt trzeci możemy nazwać ostatecznym, gdyż niżej od tego sankiulotyzmu dzikiego ludzie zejść nie potrafią. Doszli już tam z pomocą najbardziej nagiego z faktów dziko chaotycznych, faktu nigdy niezaprzeczonego w żadnych okolicznościach, i potrafią, nawet muszą koniecznie oraz bezwzględnie z ufnością na tem zaczynać budowę. Wybuch francuzki, jak i angielski, znalazł swego króla, który nie zdołał wykazać się żadnym pergaminem notaryalnym. Skierujmy też na chwilę wzrok na Napoleona, naszego drugiego króla nowożytnego.
Napoleona w żaden sposób nie uważam za człowieka tak wielkiego, jak Cromwell. Olbrzymie jego zwycięztwa, których polem była cała Europa, — podczas gdy granice działalności Cromwella przeważnie stanowiła mała nasza Anglia, — są tylko szczudłami wysokiemi, na których widzimy dopiero człowieka; wielkości jednak jego samego to nie zmienia. Wcale nie widzę w nim tej samej, co w Cromwellu, szczerości, widzę w nim szczerość rodzaju znacznie gorszego. Niema tam tego stąpania milczącego w ciągu lat długich ze Straszliwym i Niewysłowionym tego wszechświata, „stąpania z Bogiem,“ jak on to nazwał; niema tam tej wiary i siły, w tem tylko pokładanej; niema myśli i męztwa, ukrytych, zadowolonych z tego ukrycia i potem nagle wybuchających płomieniem błyskawicy niebieskiej! Napoleon żył w wieku, w którym nie wierzono już w Boga, a znaczenie wszelkiego milczenia, wszelkiego ukrycia uważano za nieistność: punktem wyjścia jego musiały być Encyklopedye sceptyczne, nie zaś Pismo święte purytańskie. I zwycięztwo człowieka było aż tak dalece wielkie: zasługuje na uznanie posunięcie się aż tak daleko. Charakter jego treściwy, energiczny, zdolny do wyrażenia się pod wszystkiemi względami, jest może małym w porównaniu z naszym wielkim, chaotycznym i niewyrażonym Cromwellem. Miast „niemego proroka, usiłującego przemówić,“ mamy tu też i domieszkę potworną szarlatana! Pojęcie Hume’a o obłudniku-fanatyku, z zawartą w niem dozą prawdy, daleko łatwiej zastosować do Napoleona, niż do Cromwella, Mahometa, tudzież innych im podobnych, co do których trudno jej niesłychanie być choć trochę prawdziwą. Godny nagany żywioł ambicyi objawia się od początku w tym człowieku, zyskuje nad nim w końcu przewagę ostateczną i obraca jego tudzież dzieło jego w ruinę.
„Kłamliwy, jak biuletyn,“ stało się przysłowiem w czasach Napoleona. Usprawiedliwia się on z tego, jak może, że trzeba było w błąd wprowadzić nieprzyjaciela, podtrzymać męztwo swoich i t. d. W gruncie rzeczy niema żadnej wymówki. Człowiekowi w żadnym razie nie przysługuje prawo kłamania. Dla samego Napoleona byłoby lepiej, mając na względzie czas dłuższy, nie kłamać. I w istocie, co zdoła wygrać człowiek — którego zamiar sięga poza granice godziny i dnia, a ma trwać jeszcze dnia następnego — na rozsiewaniu kłamstw? Kłamstwa bywają odkryte, a kłamcę musi za nie spotkać kara zgubna. Nikt nie uwierzy kłamcy, nawet gdy będzie on mówił prawdę i gdy nadewszystko będzie mu zależało, by znalazł wiarę. Jest to stary krzyk: „wilk!“ Kłamstwo nic nie warto, a z niczego ostatecznie nikt nic nie zrobi, w dodatku zaś wysili się nadaremnie.
Jednakże i w Napoleonie tkwiła pewna szczerość: trzeba odróżniać to, co w nieszczerości tyczy się gruntu i powierzchni. Przez wszystkie te liczne i naganne wybiegi oraz szarlatanerye powinniśmy też dostrzedz, że człowiek ten posiadał pewne instynktywne i niezniszczalne poczucie rzeczywistości, i opierał się na fakcie tak długo, jak posiadał jaką oporę. Instynkt przyrodzony lepszy w nim był od wykształcenia. Bourrienne opowiada, że uczeni jego na wyprawie egipskiej zajęli się pewnego wieczora energicznie wyszukiwaniem argumentów, celem udowodnienia, że istnienie Boga jest niemożliwością. Wtem Napoleon, wzniósłszy oczy ku gwiazdom, odezwał się: „Bardzo to zręczne, panowie, ale kto stworzył to wszystko?“ Logika ateistyczna, niby woda, precz od niego odpada; wielka rzeczywistość spogląda mu uporczywie w oczy: „Kto stworzył to wszystko?“ I tak samo w praktyce: podobnie jak każdy człowiek, posiadający moc zostania wielkim lub odniesienia zwycięztwa w tym świecie, widzi on przez wszystkie zawikłania rdzeń praktyczną sprawy i wprost ku niej się zwraca. Kiedy rządca jego pałacu tiuileryjskiego pokazywał mu nowe umeblowanie, zasypując je pochwałami, tłumacząc, jakie ono wspaniałe a zarazem i tanie, — Napoleon, zaledwo odpowiadając, zażądał nożyczek, odciął kutas złoty od jednej z firanek, schował go do kieszeni i poszedł dalej. Po kilku dniach wydobył go znowu, ku przerażeniu swego nadzorcy nad umeblowaniem: okazało się, iż było to nie złoto, lecz szych! Zasługuje na uwagę i to, jak aż do ostatnich dni na wyspie Św. Heleny nastaje on zawsze na praktyczność, rzeczywistość. „Po co mówić i uskarżać się, a szczególnie po co się kłócić pomiędzy sobą? Nie wyda to żadnego skutku, nie doprowadzi to do żadnego czynu. Nie mówcie nic, jeśli nic nie potraficie zdziałać!“ Często przemawia on tak do towarzyszów swych biednych oraz niezadowolonych, a wśród wszystkich ich jeremiad chorobliwych pozostaje tam niby skała milcząca, w opokę skamieniała.
Nie tkwiłoż więc w nim to, co wolno nam nazwać wiarą, o tyle bezpośrednią, o ile nią ona być mogła? Że nowa ta i olbrzymia demokracya, wyłaniająca się z rewolucyi francuzkiej, jest rzeczywistością niezniszczalną, której zgubić nie zdoła świat cały, ze wszystkiemi swojemi staremi siłami oraz instytucyami, — to tworzyło jednę z prawdziwych intuicyj, świadomość jego w zachwyt wprawiającą, to stanowiło wiarę. Czyż nie wytłumaczył on doskonale jej dążności niewyraźnej? „Karyera otwarta dla talentów, narzędzia należą do tego, kto umie się z niemi obchodzić:“ jest to prawdą istotną, a nawet prawdą całkowitą. W tem tkwi znaczenie całkowite rewolucyi francuzkiej oraz wszelkiej możliwej rewolucyi. W pierwszym okresie swego życia Napoleon prawdziwym był demokratą, a jednak z natury swej, której w pomoc przyszło też rzemiosło wojenne, wiedział, że demokracya, jeśli tylko chce choć trochę być prawdziwą, nie powinna popaść w anarchię: anarchii ten człowiek nienawidził z całego serca. Podczas sławnego dwudziestego czerwca (1792) Bourrienne siedział z nim w kawiarni, podczas gdy tłumy pospólstwa przewalały się mimo: Napoleon wyraża wnet pogardę najgłębszą dla władz, które nie stłumią tych zbiegowisk. Dziesiątego sierpnia stawi on sobie ze zdziwieniem pytanie: czemu nie znalazł się nikt, który objąłby dowództwo Szwajcarów; wówczas ci ostatni zwyciężyliby niechybnie. Taka wiara w demokracyę, a zarazem nienawiść anarchii — to właśnie podtrzymywało Napoleona w ciągu całego jego wielkiego dzieła. Można byłoby powiedzieć, że przez wszystkie świetne kampanie włoskie aż do pokoju w Leoben — natchnienie jego tworzyło: „tryumf rewolucyi francuzkiej; stwierdzenie jej przeciw cieniom austryackim, nazywającym ją cieniem!“ Ale jednocześnie czuje on i ma prawo czuć, jaką konieczność stanowi silna władza, jak rewolucya nie zdoła zakwitnąć lub trwać nadal bez takiej władzy. Okiełznać tę wielką rewolucyę francuzką, pożerającą wszystko i siebie samę, i ujarzmić ją tak, aby zamiar jej wewnętrzny ku dobremu końcowi doprowadzić, aby mogła się ona uorganizować i stać zdolną do istnienia wśród innych organizmów i rzeczy sformułowanych, nie jako samo tylko spustoszenie i zniszczenie, — czyż nie ku temu do pewnego stopnia zdążał on, jako do prawdziwego celu swego życia, i, co więcej, czego zdołał dokonać w rzeczy samej? Aż do osiągnięcia tego celu tryumfował, odnosił tryumf po tryumfie, pod Wagram, pod Austerlitz i t. d. Ten człowiek obdarzony był okiem, aby widział, i duszą, aby śmiał i działał. I został też naturalnie królem: wszyscy ludzie widzieli, że był on nim. Prości szeregowcy powiadali podczas swych marszów: „Ach, ci adwokaci gadali tam w Paryżu... i tyle słów a nic roboty! Cóż dziwnego, że wszystko źle idzie? Należałoby nam pójść tam posadzić swego Małego Kaprala!“ I wraz z Francyą całą poszli go tam posadzić. Wówczas nastąpił pierwszy konsulat, potem cesarstwo, później zwycięztwo nad całą Europą, aż wreszcie biedny porucznik z pułku La Fere’a mógł uważać siebie samego, naturalnym dość sposobem, za największego z ludzi, jakich świat widział od wieków.
I tu, jak myślę, wziął górę zgubny pierwiastek szarlatanizmu. Napoleon wyrzekł się starej swej wiary w rzeczywistości, zaczął wierzyć w pozory, zaczął starać się o związek z dynastyą austryacką, z papieztwem, ze staremi oraz błędnemi feudalizmami, których fałsz widział niegdyś tak jasno; wyobraził sobie, że uda mu się założyć „swoję dynastyę“ i t. d, że olbrzymia rewolucya francuzka tego tylko pragnęła! Człowieka tego „opanowało takie silne złudzenie, że musiał uwierzyć w kłamstwo:“ straszliwe to, lecz bardzo pewne. Teraz oko jego nie odróżniało już prawdy od fałszu: kara to najstraszliwsza, jakiej podpada człowiek, kara za to, że uległ kłamliwości serca. Fałszywa ambicya dla siebie stała się już jego bogiem, a gdy raz zawiódł samego siebie, wszystkie inne zawody tłumnie poszły za tem. W jakie nędzne, łatane płaszcze z szychu, w jakie komedyanctwa teatrów kartonowych zawijał ten człowiek własną swoję wielkość rzeczywistą, chcąc ją w taki sposób rzeczywistszą uczynić! Spojrzyjmy naprzykład na jego konkordat z Papieżem, który miał jakoby przywrócić katolicyzm, a który sam Napoleon uważał za metodę do jego wykorzenienia, za „szczepienie religii;“ spojrzyjmy na ceremonie jego koronacyi, namaszczenia w Notre-Dame, „gdzie nic nie brakło — jak powiada Angereau do uzupełnienia świetności, prócz półmiliona ludzi, którzy polegli, by do tego doprowadzić!“ Przy poświęceniu Cromwella użyto miecza i Pisma świętego: możemy to nazwać poświęceniem szczerze prawdziwem. Niesiono przed nim miecz i Pismo święte, bez żadnej chimery: nie byłyż to rzeczywiste emblematy purytanizmu? nie byłyż one prawdziwą ozdobą, prawdziwemi insygniami tego człowieka? I jedno i drugie służyło mu w sposób bardzo rzeczywisty, przez nie więc chciał on stać teraz! Ale ten biedny Napoleon omylił się: uwierzył zbytecznie w łatwość oszukiwania ludzi, nie widział w nich nic głębszego od głodu i tej właściwości! Omylił się. Postąpił jak człowiek, który budowałby na obłoku: dom jego wraz z nim musiał zniknąć ze świata.
Niestety! ten pierwiastek szarlatanizmu istnieje we wszystkich nas bez wyjątku i mógłby się rozwinąć, gdyby pokusa posiadała dość sił. „Nie wódź nas na pokuszenie!..“ Ale zgubne jest, powiadam, rozwinięcie się jego. Rzecz, której on stanowi część składową i znaczną, skazano na to, że będzie zupełnie przejściową; rzecz taka jest małą sama w sobie, jakkolwiek ogromną może się wydawać. Toteż czem było dzieło (późniejsze) Napoleona, pomimo cały, wywoływany przez nie hałas? Błyskiem prochu, obficie rozsypanego, płomieniem gałązek suchych: na chwilę wszechświat cały zdawał się tonąć w dymie i ogniu, lecz na chwilę tylko. Minęło to — i wszechświat, ze stałemi górami swojemi i rzekami, ze swojemi gwiazdami w górze i poczciwą ziemią w dole, na miejscu pozostaje.
Książę wejmarski często powtarzał przyjaciołom swoim, aby nie tracili odwagi: ten napoleonizm był niesprawiedliwością, fałszem i trwać nie mógł. Prawdziwa to doktryna. Im ciężej ów Napoleon deptał świat, na gardło jego stawiając stopę po tyrańsku, tem wścieklejszym musiał być kiedyś bunt przeciw niemu. Niesprawiedliwość opłaca się ze straszliwemi procentami złożonemi. Nie jestem pewien, czy nie lepiej byłoby dla niego stracić najlepszy swój park artyleryjski, lub dowiedzieć się o zatonięciu najlepszego pułku, niż rozstrzelać tego biednego księgarza niemieckiego, Palma! Była to niesprawiedliwość dotykalna, tyrańska, mordercza, co do której, gdyby ją nawet na palec grubo umalować, nikogo nie można byłoby oszukać. Fakt ten, wraz z innemi podobnemi, niby żelazo gorące przeniknął do serc ludzkich; Napoleon tłumił ogień, który błyszczał w oczach ludzi, kiedy myśleli o tem, oczekując, aż przyjdzie ich dzień. I dzień przyszedł, i całe Niemcy powstały. Wszystko, czego Napoleon dokonał, sprowadza się do tego, czego dokonał sprawiedliwie, co uzyskało sankcyę praw natury, — sprowadza się do tego, co było w nim rzeczywiście, i do niczego poza tem. Wszystko poza tem było tylko dymem i zniszczeniem. Karyera otwarta dla talentów: wielkie to i prawdziwe posłannictwo, które musi wciąż jeszcze znajdować swój wyraz i spełniać się wszędy, pozostawił Napoleon w stanie wielce niewyraźnym. Człowiek ten był szkicem wielkim i pierwotnym, a wcale nie wykończonym: jakiż zresztą, w gruncie rzeczy, wielki człowiek jest czemś innem? Niestety! szkicowi temu sądzono pozostać w stanie niewykończenia.
Tragiczne prawie robi wrażenie myśl o jego poglądach na świat, jak wypowiadał je na wyśpię Św. Heleny. Zdaje się, jak gdyby dziwił się on najszczerzej, iż wszystko tak się stało; on rzucony tam na tę skałę, a przecież świat wiruje dalej na swej osi. Francya jest wielką i bardzo wielką, w gruncie rzeczy zaś on jest Francya. Anglię — powiada — natura sama skazała na zależność od Francyi: „druga to wyspa Oleronu dla Francyi.“ Tak chciała natura, natura Napoleona, a tymczasem, patrzcie, jak fakt woła: Otom! Tego on pojąć nie umie, nie mieści mu się to w głowie, ażeby rzeczywistość mogła tak nie odpowiedzieć jego względem niej programowi, ażeby Francya mogła nie być bardzo wielką, ażeby on mógł nie być Francya. „Pierwotne“ to w nim było „złudzenie“ ta wiara w to, co nie jest! Treściwa jego, jasnowidząca, stanowcza natura włoska zamgliła się, rozpuściła się nawpół w mętnej atmosferze fanfaronady francuzkiej. Świat nie był usposobionym do tego, by go zdeptały, tudzież ujarzmiły masy; by zeń wymurowano, jak chciał Napoleon, piedestał dla Francyi i dla niego samego: zamiary świata okazały się zgoła inne. Wielkiem było zdziwienie Napoleona, ale, niestety! gdzież istniał ratunek? On poszedł swoją drogą, a świat swoją. Raz rozszedłszy się z rzeczywistością, został skazanym na niemoc i wpadnięcie w próżnię: wszelki ratunek dla niego zniknął. Musiał tam zginąć ponuro, jak rzadko człowiek ginie, — musiał rozbić wielkie swe serce i umrzeć. Biedny Napoleon, wielkie narzędzie, przed czasem zniszczone, zanim przestało być pożytecznem: ostatni to nasz wielki człowiek!
Nasz ostatni w podwójnem znaczeniu. Tu bowiem mają się zakończyć ostatecznie dalekie nasze błąkania się po licznych czasach oraz miejscach, w celu szukania tudzież badania bohaterów. Szkoda mi tych wycieczek: jeśli wiele napotkałem w nich trudu, to wiele też znajdowałem i przyjemności. Wielki to przedmiot: bardzo poważny, bardzo obszerny; dla uniknięcia zbytniej powagi, nazwałem go czcią dla bohaterów. Tkwi on głęboko, według mego zdania, w tajemnicy dróg ludzkości i najbardziej życiowych interesów tego świata, — zasługuje więc na to, by obecnie go wytłumaczono. W ciągu sześciu miesięcy, zamiast sześciu dni, wywiązalibyśmy się może lepiej z zadania. Obiecałem, że spełnianie jego rozpocznę: sam nie wiem, czy i tego udało mi się dokonać. Aby choć trochę do głębi przeniknąć, musiałem bardzo zgruba kopać miejsce na fundamenta. Nieraz wystawiałem na próbę wyrozumiałość waszę temi wyrażeniami się urywanemi, rzuconemi samopas, niewytłumaczonemi. Nie chcę tu mówić o tej waszej wyrozumiałości, cierpliwej dobrej wierze, życzliwości i uprzejmości, które tyle mi dodawały odwagi. Wszystko, co znajduje się w Anglii najbardziej skończonego, wybitnego, pięknego i mądrego, jednem słowem najlepszego, słuchało tu cierpliwie mojej mowy niewytwornej. Ze wszystkiemi uczuciami, jakie żywię w duszy, dziękuję wam z głębi serca i mówię: niech Dobro będzie z wami wszystkimi!
- ↑ „Pilgrim’s Progress“ of John Bunyan (1628 — 1688). Książka ta jest dla presbiteryan tem, czem dla katolików „Naśladowanie Chrystusa.“
- ↑ imbroglio — zamieszanie, zamęt
- ↑ Wyrazu tego: norski (norsk — nazwa narzecza starożytnego w Skandynawii) używam w znaczeniu: tyczący się pierwotnej mitologii skandynawskiej, lub szczepu, co ją wyznawał, albo języka, jakim ten szczep mówił, — celem odróżnienia od: normandzki, który ma znaczenie szersze co do czasu i przestrzeni, lub noryjski, co przypominałoby Norykę, prowincyę rzymską.
- ↑ 1057(?) — 1132
- ↑ 1178-1241.
- ↑ To wish znaczy: pragnąć.
- ↑ Rękawice takie używane są powszechnie wśród ludu na Ukrainie, w guberniach północnych, wschodnich i południowych Rosyi.
- ↑ unguibus et rostro
- ↑ Pisane w roku 1840.
- ↑ Należy pamiętać, że wszystko to pisane było w czasie wiary w posiadanie pewnych danych o Szekspirze.
- ↑ Znaczy w przenośni: tępy uczeń.
- ↑ Dobrze nienawidzący.
- ↑ Pisane w r. 1840,
- ↑ To pół wieku już minęło, a siła papieztwa raczej wzrosła w jego toku, niż zmalała. Zbrakło tu Carlyle’owi przenikliwości historycznej, i bodaj czy nie więcej wykazał jej pod tym względem inny pisarz angielski, twierdząc, że kiedy wędrowcy na gruzach Londynu będą rozmyślali nad pytaniem: co za narody tu mieszkały, — papieztwo nie przestanie być potęgą.
- ↑ Pakt uroczysty, którym prezbiteryanie szkoccy związali się w r. 1588, kiedy Filip II groził reformie, wznowiony, gdy Karol I chciał ich zmusić do przyjęcia obrządku anglikańskiego.
- ↑ Dziś powiedzielibyśmy: dziewięćdziesiąt.
- ↑ Carlyle odznacza się widocznym brakiem sympatyi dla swego demonicznego współziomka.
- ↑ Angielskie „Motif“ znaczy zarazem: pobudka.
- ↑ Użyty tu w oryginale wyraz „Motif“ oznacza zarazem, jak powiedziałem wyżej: motor.
- ↑ Syn dobrej rodziny, utrzymujący się na uniwersytecie z własnych środków, w przeciwieństwie z College Servitorem (studentem służącym).
- ↑ Okrętowe.
- ↑ Aluzya do bohatera pewnego romansu, którego niedźwiedź wychował w obyczajach niedźwiedzich.
- ↑ Barebones.