Bohaterowie (Carlyle, 1892)/Odczyt IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tomasz Carlyle
Tytuł Bohaterowie
Wydawca Teodor Paprocki i S-ka
Data wyd. 1892
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. On Heroes, Hero-Worship, and The Heroic in History
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ODCZYT IV.
Bohater jako kapłan. Luter; reformacya; Knox; purytanizm.

Dzisiejsza nasza rozmowa będzie się tyczyła wielkiego człowieka jako kapłana. Próbowaliśmy już kilkoma nawrotami wyłożyć, że wszelkie typy bohaterów z jednej są gliny; że jeśli tylko znajdzie się wielka dusza, pojmująca boskie znaczenie życia, to jest to zarazem człowiek, mogący to wypowiedzieć, wyśpiewać, zdolny o to walczyć oraz działać w sposób wielki, zwycięzki tudzież trwały; jest to bohater, którego forma zewnętrzna będzie zależała od czasu i otoczenia. Kapłan także, jak ja go pojmuję, należy do kategoryi proroków, dla niego też niezbędnie potrzeba światła natchnienia, jak musimy to nazwać. On przewodniczy w czci ludu, jest łącznikiem pomiędzy nim a Niewidzialną Świętością. On jest wodzem duchowym ludu, jak prorok jest jego królem duchowym, mającym pod sobą wielu wodzów; on, jako mądry przewodnik, prowadzi lud przez tę ziemię i własne jego czyny do nieba. Ideał jego stanowi także być tem, co moglibyśmy nazwać głosem, pochodzącym z niewidzialnego nieba, wypowiadając ludziom i rozwijając toż samo, co i prorok, w bardziej tylko pospolity tudzież dostępny sposób. Niebo niewidzialne — to „tajemnica otwarta wszechświata,“ którą tak mało ludzi umie spostrzedz! Kapłan — to prorok, odarty z groźnej świetności; oświeca on życie codzienne promieniem łagodnym i jednostajnym. W tem spoczywa ideał kapłana, jak w najstarożytniejszych, tak również w naszych czasach oraz zawsze. Wiadomo, że gdzie chodzi o wprowadzanie ideału w życie — potrzeba dużego, bardzo dużego zasobu wyrozumiałości. Kapłan jednak, który wcale tem nie jest, który nie dąży do tego, nie usiłuje się tem stać, jest czemś — o czem nie warto nawet tu mówić.
Luter i Knox byli kapłanami z wyłącznego powołania i, jako tacy, spełnili w sposób prawy swe zadanie. Tutaj jednakże wypadnie nam przyjrzeć się im bardziej z punktu widzenia historycznego — bardziej jako reformatorom, niż jako kapłanom. W czasach spokojnych było zapewne dość niemniej godnych uwagi kapłanów, którzy sumiennie pełnili służbę przewodników religijnych, wnosząc w życie codzienne swego ludu na tym padole, z prawem tego rodzaju bohaterstwem, światło niebieskie, prowadząc lud ten naprzód, ku Bogu, drogą, po której iść należy. Kiedy jednak droga ta okazywała się trudną drogą boju, zamieszania i niebezpieczeństwa — wódz, tam prowadzący, staje się dla nas, żyjących owocem jego kierownictwa, wyłącznie tudzież najbardziej godnym uwagi. Chodzi tam o kapłana wojującego i bojującego, który prowadził lud swój nie ku spokojnej i sumiennej pracy czasów jednostajnych, lecz ku walce prawej oraz mężnej czasów gwałtu i odmian: służba to niebezpieczniejsza i godniejsza pamięci, niezależnie od tego, czy jest wyższą lub nie. W dwóch ludziach wyżej wymienionych uznamy najlepszych naszych kapłanów, o ile byli oni najlepszymi naszymi reformatorami. Idąc nawet dalej, postawię pytanie: nie jest-że każdy prawdziwy reformator już z natury swej i przedewszystkiem kapłanem? Odwołuje się on od siły widocznej, ziemskiej, do niewidzialnej sprawiedliwości niebieskiej; wie, że ona tylko, ta niewidzialna, posiada moc i jedyną moc. Wierzy w boską prawdę rzeczy, jasno widzi przez ich pozorność, i w ten lub inny sposób czci boską ich prawdę: jest to jednem słowem kapłan. Kto przedewszystkiem nie będzie kapłanem, nie będzie nigdy dobrym reformatorem.
Tak to więc widzieliśmy, jak wielcy ludzie w rozmaitych okolicznościach budują religie, wytwarzają bohaterskie formy istnienia na tym świecie, teorye życia, godne pieśni Dantego, życie samo, godne pieśni Szekspira, — teraz zaś należy nam przyjrzeć się z kolei procesowi odwrotnemu, który też okazuje się niezbędnym i także może nosić piętno bohaterstwa. Jasność i światłość łagodna poezyi musi tu ustąpić wściekłej błyskawicy reformatorstwa: na nieszczęście, reformator stanowi też osobistość, której nie może braknąć w historyi! Czemże w gruncie rzeczy okazuje się poeta, jak nie wytworem i ostatecznem przystosowaniem reformy lub proroctwa w całej ich wściekłości? Bez dzikiego św. Dominika i pustelników z Tebaidy nie byłoby melodyjnego Danta; surowy wysiłek praktyczny, — skandynawski, lub jakikolwiek inny, od Odyna do Raleigha, od Ulfili do Cramnera, — dał Szekspirowi moc słowa. Zwraca czasem moję uwagę, iż doskonały poeta tworzy symptomat, jako sama jego epoka dosięgła doskonałości i kończy się, by niezadługo ustąpić miejsca nowej epoce, podczas której mają przyjść nowi, niezbędni reformatorowie.
Niewątpliwie, byłoby piękniej, gdybyśmy zdołali zawsze iść naprzód drogą praw muzykalnych, gdybyśmy mogli być ujarzmiani i prowadzeni przez swych poetów, jak ongi pierwotnych ludzi starożytności prowadził Orfeusz; lub wreszcie, w braku tej drogi rytmu i muzyki, coby to było za szczęście, gdybyśmy potrafili wejść na drogę jednostajną, t. j., ażeby spokojni kapłani, wprowadzając reformy z dnia na dzień, zdołali nam wystarczyć! Tak jednak nie jest, i nawet to ostatnie pragnienie nie urzeczywistniło się jeszcze. Niestety! Bojujący reformator stanowi od czasu do czasu konieczne oraz nieuniknione zjawisko. Zapór nigdy nie brak: to, co tworzyło niegdyś konieczny krok postępu, staje się zaporą i musi być zburzone, tudzież pozostawione w tyle, a często jest to dziełem niesłychanie trudnem. Zasługuje, zaiste, na uwagę widok, jak pewna teorya lub wyobrażenie umysłowe — możemy użyć tej nazwy, — które niegdyś wszechświat cały obejmowało i najzupełniej we wszystkich swych częściach zadawalniało Danta, tę inteligencyę szczytnie logiczną i ostrą, jednę z największych w świecie, — jak wyobrażenie to, powtarzam, stało się z biegiem innego wieku tak wątpliwem, nawet dla umysłów pospolitych, że można je odrzucić, dziś zaś jest najzupełniej nie do wiary, przestarzałe, niby pogląd Odyna, dla pierwszego lepszego z nas! Istnienie ludzkie i drogi od Boga do ludzi były dla Dantego najzupełniej dobrze przedstawione przez owe Malebolge i Purgatorio, dla Lutra zaś niedobrze. Jak się to stać mogło? Dlaczego katolicyzm Danta nie mógł trwać i dlaczego konieczną było rzeczą, aby nastąpił protestantyzm Lutra? Niestety, nic trwać nie może!
Nie przywiązuję wcale wielkiej wagi do „postępu rodzaju,“ o którym tak wiele się mówi w czasach, w których żyjemy, i nie przypuszczam, ażeby obecnym tu bardzo chodziło o to, abym wiele o nim mówił. Zdania w tej mierze są zbyt często bredniami oraz bałamuctwem; mogę jednakże powiedzieć, że fakt sam zdaje się dość pewnym. Tak, można prześledzić niechybną jego konieczność w samej naturze rzeczy. Każdy człowiek, jak to już gdzieś wypowiedziałem, nietylko poznaje, lecz i działa; przy pomocy danego mu umysłu poznaje, co było, następnie zaś przy pomocy, tegoż umysłu pcha odkrycie dalej, wynajduje i wyobraża coś własnego. Niema wcale człowieka bezwzględnie nieoryginalnego. Nikt nie wierzy i wierzyć nie może zupełnie tak, jak dziad jego wierzył: każdy rozszerza w czemśkolwiek odkryciem nowem pogląd swój na wszechświat, a więc, co za tem idzie, teoryę swoję wszechświata, który jest nieskończony i nigdy nie może być całkowicie i ostatecznie objęty przez żaden pogląd, żadną teoryę, w żadnem możliwem do pojęcia ich rozszerzeniu. Mówię: każdy rozszerza w czemśkolwiek, znaczy to, że coś, w co wierzył dziad, staje się dlań nie do uwierzenia, fałszem, jako rzecz niezgodna z nowem jakiemś jego odkryciem lub spostrzeżeniem. Jest to historya każdego człowieka, w historyi zaś ludzkości widzimy wszystko to połączone w wielkie sumy historyczne, — rewolucye, nowe epoki. Góra czyśca dantejskiego nie wznosi się „w oceanie drugiej półkuli,“ kiedy Kolumb tam żeglował; ludzie wcale nie znajdują nic podobnego na drugiej półkuli, gdyż nic tam podobnego nie istnieje: trzeba więc przestać wierzyć, że ona się tam znajduje. Tak też dzieje się ze wszelkiemi wierzeniami tego świata, ze wszystkiemi systematami wierzeń oraz systematami działalności, z nich się rodzącemi.
Jeśli dodamy do tego smutny fakt, że, jak tylko wiara pewna chwiać się zaczyna, to i zastosowywanie jej do życia staje się szkodliwem, i błędy, niesprawiedliwości tudzież biedy wszędzie coraz bardziej zaczynają brać górę, — można będzie ujrzeć dość materyałów do rewolucyi. Człowiek we wszelkich okolicznościach, aby działać w sposób prawy, powinien posiadać wiarę niezachwianą. Jeśli tylko musi on w każdej sprawie zasięgać opinii świata, jeśli bez niej obejść się nie jest w stanie, — nie może mu bowiem własne zdanie wystarczyć, — będzie tylko nędznym dozorcą, a dokonane przezeń dzieło źle będzie zrobionem. Każdy taki człowiek codziennie się przyczynia do niechybnej ruiny. Wszelkie dzieło, którego on dokonywa nieszlachetnie, z okiem zwróconem na pozory zewnętrzne rzeczy, wyrządza nową krzywdę, jest matką czyjejś nowej nędzy. Krzywd tych nagromadza się tak wiele, że stają się one nieznośnemi, i wtedy to, niby przez wybuch, bywają przerwane i zmiecione. Szczytny katolicyzm Danta, — nie do wiary już w teoryi i w najgorszy sposób zeszpecony jeszcze przez nieprawą, wątpliwą, niesumienną praktykę — musi być na poły przez Lutra rozdarty; szlachetny feudalizm szekspirowski, jakkolwiek pięknym mógł się kiedyś zdawać i być, musi utonąć w rewolucyi francuzkiej. Nagromadzenie krzywd sprowadza — mówiąc najliteralniej — wybuch i z hukiem wulkanicznym wylatuje w powietrze; potem idą długie okresy zamieszania, zanim wszystko znowu się ustali.
Zapewne, tkwiłoby coś ponurego w tem przyglądaniu się jednej tylko stronie kwestyi i znajdowaniu we wszystkich poglądach oraz układach ludzkich samego tylko nagiego faktu, że są one niepewne, czasowe, poddane prawu śmierci! W gruncie rzeczy tak się nie dzieje: śmierć wszelka dotyka tylko ciała, nigdy zaś treści, czyli duszy; wszelkie burzenie, przez rewolucyę gwałtowną, lub w jakikolwiek inny sposób, jest tylko nowem tworzeniem na szerszą skalę. Odynizm był męztwem; chrześcianizm — wznioślejszą formą męztwa, pokorą. Każda myśl, jaka kiedykolwiek przemieszkiwała w sercu ludzkiem, jako sumiennie za prawdziwą uznana, musiała być jakąś sumienną intuicyą prawdy bożej, musiała posiadać w sobie jakąś prawdę esencyonalną, trwałą wobec wszystkich zmian, jakąś własność wieczną nas wszystkich. Z drugiej znów strony, cóż za opłakany pogląd, który polega na przedstawianiu sobie, że wszyscy ludzie wszystkich krajów i wszystkich czasów — oprócz naszego — jako tacy, co strawili życie w ślepym i godnym potępienia błędzie — poganie, Skandynawowie, mahometanie, zginęli dlatego jedynie, abyśmy my sami mogli posiąść wiedzę prawdziwą i ostateczną! Wszystkie pokolenia ludzkie zginęły w błędzie dlatego tylko jedynie, aby ta obecna nieznaczna część pokolenia mogła być zbawiona i zdołała posiąść prawdę. Wszystkie pokolenia od początku świata szły naprzód, niby żołnierze do rowu fortu, dlatego tylko, by rów wypełnić swojemi ciałami, ażebyśmy my mogli przejść po trupach i zdobyć twierdzę! Jest to hipoteza, niegodna wiary.
Widzieliśmy jednak, że tę niegodną wiary hipotezę broniono z wściekłą energią; że ten lub ów nędzny osobnik rodzaju ludzkiego, wraz ze swą sektą, złożoną z osobników, szedł, niby po trupach wszystkich ludzi, ku pewnemu zwycięztwu; kiedy jednak i on ze swą hipotezą i swem ostatecznem i niemylnem credo wpadł do rowu, — cóż pozostawało do powiedzenia? Zresztą natura ludzka ważne przedstawia zjawisko: człowiek chętnie uznaje własną swą intuicyę za ostateczną i uważa ją za taką. Przypuszczam, że uczyni on to zawsze w ten lub inny sposób, trzebaby jednak, aby to czynił w sposób szerszy i mądrzejszy. Czyż bowiem wszyscy ludzie, którzy żyją, lub żyli kiedykolwiek, nie są żołnierzami jednej i tej samej armii, zaciągniętej w tym celu, by pod wodzą nieba stoczyć bój z jednym oraz tym samym wrogiem — z państwem ciemności i zła? Dlaczegóż mielibyśmy nie uznawać jedni drugich, po cóżbyśmy mieli walczyć nie przeciw wrogowi, lecz pomiędzy sobą, dla prostej tylko różnicy uniformu? Wszelkie uniformy są dobre, byleby tylko mężnych ludzi przyodziewały. Wszelka broń będzie pożądana — i turban z błyskawicznym mieczem Araba, i potężny, spadający na jötunów młot Tora. I okrzyk bojowy Lutra, i melodya do marszu Danta, wszystko bezpośrednie tudzież szczere jest z nami, a nie przeciw nam. Wszyscyśmy pod jednym wodzem, żołnierze jednej armii. — Przyjrzyjmy się teraz trochę tej walce Lutra: co to była za walka i jak się on w niej znajdował? Luter także był jednym z naszych bohaterów duchowych, był prorokiem swego kraju i czasu.
Odpowiednią tu będzie, jako wstęp do całości, pewna uwaga, dotycząca bałwochwalstwa. Jednę z cech charakterystycznych Mahometa, która zaprawdę stanowi właściwość wszystkich proroków, tworzy bezgraniczną oraz nieubłagana gorliwość przeciw bałwochwalstwu. Jest to wielki temat proroków: bałwochwalstwo, ubóstwienie bałwanów martwych jako bóstwa, jest czemś, z czem oni nigdy skończyć nie mogą, a co wytykają nieustannie, piętnując nieodwołalnem potępieniem, w tem bowiem widzą główny ze wszystkich spełnianych pod słońcem grzechów. Godne to zapamiętania. Nie chcemy tu zagłębiać się w stronę teologiczną bałwochwalstwa. Bałwan, ειδολον, tworzy rzecz widzialną, symbol. Nie jest to bóg, lecz symbol boga, i być może należałoby postawić pytanie: czy najgłupszy ze śmiertelnych brał go za co innego, niż za symbol? Zdaje mi się, że nie myślał on wcale, aby owo przedstawienie nędzne, dzieło rąk jego własnych, miało być bogiem, lecz tylko, że bóg przez nie jest usymbolizowany i w niem, w ten lub inny sposób, przebywa. Teraz zaś, jeśli tak, możemy zapytać: czyż wszelkie ubóstwienie nie jest ubóstwieniem przez symbole, przez ειδολα, rzeczy widzialne? Czy zaś rzeczy te są widziane, uczynione widzialnemi dla oka ludzkiego przez rzeźbę lub malarstwo, czy też widzialne są tylko dla oka wewnętrznego, dla wyobraźni, umysłu, stanowi to różnicę powierzchowną tylko, nie zaś substancyalną. Zawsze jest to rzecz widziana, oznaczająca bóstwo, ειδολον. Najsurowszy purytanin ma swoje wyznanie wiary, swój sposób przedstawiania umysłowego rzeczy boskich i w ten sposób cześć swą składa; przez to właśnie przedewszystkiem składanie czci staje się dlań możliwem. Wszelkie wierzenia, nabożeństwa, formy religijne, wyobrażenia, przywdziewające odpowiednio uczucia religijne — są to, w tem znaczeniu, ειδολα, rzeczy widzialne. Wszelka cześć musi być składana przez pośrednictwo symbolów; możemy więc powiedzieć, że wszelkie bałwochwalstwo jest porównawcze, że najgorsze bałwochwalstwo jest tylko bardziej bałwochwalczem.
W czemże jednak tkwi zło bałwochwalstwa? Musi w niem przecież tkwić jakieś zło fatalne, kiedy je tak ze wszech stron potępiają ludzie gorliwi i obdarzeni darem proroczym. Czemu bałwochwalstwa tak nienawidzą prorocy? Zdaje mi się, że tem, co przedewszystkiem drażniło proroka i napełniało rdzeń jego duszy oburzeniem i wstrętem w tem pożałowania godnem ubóstwieniu bałwanów, nie było to, co się nastręczało własnej jego myśli i rwało się zeń w postaci skierowanych ku innym słów, niby rzecz, o którą chodziło.
Poganin z najniepamiętniejszych czasów, czciciel Kanopy, lub kamienia czarnego kaaby, stał, jakeśmy to widzieli, wyżej od konia, który nic nie czcił! Tak, w nędznym akcie tej czci spoczywała pewna zasługa trwała, analogiczna z tem, co my dziś jeszcze uważamy za zasługę w poetach: uznanie pewnej nieskończonej i boskiej piękności lub znaczenia w gwiazdach i wszelkich przedmiotach natury. Dlaczegóżby prorok miał tak nieodwołalnie potępiać takiego człowieka? Najnędzniejszy śmiertelnik, czciciel fetysza, o ile serce jego tej czci jest pełne, może zostać przedmiotem litości, wzgardy i oddalenia, w żadnym jednak razie nie może być przedmiotem nienawiści. Byleby tylko serce jego przepełniała cześć szczera, byleby tylko całą przestrzeń jego umysłu ciemnego tudzież ciasnego rozświecała ta ostatnia, byleby tylko, jednem słowem, wierzył on niezachwianie w swego fetysza, — a będzie tem żył, jeśli niezupełnie dobrze dla siebie, to przynajmniej o tyle dobrze, o ile to dla niego będzie łatwo możliwem — i każdy pozostawi go tak w spokoju i bez molestowania.
Wchodzi tu jednak w grę okoliczność fatalna bałwochwalstwa, a mianowicie to, że w czasach proroków żaden umysł ludzki nie hołduje szczerze swemu fetyszowi, czy symbolowi. Zanim powstać może prorok, który przejrzy, że jest to tylko drewno, wielu ludzi musi niezbędnie zacząć domyślać się niewyraźnie, że istotnie nie jest to nic innego. Za godne potępienia bałwochwalstwo uważam bałwochwalstwo nieszczere. Zwątpienie przegryzło serce ludzkie; i widzimy, jak dusza ludzka konwulsyjnie się chwyta jakiejś arki przymierza, która, jak czuje, stała się już nawpół widmem. Stanowi to jeden z najokropniejszych widoków. Dusze nie są już pełne swego fetysza, lecz roszczą tylko do tego pretensyę i chciałyby jedynie wmówić w siebie, że są go pełne. „Nie wierzycie — powiada Coleridge; — wierzycie tylko, że wierzycie.“ Takim jest koniec wszelkiego rodzaju ubóstwień i symbolizmów, takim — pewny symptom, że śmierć już blizka. Odpowiada to temu, co w naszych czasach nazywamy formalizmem, czcią dla formułek. Istota ludzka nie potrafi się dopuścić czynu niemoralniejszego; to bowiem tworzy początek wszelkiej niemoralności, lub, lepiej powiedzieć — coś uniemożliwiającego jakąkolwiek moralność: rdzeń sama istoty moralnej uległa przez to sparaliżowaniu, rzucona w zgubny sen magnetyczny! Ludzie przestają być szczerymi — i nie dziwię się bynajmniej, że człowiek gorliwy to wytyka, piętnuje i prześladuje z nieprzezwyciężonym wstrętem. On i to, wszelkie dobro i to — toczą walkę śmiertelną. Godnem potępienia jest bałwochwalstwo obłudne, nawet to, co możnaby było nazwać: szczerą obłudą. Szczera obłuda: warto o tem pomyśleć! Wszelka religia kończy się tą fazą.
Sądzę, że Luter był nie mniej od każdego innego proroka kruszycielem bałwanów. Bogów drewnianych Korejszytów, urobionych z drewna i wosku, nie bardziej nienawidził Mahomet, niż odpusty Tetzla ze skóry baraniej i atramentu — Luter. Właściwością każdego bohatera po wszystkie czasy i w każdem miejscu oraz sytuacyi jest zwracanie się do rzeczywistości, opieranie się na rzeczach, nie zaś na ich pozorach. Kocha on i szanuje — wyrażając to, lub tylko z głęboką myślą bez słów — groźne istoty rzeczy; to też próżne ich pozorności, chociaż zgodne z prawidłami, przyzwoite i zatwierdzone przez Korejszytów czy Sobory, będą dlań nieznośne tudzież nienawistne. Protestantyzm jest także dziełem proroka, proroka z szesnastego wieku. Stanowił on pierwszy cios szlachetnego zburzenia rzeczy starej, która stała się nieszczerą i bałwochwalczą, zdaleka przygotowujący coś nowego, co winno być prawdziwem i istotnie boskiem!
Mogłoby się wydać na pierwszy rzut oka, że protestantyzm najzupełniej niszczył to właśnie, co zwiemy czcią dla bohaterów i przedstawiamy jako podstawę wszelkiego dobra możliwego dla ludzkości, religijnego i czy społecznego. Często się słyszy, że protestantyzm wprowadził nową erę, do gruntu różniącą się od wszelkiej, jaką świat dotąd widział, erę, jak to zwą, „sądu osobistego.“ Każdy człowiek przez ten bunt przeciw papieżowi stał się dla siebie samego papieżem i dowiedział się prócz tego, że nie należy nigdy ufać żadnemu papieżowi, żadnemu wodzowi duchowemu! Czyż przez to wszelka jedność duchowa, wszelka hierarchia i subordynacya, nie stają się niemożliwością? Oto, co słyszymy. — Teraz zaś nie potrzebuję przeczyć, że protestantyzm tworzył bunt przeciw panowaniom duchownym, przeciw papieżom i wielu innym. Pójdę nawet dalej — zgodzę się na to, że purytanizm angielski, bunt przeciw panowaniom ziemskim, stanowił drugi jego akt, że sama olbrzymia rewolucya francuzka była jego aktem trzecim, który, jakby się mogło zdawać, zniósł lub zapewnił zniesienie wszystkich panować duchownych oraz świeckich. Protestantyzm jest wielkim korzeniem, z którego wyrastają konary całej następnej historyi Europy, albowiem pierwiastek duchowy wciela się zawsze w historyę doczesną ludzi: duchowe — to początek doczesnego. I teraz bezwątpienia rozlega się wszędzie okrzyk: wolność i równość, niezależność i t. d.; zamiast królów — wszędzie urny i głosowania wyborcze; i zdawałoby się, że wszelki król-bohater lub wszelkie prawe posłuszeństwo ludzi człowiekowi w rzeczach doczesnych lub duchownych przeszło już oraz znikło na zawsze ze świata. Uważałbym świat za zupełnie zgubiony, gdyby tak było; lecz jednem z najgłębszych moich przekonań jest, że tak nie jest. Bez monarchów, monarchów prawdziwych, świeckich czy duchownych, nie widzę nic możliwego, oprócz anarchii, rzeczy najnienawistniejszej ze wszystkich. Twierdzę jednak, iż protestantyzm, jakąkolwiekbądź wytworzył demokracyę anarchiczną, tworzy początek nowego, szczerego monarchizmu i nowego porządku. Widzę w nim bunt przeciw nieprawdziwym monarchom, bolesne, lecz niezbędne pierwsze przygotowanie miejsca wśród nas dla prawdziwych monarchów! Należy to nieco wyjaśnić.
Zwróćmy przedewszystkiem uwagę na to, że ów „sąd osobisty“ nie jest w gruncie rzeczy czemś nowem wogóle w świecie, lecz tylko czemś nowem w tej epoce świata. W reformacyi nie istnieje nic rodzajowo nowego lub osobliwego: był to zwrot ku prawdzie i rzeczywistości przez opozycyę fałszowi i pozorności, jak to się dzieje i działo ze wszelkiemi udoskonaleniami tudzież naukami szczeremi. Wolność sądu osobistego, jeśli mu się przyjrzeć zechcemy, musiała po wszystkie czasy istnieć w świecie. Jeśli niejeden nędzny Hogstraten, Tetzel, lub d-r Eck, stali się teraz niewolnikami, to Dante nie wyrywał sobie oczu, nie zakuwał siebie w kajdany; był on u siebie w katolicyzmie, który wyznawał, był w nim duszą swobodnie patrzącą. Wolność sądu? Niema żelaznego łańcucha, niema żadnej mocy zewnętrznej, która zdołałaby zmusić duszę ludzką do wierzenia lub niewierzenia; sąd ten jest jej własnem i doskonałem światłem, które będzie panowało i wzrastało z łaski Boga samego! Najopłakańsza sofistyka Bellarmina, nawołującego do wiary ślepej i posłuszeństwa ślepego, musi przedewszystkiem koniecznie przez jakiś rodzaj przekonania abdykować. „Sąd osobisty“ wskazał mu tę drogę, jako najlepszą możliwą dla niego. Człowiek szczery wierzy całym swoim rozumem, całem światłem, całą przenikliwością — i tak zawsze wierzył; człowiek zaś fałszywy stara się tylko uwierzyć, że wierzy. Protestantyzm powiedział ostatniemu: „Biada!“ — a pierwszemu: „Doskonale!“ W gruncie rzeczy nie było to wcale słowo nowe, był to tylko zwrot ku wszystkim takim słowom, kiedykolwiek dawniej wypowiedzianym. Bądźcie prości, bądźcie szczerzy: takie oto znaczenie tego wszystkiego. Mahomet wierzył całym swym umysłem, Odyn — też, jak i wszyscy prawdziwi sektatorowie odynizmu. Oni to własnym sądem osobistym tak „osądzili.“
A teraz odważę się na następujący pogląd: korzystanie prawe z sądu osobistego nie kończy się w żadnym razie niechybnie niezależnością egoistyczną, odosobnieniem, lecz prędzej zupełnem ich przeciwstawieniem. Nie badanie sumienne wytwarza anarchię, lecz błąd, nieszczerość, pół-wiara i nieprawda. Człowiek protestujący przeciw błędowi znajduje się na drodze ku połączeniu się ze wszystkimi ludźmi, którzy wierzą w prawdę. Łączność pomiędzy ludźmi, którzy wierzą tylko w „powiadają,“ nie zdoła istnieć zupełnie. Serce każdego takiego martwem jest i brak mu wszelkiej mocy sympatyzowania nawet z rzeczami — inaczej bowiem w nie by wierzył, nie zaś w „powiadają.“ Żadnej sympatyi nawet dla rzeczy, tem więc mniej dla podobnych sobie ludzi! Nie może się on łączyć z ludźmi, jest człowiekiem anarchicznym. Jedność może być tylko w świecie ludzi szczerych, i tam, po pewnym czasie, jest ona pewną.
Proszę się przyjrzeć następującej rzeczy, zbyt często w sporze tym pozostawianej na stronie, lub, lepiej powiedzieć; całkowicie z oczu straconej: nie jest koniecznem, aby człowiek sam odkrył prawdę, w którą ma wierzyć, jakbądźkolwiek szczerze ma w nią uwierzyć. Wielki człowiek, powiedzieliśmy, zawsze jest szczery, to właśnie tworzy najpierwszy warunek jego istnienia; niekażdy jednak potrzebuje być wielkim, aby być szczerym; nie jest to wcale koniecznością naturalną wszystkich epok, z wyjątkiem jedynie pewnych zepsutych i nieszczęsnych okresów czasu. Człowiek potrafi uwierzyć i uczynić swojem to, co wziął od innego, i to z wdzięcznością bez granic dla tego innego! Zasługę oryginalności tworzy nie nowość, lecz szczerość. Człowiek, który wierzy, jest oryginalny; w cobądźkolwiek wierzy, wierzy dla siebie, nie zaś dla kogoś. Każdy z synów Adama zdoła stać się człowiekiem szczerym i pod tym względem oryginalnym; żaden śmiertelnik nie może być skazany na to, aby był nieszczerym. Wieki całe, to, co nazywamy wiekami wiary, są oryginalne; wszyscy ludzie w nich, lub większość, są szczerzy. Są to wieki wielkie i płodne; każdy pracownik, we wszystkich sferach, pracuje nie nad pozorem, lecz nad substancyą, i każda praca rodzi owoc; suma ogólna takiej pracy jest wielka, — wszystko tam bowiem, o ile jest szczere, dąży do jednego celu; wszystko tam dodatnie, nic ujemnego. To jest jedność prawdziwa, monarchizm prawdziwy, prawość, wszystko, co prawdziwe i błogosławione, o ile ta biedna ziemia może obdarzyć błogosławieństwem człowieka!
Cześć dla bohaterów? Mój Boże! byleby tylko człowiek żył sam przez się, byleby był oryginalny i szczery, lub jakkolwiek to nazwiemy, a niechybnie najmniej będzie usposobiony do szanowania i wierzenia w podawaną przez innych prawdę! To go jedynie usposabia, zmusza gwałtownie i nieprzezwyciężenie do niewiary w formułki martwe innych ludzi, w ich „powiadają“ i w ich nieprawdy. Człowiek obejmuje prawdę otwartemi oczyma i dlatego, że oczy jego są otwarte: powinien więc je zamknąć, zanim zdoła pokochać swego nauczyciela prawdy? Taki tylko potrafi ukochać z prawą wdzięcznością oraz prawością szczerą duszy nauczyciela-bohatera, który go wydobył z mroku i w światłość wprowadził. Nie jestże człowiek taki prawdziwym bohaterem, rodzajem zaklinacza wężów, człowiekiem, wszelkiego szacunku godnym? Potwór czarny, fałsz, nasz jedyny wróg na tej ziemi, leży, męztwem jego zwalczony! — Spójrzcie następnie, czyż sam Luter nie używał szacunku, niby papież prawdziwy, ojciec duchowny, jakim był w rzeczywistości? Napoleon został cesarzem wśród rozhukania bez granic sankiulotyzmu. Cześć dla bohaterów nie umiera nigdy i umrzeć nie może. Prawa uległość i monarchizm wieczne są w tym świecie i tem się odznaczają, że są ugruntowane nie na powierzchownościach i pozornościach, lecz na rzeczywistościach i szczerościach. „Sąd osobisty“ wytwarza się nie przez zamknięcie oczu, lecz przez ich otwarcie, kiedy można coś widzieć! Posłannictwo Lutra zasadzało się na zdegradowaniu wszystkich fałszywych papieżów i władzców, a zarazem i na nadaniu życia i siły — chociaż zdaleka — nowym oraz szczerym.
Wszystko więc to, jak ową wolność i równość, głosowania wyborcze, niezależność i t. d., będziemy uważali za zjawisko czasowe, nie zaś ostateczne. Chociaż prawdopodobnie ma to trwać długo, w połączeniu z dość opłakaną dla nas wszystkich plątaniną, musimy się z tem pogodzić, jako z karą za grzechy przeszłe i zadatkiem nieocenionych dobrodziejstw, które na nas w przyszłości spłynąć mają. Ludziom na wszystkich drogach należało porzucić bałwany i zwrócić się ku faktowi; tak trzeba, bądź co bądź, postępować. Cóżby można uczynić z papieżami apokryficznymi, z wiernymi, pozbawionymi wszelkiego sądu osobistego, z szarlatanami, chcącymi przywodzić oszukanym? Biada tej nędzy! Nie można założyć stowarzyszenia z ludzi nieszczerych, podobnie jak trudno wybudować gmach bez gruntwagi i śródwagi, tworzących z sobą kąt prosty! Widzę w całej tej dzikiej robocie rewolucyjnej kiełkowanie najbłogosławieńszego z wyników: nie zniesienia czci dla bohaterów, lecz tego, co nazwałbym całym światem bohaterstwa. Jeśli wyraz „bohater“ znaczy „człowiek szczery,“ — to czemużbyśmy wszyscy nie mieli zostać bohaterami? Cały świat szczery, cały świat wierzący: zjawisko takie było, będzie znowu, musi być niechybnie. Byłby to prawdziwy rodzaj czcicieli dla bohaterów: nigdy prawdziwie lepszemu nie należałby się tak wielki szacunek, jak wtedy i tam, gdzie wszystko przedstawiałoby się prawdziwem i dobrem! Trzeba się jednak pośpieszyć z przystąpieniem do Lutra i jego życia.
Przyszedł on na świat w Eisleben w Saksonii, w dniu 10 tym listopada r. 1483. Eisleben dzięki przypadkowi dostąpiło tego zaszczytu. Rodzice Lutra, biedni górnicy z okolicznej wsi Mony, udali się na jarmark zimowy do Eisleben, i tu, wśród zgiełku, panią Lutrową porwały bóle porodu; znalazłszy schronienie w biednym jakimś domku, wydała tam ona na świat chłopca, któremu miano: Marcin Luter. Dziwne uczucie ogarnia nas na myśl o tem. Ta biedna pani Lutrowa udała się na jarmark z mężem, aby coś sprzedać, coś kupić; chciała może sprzedać motek własnoręcznie uprzędzonych nici, a potrzebowała jakichś niezbędnych dla swej chatki i gospodarstwa zapasów zimowych. W dniu tym w świecie całym, zdawało się, nie istniała para ludzka tak zupełnie nic nieznacząca, jak ten górnik z żoną, — a tymczasem czemże byli w porównaniu z nią wszyscy cesarze i papieże? Otóż znowu narodził się człowiek potężny, którego światło miało płonąć niby latarnia morska przez długie wieki i epoki świata; świat cały oraz jego historya oczekiwały tego człowieka. Dziwne to, wielkie! To przywodzi nam na myśl inne Narodzenie, z przed ośmnastu wieków, w otoczeniu jeszcze skromniejszem, Narodzenie, o którem nie należy nam mówić zgoła, o którem myśleć tylko w milczeniu wypada, albowiem jakież słowa są Jego godne? Wiek cudów miałby minąć? Na ziemi tu wiek cudów trwa wiecznie!
Uważam, iż to, że w biedzie powity, w biedzie wychowany Luter był jednym z najbiedniejszych z ludzi, stanowiło fakt najdoskonalej zastosowany do działalności jego na tej ziemi, a który zapewne mądrze był w tym celu nakazany przez Opatrzność. Musiał on żebrać, jak to czynili szkolnicy ówcześni, chodząc dla jałmużny ze śpiewami ode drzwi do drzwi. Ciężka, surowa bieda towarzyszyła wszędzie chłopcu; żaden człowiek ani rzecz żadna nie przybierała maski, by się przymilić Marcinowi Lutrowi. Wzrastał on wśród rzeczy, nie zaś ich pozorów. Chłopiec ten posiadał postać przysadkowatą, choć zdrowie słabe, z duszą pojemną i łaknącą, pełną wszelkiej zdolności i wrażliwości, wiele przecierpiał; zadanie jego przecież polegało na staniu się znawcą rzeczywistości i pozostaniu nim za jakąbądźkolwiek cenę; zadanie jego zasadzało się na tem, by świat cały zwrócić ku rzeczywistości, zbyt on już bowiem długo pozorom hołdował. Młody człowiek wychowywał się wśród zawiei zimowych, wśród trudów i ciemności rozpaczliwych, aby potrafił w końcu wystąpić za swej Skandynawii burzliwej silnym, jak człowiek prawdziwy, jak bóg. — Odyn to chrześciański, nowy Tor prawdziwy, z młotem swym piorunnym do uderzania i rozszczepiania na poły dość podłych jötunów i potworów-olbrzymów!
Być może, iż wypadek płodny w dalsze jego życie, jak wolno przypuścić, stanowiła owa śmierć przyjaciela jego, Aleksego, ugodzonego piorunem u wrót Erfurtu. Luter przeszedł przez dzieciństwo swe całe, walcząc tak lub owak, rozwijając wbrew wszystkim przeszkodom umysł najszerszy, żądny wiedzy: ojciec, myśląc zapewne, że syn mógłby zajść daleko w świecie, oddał go na naukę prawa. Taka droga prowadziła ku wyniesieniu; bez wyłącznej skłonności dla jakiegokolwiek zawodu, Luter się zgodził: liczył wówczas lat ośmnaście. Udali się oni z Aleksym do starych rodziców Lutra, do Mansfeldt; pod Erfurtem zaskoczyła ich burza z grzmotami, piorun uderzył w Aleksego, który też padł bez życia u nóg Lutra. Czemże nasze życie, co znika w jednej chwili, obrócone w popiół, niby zwój pergaminu, biała karta wieczności! Czemże wszystkie dostojeństwa ziemskie, kanclerstwa i trony? Wszyscy leżą razem rzuceni — tam! Ziemia się rozwarła pod nimi — i w jednej chwili niema ich, a wieczność jest. W serce ugodzony, Luter postanowił samej tylko służbie bożej się poświęcić, i, wbrew wszelkim perswazyom ojca tudzież innych osób, wstąpił do klasztoru Augustyanów w Erfurcie.
Ten akt woli najczystszej, po raz pierwszy się wyrażającej stanowczo, stanowił zapewne pierwszy punkt jasny w historyi Lutra, na teraz zaś możemy to uważać za pojedynczy punkt jasny w żywiole mroku. Powiada on o sobie, że był świątobliwym mnichem (ich bin ein frommer Monch gewesen), z prawością i w trudzie walczącym, byleby tylko urzeczywistnić prawdę wzniosłego swego czynu, — nie na wiele się to jednak przydawało. Nędza się jego nie zmniejszyła, lecz prędzej, że tak powiem, zwiększyła nieskończenie. Roboty uciążliwe, które musiał wykonywać jako nowicyusz klasztorny, wszelkiego rodzaju prace niewolnicze, nie budziły w nim żalu, lecz dusza głęboka i żarliwa tego człowieka popadła we wszelkiego rodzaju czarne skrupuły i zwątpienia; zdawało mu się, że losem jego jest umrzeć niebawem i gorzej daleko niż umrzeć. Z nowem zainteresowaniem się biednym Lutrem dowiadujemy się, że żył naówczas w przerażeniu przed niewypowiedzianą okropnością: wyobrażał sobie, iż jest skazany na wieczne potępienie. Nie przejawiłaż się w tem pokorna i szczera natura tego człowieka? Czemże był, aby się do nieba miał dostać, on, co nie zaznał nic, prócz nędzy i nizkiego niewolnictwa: wieść zbyt wiele zawierała w sobie szczęścia, aby w nią zdołał uwierzyć. Nie mogło się dla niego stać jasnem, aby dusza ludzka potrafiła dostąpić zbawienia przez posty, czuwanie, formalności i msze. Wpadał on w niepokój najczarniejszy i z konieczności błąkał się chwiejnym krokiem ponad brzegiem bezdennej przepaści rozpaczy.
Wielce szczęśliwem musiało być odkrycie przezeń w tym czasie w Erfurcie w bibliotece starej Biblii łacińskiej. Nie widział on nigdy przedtem tej księgi, z której zaczerpnął lekcyę zupełnie inną, niż ta, jaką mógł zaczerpnąć z postów i czuwań. Mnich jakiś świątobliwego doświadczenia, z jego braci, użyczył mu w tym względzie pomocy. Wtedy to Luter się dowiedział, że nie śpiewanie mszy może zbawić człowieka, lecz łaska boża nieskończona: prawdopodobniejsza to hipoteza. Krok za krokiem oparł się on na niej, niby na opoce. Nic też dziwnego, że szanował Biblię, która mu dostarczyła tej szczęśliwej pomocy. Cenił on ją, jak słowo Najwyższego winno byłoby być przez człowieka takiego cenionem. Jej postanowił się trzymać, co też czynił niezachwianie w toku całego życia, aż do samej śmierci.
W tem więc leży jego wyzwolenie się z ciemności, tryumf ostateczny nad mrokiem, to, jednem słowem, co zwiemy nawróceniem jego; dla niego samego była to najważniejsza ze wszystkich epok. Naturalnym już jest wynikiem, że wzrasta on następnie w spokój i światło, że rozwijając przyrodzone ogromne zdolności i cnoty wielkie, dosięga coraz większego znaczenia w klasztorze swoim, w kraju, i okazuje się coraz pożyteczniejszym we wszystkich sprawach szlachetnych życia. Zakon Augustyanów powierzał mu misye, jako człowiekowi zdolnemu i wiernemu, nadającemu się do poprowadzenia dobrze jego spraw. Elektor saski Fryderyk, Mądrym przezwany, monarcha prawdziwie sprawiedliwy i mądry, zwrócił nań uwagę, jako na osobę wielkiej wartości, i zamianował go profesorem w nowym swym uniwersytecie w Wittenbergu i kaznodzieją tamże, — a w obu tych czynnościach, jak i we wszystkich obowiązkach, które pełnił, ten Luter, w sferze spokojnej życia zwykłego, coraz bardziej zjednywał sobie szacunek wszystkich ludzi szlachetnych.
Wysłany przez klasztor swój, o czem już wspominałem, Luter w dwudziestym siódmym roku życia po raz pierwszy ujrzał Rzym. Papież Juliusz II i wszystko, co się w Rzymie działo, bezwarunkowo musiało wprawić go w osłupienie. Przybył on tam, jako do miasta świętego, tronu wielkiego kapłana bożego na tej ziemi, a co znalazł — wiemy! Wiele myśli musiało to w nim obudzić, myśli, o których nic nie świadczy, których on sam nie potrafiłby był wyrazić. Rzym ten, owa scena kapłanów fałszywych, przybrana nie w szatę piękna świętości, lecz w zgoła inną szatę, jest fałszywym: cóż jednak Lutrowi do tego? W jakiż sposób zdołałby świat zreformować, on, człowiek takiego małego znaczenia? Jakże daleką była odeń myśl podobna! Dlaczegóż on, samotnik pokorny, miałby się mieszać do spraw świata? To zadanie ciężyło na ludziach daleko wyżej od niego stojących. Jego rzeczą zaś było własne kroki mądrze przez ten świat kierować. Byleby on sam dopełnił należycie własnego nizkiego obowiązku, wszystko zaś reszta, jakkolwiek okropnem i ponurem się wydaje, w bożych spoczywa, a nie w jego ręku.
Dziwnie doprawdy pomyśleć o tem, coby się stało, gdyby papieztwo przeszło obok tego Lutra, i coraz dalej postępując w swej wielkiej i niszczącej orbicie, nie stanęło wpoprzek ścieżki jego małej i nie zmusiło go do ataku! Łatwo możnaby było przypuścić w takim razie, że zachowałby się on cicho w stosunku do nadużyć Rzymu i pozostawiłby zajmowanie się niemi Opatrzności, tudzież Bogu na wysokościach! Człowiek ten odznaczał się skromnością tudzież spokojem i wcale nie okazywał ochoty do napadania bez szacunku na obdarzone władzą osoby. Wyraźnem jego zadaniem było spełnić własny swój obowiązek, iść mądrze przez ten świat zamieszania i złości, ratując żywot własnej duszy. Wielkie jednak kapłaństwo rzymskie rzeczywiście stanęło wpoprzek jego życia; Luter nie potrafił żyć z niem sumiennie daleko — w Wittenbergu; przerozumował on, oparł się, doszedł do ostateczności, otrzymał cios jeden, potem drugi, i wreszcie wybuchła wojna pomiędzy nimi! W historyi Lutra warto zwrócić na to uwagę. Nigdy może jeszcze pokorniejszy i spokojniejszy człowiek świata swarem nie napełnił. Musimy widzieć, że ukochałby on życie prywatne, spokój pracowity w ukryciu; że dostąpić rozgłosu sprzeciwiało się zupełnie jego woli. Rozgłos? I cóżby go mógł on obchodzić? Celem drogi jego przez świat ten było niebo nieskończone; to stanowiło dlań cel niewątpliwy, i miał go on w toku lat niewielu albo osiągnąć, albo chybić na zawsze! Myślę, iż nie warto mówić o tej najopłakańszej z teoryj, która podaje mianowicie, że jakaś nizka zazdrość sklepikarska mnicha Augustyanina do mnicha Dominikanina tworzyła pierwszy powód rozpalenia się gniewu Lutra i wytworzyła reformacyę protestancką. Ludziom, którzy teoryę podobną podtrzymują, jeśli istnieją jeszcze tacy w rzeczy samej, powiedzielibyśmy: proszę naprzód przeniknąć do sfery myśli, w której staje się do pewnego stopnia możliwym sąd o Lutrze i ludziach jego miary, a wtedy będziemy mogli wdawać się z wami w argumentacye.
Tetzel, mnich, wysłany nieoględnie w celu handlowym przez Leona X, — któremu zależało jedynie na ściągnięciu trochę grosza i który, co do reszty, był, jak się zdaje, prędzej poganinem niż chrześcianinem, jeśli jeszcze był czemkolwiek, — przyjechał do Wittenberga i rozpoczął tam swój targ gorszący. Parafianie Lutra kupowali odpusty i uniewinniali się przed nim na spowiedzi tem, że otrzymali już przebaczenie swych grzechów. Luter, jeśli tylko nie chciał, jako tchórz podły, fałszywy, uchybić obowiązkom swego stanowiska w środku samym skrawka małego przestrzeni, do niego, a nie do kogo innego należącego, — musiał powstać przeciw odpustom i głośno powiedzieć, że były one nicością i drwinami opłakanemi; że grzechy żadnego człowieka na ich mocy odpuszczenia otrzymać nie mogły. To stanowiło początek całej reformacyi. Wiemy, jakiemi drogami potoczyły się dalsze losy całej reformacyi od chwili tego pierwszego wyzwania publicznego, Tetzlowi rzuconego, aż do dnia ostatniego października roku 1517; wiemy o napomnieniach i argumentach; wiemy, jak coraz bardziej się ona szerzyła i coraz wyżej wznosiła, aż stała się wreszcie nieugaszalną i świat cały objęła. Luter pragnął serdecznie, aby tym pretensyom oraz innym stało się zadość; wcale jeszcze nie zamierzał wnieść rozdwojenia do kościoła, lub zbuntować się przeciw papieżowi, ojcu chrześciaństwa. — Wytwornego papieża poganina mało obszedł ten mnich wraz ze swą doktryną, zapragnął on jednak stłumić zrobiony przezeń hałas: po trzech latach, po zastosowaniu rozmaitych środków łagodniejszych, zdecydował się on na zgnębienie go ogniem i skazał pisma mnicha na spalenie ręką kata, a jego samego na dostawienie do Rzymu w okowach — w podobnym zapewne celu. Takim to sposobem rozprawiono się przed wiekiem z Hussem, tudzież z Hieronimem. Ogień — zwięzły to argument. Biedny Huss (myślący to, lecz niebuntowniczy rodzaj ludzi) przybył do Konstancyi na sobór, opatrzony wszelkiemi obietnicami możliwemi oraz listami żelaznemi, a wpakowano go niezwłocznie do więzienia kamiennego, „szerokiego na trzy stopy, wysokiego na sześć, a długiego na siedm,“ i spalono głos jego prawdomówny, by go wygnać z tego świata, stłumić w dymie i płomieniu. Nie było to dobrze!
Co się mnie tyczy, to nie biorę za złe Lutrowi jego buntu, wówczas otwartego, przeciw papieżowi. Ognistym swoim dekretem poganin wytworny rozpalił gniew szlachetny i sprawiedliwy w najdzielniejszem z serc, jakie tylko biły wówczas na ziemi. Najdzielniejszy, chociaż najspokojniejszy i najpokorniejszy, rozpłomienił się okrutnie. Na słowa (myślał on), umiarkowane słowa prawdy, które wygłaszam sumiennie, zamierzając szerzyć prawdę bożą na ziemi i zbawić dusze ludzkie, ty, zastępco Boga na tej ziemi, na słowa takie odpowiadasz katowstwem i ogniem? Spalić chcesz i mnie i słowa te w odpowiedzi na wieść od Boga, którą one usiłują ci przynieść? Nie jesteś więc zastępcą Boga, jesteś chyba zastępcą kogoś innego! Oto bullę twą, jako kłamstwo pergaminowe, palę. Patrz, co czynię: zrobisz sobie potem, co ci się będzie podobało. — W dniu właśnie 10 grudnia 1520 roku, „przy wielkiem zbiegowiska ludu,“ Luter dokonał tego kroku oburzenia i „u wrót Elstery w Wittembergu“ spalił dekret ogniowy papieża. Wittemberg spoglądał na to „z okrzykami,“ spoglądał na to świat cały! Był to okrzyk przebudzenia się narodów. Sercu niemieckiemu, spokojnemu, skromnemu i wielce cierpliwemu, sprzykrzyło się już wreszcie to wszystko. Dość już długo panował formulizm, papieztwo pogańskie i wszelki inny fałsz, tudzież pozory zepsuto: tu znów zjawił się człowiek, co się ośmielił wszystkim ludziom powiedzieć, że świat boży nie na pozorach, jeno na rzeczywistościach spoczywa, że życie prawdą jest, nie zaś kłamstwem!
W gruncie rzeczy, jak powiedzieliśmy to już wyżej, winniśmy widzieć w Lutrze proroka-kruszyciela bałwanów, który zwrócił ludzi ku rzeczywistości, co jest wogóle dziełem wielkich ludzi i nauczycieli. Mahomet mówił: bałwany wasze — to drewno; smarujecie je woskiem i oliwą, a muchy do tego lgną potem: powiadam, nie Bóg to wcale, lecz drewno czarne! Luter zaś mówił do papieża: to, co zowiesz grzechów odpuszczeniem, jest tylko świstkiem papieru zapisanego — i niczem więcej, jak i wszystko, co do tego jest podobne. Sam Bóg tylko ma moc grzechów odpuszczania. Czyż papieztwo, ojcowstwo duchowe kościoła bożego ma być próżnym pozorem z sukna i pergaminu? Jest to rzecz olbrzymio groźna. Kościół boży nie należy do pozorów; niebo i piekło nie są pozorami. Tego się trzymam, kiedy mię do tego zmuszacie, i tego się trzymając, ja, biedny mnich niemiecki, silniejszym się czuję od was wszystkich. Jam samotny, bez przyjaciela, lecz posiadam prawdę bożą, wy zaś, z tyarami swojemi, kapeluszami potrójnemi, ze swemi skarbami i arsenałami, z gromami duchownemi i doczesnemi, jako kłamstwa się dyabelskiego trzymacie, nie posiadacie takiej siły!
Sejm w Wormacyi i stawienie się tam Lutra w dniu 17 kwietnia roku 1521 należy uważać za największą scenę nowoczesnej historyi Europy, źródło, z którego wypływa cały ciąg dalszy historyi cywilizacyi. Po wielokrotnych pertraktacyach i rozprawach stanęło na tem: młody cesarz, Karol V, raz ze wszystkimi książętami niemieckimi, nuncyuszami papiezkimi, wszystkimi dygnitarzami świeckimi i duchownymi zebrali się w Wormacyi; tam Luter winien się stawić i odpowiedzieć, czy pragnie wyrzec się swoich przekonań, czy też nie? Tam z jednej strony zasiadły wspaniałość i potęga, z drugiej zaś powstał za prawdę bożą jeden tylko człowiek, syn górnika biednego, Hansa Lutra. Przyjaciele przypominali mu Hussa, doradzając nie iść tam, lecz on rad owych nie posłuchał. Wielka ilość przyjaciół wyjechała na jego spotkanie z poważniejszemi jeszcze ostrzeżeniami, lecz odpowiedział: „Gdyby w Wormacyi tyle znajdowało się dyabłów, co dachówek na dachach, — pójdę.“ Zrana, kiedy się udawał do gmachu sejmowego, dużo osób z tłumu, który zalegał okna i dachy, zaklinało go słowy uroczystemi, aby się nie wyrzekł. „Kto mnie się zaprze przed ludźmi“ — krzyczano mu, jak gdyby błagając go uroczyście, czy zaklinając. Nie tkwiłaż w tem zarazem i nasza prośba, prośba świata całego, leżącego w czarnej ducha niewoli, ubezwładnionego przez czarne widmo, zmorę chimery trzy-kapeluszowej, nazywającej siebie samą ojcom w Bogu, i czy ja wiem jak jeszcze. „Wybaw nas, od ciebie to zależy, nie zdradź nas!“
Luter nas nie zdradził. Mowa jego dwugodzinna odznacza się tonem pełnym poszanowania, mądrości i szlachetności; poddawał się on wszystkiemu, co miało prawo wymagać poddania się, lecz niczemu poza tem. Pisma jego, powiadał, należały częścią do niego, w części zaś pochodziły ze słowa bożego. To, co należało do niego, psuła słabość ludzka, gniew, w którym się człowiek zapomina, zaślepienie, wiele jednem słowem rzeczy, których pozbycie się uważałby za błogosławieństwo dla siebie. Wszystko jednak, co się opierało na prawdzie zdrowej oraz słowie bożem, — z tego nic nie mógł odrzucić. I jakże wolnoby było to uczynić? „Zbijcie moje rozumowania — zakończył — poczerpniętemi z Pisma Świętego dowodami, lub w jaki inny sposób, argumentami jasnemi oraz sprawiedliwemi: inaczej wyrzec się nie zdołam; czynić bowiem cokolwiek wbrew sumieniu nie jest rzeczą ani bezpieczną, ani rozsądną. Otom przed wami; nie potrafię nic innego uczynić: tak mi Boże dopomóż!“ — Stanowi to, jak mówimy, największy moment nowoczesnej historyi ludzkości. Purytanizm angielski, Anglia ze swemi parlamentami, państwa amerykańskie i dzieło wielkie dwóch wieków, rewolucya francuzka, Europa i dzieło jej obecne, — wszystkiego tego zarodek tam leży: gdyby Luter w chwili owej inaczej postąpił, wszystko wypadłoby inaczej. Świat europejski go wzywał: mamże coraz głębiej tonąć w fałszu, zgniliźnie nieruchomej, w śmierci smrodnej i przeklętej, czy też przez jakikolwiek paroksyzm odegnać precz od siebie fałsze, uleczonym być i żyć?
Z reformacyi tej zrodziły się wielkie wojny, spory i niezgody, które po dziś dzień trwają, a którym daleko jeszcze do końca. Wiele gawędzono o tem, wiele z powodu tego wszystkiego wygłoszono obwinień. Bez zaprzeczenia, opłakane to, lecz ostatecznie cóż miał do tego Luter, albo jego sprawa? Dziwnem się wydaje, w chwilach rozumowania, to zwalanie wszystkiego na reformacyę. Kiedy Herkules odwrócił łożysko rzeki, celem oczyszczenia, ku stajniom króla Augiasza, nie wątpię wcale, że powstało ztąd wielkie zamieszanie dokoła: zdaje mi się jednak, że nagana z tego powodu należała się nie Herkulesowi, lecz komu innemu! Reformacya mogła sprowadzić wyniki takie lub inne przy nastaniu, lecz sama przez się przyjść musiała. Wszystkim papieżom oraz ich adwokatom na wszystkie zarzuty, wyrzuty tudzież lamenty, świat odpowiada: raz na zawsze papieztwo wasze stało się nieprawdziwem. Mało mię obchodzi, o ile ono było dobre, o ile, według was, dobrem jest dzisiaj: wierzyć w to nie możemy. Dane nam z wysokości przez niebiosa dla kierowania się światło całego naszego umysłu uznaje ją odtąd za rzecz nie do wiary. Nie chcemy w nią wierzyć, nie chcemy zmuszać siebie do wiary w nią, — nie śmiemy! Jest to nieprawdziwe, i bylibyśmy zdrajcami względem Dawcy wszelkiej prawdy, gdybyśmy się ośmielili uważać to koniecznie za prawdziwe. Niech zniknie i niech cokolwiekbądź innego przyjdzie na to miejsce, z tem zaś nie możemy mieć nadal nic wspólnego! — Luter i protestantyzm jego nie odpowiadają za wojny; odpowiedzialność za nie spada na bałwany fałszywe. Luter uczynił to, co każdy przez Boga stworzony człowiek nietylko ma prawo, lecz obowiązek najświętszy — uczynić: odpowiedział fałszowi, który stawił mu pytanie: „czy wierzysz we mnie?“ — Nie! — Bez obliczania ceny, za jakąbądźkolwiek cenę należało tego dokonać. Nie wątpię ani na chwilę, że zjawia się w świecie, zjawi się niechybnie jakaś jedność, jakaś organizacya duchowa i materyalna, daleko wznioślejsza od wszelkiego papieztwa lub feudalizmu w ich dniach najbardziej prawdziwych. Ale będzie ona mogła czy to przyjść, czy to się utrzymać, przyszedłszy, jedynie opierając się na rzeczywistości, nie zaś na pozorach oraz bałwanach. Nie chcemy wcale jedności, pobudowanej na fałszu, nakazującej nam mówić oraz praktykować kłamstwa. Spokój? Ależ uśpienie zwierzęce jest też spokojnem, smrodna mogiła także. Żywimy nadzieję na spokój żywy, nie zaś martwy!
Oceniając jednak sprawiedliwie niechybne błogosławieństwa nowego, nie należy być niesprawiedliwym względem starego. Stare było prawdziwe, jeśli nie jest niem więcej. W czasach Dantego nie potrzebowało ono sofizmatu, dobrowolnego zaślepienia lub jakiejkolwiek innej nieszlachetności, by zdobyć wiarę w siebie. Było ono kiedyś dobre, więcej nawet, jest w treści jego coś nieśmiertelnie dobrego. Krzyk „precz z papizmem!“ dość głupio brzmi w naszych czasach. Uwaga, że papizm dziś wzrasta, wznosi kaplice nowe i t. d., należy do najpróżniejszych. Ciekawe to: zliczywszy liczbę nieznaczną kaplic papiezkich i wysłuchawszy liczbę nieznaczną bezsensownych spierań się protestanckich, — wiele jest nudnej, brzęczącej i usypiającej nicości, zwącej samą siebie protestancką, — powiedzieć: patrzcie, protestantyzm martwy jest, papizm zaś bardziej żywy i go przeżyje! — Nicości usypiające — i to liczne — nazywające same siebie protestanckiemi, są martwe, — lecz protestantyzm, o ile wiem, nie jest jeszcze martwy! Jeśli zechcemy się przyjrzeć, to zobaczymy, że w naszych czasach protestantyzm wydał swego Goethego, swego Napoleona, stworzył literaturę niemiecką i rewolucyę francuzką, co wszystko poważne są znaki życia! Więcej nawet — co w gruncie rzeczy, oprócz protestantyzmu, żyje? Życie wielu innych napotykanych rzeczy jest życiem czysto galwanicznem, — ani zabawnem, ani też trwałem!
Może sobie papizm aż do ostatka wznosić, ile mu się spodoba, kaplic; wolno mu. Papizm nie potrafi się wstecz zawrócić, jak tego uczynić nie zdoła i poganizm, który też w niektórych krajach zwleka ze zniknięciem. Ale, zaprawdę, ze wszystkiem tem dzieje się jak z odpływem morskim: spoglądacie na fale, wahające się u wybrzeża; czasem w ciągu minut nie potraficie powiedzieć, jak idzie odpływ; spojrzyjcie jednak na to, gdzie on za pół godziny: spojrzyjcie za pół wieku, gdzie wasze papieztwo![1] Niestety! Byleby tylko Europie naszej nie groziło żadne nieszczęście większe od zmartwychwstania starego papieża! Tor też może próbować zmartwychwstać. — Zresztą wahanie się to nie jest zupełnie pozbawione znaczenia. Biedne stare papieztwo nie zginie doszczętnie, — jak to było i z Torem, — do pewnego jeszcze czasu, i zresztą nie powinno zginąć. Możemy powiedzieć, że stare nigdy nie ginie, dopóki wszelki duch dobra w niem zawarty nie wcieli się w praktykowanie nowego. Dopóki forma rzymska może sprawić coś dobrego, albo zawiera w sobie wszystko, dopóki przez nią będzie możliwem pędzenie żywota świątobliwego, jak raz dopóty, jeśli dobrze to zważymy, jakaś dusza ludzka ją przyjmie i da jej świadectwo żywe. Dopóty będzie ona obrażała oczy nasze — tych, co ją odrzucamy, — dopóki nie przeniesiemy do naszej praktyki całego tkwiącego w niej zasobu prawdy. Wtedy to, ale też nigdy przed tem, straci ona wszelki urok w oczach ludzi. Trwa ona tu na ziemi w pewnym celu, — niechże więc trwa, jak długo zdoła.
Go się zaś tyczy Lutra oraz wszystkich tych wojen i przelewów krwi, dorzucę obecnie fakt doniosły, że żadna z nich się nie rozpoczęła za jego życia. Dopóki on żył, spór nie doszedł do tego punktu. Fakt ten stanowi w oczach moich dowód wielkości jego pod każdym względem. Jak rzadko zdarza się nam znaleźć człowieka, który nie zginąłby i nie został zmieciony oraz uniesiony ruchem, przez siebie samego wytworzonym! Tak przedstawia się los zwykły rewolucyonistów. Luter do wysokiego stopnia pozostał władcą wielkiej tej rewolucyi — wszyscy bowiem protestanci, jakiejbądźkolwiek godności, usilnie spoglądali ku niemu, jako ku kierownikowi, — i stojąc niezachwianie w środku, utrzymał ją w karbach pokoju. Dla dzieła takiego człowiek musi posiadać zdolności królewskie, musi mieć dar odróżniania w każdym wypadku, w czem leży istotna treść rzeczy, umieć zająć tam stanowisko mężnie, jako człowiek silny i prawy, by inni ludzie prawi mogli dokoła niego się skupić. Bez tego nikt nie zostanie przywódcą ludzi. W okolicznościach tych nadzwyczaj zasługuje na uwagę moc rozsądku Lutra, jak i wszelka inna siła, np. pomiędzy innemi siła milczenia, tolerancyi i umiarkowania.
Powiedziałem: tolerancyi, a bardzo oryginalny to był rodzaj jego tolerancyi. Rozróżnia on wszystko, co jest głównem i co nie jest takiem, — drugorzędnem zaś mało się zajmuje. Dochodzi go naprzykład skarga, że pewien kaznodzieja „nie chce kazać bez sutanny.“ „A więc cóż — odpowiada Luter, — cóż sutanna człowiekowi może zaszkodzić? Niech tedy włoży sutannę do kazania, niech nawet włoży trzy sutanny, jeśli tylko z tem mu dogodniej!“ Postępowanie jego w sprawach: dzikiego zniszczenia obrazów w Karlstadzie, anabaptystów, wojny wieśniaczej — wykazuje siłę szlachetną, niemającą nic wspólnego z gwałtownością spazmatyczną. Pewna jego tudzież bystra intuicya natychmiast odróżnia, o co rzecz chodzi: człowiek silny oraz sprawiedliwy ogłasza, jakie zachowanie się będzie mądre — i wszyscy ludzie idą za nim. Takież świadectwo dają o Lutrze dzieła jego pisane. Język jego rozumowań wyszedł już z mody obecnie; czyta się je przecież z dziwnem zajęciem. I rzeczywiście, sama stylistyka jego warta jeszcze czytania; nadzwyczaj wielką jest zasługa Lutra w historyi literatury; jego sposób wyrażania się stał się językiem wszelkiego pisma. Te dwadzieścia cztery tomy, pozostałe po nim in quarto, nie są napisane dobrze, były bowiem pisane pośpiesznie, w celu wcale nieliterackim. W żadnych jednak książkach nie znalazłem zdrowszej, naturalniejszej, powiem nawet: szlachetniejszej duchowej siły ludzkiej, niż w nich. Surowa tam sumienność, poufałość oraz prostota, surowy zdrowy rozsądek i siła — bez żadnych przymieszek. Wydaje on z siebie światłość, zdania jego uderzające, znamienno-narodowe, niby ostrza, jakie przenikają do samej najtajniejszej rdzeni rzeczy. Nie brak też tam dobrego humoru, a co więcej nawet, czułej serdeczności, szlachetności i głębokości: człowiek ten mógłby też być i poetą! Wypadło mu jednak czynić poemat epiczny, nie zaś go pisać. Nazywam go wielkim myślicielem, a zaprawdę, sama wielkość jego serca to zapowiada. Richter tak mówi o Lutrze: „słowa jego — to pół-bitwy!“ Można je tak nazwać. Główna jego właściwość zasadzała się na możności walczenia i zwyciężania; dobry to był okaz męztwa ludzkiego. Nie istniał człowiek mężniejszy; żadnego serca śmiertelnego, o ile pamięć sięga, nie możnaby było nazwać dzielniejszem wśród tej rasy teutońskiej, której charakterem jest męztwo. Wyzwanie, rzucone przezeń „dyabłom,“ nie tworzyło prostej przechwałki, jaką mogłaby być dzisiaj. Luter wierzył w istnienie demonów, duchów — mieszkańców piekła, wciąż oblegających ludzi. Nieraz to w pismach jego powraca, i z tego powodu niejeden parska drwiącym śmiechem. W Wartburgu, w pokoju, gdzie siedział nad przekładem Biblii, dziś jeszcze pokazują na murze czarną plamę, pamiątkę po jednej z tych walk. Luter tłumaczył psalm pewien; był wycieńczony i przygnębiony długą pracą, chorobą, powstrzymywaniem się od pokarmów. Wtem stanęło przed nim, aby pracę mu przerwać, jakieś okropne a niewyraźne widmo, które wziął za szatana samego; zerwał się tedy z miejsca z wyzwaniem dyabła i rzucił w niego swój kałamarz; widmo natychmiast znikło! Ale została jeszcze plama, świadectwo wielu rzeczy. Każdy uczeń aptekarski może nam teraz powiedzieć, co należy myśleć o tem zjawisku z punktu widzenia naukowego, lecz serce człowieka, serce, które śmie stanąć z wyzwaniem oko w oko przeciw piekłu samemu, nie zdoła dać większego dowodu męztwa: ani na ziemi, ani pod ziemią niema już nic, przed czem onby zadrżał. Co za nieustraszoność! „Dyabeł wie — pisze on razu pewnego, — że nie wypływa to u mnie ze strachu. Widziałem i stawałem bez bojaźni przeciw wielu dyabłom. Książę Jerzy (lipski, jeden z wielkich jego wrogów) nie równa się dyabłu (daleko jest odeń niższy)! Gdyby mi było trzeba, wjechałbym konno do Lipska, choćby tam nawet przez dni dziewięćdziesiąt z rzędu padał bezustanku deszcz z samych książąt Jerzych.“ Co to za zbiorowisko książąt do tratowania!
Błądzą też zarazem wielce ci, którzy wyobrażają sobie, że męztwo tego człowieka było okrucieństwem, prostym uporem, dzikością pierwotną i w karby nieujętą, co mniema wielu. Dalekie to od prawdy! Brak strachu może pochodzić z braku myśli lub uczucia, z nienawiści i wściekłości bezmyślnej, — męztwa jednak tygrysa nie cenimy wysoko! Wcale inaczej działo się z Lutrem; żaden zarzut względem niego nie mógł być niesprawiedliwszym od tego zarzutu dzikiej tylko gwałtowności. Nosił on w piersiach serce szlachetne, pełne litości i miłości, jakiem zaprawdę zawsze bywa serce prawdziwie mężne. Przed wrogiem silniejszym tygrys ucieka, to też nie nazywamy go mężnym, lecz tylko dzikim i okrutnym. Mało znam rzeczy bardziej wzruszających nad te łagodne powiewy uczucia — łagodne, niby dziecięce lub macierzyńskie — w tem dzikiem, wielkiem sercu Lutra. Jakie one szlachetne te powiewy i bez zmazy hipokryzyi, jakie poufałe i pierwotne co do formy, a czyste jak woda źródlana, ze skały bijąca. Czemże było w rzeczy samej to usposobienie rozpaczliwe jego młodości; czem były myśli jego o potępieniu, jak nie owocem wzniosłej i medytacyjnej szlachetności uczuć, uczuć zbyt czułych i delikatnych? Zwykły to los ludzi takich, jak poeta Cowper. Spostrzegaczowi powierzchownemu Luter mógłby się wydać człowiekiem bojaźliwym, słabym, odznaczał się on bowiem głównie żywą, drżącą czułością. Szlachetne to męztwo, rodzące się w takiem sercu, które, raz popchnięte do wyzwania, rozpłomienia się ogniem niebiańskim.
W „Rozmowach przy stole“ Lutra, księdze pośmiertnej, zawierającej w sobie anekdoty i zdania, zebrane przez przyjaciół, w tej najbardziej dziś zajmującej ze wszystkich tyczących się Lutra ksiąg — znajdujemy wiele pięknych a nieświadomych objawień o człowieku tym i jego charakterze. Postawa jego przy posłaniu śmiertelnem małej córeczki, taka nieruchoma, taka wielka i pełna miłości — należy do zjawisk najbardziej wzruszających. Zrezygnował się on na śmierć małej Magdaleny, pragnąłby jednak niewypowiedzianie, by ona mogła żyć — i myślą przerażoną towarzyszy małej tej duszyczce przez królestwa nieznane. Tak, myślą przerażoną, dobrze sercem odczutą, jak łatwo widzieć, i szczerą, — albowiem czuje on, pomimo wszystkie nasze wyznania wiary i dogmaty, jaką nicością jest to, co wiemy, lub wiedzieć możemy; mała jego Magdalena będzie z Bogiem, jak Bóg tego chce: dla Lutra też jest to wszystko, islam jest wszystkiem.
Razu pewnego z głębi Patmosu swego pustelniczego w zamku Coburgu spogląda on wśród nocy na świat: ten wielki strop bezmiaru, z długiemi szeregami żeglujących po nim obłoków — niemych, bezcielesnych, olbrzymich — kto podtrzymuje to wszystko? „Nikt nigdy nie widział filarów, a przecież jest on podtrzymywany.“ Bóg go podtrzymuje; powinniśmy przeto wiedzieć, że Bóg jest wielki oraz dobry i ufać Mu w tem, ku czemu wzrok nasz nie sięga. — Powracającego raz do domu z Lipska Lutra uderza piękność pól, dojrzałem zbożem pokrytych: Jak się też wznosi to zboże złociste na pięknej, wysmukłej łodydze; złote, pełne bogactwa główki chylą się i falują: ziemia słodka, na rozkaz łaskawy Boga raz jeszcze chleb dla człowieka wydała! — Pewnego wieczora o zachodzie Luter w ogrodzie w Wittembergu widzi ptaszka, który do snu się na gałązce usadowił: Nad tą małą ptaszyną wiszą gwiazdy, bezdenne niebiosa światów; zwinął on jednak skrzydełka swoje i usiadł tu z ufnością na wypoczynek, niby u siebie: Stwórca jego dał mu też własne „u siebie!“ — Nie brak tam również bynajmniej rysów dobrego humoru: w człowieku tym bije wielkie i swobodne serce ludzkie. Zwykły jego język odznacza się jakąś pierwotną szlachetnością, nosi charakter narodowy, posiada wyrazistość bez cienia sztuczności; gdzieniegdzie widnieją błyski pięknych barw poezyi. Każdy czuje, że jest to człowiek wielki, nasz brat. Czyż miłość jego dla muzyki nie tworzy, że tak powiem, w rzeczy samej streszczenia wszystkich jego uczuć? Ileż dzikiej niewymowności oddała dusza jego w dźwiękach fletu! Dyabły daleko od jego fletu uciekały, jak powiada. Wyzwanie na śmierć z jednej i taka miłość muzyki z drugiej strony: wolnoby mi było to nazwać dwoma przeciwległemi biegunami wielkiej duszy; pomiędzy niemi znaleźć mogło miejsce wszystko, co wielkie.
Twarz Lutra stanowi dla mnie wyraz tego człowieka; w najlepszych portretach Kranacha znajduję prawdziwego Lutra. Prosta to twarz plebejuszowska, o brwiach dużych i kościach sterczących, niby opoki, co tworzy znamię surowej energii; na pierwszy rzut oka twarz ta odpycha. W oczach jednak głównie ukrywa się cierpienie milczące i dzikie, smutek niewypowiedziany, pierwiastek wszystkich uczuć wzniosłych i delikatnych, który nakłada na całą twarz pieczęć szlachetności. Luter umiał się śmiać, jakeśmy to powiedzieli, ale też umiał i płakać. W udziale przypadły mu łzy, łzy tudzież trud ciężki. Podstawę jego życia stanowił smutek oraz powaga. Po wszystkich tryumfach i zwycięztwach, w ostatnich swych dniach, mówi on z głębi serca, że znużony jest życiem; myśli o tem, że Bóg tylko sam może i chce kierować biegiem rzeczy i że, być może, dzień sądu już nadchodzi. Co się zaś jego tyczy, jedno tylko żywi on pragnienie: by Bóg raczył zeń zdjąć ciężar trudu, pozwolił mu odejść i spocząć. Niewiele pojęli z człowieka tego ci, którzy te słowa przytaczają, by mu ujmę uczynić! — Lutra nazwę człowiekiem prawdziwie wielkim, wielkim ze względu na umysł, męztwo, uczucie oraz prawość; zaliczę go w poczet ludzi najbardziej godnych miłości i najcenniejszych. Wielkość jego nie przypomina wielkości obelisku wykutego, lecz wielkość góry alpejskiej: tyle w nim prostoty, prawości, bezpośredniości, tak mało pozowania na wielkość. Nie ona to tworzyła jego cel! Tak, granit to nieujarzmiony, wysoko i szeroko niebiosa bodący, w którego szparach fontanny, doliny piękne, zielone i kwieciste! Prawdziwy to bohater i prorok duchowy; jeszcze raz powiem, że prawdziwy to syn natury i rzeczywistości, za którego te wieki oraz wiele jeszcze przyszłych okażą wdzięczność dla nieba.

Najbardziej zajmuje — szczególnie nas, Anglików — ze wszystkich faz, przez jakie przechodziła reformacya, faza purytanizmu. We własnym kraju Lutra protestantyzm prędko wyrodził się w coś dość jałowego, — nie w religię lub wiarę, lecz prędzej, jak teraz, w szczekanie argumentacyjno-teologiczne, w coś, co nie zamieszkało w sercu, czego treścią była sporność sceptyczna; szczekał ten protestantyzm coraz bardziej, dochodząc aż do wolteryanizmu samego w drodze od sporów Gustawa Adolfa do rewolucyi francuzkiej! Na naszej jednak wyspie powstał purytanizm, który zdołał się ustalić jako prezbiteryanizm i kościół narodowy wśród Szkotów — i on to okazał się rzeczywistą sprawą serca i wydał na świat owoce bardzo znakomite. Pod wielu względami można powiedzieć, że była to jedyna faza protestantyzmu, jaka tylko dosięgła stopnia, na którym stała się wiarą, prawdziwą łącznością pomiędzy sercem a niebem, i jaka zdołała z trudem przejawić się w historyi. Należy nam powiedzieć słów kilka i o Knoxie. On sam odznaczał się dzielnością, a więc wybił się ponad tłum; większe jednak znaczenie posiada jako pierwszy kapłan i założyciel — bo tak trzeba go nazwać — wiary, która stała się wiarą Szkocyi, Nowej-Anglii, Oliviera Cromvella. Długo jeszcze historya będzie miała dużo o tem do powiedzenia!
Wolno nam wedle upodobania oceniać purytanizm, i nie znajdzie się nikt, jak myślę, pośród nas, ktoby nie widział w nim czegoś niedoskonałego i ułomnego; możemy jednak my, tudzież świat cały z nami, zrozumieć, że było to coś szczerego, natura go bowiem usynowiła, i wzrósł on i wzrasta. Powtarzam czasem, że wszystko na tym świecie dzieje się przez wyzwanie bojowe, że siła dobrze zrozumiana stanowi miarę wszelkiej wartości. Pozostawcie rzecz pewną czasowi: jeśli będzie trwała szczęśliwie — znaczy, że jest dobra. Rozpatrzmy teraz saksonizm amerykański i ten fakt drobny wyprawy morskiej Mayflowera, który wypłynął przed laty dwustu z portu holenderskiego miasta Delft! Gdybyśmy byli ludźmi o zmysłach, jak Grecy, otwartych, — odkrylibyśmy w tem poemat cały, jeden z tych poematów właściwych naturze, które ona obszernemi faktami pisze na lądach. To bowiem właściwie utworzyło początek Ameryki. Znajdowało się i przedtem trochę rozsianych po Ameryce kolonistów, nagromadziło się tam, że tak powiem, nieco materyałów do zbudowania ciała, — lecz to przedewszystkiem stało się duszą tego ciała. Biedacy ci, wygnani z ojczyzny, nie mogąc żyć tak, jak chcieli, w Holandyi, — zdecydowali się osiedlić w Nowym Świecie. Nie brakowało tam ciemnych puszcz nieujarzmionych i tworów dzikich oraz złych; nie znalazłbyś jednakże tak okrutnych, jak katy Izby Gwiaździstej. Pomyśleli oni, że sumiennie uprawiana ziemia nie odmówiłaby im pokarmu i tam, że wieczne niebiosa i tam rozpostarłyby się nad ich głowami, że tam pozostawionoby ich w spokoju, by zdołali dobrze się przygotować do wieczności, żyjąc dobrze w tym świecie doczesnym, cześć składając samemu Bogu prawdziwemu, nie zaś temu, którego uważali za bałwany. Połączyli oni małe swoje środki, wynajęli okręt, mały statek Mayflover, i stanęli w pogotowiu do odbicia.
W „Historyi purytanów“ Neal’a znajduje się opowiadanie o ceremonii ich odpłynięcia, którą moglibyśmy prędzej nazwać uroczystością; był to bowiem akt rzeczywistego hołdu Bogu. Kapłan ich zstąpił na wybrzeże, otoczony nimi tudzież braćmi ich, których mieli poza sobą zostawić; wszyscy połączyli się w modlitwie uroczystej, aby Bóg raczył ulitować się nad dziećmi Swojemi i towarzyszyć im w tej pustyni straszliwej, albowiem i tę pustynię On tak samo stworzył oraz jest tak samo tam, jak i tu. — Ach! mieli oni dość pracy, jak myślę, ci ludzie! Lecz rzecz słaba, od dziecięcia słabsza, staje się z czasem silną, byleby tylko była prawdziwą. Purytanizm uchodził wówczas za przedmiot wzgardy i śmiechu, niktby się jednak dzisiaj śmiać z niego nie ośmielił. Purytanizm zdobył oręż i nerwy; posiada on broń palną, floty wojenne; dziesięć jego palców odznaczają się zręcznością, prawica mocą; może on okrętami kierować, lasy wycinać, góry przenosić: jest teraz jedną z najsilniejszych rzeczy pod słońcem.
W historyi Szkocyi także, ściśle rzeczy biorąc, jednę tylko widzę epokę; możemy powiedzieć, że niema w niej nic ważnego dla świata całego, oprócz tej reformacyi Knoxa. Kraj to biedny i jałowy, rozdzierany ciągłemi kłótniami, niezgodami i morderstwami; lud tam pogrążony w dzikości i nędzy, nie o wiele chyba lepszej od obecnej irlandzkiej. Jeśli dodamy do tego zgłodniałych i okrutnych baronów, niezdolnych nawet do wytworzenia jakiegobądźkolwiek urządzenia celem podziału między siebie zdartej z biednych swych niewolników wełny, lecz zmuszonych — jak dziś rzeczpospolite Kolumbijskie — czynić ze zmiany każdej rewolucyę, — nieznających innego sposobu zmiany ministeryum, jak tylko powieszenie ministrów dawnych, — otrzymamy obraz historyczny bez znaczenia zupełnie. „Odwagi“ dość — nie wątpię, bojów wściekłych do zbytku: nie więcej jednak odwagi i wściekłości, niż w przodkach ich starych skandynawskich królów morza, nad których czynami waleczności nie uważaliśmy za właściwe zatrzymywać się dłużej. Do pewnego czasu brakowało tej krainie duszy; nic w niej się nie rozwijało, oprócz tego, co surowe, zewnętrzne, półzwierzęce. Wtem reformacya rozpłomienia życie wewnętrzne — obok, że tak powiem, tej zewnętrznej śmierci materyalnej. Sprawa pewna, najwznioślejsza ze spraw, rozpala się niby latarnia morska na wysokości podniebnej, dostępnej jednak dla ziemi. I sprawa ta najniższego z ludzi przemienia nietylko w obywatela, lecz w członka kościoła widomego Chrystusowego, czyni zeń bohatera prawdziwego, jeśli tylko okaże się on człowiekiem prawdziwym!
Otóż to właśnie rozumiem pod „narodem bohaterów,“ narodem wierzącym. Nie trzeba wielkiej duszy, aby uczynić bohatera, — trzeba tylko duszy przez Boga stworzonej, która chciałaby nie zadać kłamu pochodzeniu swemu: i to będzie wielka dusza! Znajdujemy, że coś podobnego już było — i będzie znowu w postaci obszerniejszej od prezbiteryanizmu: do tego czasu nie potrafi pojawić się żadne dobro trwałe. — To jest niemożliwe, powiadają niektórzy. Możliwe? Nie istniałoż to w świecie, jako fakt w życie wprowadzony? Czyż w epoce Knoxa zbrakło pierwiastka czci dla bohaterów? Czyżeśmy teraz z innej gliny ulepieni? Czyż wyznanie wiary westminsterskie dodało duszy człowieka nowej jakiejś własności? Bóg stworzył duszę człowieka. Żadnej duszy ludzkiej nie skazał na życie jako hipoteza lub jakieś „powiadają“ w świecie — pełnym rzeczy podobnych i dzieła zgubnego oraz owoców tego czegoś!
Ale do rzeczy! To, czego Knox dokonał dla narodu swego, możemy istotnie nazwać jak gdyby wskrzeszeniem z głębokości śmierci. Sprawa nie przedstawiała się gładko, lecz bardzo pożądanie, i byłaby tanio okupiona, gdyby nawet kryła w sobie daleko więcej trudności. Byłaby, wszystko zważywszy, tanio okupiona za jakąbądźkolwiek cenę — tak, jak życie. Naród zaczął żyć: tego przedewszystkiem, bądźcobądź, należało dokonać. Literatura i myśl szkockie, szkocki przemysł, James Watt, David Hume, Walter Scott, Robert Burns: widzę działanie Knoxa i reformacyi w rdzeni serca każdej z tych osobistości i każdego z tych zjawisk; widzę, że bez reformacyi nie mogliby oni istnieć. Ale cóż mówię o Szkocyi? Purytanizm jej zaszczepił się w Anglii i Nowej-Anglii. Zgiełk w Kościele Wysokim w Edymburgu rozszerzył się na całe te państwa w postaci bitwy i walki powszechnej, — i po pięćdziesięciu latach walki objawił się w postaci tego, co zwiemy „godną chwały rewolucyą,“ aktu Habeas corpus, wolnych parlamentów oraz wielu innych rzeczy! — Nie jestże, niestety! rzeczą aż nadto prawdziwą to, cośmy mówili, że wielu ludzi z awangardy wciąż zstępują, zupełnie jak żołnierze do rowu obleganej twierdzy, i zasypują go trupami swemi, aby straż tylna mogła przejść po nich suchą nogą ku chwale? Iluż myślących i surowych Cromwellów, Knoxów, wieśniaków, którzy przystąpili do Covenant’u[2], muszą, po walce i boju o życie nawet, w miejscach zapuszczonych i błotnistych, po wysiłkach i w cierpieniu, paść, surowo osądzeni, błotem okryci, — zanim piękna rewolucya z r. 88-go zdoła przejść po nich w trzewikach urzędowych i pończochach jedwabnych, z powszechnem trzy razy trzy!
Zdaje mi się, iż złąby to było zapłatą, gdyby po latach trzystu Szkot ten musiał bronić się jako obwiniony wobec świata za to właśnie, że odznaczał się, w sposób naówczas możliwy, męztwem największem ze Szkotów! Gdyby on był jakiemś nędznem ni to ni owo, mógłby się gdzieś, jak tylu innych, schować w kąciku, Szkocya nie zostałaby oswobodzoną, a Knox nie otrzymałby nagany. On jedynym jest ze Szkotów ówczesnych, względem którego kraj jego i świat dług zaciągnął. Ma się usprawiedliwiać, aby Szkocya raczyła mu przebaczyć, iż dla niej okazywał odwagę za milion cały jakichbądźkolwiek „nienagannych“ Szkotów, wcale przebaczenia niepotrzebujących! Z piersią nagą stanął on do walki, musiał wiosłować na galerach francuzkich, błąkać się opuszczony na wygnaniu, w chmurach i burzach; stawał przed sądem, strzelano doń przez okna: w udziale przypadło mu życie bolesne walki. Jeśli świat ten miał być dlań miejscem nagrody, to uczynił z niej nieszczególną przygodę. Nie mogę być apologistą Knoxa. Od dwustu pięćdziesięciu, czy więcej, lat wszystko mu jedno, co ludzie o nim mówią. My jednak, stojąc dziś ponad wszystkiemi szczegółami jego boju i żyjąc w świetle oraz wśród owoców jego zwycięztwa, my, przez wzgląd na samych siebie, powinnibyśmy przeniknąć człowieka samego poprzez gawędy tudzież spory, co go przysłaniają.
Przedewszystkiem chcę zrobić uwagę, że nie dobijał się on wcale godności proroka swego narodu: Knox, zanim wyszedł na widownię, przeżył spokojny i nieznany do lat czterdziestu. Był on synem biednych rodziców, wychowywał się w kolegium, został kapłanem, przystąpił do reformacyi — i, zdawało się, że czuł się najzupełniej zadowolonym z możności kierowania własnych swych kroków według światła swego, nie narzucając go wcale innym bez potrzeby. Przebywał wśród rodzin szlacheckich w roli nauczyciela, każąc, kiedy zebrała się grupa ludzi, pragnących poznać jego doktrynę, zdecydowany na to, by stąpać drogami prawdy i głosić ją, kiedy do tego będzie powołany, nie roszcząc do niczego więcej pretensyi i nie wyobrażając sobie, iż zdolnym jest do czegoś więcej. W taki to sposób dożył nieznany lat czterdziestu. Znajdował się wśród małego oddziału reformatorów, obleganych w zamku św. Andrzeja, kiedy razu pewnego kaznodzieja, skończywszy swą przemowę do tych bojowników z przedniej straży, powiedział nagle, że trzeba innych głosów; że każdy człowiek, posiadający serce oraz dar kapłaństwa, powinien teraz mówić; że dar ten oraz to serce posiada właśnie z pośród nich mąż, nazywający się Janem Knoxem. „Nie posiadaż on tego? — rzekł kaznodzieja, zwracając się do całego audytoryum, — a jakąże jest w takim razie jego powinność?“ Tłum odpowiedział twierdząco: było to zbrodniczem opuszczeniem posterunku, by człowiek taki tłumił w milczeniu słowo, które w nim tkwiło. Biedny Knox musiał powstać; postarał się odpowiedzieć, ale nie mógł ani słowa wymówić — i w głos się rozpłakawszy, wybiegł z kaplicy. Warto zapamiętać ową scenę. W ciągu dni kilku podlegał on głębokiemu wzburzeniu. Czuł, jak małemi okazywały się siły jego wobec dzieła tak wielkiego. Czuł też, do jakiego chrztu go powoływano, — i „w głos się rozpłakał.“
Najpierwsza cecha charakterystyczna bohatera, a mianowicie szczerość jego, wyraziście do Knoxa się odnosi. Nikt nigdzie nie przeczy, że człowiek ten, niezależnie od wszystkich innych wad swych i przymiotów, należał do liczby ludzi najszczerszych. Osobliwy jakiś instynkt każe mu się przywiązać do prawdy i faktu; prawda tylko sama istnieje dla niego, wszystko zaś reszta — to tylko zwodnicza nieistność. Jakbądźkolwiek słabą i opuszczoną miałaby się zdawać rzeczywistość, w niej tylko i w niej tylko samej może on znaleźć dla siebie punkt oparcia.
Towarzyszom niewoli w czasie tym ponurym mówił on, aby nie tracili odwagi, sprawa bowiem, którą podtrzymywali, prawdy pełna i musi tryumfować oraz będzie tryumfowała, gdyż świat cały zniszczyć jej nie zdoła. Rzeczywistość pochodzi z ręki Boga i sama tylko jest silną. — Knox nie potrafi żyć, jak tylko rzeczywistością; wdziera się on na nią, jak rozbitek na opokę. On służy nam za przykład, jak człowiek przez szczerość samą staje się bohaterskim. Znajdujemy w Knoxie talent umysłu dobry i szlachetny, lecz nieprzechodzący miary ludzkiej; — człowiek to ciasny, wcale nieznaczny w porównaniu z Lutrem, ale w instynktownem przystąpieniu sercem do prawdy nie ma on wyższego; tak, a możnaby zapytać: Kto mu rówien? Serce jego jest sercem kasty proroków prawdziwych. „Tu leży — powiedział hrabia Morton na jego mogile — ten, który nigdy się nie uląkł twarzy ludzkiej.“ Więcej niż ktobądźkolwiek z nowoczesnych przypomina on proroka staro-hebrajskiego. Taż sama w nim niezłomność, nietolerancya, przystąpienie nieugięte i ciasne do prawdy bożej, skarcenie surowe dla wszystkich, oddalających się od prawdy bożej: prorok to staro-hebrajski pod postacią kapłana z Edymburga w wieku XVI-tym. Musimy go wziąć takim, jakim jest, nie zaś żądać, aby był innym.
Postępowanie Knoxa z królową Maryą, odwiedziny jego surowe u niej od czasu do czasu celem karcenia, wiele znalazły komentarzy. Okrucieństwo takie i grubiaństwo nas oburza. Czytając opowiadanie dokładne o sprawie: co Knox mówił, czego chciał, — muszę przyznać, że poczucie tragizmu traci nieco grunt. Przemowy jego nie grzeszyły tak bardzo grubiaństwem, wydają mi się one mniej więcej o tyle grzeczne, o ile mogły pozwolić na to okoliczności! Knox przychodził tam nie po to, by grać rolę dworaka; jego posłannictwo zupełnie na czem innem polegało. Każdy, dopatrujący się w tych rozmowach jego z królową grubiaństwa lub pospolitego klechy plebejuszowskiego względem delikatnej wielkiej damy, myli się najzupełniej co do ich intencyi i treści. Na nieszczęście, było rzeczą niemożliwą okazać się grzecznym dla królowej Szkocyi, nie sprzeniewierzając się zarazem względem narodu i sprawy szkockiej. Człowiek, który nie chciał widzieć, jak ziemia, na której się urodził, zmieni się w pole łowów dla intrygantów i ambitnych; jak sprawę bożą zdepczą fałsze, formuły oraz sprawy dyabła, — nie znalazł żadnej możności okazać się przyjemnym! „Lepiej niech kobiety płaczą — powiadał Morton, — niż żeby mężowie brodaci łzy lać mieli.“ Knox tworzył opozycyę konstytucyjną w Szkocyi: szlachta, z racyi stanowiska swego do tego powołana, nie stawała do apelu; musiał więc iść albo Knox sam, lub nikt. Nieszczęsna królowa — lecz bardziej jeszcze nieszczęsnym byłby kraj, gdyby ona zdobyła szczęście. Maryi samej nie brakło, pomiędzy innemi właściwościami, pewnej złośliwości. „Ktoś ty taki — powiedziała doń pewnego razu, — że chcesz dawać nauki szlachcie i pani tego królestwa?“ — „Wasza Królewska Mość, jestem poddanym, w tem królestwie zrodzonym“ — odrzekł. Rozsądna odpowiedź! Jeśli „poddany“ ma prawdę jakąś do powiedzenia, nie zbraknie mu w takim razie punktu oparcia.
Ganimy Knoxa za jego nietolerancyę. Tak, zapewne, należy, by każdy z nas odznaczał się jaknajwiększą wyrozumiałością. W gruncie jednak rzeczy, pomimo wszystko, co o tem mówią i powiedziano — czem jest tolerancya? Tolerancya winna cierpieć to, co się nie tyczy treści, i dobrze to odróżniać. Winna ona być szlachetną, umiarkowaną, sprawiedliwą nawet w gniewie, kiedy już cierpieć dalej nie może! Ostatecznie jednak nie jesteśmy tu po to tylko, by tolerować! Jesteśmy tu po to, by stawić opór, sprawdzać i zwyciężać. Nie tolerujemy kłamstw, złodziejstw oraz nieprawości, kiedy nas one opadną, lecz mówimy im: jesteś fałszem, jesteś nie do zniesienia! Jesteśmy tu po to, aby zniszczyć fałsze i w jakiś mądry sposób koniec im położyć! Nie zamierzam tak dalece sprzeczać się o sposób; ważną jedynie jest rzeczą, by rzecz się stała. W tem znaczeniu Knox niewątpliwie był niewyrozumiałym.
Człowiek, którego posłano wiosłować na galerach francuzkich i t. d. za nauczanie prawdy w kraju swoim, niezawsze może słodyczą się odznaczać! Nie chcę powiedzieć, aby charakter Knoxa miał należeć do łatwych, jak też nic nie wiem o tem, żeby Knox posiadał charakter zły. Stanowczo, nie był to człowiek złej natury. Wiele uczuć życzliwych i szlachetnych przemieszkiwało w tym człowieku, bardzo cierpliwym na krzywdy i obelgi, zużytym przez trud, wiecznie walczącym. To, że mógł on, będąc jedynie „poddanym, w tem królestwie zrodzonym,“ karcić królowę, — że takie zdobył znaczenie u szlachty burzliwej i dumnej, dość dumnej, niezależnie od tego, jaką była w czem innem, — że mógł do końca zachować rodzaj duchownej prezydentury czy władzy monarszej w dzikiem tem królestwie, — dowodzi to samo przez się, że nie widziano w nim wcale zblizka człowieka nizkiego tudzież niesmacznego, lecz człowieka w sercu zdrowego, silnego, przenikliwego. Taki tylko człowiek może dźwigać w ten sposób ciężar rządu. Ganią go, że burzył katedry i t. d., jak gdyby był wprost demagogiem buntowniczym i gwałtownym, — tymczasem, jeśli dobrze rzecz zbadamy, działo się zupełnie przeciwnie, zarówno o ile się tyczy katedr, jak i reszty! Knox wcale nie potrzebował burzyć gmachów kamiennych, chciał jeno wygnać trąd oraz mrok z życia ludzi. Gwałt wcale nie stanowił jego żywiołu, i to, że tak wiele musiał on w nim przebywać, tworzyło właśnie rys tragiczny jogo życia. Każdy człowiek podobny rodzi się już wrogiem nieporządku i przeraża go myśl pogrążenia się w nim. Ale cóż znowu? Fałsz gładki nie ma nic wspólnego z porządkiem, a jest tylko wynikiem ostatecznym nieporządku. Porządek — to prawda i wszystko, co na niej spoczywa: porządek oraz fałsz współistnieć nie mogą.
Ze wszystkiem tem, co trudno w nim byłoby przypuścić, Knox ten ma żyłkę śmieszności, która w połączeniu z innemi jego przymiotami bardzo mi się podoba. Posiada on naprawdę wzrok, co chwyta śmieszność. Historya jego z powagą swą surową często w sposób ciekawy przez to się ożywia. Wielkiem są dlań pod wszystkiemi względami widowiskiem dwaj prałaci, pomiędzy którymi u wejścia do katedry wybucha spór o pierwszeństwo i którzy gwałtownie posuwają się naprzód, zaczynają się popychać, targają wzajemnie swoje szaty i kończą wreszcie tem, że potrząsają swemi pastorałami, niby kijem. Nie są to drwiny i wzgarda, chociaż i tego niebrak, lecz gorycz głównie. Śmiech tam prawdziwy, życzliwy, śmiech, który blaskiem bije na tę twarz poważną, śmiech niehałaśliwy; możnaby powiedzieć: śmiech oczu przedewszystkiem. Człowiek to serca szlachetnego, braterskiego, brat wielkiego, brat także i małego, szczery w sympatyi swej jak dla jednego, tak i dla drugiego. W starym jego domu w Edymburgu nie brakowało też, jak wiemy, i beczki Bordeaux: człowiek ten wobec twarzy kochających wybuchał wesołością i odznaczał się usposobieniem towarzyskiem. Wielce błądzą ci, którzy sobie wyobrażają, że Knox był fanatykiem ponurym, spazmodycznym, krzykliwym. Bynajmniej! Jeden to z najstalszych ludzi, praktyczny, oględny, chociaż pełen nadziei, cierpliwy; człowiek zręczny, spostrzegawczy, spokojnie badawczy. W rzeczywistości posiadał on wiele znamion z takiego typu charakteru, jaki dziś Szkotom przypisujemy: odznacza się milczeniem sardonicznem i dostatecznym zasobem intuicyi, oraz sercem bardziej nieustraszonem, niż samby zdołał przypuścić. Ma moc pozostawania w spokoju porównawczym względem wszystkiego, co go w sposób żywotny nie zajmuje. — „To? Cóż to takiego?“ Będzie on jednak mówił o tem, co go w istotnie żywotny sposób zajmuje, i to takim tonem, że świat go cały usłyszy, — tem energiczniej, im dłużej milczał.
Ten prorok Szkotów wcale mi nie jest nienawistnym. Los dał mu życie bojowania bolesnego; walczył on przeciw papieżom i książętom — w porażce, sporze i mocowaniu się; wiosłował jako galernik, błąkał się jako wygnaniec. Bój to pełen boleści, lecz on go wygrał. „Maszże nadzieję?“ — zapytano go w chwili ostatniej, kiedy nie mógł już nawet mówić. Knox podniósł palec, „skierował palec swój ku wysokości“ i tak skonał. Cześć mu! Dzieła jego nie umarły. Litera dzieła jego umiera, jak to ze wszystkimi bywa ludźmi, lecz duch — nigdy.
Jeszcze słówko odnośnie do litery dzieła Knoxa. Nieodpuszczalną w nim zbrodnię tworzy to, że pragnął wynieść kapłanów ponad króle, czyli, inaczej mówiąc, usiłował wytworzyć z rządu szkockiego teokracyę. To stanowi właściwie, mówiąc prawdę, całą jego zbrodnię, grzech główny, za który jakiegoż przebaczenia może on oczekiwać? Prawdą jest, że pragnął istotnie w gruncie rzeczy — świadomie lub nie — teokracyi, czyli rządu bożego. Pragnął istotnie, by królowie i pierwsi ministrowie oraz wszyscy ludzie w życiu publicznem czy prywatnem, w dyplomacyi lub czembądźkolwiek innem, kroczyli według Ewangelii Chrystusowej i pojęli, że tam tkwi ich prawo, z praw najwyższe. Spodziewał się, że doczeka kiedyś urzeczywistnienia się tej myśli, kiedy to prośba „Przyjdź królestwo Twoje“ przestanie być słowem bez znaczenia. Boleśnie dotknął go widok, jak surowi boronowie świeccy chwytali własność kościoła: na żądanie zwrotu tudzież twierdzenie, iż nie była to własność świecka, lecz duchowna, a jako taką należało użyć ją na prawdziwe potrzeby kościelne, wychowanie, szkoły, nabożeństwo, — regent Murray odrzekł, wzruszając ramionami: „Jest to fantazya pobożna!“ To przedstawiało się dla Knoxa jako systemat prawa oraz prawdy, do urzeczywistnienia którego przyłożył się gorliwie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, — że jego system prawdy był zaciasny i nieprawdziwy, to możemy się cieszyć, że nie zdołał go on urzeczywistnić, że system ten po dwóch wiekach wysiłku pozostał nie do urzeczywistnienia, jako jeszcze jedna „fantazya pobożna.“ W jakiż jednak sposób moglibyśmy mu zganić wysiłki w celu jego urzeczywistnienia? Teokracya, rząd Boga — niejestże właśnie czemś, o co walczyć warto? Wszyscy prorocy i gorliwi kapłani tylko dla tego celu żyją. Hildebrand pragnął teokracyi; pragnął jej i walczył o nią Cromwell; Mahomet jej dosięgnął. Tak, nie jestże ona tem właśnie, czego wszyscy ludzie gorliwi — czy nazwiemy ich kapłanami, prorokami lub jakąkolwiek inną nazwą — pożądają istotnie treścią swej duszy, oraz muszą pragnąć koniecznie? Aby prawo tudzież prawda czyli prawo boże panowało zawsze wśród ludzi — jest to ideał niebiański (dobrze nazwany za czasów Knoxa i mogący zawsze być nazywany „objawieniem woli bożej“), ku któremu każdy reformator będzie rwał się uporczywie, by zbliżano się coraz bardziej ku całkowitemu jego spełnieniu. Wszyscy prawdziwi reformatorowie są, jakem powiedział, z natury swej kapłanami i usiłują założyć teokracyę.
W jakiej mierze ideał taki można w pewnym czasie urzeczywistnić i na jakim punkcie niecierpliwość nasza z powodu jego niewprowadzenia musi się zacząć — zawsze to pozostaje pytaniem. Zdaje mi się, że z całą pewnością powiedzieć możemy: niech wchodzi w życie, o ile będzie pożyteczny! Jeśli jest on wiarą prawdziwą ludzi, wszyscy muszą mniej lub więcej się niecierpliwić, widząc, że nie wszedł w życie. Znajdzie się też zawsze dość regentów Murray’ów, aby wzruszyć ramionami i powiedzieć: „Fantazya pobożna!“ My jednak prędzej hołd złożymy kapłanowi-bohaterowi, który czyni to, co tkwi w nim, aby ten ideał sprowadzić, i trawi żywot szlachetny w trudzie, obmowie, przeciwieństwie, — aby wytworzyć królestwo boże na tej ziemi. Ziemia nie stanie się zbyt boską!

(Piątek, 15 maja 1840).









  1. To pół wieku już minęło, a siła papieztwa raczej wzrosła w jego toku, niż zmalała. Zbrakło tu Carlyle’owi przenikliwości historycznej, i bodaj czy nie więcej wykazał jej pod tym względem inny pisarz angielski, twierdząc, że kiedy wędrowcy na gruzach Londynu będą rozmyślali nad pytaniem: co za narody tu mieszkały, — papieztwo nie przestanie być potęgą.
  2. Pakt uroczysty, którym prezbiteryanie szkoccy związali się w r. 1588, kiedy Filip II groził reformie, wznowiony, gdy Karol I chciał ich zmusić do przyjęcia obrządku anglikańskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Carlyle i tłumacza: anonimowy.