Bohaterowie (Carlyle, 1892)/Odczyt V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bohaterowie |
Wydawca | Teodor Paprocki i S-ka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków — Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | On Heroes, Hero-Worship, and The Heroic in History |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohaterowie — jako bogi, prorocy, poeci, kapłani — są to formy bohaterstwa, stanowiące własność wieków starożytnych, właściwość czasów najodleglejszych; niektóre z tych form oddawna straciły możność istnienia i nie ukażą się już więcej światu. Przeciwnie zaś bohater jako publicysta — kategorya, o której dziś właśnie mówić zamierzamy — stanowi całkowicie wytwór czasów nowych, i dopóki sztuka cudowna pisma lub pisma prędkiego, zwanego drukiem, nie przestanie istnieć, możemy być pewni, że i taki bohater będzie trwał, jako jedna z głównych form bohaterstwa w wiekach przyszłych. Bohater taki z wielu względów tworzy wytwór nader osobliwy.
Jest on, jak mówię, nowy; istnieje na świecie niewiele dłużej nad lat sto. Nigdy przedtem nie widziano postaci podobnej, duszy wielkiej, żyjącej na stronie w sposób tak nieprawidłowy, usiłującej wyrazić na zewnątrz zawarte w niej natchnienie przez księgi drukowane, znajdującej sytuacyę i środki do życia w tem, co światu się podoba dać za taką robotę. Wiele rzeczy sprzedawano i kupowano, pozostawiając je samym sobie, aby zdobywały sobie cenę na rynku; nigdy się to jednak nie zdarzyło, jak dotąd, w sposób tak nagi, z mądrością natchnioną duszy bohaterskiej. Człowiek ów, żyjący ze swojemi prawami i „winami“ autorskiemi na nędznem poddaszu, w ubraniu przez robactwo stoczonem, rządzący (to bowiem właśnie czyni) po śmierci z głębi swej mogiły narodami całemi i pokoleniami, które dawały lub odmawiały mu chleba za życia — dość to ciekawe widowisko! Mało znajdziesz form bohaterstwa tak niespodziewanych.
Niestety, bohaterowi od najdawniejszych czasów przypadały w dziale dziwne rodzaje tortur: wygląd jego tak jest w świecie obcym, że świat ten nigdy nie wie, co z nim robić! Zdaje się nam bezmyślnością, że ludzie, w niewyraźnym swym podziwie, mogli wziąć jakiegoś mądrego i wielkiego Mahometa za natchnionego przez Boga i religijnie prawo jego spełniać w ciągu dwunastu wieków; ale że jakiegoś mądrego i wielkiego Johnsona, Burnsa lub Rousseau można było uważać za coś jałowego, istniejącego w świecie jedynie celem dostarczania rozrywki próżniactwu i zdobycia kilku monet oraz oklasków, które mu rzucono, by miał z czego żyć, — to, zapewne, wyda się z czasem, jak to przedtem wskazaliśmy, fazą rzeczy jeszcze bardziej bezmyślną! Jednakże, ponieważ materyalne zależy zawsze od duchowego, trzeba patrzeć na tego bohatera — pisarza jako na najważniejszą osobistość nowożytną. On to, jako taki, stanowi duszę wszystkiego. Czego naucza — świat cały pełni. Sposób znalezienia się względem niego świata jest znamieniem najcharakterystyczniejszem stanu ogólnego tego ostatniego. Zwracając uwagę należytą na życie takiego bohatera, możemy zapuścić wzrok tak głęboko, jak tylko będzie to możliwem uczynić przy pobieżności, — w życie czasów osobliwych, które go wydały, a w których i my również żyjemy i pracujemy.
Są publicyści szczerzy i są nieszczerzy, jako i we wszystkiem znajdzie się zawsze prawdziwe i podfałszowane. Jeśli bohater ma oznaczać: szczery, to powiem, iż bohater jako publicysta pełni przy nas czynność zawsze czcigodną, zawsze najwyższą, która, raz dobrze poznana, musiała być najwyższą. W sposób sobie właściwy wyraża on na zewnątrz duszę swą natchnioną; jest to wszystko, co człowiek, w jakichbądźkolwiek okolicznościach, uczynić może. Użyłem wyrazu „natchnioną,“ albowiem oznacza on właśnie przymiot bohaterski, dla którego żadnej dobrej nazwy nie mamy, — oznacza to, co nazywamy „oryginalnością,“ „szczerością,“ „geniuszem.“ Bohaterem jest ten, który żyje w sferze wewnętrznej rzeczy, w prawdziwem, boskiem i wiecznem, co wszystko istnieje zawsze ukryte dla większości poza doczesnem i pospolitym: w tem tkwi jego istota; to głosi on na zewnątrz czynem lub słowem — stosownie do okoliczności, — wyrażając na zewnątrz siebie samego. Życie jego, jakeśmy przedtem już powiedzieli, stanowi cząstkę serca wiecznego samej natury. Toż samo wolnoby powiedzieć o życiu wszystkich ludzi, — wielka jednak liczba słabych nie zna rzeczywistości i jej się sprzeniewierza; mała zaś liczba silnych posiada siłę, jest bohaterską i wieczną, rzeczywistość bowiem nie zdoła się ukryć przed nimi. Pisarz, jako bohater, zjawia się, by to wygłosić w sposób dla niego możliwy. W treści jest to taż sama czynność, za której pełnienie pokolenia stare obwoływały człowieka prorokiem, kapłanem, bóstwem, — dla której pełnienia, słowem lub czynem, wszyscy bohaterowie na świat bywają zsyłani.
Filozof niemiecki Fichte wygłosił w Erlangen, mniej więcej czterdzieści lat temu[1], cały szereg bardzo znakomitych odczytów na temat: „Ueber das Wesen des Gelehrten“ (O istocie pisarza). Fichte, w myśl filozofii transcendentalnej, której był jednym z mistrzów wybitniejszych, wygłasza przedewszystkiem zdanie: że i wszystko, co widzimy i z czem mamy do czynienia na tej ziemi, a więc my sami tudzież wszystkie osobniki tworzą rodzaj szaty, wyglądu zmysłowego; że pod tem wszystkiem leży, jako treść, to, co Fichte nazywa „Boską Ideą świata,“ która jest „rzeczywistością, spoczywającą na dnie wszelkiej pozorności.“ Tłum nie dostrzega w świecie nic podobnego do tej „Boskiej Idei“ i żyje, jak powiada Fichte, wprost wśród rozmaitych powierzchowności, praktyczności i pozorności świata, nie przypuszczając nawet, ażeby coś boskiego ukrywało się pod niemi. Pisarz jednak zstępuje po to właśnie, by sam przeniknął i widoczną nam uczynił tę właśnie Ideę Boską, która dla każdego pokolenia objawi się w innym języku: jego to właśnie dzieło. Tak przedstawia się frazeologia Fichtego, o którą nie mamy po co się z nim spierać. Jest to jego sposób nazywania tego, co usiłuję tu nazwać niedoskonale innemi słowy, dla czego dziś nie mamy żadnej nazwy: niewymowne znaczenie boskie, pełne świetności, cudowności i grozy, spoczywające w istocie każdego człowieka, każdej rzeczy, — obecność Boga, który stworzył człowieka i rzecz wszelką. Tego nauczał swoim językiem Mahomet, a swoim Odyn: tego winny tu nauczać, w takiej lub innej formie, wszystkie serca myślące.
Tak więc Fichte nazywa pisarza prorokiem, lub — jak woli — kapłanem, nieustannie objawiającym boskość ludziom: publicyści — to kapłaństwo nieustanne z pokolenia w pokolenie, nauczające ludzi, że Bóg jeszcze jest obecnym w życiu ich; że wszelka „pozorność,“ wszystko, co widzieć możemy w świecie, stanowi tylko szatę dla „Boskiej Idei świata,“ dla tego, co spoczywa na dnie „pozorności.“ Pisarz więc nosi zawsze pewne znamię świętości, uznanej lub nieuznanej przez świat; jest on światłem świata, kapłanem świata, znaczącym mu drogę w mrocznej jego wędrówce przez pustynię czasu, niby święty słup ognisty. Nadzwyczaj gorliwie odróżnia Fichte prawdziwego publicystę, którego my tu nazywamy bohaterem — od tłumu fałszywych i niebohaterskich. Ktokolwiek nie żyje całkowicie w tej Boskiej Idei, lub, żyjąc w niej częściowo, nie usiłuje żyć w niej całkowicie, jako w jedynej dobrej, — ten, gdziebądźkolwiekby żył, w jakiejbądźkolwiek świetności i pomyślnościach — publicystą w żadnym razie być nie może: jest on raczej — powiada Fichte — „bazgraczem“ (Stümper), lub lepiej, jeśli chodzi o prozaika, „partaczem;“ Fichte sam nazywa go gdzieś „nieistnością,“ i nie ma ostatecznie dla niego litości i nie pragnie widzieć dalszych jego wśród nas powodzeń! W taki to sposób pojmuje Fichte pisarza. We właściwej mu formie ma to oznaczać właśnie to, co my także chcemy powiedzieć.
Z tego punktu widzenia rzeczy, sądzę, że w toku ostatniego stulecia pisarzem, znacznie od wszystkich innych znamienitszym jest rodak Fichtego, Goethe. Człowiek ów także posiadał w dziwny sposób to, co możemy nazwać życiem w Boskiej Idei świata, widzeniem tajemnicy wewnętrznej i boskiej, i — dziwne! — w dziełach jego świat powstaje w obrazie, przedstawiającym go raz jeszcze jako coś boskiego, jako dzieło i świątynię Boga, — w oświetleniu nie wściekłem i nieczystem, jak u Mahometa, lecz łagodnem i niebiańsko-promiennem: jest to proroctwo istotne — w czasach tych tak bardzo nieproroczych, — proroctwo dla umysłu mego o wiele większe, chociaż jedno z najspokojniejszych z pośród wszystkich wielkich rzeczy, jakie czasy te zdołały wytworzyć. Wybralibyśmy Goethego jako okaz „bohatera-pisarza,“ i miło mi byłoby mówić tu o jego bohaterstwie, uważam go bowiem za bohatera prawdziwego, bohaterskiego we wszystkiem, co czynił i mówił, a bardziej może jeszcze we wszystkiem, czego nie czynił i nie mówił. Wzniosły to dla mnie widok: wielki bohater starożytności, przemawiający i zachowujący milczenie, jak prawdziwy bohater starożytny — pod postacią pisarza nowożytnego, wysokiego wykształcenia i uczoności! Ostatnie sto pięćdziesiąt lat nie wydały człowieka, który mógłby widok podobny przedstawić!
Dzisiaj jednak, przy obecnym stanie wiedzy o Goethem, zgoła daremnie byłoby usiłować w tym wypadku o nim mówić. Gdybym pisał, jakby mię na to stało — dla ogromnej większości z pomiędzy was Goethe pozostałby czemś zagadkowem, niewyraźnem: żadne wrażenie — chyba błędne — nie wyłoniłoby się na zewnątrz. Człowieka tego musimy pozostawić czasom przyszłym. Johnson, Burns, Rousseau — trzy postacie z epoki poprzedzającej w stanie okoliczności daleko niższym — będą tu dla nas odpowiedniejsze. Trzej to ludzie z wieku ośmnastego; warunki ich życia bardziej są zbliżone do naszych obecnych w Anglii, aniżeli do ówczesnych Goethego w Niemczech. Niestety! ludzie ci, jak on, nie zwyciężyli, lecz po walce mężnej padli. Nie byli oni szerzycielami bohaterskimi światła, lecz jego bohaterskimi poszukiwaczami. Żyli wśród warunków, goryczą przesiąkniętych, walcząc, przywaleni, niby górami, ciężarem przeszkód, i nie mogli rozwinąć się w świetle lub w zwycięzkiem tłumaczeniu tej „Boskiej Idei.“ Pokażę wam prędzej mogiły tylko trzech bohaterów-pisarzy. Oto są kurhany pomnikowe, pod któremi spoczywają trzej olbrzymi ducha: ponure one, ale też i wielkie i pełne dla nas znaczenia. Zatrzymamy się przy nich na chwilkę.
W czasach obecnych łatwo słyszeć skargi częste na to, co zwiemy stanem rozkładu społeczeństwa: tyle uregulowanych sił społeczeństwa robotę swoję źle wykonywa, tyle sił potężnych działa niszcząco, chaotycznie, niesystematycznie. Skarga to, jak wszyscy wiemy, aż nadto sprawiedliwa; być jednak może, że gdybyśmy się przyjrzeli sprawie książek i piszących książki, to tu właśnie znaleźlibyśmy streszczenie wszelkiego innego rozkładu, rodzaj serca, z którego i do którego spełnia bieg swój wszelkie w świecie tym zamieszanie! Przyjrzawszy się temu, co publicysta czyni w świecie i co świat z nim robi, powiedziałbym, że to jest najnieprawidłowszy ze stosunków, jakie godzina obecna może przedstawić. Gdybyśmy postarali się to wytłumaczyć, wkroczylibyśmy w morze więcej niż niezgłębione; musimy jednak rzucić na to okiem, wymaga tego bowiem sam przedmiot. Najgorszym pierwiastkiem w życiu tych bohaterów-pisarzy było znalezienie przez nich sprawy swojej i sytuacyi w stanie niby chaosu. Po drogach bitych można podróżować jako tako, ciężki to jednak trud — i wielu musi w nim zginąć — przebijać ścieżkę nową przez nieprzezwyciężone zapory!
Bogobojni nasi ojcowie, czując, jaką wagę miało przemawianie człowieka do ludzi, pozakładali kościoły, poczynili donacye, ustawy; wszędzie w świecie ucywilizowanym istnieje katedra, otoczona wszelkiego rodzaju złożonemi i poważnemi przynależnościami i awansami, z której człowiek najdogodniejby mógł zwrócić się ze słowami ku sobie podobnym. Czuli oni, że to było rzeczą najważniejszą; że bez tego nic dobrego nie zdołałoby powstać. Dokonali oni w taki sposób dzieła bogobojnego, pięknego; dziś jednak ze sztuką pisma i druku nastąpiła co do tego zmiana całkowita. Nie jestże autor książki kaznodzieją, przemawiającym nie dla tej lub owej parafii, nie dla tego lub owego dnia, lecz dla wszystkich ludzi wszystkich czasów i miejscowości? Najwyższej wagi jest rzeczą niewątpliwie, by wykonał on dobrze swoje dzieło, — ktobądźkolwiek źle je wykonywa, — aby oko nie złożyło fałszywego doniesienia, wtedy bowiem również i pozostałe zmysły popełnią pomyłkę. Otóż nikt na świecie nie zadaje sobie trudu myślenia, jak może on wykonać swe dzieło, czy wykonywa je dobrze czy źle, lub nie wykonywa wcale. Posiada to pewną wagę dla sklepikarza, który, jeśli szczęście posłuży, chciałby zarobić coś na jego książkach, — dla reszty zaś ludzi — żadnej. Nikt nie stawi pytania: zkąd przyszedł, jakiem przedstawia się jego przeznaczenie, jakiemi drogami doszedł do tego, czem jest dziś, co może popchnąć dalej jego bóg? Tworzy on w społeczeństwie jakiś przypadek. Jako dziki Izmaelita tuła się w świecie, którego jest niby światłem duchowem, ogniem przewodnim lub błędnym.
Sztuka pisania jest zapewne najcudowniejszą z rzeczy, na jakie człowiek się zdobył. Runy Odyna tworzyły pierwszą formę dzieła bohatera; książki, wyrazy pisane, są cudowniejszemi jeszcze runami, formą ostateczną! W księgach spoczywa duch wszystkich czasów przeszłych, słyszalny i wyraźny głos przeszłości, podczas gdy ciało jego, substancya jego materyalna, jako sen się rozwiała. Potężne floty i armie, porty i arsenały, miasta obszerne o kopułach wielkich i tysiącach urządzeń — cenne to, wielkie, lecz w co się to wszystko obraca? Agamemnon, tłum Agamemnonów, Periklesów, wraz z całą Grecyą swoją — wszystko to znikło, pozostawiając po sobie jakieś odłamki w ruinie, opuszczone, jakieś kamienie grobowe i nieme, — lecz książki Grecyi!.. Tam w nich dla myśliciela każdego Grecya najliteralniej żyje; można ją wywołać i przywołać do życia. Żadna runa czarnoksięzka nie zdoła być dziwniejszą od książki. Wszystko, czego ludzkość dokonała, co przemyślała, zdobyła, czem była — wszystko to spoczywa, niby mocą zaklęcia, w kartkach ksiąg. One przedewszystkiem są własnością człowieka.
Czyż książki dziś jeszcze nie tworzą cudów, jak tworzyły je, według podań, runy? One przekonywają ludzi. Każdy, najnędzniejszy romans z biblioteki ruchomej, który brudzą oraz przepytlowują głupie dziewczęta, musi wpłynąć na uregulowanie rzeczywiste i praktyczne małżeństw oraz gospodarstw głupich tych dziewcząt. Tak czuła „Celia,“ tak postępował „Clifford“ — i odbita w młodych tych mózgach teorya życia występuje z czasem pod postacią trwałej praktyki. Proszę pomyśleć, czy runa kiedykolwiek w najszaleńszej wyobraźni mitologicznej dokonała takich cudów, jak niektóre książki na tym rzeczywistym i stałym lądzie! Co wzniosło katedrę św. Pawła? Spojrzyjcie wgłąb rzeczy, a przekonacie się, że uczyniła to boska księga hebrajska, — słowo w części człowieka, Mojżesza, wygnańca, co przed czterema tysiącami lat w pustyni Synai strzegł stad swych madyanickich. Jest to coś bardzo dziwnego, prawdziwego jednakże. Ze sztuką pisma, do którego druk jest prostym, niezbędnym i stosunkowo nieznacznym dodatkiem, rozpoczęło się dla ludzkości prawdziwe panowanie cudów. Człowiek, mocą jakiejś nowej tudzież cudownej współczesności i łączności wieczystej, wiąże minione i odległe z obecnem w danym czasie i miejscu, wiąże wszystkie czasy i miejsca z naszem istotnem tu i teraz. Wszystko przekształcił człowiek, wszystkie sposoby ważnej pracy ludzkiej: kształcenie, nauczanie, rząd i resztę.
Przyjrzyjmy się naprzykład systematom kształcenia. Uniwersytety są wytworem poważnym czasów nowożytnych. Książki przekształciły je do gruntu. Uniwersytety powstały w czasie, kiedy nie można było dostać książek, kiedy za jednę książkę trzeba było dać cały majątek. Koniecznością więc było w takich okolicznościach dla każdego, chcącego się podzielić swą wiedzą, zbieranie dokoła siebie uczących się. Kto chciał wiedzieć to, co wiedział Abelard, musiał iść go słuchać, — to też słuchać go, słuchać jego teologię metafizyczną zeszły się tysiące, podobno prawie trzydzieści tysięcy słuchaczów. Przedstawiało to wielką dogodność dla każdego innego, który miał coś w głębi duszy do nauczania: tyle tysięcy żądnych wiedzy słuchaczy już się zebrało, ze wszystkich więc miejsc to było dla niego najdogodniejsze. Dla kogoś trzeciego nauczającego stawało się ono jeszcze dogodniejszem, stając się coraz dogodniejszem z przybyciem każdego nowego nauczającego. Jednego tylko wtedy brakowało, mianowicie zaś tego, by król zwrócił uwagę na to zjawisko, połączył owe szkoły rozmaite w jednę, nadał jej gmachy, przywileje, zachętę i nazwał ją Universitas, czyli Szkołą Wszystkich Nauk: w taki to sposób, w głównych zarysach, powstał uniwersytet paryzki, wzór wszystkich uniwersytetów następnych, jakie aż do naszych czasów w toku tych sześciu wieków powstać zdołały. Tak pojmuję pochodzenie uniwersytetów.
Jasną jest rzeczą jednakże, że prosta ta okoliczność, ułatwiająca możność dostawania książek, do gruntu zmieniła wszystkie warunki sprawy. Druk nieuchronnie przekształcał uniwersytety, lub zgoła je zastępował! Nauczający nie potrzebował więcej zbierać dokoła siebie ludzi, aby im powiedzieć, co wiedział: dość było wydrukować to w książce, a wszyscy uczący się po całym świecie za bagatelkę jakąś mogli ją mieć u własnego ogniska w daleko dogodniejszych do uczenia się warunkach! Zapewne, słowo posiada jeszcze moc osobliwą, i nawet piszący książki mogą w pewnych okolicznościach uznać też za dogodne przemawianie, o czem świadczy obecne nasze zebranie! Zdawałoby się, że jest i musi na zawsze pozostać odrębna jakaś dziedzina dla słowa, tak jak i dla pisma lub druku. Ze względu na to wszystko i, pomiędzy innemi, ze względu na uniwersytety, trzeba, by to tak pozostało, jak bywało dawniej. Granic jednak dwóch tych dziedzin nigdzie jeszcze nie wskazano i niemylnie nie ustanowiono, a tem mniej jeszcze nie obserwowano w praktyce: uniwersytet, który pojąłby całkowicie wielki fakt nowy istnienia książek drukowanych i stanął wyraźnie na stopie odpowiedniej dziewiętnastemu wiekowi, jak uniwersytet paryzki — trzynastemu, — uniwersytet taki jeszcze nie istnieje. Jeśli nad tem się namyślimy, wszystko, co uniwersytet lub szkoła wyższa ostatecznie może dla nas uczynić, jest to, co jeszcze szkoła początkowa rozpoczęła: — nauczyć nas czytać. Uczymy się czytać w różnych językach, różnych naukach, uczymy się alfabetu i liter wszelkiego rodzaju książek. Samą jednak wiedzę teoretyczną musimy właśnie z książek czerpać! Zależy ona od tego, co czytamy, kiedy już wszyscy profesorowie zrobili dla nas wszystko, co potrafili. Prawdziwy zaś uniwersytet dzisiejszy tworzy kolekcya książek.
Co do samego nawet kościoła, to — jak już napomykałem — w kazaniach i czynnościach jego wprowadzenie książek wszystko zmieniło. Kościół — jest to połączenie uznane i czynne naszych kapłanów lub proroków, t. j. tych wszystkich, którzy mądrem swem nauczaniem kierują duszami ludzkiemi. Dopóki nie istniało pismo, zresztą, dopóki nie obmyślono pisma łatwego czyli druku, kazanie w żywych słowach tworzyło jedyną naturalną ku temu metodę. Czyż tak jednak dzieje się teraz, po zjawieniu się książek? Nie jestże ten, kto może napisać książkę prawdziwą, mogącą przekonać Anglię całą, — nie jestże on biskupem lub arcybiskupem, prymasem Anglii i wszystkich Anglij? Nieraz to powtarzam, że dziennikarze, pamfleciści, poeci i pisarze są istotnym, czynnym i mocnym kościołem nowożytnym. Co mówię! nietylko kazania, lecz czyż samo nawet nabożeństwo nasze nie wykonywa się też zapomocą książek drukowanych? Czyż wzniosłe uczucie, przyodziane przez duszę natchnioną w słowa melodyjne, które każą melodyi wstąpić do serc naszych, — nie tworzy też w treści swej, jeśli zechcemy dobrze je pojąć, rodzaju nabożeństwa? We wszystkich krajach znajduje się wielu ludzi, którzy w tych czasach zamieszania nie uprawiają innego rodzaju nabożeństwa. Czyż każdy, który w jakibądźkolwiek sposób ujawnia nam — lepiej, niż wiedzieliśmy o tem dotychczas, — że lilia polna jest piękną, nie ukazuje jej nam zarazem jako strugi ze źródła wszelkiej piękności, jako pisma dla nas widocznego, utrwalonego ręką samego Wielkiego Stwórcy wszechświata? Taki śpiewał dla nas, kazał nam z nim wyśpiewać psalm święty. Tak jest w treści rzeczy. O ileż więcej wszystko to stosuje się do każdego, kto mówi lub w jakibądźkolwiek sposób komunikuje sercu naszemu wzniosłe czyny i ruchy, uczucia, dzieła odwagi i wytrwałości człowieka, brata naszego! Taki prawdziwie dotknął serc naszych, niby żywym węglem, z ołtarza wziętym. Być może, nie istnieje nabożeństwo prawdziwsze.
Literatura, o ile jest literaturą, jest „apokalipsą natury,“ objawieniem „tajemnicy otwartej.“ Można śmiało ją nazwać, w stylu Fichtego, „objawieniem nieustannem“ boskiego w ziemskiem i zwykłem. Boskie, zawsze w prawdzie istotnej, trwa i znajduje objawienie swe raz w tym, drugi raz w innym języku, z różnemi stopniami jasności: tak czynią świadomie lub nieświadomie wszyscy piewcy i mówcy szczerzy i natchnieni. Ponure i gwałtowne oburzenie Byrona, takie kapryśne i przewrotne, może nosić ślady tego; tak — i nawet śmiech suchy sceptycznego Francuza: jego wyśmiewanie fałszu — to miłość i cześć dla prawdy. O ileż więcej tej boskości w muzyce sfer takiego Szekspira, takiego Goethego, lub w muzyce katedralnej Miltona! Nie są też niczem te skromne i pełne prostoty dźwięki skowronkowe Burnsa, skowronka niebiańskiego, co zerwawszy się z nizkiej bruzdy polnej, zawisa w błękitach głębokich nad głowami naszemi i tam śpiewa z taką prostotą! Wszelka pieśń prawdziwa stanowi rodzaj nabożeństwa i w gruncie rzeczy toż samo możnaby powiedzieć o każdej robocie prawdziwej, — której takie śpiewanie jest tylko wspomnieniem i sprawiedliwem a melodyjnem przedstawieniem. Na powierzchni tego olbrzymiego oceanu piany słowa drukowanego, nazywanego przez nas niedbale literaturą, można znaleźć w dziwnem i niepoznawalnem dla zwykłego oka przebraniu urywki prawdziwej „liturgii kościelnej“ i prawdziwego „zbioru nauk religijno-moralnych.“ Książki są też naszym kościołem.
Zwrócimyż się teraz ku rządom ludzkim? Wielką był rzeczą Witenagemote, stary parlament. Sprawy narodu, — t. j. co powinniśmy byli uczynić jako naród, — tam były roztrząsane i rozstrzygnięte; ale, chociaż nazwa parlamentu istnieje, czyż rozprawy parlamentarne nie toczą się teraz zawsze i wszędzie najzupełniej poza parlamentem? Burke powiadał, że trzy są stany w parlamencie, lecz że w trybunie reporterskiej zasiada stan czwarty, o wiele ważniejszy od wszystkich innych. Nie jest to żadną przenośnią stylową lub dowcipem, jest to fakt, w najdosłowniejszem znaczeniu, nadzwyczajnej dla nas wszystkich w tych czasach doniosłości. Literatura tworzy też nasz parlament. Druk, nieuchronnie pochodzący od pisma, jak często powtarzam, jest równoznacznikiem demokracyi: po wynalezieniu pisma demokracya była nieuniknioną. Pismo ciągnie za sobą druk, druk, jak widzimy to dziś, improwizowany, codzienny i powszechny. Ktokolwiek tylko może mówić, to, przemawiając do narodu całego, staje się potęgą, częścią rządu, czynnikiem ważnym, nie do oddalenia, w wytwarzaniu praw i wszystkich czynnościach władzy. Nie chodzi tu o dostojeństwo jego, dochody lub garnitury; ważnem tu jest jedynie, by posiadał on głos, któregoby inni słuchali; to tylko posiada wagę i nic poza tem. Rządzi narodem to, co ma w nim głos, a w tem właśnie leży potencyalnie demokracya. Dodać tylko należy, że wszelka potęga istniejąca musi się niebawem zorganizować; pracując tajnie wbrew powijakom, zasłonom, przeszkodom, — nie zatrzyma się ona nigdy, dopókąd nie wywalczy sobie możności pracy swobodnej, niekrępowanej, otwartej. Istniejąca potencyalnie demokracja musi się stać dotykalnie istniejącą.
Każda z tych rzeczy razem i zosobna nas popycha ku wnioskowi, że ponad wszystko, co leży w mocy człowieka na tym padole, to, co nazywamy książkami, jest o wiele ważniejsze, cudowniejsze i cenniejsze. Czegóż nie dokonały lub nie dokonywują te nędzne kawałki papieru, poczernionego atramentem, zaczynając od dziennika, a kończąc na księdze świętej hebrajskiej? W istocie bowiem, jakabądźkolwiek jest zewnętrzna powłoka (kawałki papieru, jak mówimy, i atrament), czyż naprawdę, w gruncie rzeczy, nie najwyższy czyn zdolności ludzkich wytwarza książkę? Myśl to ludzka prawdziwą stanowi moc cudotwórczą, przez którą człowiek tworzy wszystko, co tworzy. Wszystko, co czyni on lub ustanawia, jest szatą jakiejś myśli. To miasto Londyn, ze wszystkiemi domami, pałacami, maszynami parowemi, katedrami, olbrzymim, niezmiernym handlem i zgiełkiem, — czemże jest to wszystko, jak nie myślą, milionem myśli, zlanych w całość, jedność, — jak nie olbrzymim i niezmiernym duchem jednej myśli, wcielonej w cegły, żelazo, dym, pył, pałace, parlamenty, dorożki, doki Katarzyny i t. d.! Żadna cegiełka nie została wytworzoną bez tego, by ktoś nie musiał pomyśleć o jej wytworzeniu. To, co zowiemy „kawałkami papieru ze śladami atramentu,“ jest najczystszem ze wszystkich możliwych wcieleń myśli człowieka. Nic więc dziwnego, że jest ono ze wszech miar pierwiastkiem najczynniejszym i najszlachetniejszym.
Wszystko, co się tyczy znaczenia, najwyższego znaczenia publicysty w społeczeństwie nowożytnem, i tego, jak dalece prasa podąża ku zastąpieniu ambony, senatu, senatu akademickiego i wielu jeszcze innych rzeczy, — wszystko to dość już dawno przypuszczano, a w ostatnich czasach dość często uznawano z pewnym tryumfem lub zdziwieniem sentymentalnem. Zdaje mi się, że sentymentalizm będzie musiał niebawem ustąpić względom praktyczności. Jeśli wpływ publicystów jest tak nieobliczonym, jeśli istotnie dokonywują oni dla nas z pokolenia w pokolenie, a nawet z dnia na dzień — takiego dzieła, to możemy, jak przypuszczam, ztąd wywnioskować, iż nie będą się oni wiecznie tułali wśród nas jako zapoznani i nieprawidłowi Izmaelici! Wszystko, jak powiedziałem, obdarzone niedostrzegalną mocą potencyalną, odrzuci swe pęta i powijaki i wystąpi z potęgą namacalną, wyraźną, powszechnie widzialną. Z tego, że człowiek pewien będzie nosił strój i pobierał pensyę za czynność, przez innego kogoś pełnioną, — żadnej nie może być korzyści: nie jest to dobrze, jest to źle. A tymczasem, niestety! zrobić, aby było dobrze — cóż to za praca na długie czasy przyszłe! Nie ulega wątpliwości, że to, co zowiemy organizacyą korporacyi literackiej, nieprędko jeszcze nadejdzie, że drogę ku temu zawalają wszelkiego rodzaju trudności. Gdyby mię zapytano, jaka organizacya dla publicystów w społeczeństwie nowożytnem byłaby możliwie najlepszą, co byłoby urządzeniem postępowem i regulacyjnem, opartem jaknajściślej na faktach rzeczywistych ich położenia i położenia świata, — prosiłbym o pozwolenie przyznania się, iż to zadanie o wiele przewyższa siły moje! Siły nie jednego człowieka, lecz wielu ludzi po sobie następujących, namiętnie ku temu się przykładając, znajdą rozwiązanie zaledwo zbliżone do ostatecznego. Jakiem byłoby urządzenie najlepsze — nikt z nas do orzeczenia o tem nie jest zdolny. Gdybyście jednak zapytali: jakie jest najgorsze? — odpowiem: obecne, w którem chaos winienby zasiadać w roli arbitra; ono to jest najgorsze. Wiele to jeszcze drogi, nim się dojdzie nietylko do najlepszego, lecz choć do znośnie dobrego.
Nie należy ta pominąć uwagi następującej: dary pieniężne, od króla czy też parlamentu, wcale nie są pożądane! Niewiele dla sprawy uczyni wyznaczenie pisarzom naszym pensyj, nadań i wszelkich awansów w monecie. Ostatecznie jesteśmy zmęczeni słuchaniem o wszechpotędze złota. Powiem prędzej, że dla człowieka szczerego niedostatek nie jest czemś złem; że nie powinnoby brakować publicystów biednych, aby pokazać, czy są oni szczerzy czy też nie! Kościół chrześciański ustanowił zakony żebracze, stowarzyszenia dzielnych ludzi, skazane na żebraninę: naturalny to był i konieczny rozwój ducha chrześciaństwa, który sam wzniesiony został na nędzy, cierpieniu, przeciwieństwie, ukrzyżowaniu, na wszelkiego rodzaju męce i poniżeniu tego, co ziemskie. Możemy powiedzieć, że każdy, co wszystkich tych rzeczy nie zaznał i nie wyciągnął zawartej w nich lekcyi, stracił doskonałą sposobność pójścia do szkoły. Żebrać i — boso, w grubej sukni wełnianej, sznurem przepasanej — narażać się na wzgardę świata całego, — nie była to miła robota, ani też — według zdania pierwszego lepszego — czcigodna dotąd, dopóki godność tych, którzy tak postępowali, nie nakazała czci dla nich!
Żebractwo nie zgadza się z obyczajami naszemi, lecz co się tyczy reszty, to któż powie, że Johnson może nie przez to właśnie miał większą wartość, iż był biedny? W każdym razie dla publicysty jest rzeczą konieczną wiedzieć, że cel jego nie zasadza się na żadnym zysku zewnętrznym, nie na żadnym tryumfie. Duma, próżność, wszelki egoizm źle uwarunkowany, kiełkujące w jego, jak i w każdem innem sercu, powinny być przedewszystkiem wygnane z serca tego, wyrwane i odrzucone, jako niegodne, przez jakiebądźkolwiek męki. Byron, bogaty i szlachcic od urodzenia, powodzenia miał mniej[2] od Burnsa, biedaka i plebejusza. Kto wie, czy do samej tej „organizacyi możliwie najlepszej“ bieda nie wchodzi jako pierwiastek znacznej wagi? Cobyście powiedzieli, gdyby nasi publicyści, ludzie, przyjmujący na siebie godność bohaterów duchowych, pozostali i wtedy jeszcze tem, czem są dzisiaj, t. j. rodzajem „zakonu klasztornego mimowolnego,“ gdyby pozostali przykuci wciąż do tej brzydkiej biedy, dopóki wreszcie nie doświadczyliby, co się też i w niej kryje, i nie nauczyli się też do niej przystosowywać? Pieniądz istotnie może zrobić wiele, ale nie wszystko. Należy poznać granice jego panowania i w nich go zamknąć, a nawet odrzucać go poza nie z pogardą, jak tylko zechce dalej postąpić.
Zresztą, gdyby nawet awanse pieniężne, terminy do tego odpowiednie, sędzia odpowiedni do ich wyznaczania, gdyby wszystko to ustanowiono, — w jaki sposób takiego Burnsa uznanoby za godnego do ich otrzymania? Trzebaby mu było odbyć próbę sądu bożego i samemu dowodów dostarczyć. Ten sąd boży, to wrzenie dzikie chaosu, nazywającego się życiem literackiem, tworzy też prawdziwy rodzaj sądów bożych! Jasna to prawda, że walka klas niższych społecznych, rwących się ku dziedzinom wyższym i łaskom społeczeństwa, wiecznie i koniecznie trwać musi. Tam rodzą się ludzie silni, którzy powstać potem muszą gdzieindziej. Walka wieloraka, nierozwikłalnie złożona, walka powszechna ludzi tych stanowi i musi koniecznie stanowić to, co zowiemy postępem społeczeństwa. Tak samo rzeczy się mają z ludźmi pióra, jak też i z innemi rodzajami ludzi. I w jakiż sposób walkę tę uregulować? Tu właśnie całe pytanie. Pozostawienie jej jednak na łasce ślepego losu, wśród tego wiru atomów rozszalałych, jeden drugiego niszczących, z których jeden na tysiąc cały mety dobiega, a dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć w drodze ginie; gdzie królewski Johnson bezczynnie dręczy się na strychu lub w jarzmie jakiejś jaskini drukarza; gdzie Burns kona z sercem rozbitem w rzemiośle miernika; gdzie Rousseau doprowadzony zostaje do rozpaczy bezrozumnej, rozpalając paradoksami swemi rewolucye francuzkie: jasną jest zupełnie rzeczą, że, jakem powiedział, to stanowi najgorsze urządzenie. Najlepsze zaś, niestety! daleko od nas!
A jednakże — nie można o tem wątpić ani na chwilę — to urządzenie zbliża się ku nam, jeszcze ukryte w łonie wieków: jest to proroctwo, na które można się odważyć, albowiem, jak tylko ludzie dochodzą do zrozumienia znaczenia czegokolwiek, koniecznie się biorą do urządzenia, ułatwienia, wspomożenia tego, i nie ustają, dopókąd choć do pewnego stopnia tego nie spełnią. Mówię: ze wszystkich kapłaństw, arystokracyj i klas rządzących, istniejących obecnie w świecie, niema żadnej klasy, którą wolnoby porównywać pod względem znaczenia z tą kastą kapłańską publicystów. Oto jest fakt, na który wolno rzucić okiem w przechodzie i z którego można wyprowadzić wnioski. „Literatura sama o sobie będzie miała staranie“ — odrzekł Pitt, kiedy nań nalegano, aby udzielił jakiejś pomocy Burnsowi. „Tak — dorzucił Southey, — będzie ona miała staranie o sobie... i o panu także, jeśli na nią uwagi zwrócić nie zechcesz!“
Nie o wynik dla samych publicystów osobiście tu chodzi; oni są tylko osobnikami, nieskończenie małym odłamkiem całego ciała — i mogliby sobie dalej walczyć i żyć lub umierać, jak się do tego przyzwyczaili. Ale co się głęboko tyczy społeczeństwa całego, to pytanie, czy ma ono pomieścić światło swoje na wysokościach, aby stąpać w jego promieniach, — czy też rzucić je pod nogi i rozrzucić we wszelkiego rodzaju dzikiem zniszczeniu (nie bez przewrotów), jak to działo się w przeszłości? Światło — jedyna to rzecz niezbędna dla świata. Postawcie mądrość na czele świata, a będzie on walczył w walce swojej zwycięzko i będzie najlepszym światem, jaki człowiek zdoła stanowić. Anomalię tej klasy literackiej niezorganizowanej nazywam rdzenia wszelkich innych anomalij, wynikiem zarazem i przyczyną; dobre jakieś w tym względzie urządzenie byłoby jako punctum saliens nowej życiowości i sprawiedliwego urządzenia świata. W niektórych krajach Europy, we Francyi, Prusach, dostrzegamy już śladów początkowali pewnych w urządzeniu warstwy publicystów, wskazujących na możliwość stopniową czegoś podobnego. A zdaje mi się, że jest to możliwe, że musi się to stać możliwością.
Daleko od innych ciekawszy fakt, tyczący się Chińczyków, nie wprowadza nas wprawdzie do światłości, wzbudza jednak niezmierne zajęcie się nawet w stanie mroku: Chińczycy rzeczywiście usiłują powierzać rządy swoje ludziom rozumnym! Zbytnią byłoby śmiałością powiedzieć, że zrozumiano, w jaki się to sposób odbywa i z jakiem powodzeniem. Wszystkie rzeczy podobne muszą niezbędnie doprowadzić do wielu niepowodzeń, jednakże nieznaczne nawet powodzenie posiada tu wartość, jakże cenną jest sama nawet wreszcie próba! Na całej przestrzeni Chin rząd poszukuje, jak się zdaje, mniej lub więcej czynnie, wśród młodego pokolenia ludzi utalentowanych. Są tam szkoły dla każdego; śmieszny to rodzaj wychowania, lecz zawsze wychowania. Młodych ludzi, odznaczających się w szkole niższej, posyła się do wyższej: jest to terminowanie, sprzyjające odznaczeniu się jeszcze większemu; potem — wciąż naprzód — z pośród tych młodych ludzi rząd wybiera, jak się zdaje, osobistości urzędowe i dygnitarzy-debiutantów: wypróbowują ich tam z początku, by się przekonać, czy umieją rządzić, czy też nie — i to z wielką zapewne nadzieją, ludzie ci bowiem złożyli już dowody inteligencyi. Niech ich tam wypróbowują: nie rządzili jeszcze i może nie potrafią, mają jednak niewątpliwie jakiś rozum, bez czego wcale ich w ten sposób by nie wypróbowywano. Rozum zaś nie stanowi wcale narzędzia, jak to zwykliśmy sobie wyobrażać, — „jest to ręka, mogąca władać każdem narzędziem.“ Niech ci ludzie będą wypróbowani: zasłużyli na to całkowicie. Nie istnieje bezwątpienia znany mi w świecie rodzaj rządu, konstytucyi, rewolucyi, urządzenia lub układu społecznego, który tyle, co tamten, obiecywałby ciekawości naukowej. Człowiek rozumny u steru spraw: oto cel wszystkich konstytucyj i rewolucyj, jeśli tylko posiadają one jakikolwiek cel. Człowiek bowiem prawdziwie rozumny, jak twierdzę i wierzę niezłomnie, jest zarazem człowiekiem szlachetnego serca, człowiekiem szczerym, sprawiedliwym, ludzkim, mężnym. Zdobądźcie go na rządzącego, a wszystko zdobędziecie; jeśli zaś się wam to nie uda, to gdybyście mieli tyle konstytucyj, co morw dzikich, i parlament w każdej wsi, — niczego jeszcze nie osiągniecie.
Dziwne to jest wszystko rzeczywiście i wcale niepodobne do tego, z czem myśl nasza ma pospolicie do czynienia. Lecz weszliśmy w czasy dziwne i wszystko to wymaga, by nad tem myślano, by usiłowano uczynić to możliwem do wprowadzenia w życie i wprowadzić w życie jakimkolwiek sposobem. Tyczy się to i innych rzeczy. Ze wszech stron dokoła nas widnieją zwiastuny faktu, że stare państwo rutyny się skończyło; że istnienie starodawne jakiejś rzeczy nie tworzy powodu, by ta rzecz trwała dalej. Co było, wyrodziło się i popada w nieudolność, a wielkie masy ludzkości wśród całego naszego społeczeństwa europejskiego nie umieją już wcale tem żyć. Skoro miliony ludzi, pomimo ostatecznego wysiłku, nie potrafią już dla siebie samych zdobyć pokarmu, „skoro jednemu na trzech w ciągu trzydziestu sześciu tygodni w roku brak kartofli najgorszego gatunku,“ — to, co było, musi, oczywista, przygotować się na odmiany! Na teraz jednak rozstanę się z tem zagadnieniem organizacyi publicystów.
Niestety! zło, które najciężej zaważyło nad naszymi bohaterami-pisarzami, sięga daleko głębiej i z niego to zaprawdę płynie, niby ze źródła, zło, o którem mówiliśmy przed chwilą, i tyle innych klęsk dla publicystów, tudzież wszystkich innych ludzi. To, że nasz pisarz — bohater musiał wędrować samotnie i bez pomocy, bez dużych dróg bitych, przez chaos niezorganizowany, i złożyć tam życie oraz zdolności swoje, jako daninę częściową, w celu posunięcia naprzód jakiejś wielkiej drogi przez ten chaos, — mógłby on to, gdyby samych zdolności jego nie skrzywiono i nie sparaliżowano, znieść, jako — poprostu — los wspólny bohaterów. Fatalną dla niego nędzę stanowił paraliż duchowy, jak możemy go nazwać, wieku, w którym żyć mu przypadało, — z którego winy i jego własne życie, cobądźkolwiekby robił, uległo napoły paraliżowi! Wiek ośmnasty był wiekiem sceptycznym; w małem tem słowie zawiera się cała skrzynka Pandory nędz. Sceptycyzm oznacza nietylko zwątpienie umysłowe, lecz i zwątpienie moralne, wszelkiego rodzaju niewierność, nieszczerość, paraliż duchowy. Być może, wśród niewielu wieków, jakie można było wyodrębnić od początku świata, życie bohaterstwa trudniejsze było dla człowieka. Wiek bohatera nie był wiekiem wiary! Samej nawet możliwości bohaterstwa formalnie, że tak powiem, przeczyły umysły wszystkich! Bohaterstwo odeszło już niby nazawsze; pospolitość, formulizm i ogólnik niby nazawsze się rozpanoszyły. „Wiek cudów“ albo istniał, albo może i nie istniał, — przeminął już w każdym razie. Świat się wyczerpał, a podziw, wielkość, boskość — mieszkać już w nim nie mogły: był to, jednem słowem, świat bez Boga!
I jakież są nizkie, karle sposoby myślenia ludzi w takich czasach — w porównaniu nietylko z Szekspirami i Miltonami chrześciańskimi, lecz ze starymi skaldami pogańskimi lub jakimkolwiek rodzajem ludzi wierzących! Żywe drzewo Igdrazil, z falowaniem melodyjnem i proroczem swych gałęzi, jak świat szeroko rozpostartych, o korzeniach, państw Heli sięgających, zginęło wśród hałasu świata-maszyny. „Drzewo“ i „Maszyna“ — co za przeciwstawienie! Co się mnie tyczy, to oświadczam, że świat nie jest wcale maszyną. Twierdzę, że ruch światu nadają nie „motory“[3] o kółkach i kołach zębatych, nie interesy osobiste, hamulce, wahadła; że tkwi w nim coś zupełnie innego poza hałasem warsztatów przędzalnych i większości parlamentarnych; że wreszcie nie jest on wcale maszyną! — i że starzy Normanowie-poganie lepsze mieli pojęcie o świecie bożym, niż te nędzne maszyny sceptyczne: starzy Normanowie-poganie byli ludźmi szczerymi. Ale dla tych nędznych sceptyków nie istniała żadna szczerość, żadna prawda. Pół-prawdy i „powiadają“ nazywano prawdami. Prawda dla większości oznaczała pozorność, coś mogącego być wymierzonem liczbą otrzymanych głosów. Stracili oni wszelkie pojęcie o tem, że szczerość była możliwą, i o tem, czem ona jest. Ileż pozorności, ze zdziwieniem nieudanem i wyrazem cnoty obrażonej pytających: Co! ja jestem nieszczera? Paraliż duchowy, powiadam, nic, prócz życia mechanicznego, — taką przedstawiała się charakterystyka owego wieku. Dla człowieka z tłumu, jeśli nie stał on na szczęście niżej od swego czasu i nie należał do jakiegoś poprzedzającego, niemożliwością było wierzyć, być bohaterem; musiał on dać się zagrzebać w nieświadomości, pod nawałem tych wpływów zgubnych. Człowiek, bardzo silny duchem, mógł, i to przez walkę oraz zamieszanie nieskończone, wytworzyć sobie samemu jakąś pół-wolność i pędzić, że tak powiem, w sposób czarowny i bardzo tragiczny, śmierć w życiu duchową i być pół-bohaterem!
Sceptycyzm jest nazwą, którą nadajemy głównemu symptomatowi, przyczynie głównej tego wszystkiego. I wiele o tem możnaby powiedzieć! Wiele trzebaby było odczytów — cóż zdołałby zaważyć jeden mały urywek odczytu? — by wypowiedzieć wszystko, co się myśli o wieku ośmnastym i jego drogach. W istocie, to tudzież temu podobne, co dziś zwiemy sceptycyzmem, jest właśnie czarnem złem życiowem, przeciw któremu skierowały się wszelkie nauczania i rozumowania od czasu powstania życia ludzkiego: walka wiary z niewiarą nie posiada końca! Zresztą nie mogłaby się zrodzić chęć mówienia o tem w tonie inkryminacyjnym. Na sceptycyzm w tym wieku należy nam patrzeć jako na upadek starych dróg wiary, jako na przygotowanie dalekie dróg nowych, dalekich i szerszych, jako na rzecz nieuniknioną. Nie będziemy ganili tego ludziom, lecz użalimy się nad trudnym ich losem. Pojmujemy, że zniszczenie form starych nie jest zniszczeniem wiecznych substancyj, że sceptycyzm taki, jak widzimy, bolesny i nienawistny, stanowi nie koniec, lecz początek.
Mówiąc przeszłym razem, bez przedsięwziętej pod tym względem myśli, o teoryi Benthama, nazwałem ją teoryą nędzniejszą od teoryi Mahometa. Czuję się zmuszonym obecnie do wyznania, że takiem jest rzeczywiście zdanie moje wyrozumowane. Nie chcę bynajmniej obrazić Jeremiasza Benthama, jako człowieka, lub też tych, którzy go szanują i w niego wierzą. Sam Bentham, a nawet jego wierzenie, porównawczo zasługuje na uznanie. Jest ono śmiało tem, czem świat cały tchórzliwie i niewyraźnie starał się być. Niech będzie przesilenie, a przyjdzie albo śmierć, albo zdrowie. Ten brutalny utylitaryzm maszyny parowej uważam za zbliżanie się ku nowej wierze.
Było to odrzuceniem precz obłudy, powiedzeniem sobie niejako: „Dobrze więc, świat ten jest martwą maszyną żelazną, Bogiem jest grawitacya i głód egoistyczny; popróbujmyż, czego można dokazać zapomocą hamulca, wahadła, dobrego dopasowania zębów i kół zębatych!“ Coś skończonego i męzkiego tkwi w tem hańbieniu się nieustraszonem bentamizmu tem, co uznaje on za prawdziwe; możecie to nazwać bohaterskiem, chociaż ślepo bohaterskiem! Jest to punkt kulminacyjny, odważne ultimatum tego, co spoczywało w tym stanie ni takim, ni owakim, przenikając istnienie całe człowieka ośmnastego wieku. Zdaje mi się, że wszyscy negujący Bóstwo, jak i wierzący ustami, jeśli tylko jest w nich jakaś odwaga i sumienność, winni być bentamistami. Bentamizm — to bohaterstwo bez oczu: tu rodzaj ludzki, niby nieszczęsny, ślepy Samson, skazany na obracanie kamienia w młynie filistyńskim, porywa konwulsyjnie kolumny, które go podtrzymują, rzuca wszystko w wielką ruinę, lecz się też i uwalnia. Co się tyczy Benthama, to nie zamierzałem nic złego o nim powiedzieć.
Ale oto powiadam (chciałbym, aby wszyscy ludzie to poznali i wzięli do serca), że kto we wszech świecie nic prócz mechanizmu nie dojrzał, ten pominął zupełnie tajemnicę wszechświata. Gdyby doszło do tego, iżby z pojęcia, jakie ludzie wytwarzają sobie o wszechświecie, znikła wszelka idea Bóstwa, byłoby to właśnie, jak mi się zdaje, najbrutalniejszym błędem (nie chcę wyrządzić zniewagi bałwochwalstwu, nazywając go pogańskim), w jaki ludzie wpaść mogą. Nie jest to prawdą, jest to aż do rdzeni swej fałszem. Człowiek, co tak myśli, będzie myślał źle o wszystkich sprawach świata; ten grzech pierworodny zepsuje wszystkie inne wnioski, jakie wytworzy. Pogląd ten możnaby nazwać najopłakańszem ze złudzeń, nie wyłączając nawet czarów! Czarodziejstwo czciło przynajmniej żywego dyabła, to zaś czci martwego dyabła z żelaza; żadnego Boga, dyabła nawet! Tą drogą upływa z życia, kropla za kroplą, wszystko, co szlachetne, boskie, natchnione — i pozostaje w niem tylko pogardy godne caput mortuum, skorupa jedynie mechaniczna, z której wszelki duch uciekł.
W jaki sposób człowiek działać może po bohatersku? „Doktryna pobudek“[4] nauczy go, że nie istnieje nic oprócz nędznej żądzy przyjemności i nędznego strachu pary — mniej lub więcej zamaskowanych; że żądza oklasków, pieniędzy i strawy jakiejkolwiek tworzy fakt ostateczny w życiu człowieka. Ateizm, krótko mówiąc, istotnie w samym sobie nosi swoję karę straszliwą. Człowiek, jak mówię, staje się paralitykiem duchowym i w tym boskim wszechświecie, jako w martwej i mechanicznej maszynie parowej, działającej jedynie zapomocą motorów, hamulców, wahadeł i sam nie wiem wreszcie czego, niby w okropnym brzuchu jakiegoś byka miedzianego własnego swego wynalazku, on, biedny Falaris, ginie powolnie tudzież nędznie!
Co się tyczy wiary, to określam ją jako czynność zdrową umysłu ludzkiego. Dojście do wiary jest to proces tajemniczy i nie do opisania, — nie do opisania, jak i wszystkie czynności życiowe. Umysł dano nam nie po to, byśmy mogli rozprawiać i sprzeczać się o fraszki, — lecz abyśmy mogli coś przeniknąć, zdobyć sobie jasne wierzenie lub zrozumienie, tyczące się czegokolwiek, do czego mamy wtedy zaraz zastosować swoję działalność. Zwątpienie samo przez się nie tworzy wprawdzie występku. Zapewne, nie rzucamy się na coś pierwszego lepszego i nie wierzymy w to zaraz! Wszelkiego rodzaju zwątpienie, badawczość, σκέψις, jak to nazywają, względem wszelkiego rodzaju przedmiotów, przemieszkuje w każdym umyśle rozsądnym. Jest to praca mistyczna umysłu nad przedmiotem, na drodze poznania którego i uwierzenia w niego umysł się znajduje. Ze wszystkiego tego ponad ziemię wykwita wiara, niby drzewo ze swoich korzeni. Teraz zaś, jeśli żądamy, aby człowiek nawet co do rzeczy pospolitych w milczeniu krył swe zwątpienia i o nich nie paplał, dopókąd się nie staną do pewnego stopnia twierdzeniami lub przeczeniami, — to o ileż więcej (należy tego żądać), skoro chodzi o rzeczy najwyższe, najzupełniej niemożliwe do wyrażenia w słowach! Jeśli człowiek nosi się ze swem zwątpieniem i zaczyna sobie wyobrażać, — że rozprawy i logika (co nie może znaczyć nic lepszego ponad sposób wypowiedzenia swojej myśli, wiary lub niewiary co do jakiejś rzeczy) stanowią tryumf i dzieło prawdziwe całego zasobu jego inteligencyi, — to, niestety! jest to jak gdyby drzewo przewrócono i zamiast gałęzi zielonych, liści i owoców pokazano nam brzydkie, zwrócone ku górze szpony korzeni: niema już tam wzrastania, sama tylko śmierć i nędza postępują zawsze!
Sceptycyzm bowiem, jak powiedziałem, nie ogranicza się umysłem tylko samym, lecz staje się też i moralnym; choroba to i suchoty chroniczne duszy całej. Człowiek żyje tem, że wierzy w cośkolwiek, nie zaś tem, że rozprawia i dowodzi co do wielu rzeczy. Smutny to dla niego wypadek, kiedy zdoła wszystko, w co potrafi uwierzyć, schować do kieszeni, lub zapomocą tego lub owego organu zjeść i strawić! Niżej już upaść nie można. Czasy, w których człowiek tak nizko upada, nazywamy najbardziej ponuremi, najbardziej choremi i najpodlejszemi ze wszystkich. Serce świata dotknął paraliż, choroba, — jakżeby więc który z członków mógł nietkniętym pozostać? We wszystkich wydziałach pracy świata działalność szczera ustaje, a występuje tylko zręczne udawanie. Zapłaty świata są rozchwytane, lecz dzieła jego nikt nie wykonuje. Bohaterowie wyszli, szarlatani weszli. A jakiż wiek — od czasów końca świata rzymskiego, które także tworzyły dobę sceptycyzmu, udania i upadku powszechnego, — jakiż wiek, powtarzam, bardziej niż ośmnasty, obfitował w szarlatanów? Przypatrzcie się mu, i jego nadętości, i sentymentalnemu wychwalaniu swej cnoty i dobrotliwości: nędzna armia szarlatanów z Cagliostrem na czele! Nie istnieli niemal ludzie wolni od szarlatanizmu; ludzkość, przeciwnie, patrzyła na niego jako na pierwiastek i domieszkę, bez których prawda nie zdoła się obejść. Chatham, sam dzielny nasz Chatham, zjawia się do Izby cały obandażowany: „przywlókł się w wielkiem cierpieniu fizycznem“ i t. d.; tymczasem zapomina on, jak powiada Walpole, o tem, że ma udawać chorego, i w ogniu dyskusyi zrywa przepaskę z ręki, gestykuluje nią krasomówczo i potrząsa! Sam Chatham żyje wciąż życiem komedyanta, pół-bohatera, a pół-szarlatana. I rzeczywiście, świat przepełniają głupcy, których łatwo oszukać, a trzeba zdobyć sobie głosy świata! Jak wobec tego zostaną wypełnione obowiązki świata, jaka moc błędów, oznaczających bankructwo, oznaczających ból i nędzę dla niejednego, dla wielu, jaka moc błędów, powtarzam, stopniowo się nagromadzi we wszystkich działach spraw świata, nie potrzeba bawić się w wyliczania.
Zdaje mi się, że się dotyka palcem rdzeni chorób świata, kiedy nadaje się mu miano świata sceptycznego: świat to nieszczery, nieprawda ateistyczna świata! Z tego to; jak uważam, bierze swą istność, główną konieczność istnienia, cały ród plag społecznych, rewolucye francuzkie, chartyzmy i czy ja wiem co jeszcze. Trzeba, by to się zmieniło. Dopókąd to się nie zmieni, nic się ku lepszemu zmienić nie będzie mogło. Oto jedyna moja nadzieja co do świata, niezdobyta twierdza mej pociechy, gdy spoglądam na nędze świata: wszystko znajduje się na drodze do zmiany. Tu i owdzie zdołamy teraz rzeczywiście napotkać człowieka, który wie, jak ongi, że świat ten jest prawdą, a wcale nie pozorem i fałszem; że sam on jest żywy, nie zaś martwy lub sparaliżowany; że i świat jest żywy, oduchowiony przez Bóstwo, piękny i groźny, jak i na początku czasów! Jeśli tylko choć jeden człowiek wie o tem, to niebawem nieuchronnie musi się o tem dowiedzieć wielu ludzi, a nareszcie wszyscy. Fakt leży wyraźny przed każdym, który zdejmie okulary z oczu i spojrzy sumiennie, by poznać. Dla człowieka takiego przeminął już wiek niewiary, ze wszystkiemi swemi wytworami przeklętemi, a nowy już nastał. Stare i przeklęte wytwory tudzież dzieła, jakkolwiek trwałemi się zdają, są tylko widmami, gotowemi rozwiać się w mgnieniu oka. Człowiek taki, stojąc spokojnie na stronie, może powiedzieć temu lub owemu bożkowi, hałaśliwemu, o wielce wspaniałym wyglądzie bożkowi, w którego ślady, z okrzykami w cześć jego, świat się cały wali: „tyś nieprawdziwy; nie jesteś istnieniem, lecz pozorem jedynie: mijaj!“ — Tak, próżny formulizm, brutalny bentamizm i inna nieszczerość niebohaterska oraz ateistyczna, wszystko to gwałtownie i widocznie chyli się ku upadkowi. Niewierzący z ośmnastego wieku jest wyjątkiem tylko, od czasu do czasu przypadkowo się zjawiającym. Prorokuję, że świat raz jeszcze szczerym się stanie, stanie się światem wierzącym, z wielu bohaterami, światem bohaterskim. Wówczas stanie się on światem zwycięzkim, — ale nigdy przedtem.
Ale po cóż mówię o świecie i zwycięztwach jego? Ludzie zbyt wiele mówią o świecie. Czyż każdy z nas tu nie ma własnego życia do kierowania, a świat niech sobie idzie, jak chce, i będzie zwycięzkim lub nie! Wszak życie jedno tylko, jeden tylko błysk czasu pomiędzy dwoma wiecznościami, i żadnej nigdy szansy na drugie życie. Należałoby, abyśmy żyli nie jak głupcy i pozorności, lecz jako mędrce i rzeczywistości. Zbawienie świata nas nie zbawi, tak jak nie zgubi nas jego zguba. Należałoby nam siebie pilnować: wielką zdobywa w tym wypadku zasługę, kto pełni „obowiązek pozostawania w domu!“ I zresztą, mówiąc prawdę, nie słyszałem nigdy o „światach,“ „zbawionych“ w inny jaki sposób. Ta mania zbawiania światów jest też rysem wieku XVIII i jego sentymentalizmu marnego. Nie idźmy tą drogą zbyt daleko. Ze zbawieniem świata spuszczę się z ufnością na Stwórcę świata, a sam zajmę się trochę zbawieniem własnem, co do którego większą jest moja kompetencja! Streszczając się, powiem, że, ze względu na świat i na nas samych, winniśmy się wielce radować, iż sceptycyzm, nieszczerość, ateizm mechaniczny, z całym zasobem ich jadów, odchodzą już i prawie nawet odeszły.
Otóż takiemi przedstawiały się warunki, wśród których żyć musieli w czasach Johnsona nasi ludzie pióra. Były to czasy, kiedy życie, ściśle mówiąc, nie posiadało żadnej prawdy. Stare prawdy — powalone, nieme były prawie, nowe zaś leżały jeszcze w ukryciu, nie usiłując przemówić. Wśród tego zmroku świata nie mogła zaświecić żadna zorza, żadna wskazówka co do tego, że życie człowieka na tym padole jest szczerością i rzeczywistością, i tem nazawsze pozostać musi. Nie istniała żadna wskazówka, żadna nawet rewolucya francuzka, którą, powtarzam, określić musimy jako prawdę, chociaż w ogień piekielny przyodzianą! O ileż różniła się pielgrzymka Lutra, o celu jasno wytkniętym, od drogi Johnsona, otoczonego samemi tradycyami i przypuszczeniami, które już się stały nie do wiary, nie do pojęcia! Formułki Mahometa były „z drzewa wywoskowanego i wysmarowanego oliwą,“ to też łatwo je było spalić i precz z drogi swej rzucić: daleko trudniej przychodziło spalić te, z któremi miał do czynienia Johnson.
Człowiek silny znajdzie zawsze pracę czyli trudność, trud — dla całej miary swej siły; ale odnieść zwycięztwo w okolicznościach naszego biednego bohatera, jako człowieka pióra, trudniej może było, niż w jakichbądźkolwiek innych. Nie chodziło tam o zapory, dezorganizacyę, księgarza Osborne’a i cztery z połową decymy dziennie, — nie o to tylko chodziło, lecz i oto, że światło własnej jego duszy zostało mu odjęte. Nie mieć żadnego punktu oparcia na ziemi i, niestety! żadnej gwiazdy północnej na niebie!... Możemyż się tu dziwić, że żaden z tych trzech ludzi nie osiągnął zwycięztwa? Że walczyli oni w sposób prawy, to już jest najwyższą dla nich pochwałą. Z sympatyą grobową chcemy się przyjrzeć, jeśli nie trzem bohaterom żywym i zwycięzkim, to przynajmniej, jak rzekłem, grobowcom trzech bohaterów poległych! Dla nas też padli oni, drogę nam przekładając. Oto są góry, które rzucali w dal w tej walce chaotycznej, tytańskiej, pod któremi, gdy siły wraz z życiem ich opuściły, leżą dziś pogrzebani.
Przypadkiem lub umyślnie pisałem już o tych trzech bohaterach pióra, o czem wie większa część z pośród was, nie potrzebuję tedy mówić czy pisać to samo po raz wtóry. Tu zajmują nas oni przedewszystkiem jako prorocy osobliwi tego wieku osobliwego; moc prorocza w nich się mieściła, — a widok ich wśród swego świata może nas na wiele myśli naprowadzić! Uważam ich wszystkich za ludzi mniej lub więcej bezpośrednich, usiłujących w sposób prawy i nieświadomie przeważnie stać się bezpośrednimi, oprzeć się na wiecznej prawdzie rzeczy. Takimi byli oni w stopniu wyróżniającym ich znakomicie z nędznego tłumu sztucznego współczesnych, co czyni ich godnymi tego, by uważano ich za głosicieli niejako prawdy wiecznej, za proroków wieku, w którym żyli. Wola natury samej to im nakazała. Byli to ludzie takiej wielkości, że nie mogli żyć nierzeczywistościami: obłoki, piany tudzież nicość wszelka zapadała się pod nimi. Stanąć mogli oni tylko na twardym gruncie i niemożliwym był dla nich żaden spokój, żaden ruch prawidłowy, dopóki na takim gruncie się nie oparli. I o nich powiem, że byli do pewnego stopnia synami natury wśród wieku sztuczności, że byli ludźmi oryginalnymi.
Na Johnsona naprzykład patrzyłem zawsze jako na jednę z naszych wielkich — z woli natury — dusz angielskich. Człowiek to szlachetny i silny; do końca tak wiele zostało w nim pierwiastków, które rozwinąć się nie zdołały: w żywiole łaskawszym stałby się on może poetą, kapłanem, królem-regulatorem! Ostatecznie człowiek nie powinien skarżyć się na otaczający go „żywioł,“ na swój „czas,“ — daremna to bowiem fatyga. Jeśli czas jego jest zły, to i cóż! on do tego właśnie, by go lepszym uczynić. Nędzna młodość Johnsona przeszła w biedzie, bez nadziei, ale prawdę mówiąc, nie wydaje mi się rzeczą prawdopodobną, żeby przy najlepszych nawet możliwych okolicznościach zewnętrznych życie Johnsona mogło obyć się bez boleści. Świat mógł wyciągnąć z niego więcej lub mniej pracy pożytecznej, ale wysiłek Johnsona przeciw dziełu świata nie mógłby w żadnym razie być wysiłkiem małym. Obdarzając go szlachetnością, natura doń rzekła: będziesz żył zato w żywiole zgryzoty i choroby. Tak, być może, iż szlachetność i zgryzota ściśle oraz nierozdzielnie były w nim ze sobą powiązane. W każdym jednak razie biedny Johnson musiał iść przez życie w towarzystwie hipochondryi nieustannej i cierpienia fizycznego tudzież moralnego, — niby Herkules w szacie palącej Nessusa, która go przejmowała cierpieniem głuchem i nieuleczalnem: tą nie do zrzucenia szalą Nessusa była dlań własna skóra! Tak to musiał on żyć. Wyobraźcie go sobie takim, jakim szedł ponuro, niby obcy, przez ziemię — ze swemi skrofułami, ze swem wielkiem sercem, pełnem pragnień, z chaosem niewypowiedzianym tłumów myśli, pochłaniając łapczywie wszelki pokarm duchowy, jakiego mógł sobie dostarczyć, studyując, w braku czego lepszego, języki i inne przedmioty czysto gramatykalne! Człowiek ten miał duszę najobszerniejszą w Anglii całej i „cztery z połową decymy“ dziennie na zaspokojenie wszystkich potrzeb. Ale dusza to była niezwyciężona i potężna, dusza prawdziwego człowieka. Pamiętna będzie nazawsze ta historya z trzewikami w Oksfordzie. Pewien poczciwy Gentleman Commoner[5], spostrzegłszy, że nasz College Servitor, niewyraźny, chudy i blady, o twarzy w bliznach, chodzi w zimie w trzewikach podartych, stawia mu potajemnie u drzwi parę nowych. Chudy Servitor, znalazłszy je, wziął do rąk, przyjrzał się im zblizka zepsutemi swojemi oczyma — z jakąż myślą! — i rzucił je precz za okno! Niech nogi będą przemoczone, niech będzie błoto, mróz i głód, i wszystko, co chcecie, byleby nie żebractwo: żebractwo jest nie do zniesienia! Widać wtem niezależność surową tudzież upartą; wyziera z tego cały świat żądzy, surowości, nędzy chaotycznej i męzkości zarazem. To wyrzucenie trzewików za okno stanowi rys typowy w życiu tego człowieka. Człowiek to oryginalny, nie z drugiej ręki myśli swe i uczucia biorący, nie pożyczający lub żebrzący. Powstańmy o własnych siłach za jakąbądź cenę! Nośmy trzewiki, na jakie nas stać. Zamaczajmy nogi w błocie i śniegu, lecz uczciwie; wytrwajmy przy rzeczywistości, jaką natura nas obdarza, nie zaś przy udaniu, przy czemś, co dała ona innym, a nie nam.
Przy całej tej jednak dumie surowej i niezależności — istniałaż kiedy dusza czulej uczuciowa, szczerzej poddana wszystkiemu, co było istotnie wyższe od niej? Dusze wielkie zawsze szczerze i z szacunkiem poddają się wszystkiemu, co jest ponad niemi: inaczej dzieje się tylko z duszami małemi i nizkiemi. Trudno o lepszy dowód na to, co twierdziłem przeszłym razem, a mianowicie, że człowiek szczery z natury swej jest człowiekiem zdolnym do posłuszeństwa, że posłuszeństwo prawe bohaterskości można znaleźć tylko w świecie bohaterów. Trzeciej oryginalności nie stanowi nowość: Johnson wierzył w rzeczy zupełnie stare; zdania stare zasługiwały, według niego, na wiarę, były odpowiednie, a więc żył pod ich panowaniem. Warto go zbadać pod tym względem, musimy bowiem powiedzieć, że Johnson nie był zgoła człowiekiem słów i formułek, lecz prawd i faktów. Opierał się na starych formułach, ale każda formuła, by on mógł się na niej oprzeć, musiała posiadać grunt bardzo prawdziwy. Ciekawą jest rzeczą, jak temu człowiekowi w oczy patrzyła uporczywie rzeczywistość tego wszechświata, wiecznie cudnego, niewątpliwego, niewymownego, bosko-piekielnego, i to w tym nędznym wieku papieru, takim jałowym i sztucznym, takim wypchanym pedantyzmem oraz rozmaitemi „powiadają!“ Warto przyjrzeć się, jak godził on harmonijnie formuły swoje z tym wszechświatem, jak doskonale urządzał się w takich okolicznościach. „Spoglądać na to należy z litością i strachem.“ Miejscem godnem poszanowania w oczach moich jest ten kościół św. Klemensa Danes, gdzie Johnson Bogu cześć składał jeszcze w epoce Woltera.
Na mocy swej szczerości, na mocy swego słowa, pochodzącego niejako z serca samego natury, chociaż wciśniętego do ówczesnego języka sztucznego, był Johnson prorokiem. Nie wszystkież języki są „sztuczne?“ A nie wszystko, co sztuczne, jest fałszywe. Tak, każdy prawdziwy wytwór natury musi niechybnie przybrać formę, możemy więc powiedzieć, iż wszystko sztuczne prawdziwe jest w punkcie swego wyjścia. To, co zwiemy „formułami,“ nie jest w pochodzeniu swem niczem złem, jeno przeciwnie, czemś koniecznie dobrem. Formuła — to metoda, zwyczaj, — i musi znajdować się wszędzie, gdzie jest człowiek. Formuły powstają, jak ścieżki, jak wielkie drogi bite, wiodące ku jakiemuś przedmiotowi świętemu lub wzniosłemu, ku któremu tłumy ludzi się kierują. Zastanówcie się nad tem. Człowiek pewien, pełny jakiegoś ognistego popędu, odczutego sercem, odkrywa sposób dokonania czegokolwiek, tyczącego się czy to wyrażenia czci duszy swojej dla Najwyższego, czy też wprost złożenia hołdu odpowiedniego podobnemu sobie człowiekowi. Do tego potrzeba koniecznie wynalazcy — poety: daje on wyraz myśli, która borykała się w mroku własnego jego serca i wielu serc. On tak to zrobił, oto ślad jego kroków, początek „ścieżki.“ A teraz dalej: drugi człowiek przebywa tę drogę, naturalnie po śladach swego poprzednika, jako to jest sposób łatwiejszy. Tak, po śladach poprzednika, lecz z udoskonaleniami, ze zmianami, gdzie mu się podoba, w każdym zaś razie z rozszerzeniami. To też ścieżka wciąż się rozszerza w miarę tego, jak pielgrzymów przybywa, aż wreszcie staje się drogą wielką, szeroką, po której świat cały może podróżować piechotą i na kołach. I droga owa będzie bardzo pożyteczna, dopóki tylko przy drugim jej końcu będzie gród jakiś, czy też miejsce święte, rzeczywistość jakaś, do której iść trzeba. Niech gród ów zniknie, a zarzucimy wielką drogę. Tak to przyszły do istnienia i zniknęły ze świata wszystkie instytucye, praktyki i reguły. Wszystkie formuły są pełne treści na początku, można je nazwać wówczas skórą, wyrazem w kształcie, członkach i skórze jakiejś istniejącej w nich substancyi: bez tego powstanie ich byłoby niemożliwe. Symbole, jak powiedzieliśmy, nie stanowią bałwochwalstwa, chyba tylko wtedy, kiedy stają się wątpliwemi, próżnemi dla serca czciciela. Chociaż wiele mówimy przeciw formułom, mam nadzieję, że wszyscy znają znaczenie wysokie formuł prawdziwych, które były — i będą zawsze — najniezbędniejszą właściwością pobytu naszego na tym świecie.
Zwróćcie też uwagę na to, jak mało pyszni się Johnson ze swej „szczerości.“ I przez myśl mu nie przechodzi nawet, że jest on wyjątkowo szczerym, że jest czemś wogóle wyjątkowem! Człowiek to walki prostej, człowiek o sercu znużonem, lub „uczeń,“ jak sam siebie nazywą, z trudem usiłujący doścignąć jakiegoś uczciwego środka istnienia w świecie, by nie umrzeć z głodu, lecz żyć — nie kradnąc! Jakaś w nim nieświadomość szlachetna. Nie przyjdzie mu do głowy „wyrżnąć wyraz „Prawda“ na breloku,“ lecz stoi on prawdą, nią mówi, nią pracuje i żyje. I tak zawsze się dzieje. Przyjrzyjcie się temu raz jeszcze. Człowiek, którego natura do rzeczy wielkich powołała, obdarzony jest przedewszystkiem tą otwartością względem natury, czyniącą go niezdolnym do nieszczerości! Dla serca jego wielkiego, otwartego, czującego głęboko — natura stanowi rzeczywistość, wszelkie zaś „powiadają“ jest tylko „powiadają;“ i z tej i z tamtej strony stoi przed nim zawsze — przedziwna i groźna — niewymowna wielkość tej tajemnicy życia, i to niezależnie od tego, czy on ją uznaje, czy nie, i, co więcej nawet, kiedy zdaje się o niej zapominać lub jej przeczyć. Człowiek taki posiada grunt szczerości nierozpoznawalnej, gdyż nigdy ona nie bywa kwestionowaną lub możliwą do zakwestyonowania. To tworzy treść najpierwszą istoty Mirabeau, Mahometa, Cromwella, Napoleona, wszystkich, jednem słowem, wielkich ludzi, o jakich kiedybądźkolwiek słyszałem. Niezliczone figury pospolite rozprawiają, popisują się tu i owdzie ze swojemi doktrynami pospolitemi, do których posiadania — z drugiej ręki — doszli drogą logiki, rutyny: w oczach wielkiego człowieka wszystko to jest jeszcze niczem. Trzeba mu prawdy, prawdy, którą odczułby jako prawdziwą. Jakżeż inaczej się on ostoi? Cała dusza jego w każdej chwili i na wszelkie sposoby powtarza mu, że niema innego sposobu ostania się. Znajduje się on wobec konieczności wzniosłej bycia prawdziwym. Poglądy Johnsona na świat tak samo nie są mojemi, jak i poglądy Mahometa, lecz widzę w sercu jednego i drugiego wieczny pierwiastek szczerości i raduję się, widząc, że myśli jednego i drugiego nie pozostały bez skutku. Myśli ich nie były zasiewaniem słomy; tkwiło w nich coś, czemu gleba mogła kazać urość.
Johnson był prorokiem dla swego ludu, opowiadał mu ewangelię swoję, jak czynią to zawsze wszyscy jemu podobni. Najwznioślejszą z opowiedzianych przezeń ewangelij możemy określić jako rodzaj oględności moralnej: zastanawiajcie się dobrze, jak postępować macie „w tym świecie, gdzie tak wiele pozostaje do zrobienia, a tak mało do dowiedzenia się!“ Zasługuje to na rozgłoszenie. Ten „świat, w którym wiele pozostaje do zrobienia, a mało do dowiedzenia się“ — znaczy: nie dajcie się pochłonąć przepaściom bez dna i brzegów, przepaściom zwątpienia, niewiary nędznej, zapominającej o Bogu, — bylibyście bowiem wówczas nędznymi, bezsilnymi szaleńcami i nie moglibyście zgoła działać lub pracować! Taką jest wogóle ewangelia, opowiadana i wykładana przez Johnsona, połączona teoretycznie i praktycznie z tą drugą wielką ewangelią: „oczyśćcie ducha waszego z obłudy!“ Tak, nie miejcie nic wspólnego z obłudą: stąpajcie po błocie w jesieni i po śniegu w zimie, ale we własnych swych i rzeczywistych trzewikach podartych. „Będzie wam z tem lepiej,“ jak mówi Mahomet. Te dwie rzeczy razem połączone mam za ewangelię wielką, największą, być może, jaka była w owym czasie możliwą.
Pisma Johnsona, tak niegdyś czytane i głośne, obecnie, że tak powiem, odrzuciło młode pokolenie. I nic w tem dziwnego, gdyż poglądy Johnsona starzeją się gwałtownie, lecz sposób, w jaki on myślał i żył, możemy mieć nadzieję, nigdy się nie zestarzeje. W dziełach Johnsona dostrzegam śladów najbardziej niezaprzeczonych wielkiego umysłu i serca wielkiego, które zawsze są pożądane, pomimo wszelkich towarzyszących im niejasności i przekręceń. Słowa jego są szczere, chce on bowiem coś rzeczywistego przez nie wyrazić. Styl to dziwny, niby z tkaniny grubej, dychtownej, najlepszy, być może, na jaki można się było zdobyć naówczas; wielomówność to umiarkowana, stąpająca, lub lepiej występująca kroki liczonemi w sposób uroczysty, przestarzały już obecnie; gdzieniegdzie daje się tu spotykać napuszony rozwój frazeologii, nieodpowiedni do zawartości. Pomińcie to wszystko, gdyż ta frazeologia, napuszona czy nie, zawsze coś w sobie zawiera. Ileż to pięknych stylów i pięknych książek, w których niema nic: ten, który książki takie pisze, jest zbrodniarzem względem społeczeństwa! Oto rodzaj, którego unikać należy! Gdyby Johnson nie zostawił po sobie nic, oprócz słownika, możnaby się już dopatrzeć śladów wielkiego umysłu człowieka bezpośredniego. Ze względu na jasność określeń, gruntowność ogólną, sumienność, przenikliwość i metodę szczęśliwą, możnaby go nazwać najlepszym ze słowników. Jest w nim jakaś wzniosłość architekturalna, jest to niby gmach wyniosły, duży i trwały, budowy czworokątnej, wykończony, symetrycznie doskonały: znać na nim rękę majstra.
Pomimo pośpiechu, musimy się trochę zatrzymać na biednym Bozzy. Uchodzi on za istotę nizką, nadętą, żarłoczny — i opinia taka pod wielu względami jest uzasadniona. Wbrew jednak wszystkiemu tomu szacunek jego dla Johnsona pozostanie zawsze godnym uwagi. Głupi i próżny Laird szkocki, najpróżniejszy z ludzi swego czasu, staje w postawie przerażonej wobec wielkiego, opylonego i gniewliwego pedagoga na skromnem poddaszu: szacunek to wrodzony dla wyższości, cześć dla bohaterów, w czasach, w których nie podejrzywano nawet możliwości istnienia bohatera lub czci. Zdaje się wobec tego, że bohaterowie istnieją zawsze, jako też i cześć pewna dla nich. Pozwolimy sobie także zaprzeczyć słowu dowcipnego Francuza, iż nikt nie jest bohaterem dla swego lokaja. Zresztą, jeśli tak jest, to nagana należy się nie bohaterom, lecz lokajowi: snać dusza jego, jeśli mamy już to powiedzieć, jest nizka, jest duszą lokajską! Potrzebuje on, aby bohater jego ukazał mu się w przybraniu wspaniale teatralnem, występując kroki mierzonemi, z paziami, niosącymi ogon płaszcza z tyłu, i trębaczami, czyniącymi hałas, z przodu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Lokaj nie poznaje bohatera, którego ma przed oczyma! Niestety! nie poznaje, gdyż potrzeba do tego też pewnego bohaterstwa, a jedną z głównych bied świata, pod tym i innemi względami, jest właśnie brak takich ludzi.
Nie przyznamyż ostatecznie, że podziw Boswella był na miejscu, że nie mógłby on znaleźć w całej Anglii duszy godniejszej, tego, by czoła przed nią nizko uchylono? Nie przyznamyż, że i ten wielki, ponury Johnson mądrze kierował trudnem swem i pełnem zamieszania życiem, że spędził je dobrze, jak przystało na człowieka prawdziwie mężnego? Dzielny ten człowiek przystosował się do wszystkiego: i do rozpaczliwego chaosu autorstwa handlarskiego, i do chaosu rozpaczliwego, wytworzonego przez sceptycyzm religijny i polityczny w teoryi i praktyce życiowej, i do biedy pyłu i mroku, i do chorób ciała, i do dziur w ubraniu. I nie był on zupełnie pozbawiony gwiazdy północnej; wśród wieczności świeciła mu gwiazda północna, bez której obejść się żaden mężny nie może: z wzrokiem do niej przykutym za nic w świecie nie zwróciłby on z drogi swej wśród tych wirów chaotycznych odpływu czasów. „Zniósłby śmierć i głód, nie zniżając w żaden sposób sztandaru przed duchem kłamstwa.“ Dzielny stary Samuel — ultimus Romanorum!
Nie mogę tak wiele powiedzieć o Rousseau i jego bohaterstwie. Nie jest on tem, co nazywam człowiekiem silnym. Człowiek to chorobliwy, drażliwy, spazmodyczny i, w najlepszym razie, prędzej wytężeniem, niż siłą się odznaczający. Nie posiadał on „talentu milczenia,“ talentu nieocenionego, którym mało Francuzów, a nawet, prawdę mówiąc, mało jakichkolwiek ludzi w owych czasach się pochwalić mogło! Człowiek cierpiący powinien istotnie „pochłonąć dym własny;“ nic dobrego nie wyniknie z dymienia, zamiast przetworzenia dymu w ogień, — czem, nawet w sensie metaforycznym, dym wszelki stać się może! Rousseau’owi brakuje głębokości i obszerności, brakuje mu siły spokojnej wobec trudności, co jest główną cechą charakterystyczną wielkości prawdziwej. Pomyłką jest gruntowną nazywać siłą gwałtowność i surowość pedantyczną! Człowiek, podległy napadom konwulsyj, nie jest z tego tytułu silnym, chociaż sześciu ludzi nie utrzyma go czasem. Kto może iść naprzód, nie chwiejąc się pod ciężarem, chociażby najcięższym, ten dopiero jest człowiekiem silnym. Zawsze, a szczególnie w tych dniach wrzasków przeraźliwych, zachować to w pamięci należy. Człowiek, który nie umie zachować spokoju, zanim przyjdzie czas mówić i działać, nie jest bynajmniej takim, jakim być powinien.
Twarz biednego Rousseau jest dla mnie wyrazem człowieka. Jakieś wytężenie w tej twarzy — długiej, lecz ważkiej i o rysach pokurczonych: kości nad oczyma ostro wystające; w oczach, zapadłych głęboko i zbliżonych do siebie, jest coś niby błędnego — coś błędnego, inkwizytorskiego, w połączeniu z zapalczywością rysia. Twarz to pełna nędzy, nawet nędzy haniebnej i zarazem walki z nią. Jest tam coś nizkiego, plebejuszowskiego, okupionego samem tylko wytężeniem: twarz to człowieka, którego nazywamy fanatykiem, — bohater to smutnie skurczony! Nazywamy go bohaterem, gdyż, pomimo wszystkie swe i liczne braki, posiada on pierwszą i najgłówniejszą jego cechę charakterystyczną: jest do głębi serca poważny. Poważny on — jeśli tylko jaki człowiek był poważny, — jak żaden z owych współczesnych filozofów francuzkich. Tak, możnaby powiedzieć, powaga jego była zawielką, nawet, jak natura jego, zkądinąd uczuciową i dość słabą, co w końcu wtrąciło go w niekonsekwencye dziwaczne, w napady obłędu niemal. Ostatecznie objawił się w nim rodzaj obłąkania; własne myśli opanowały go, jak dyabły, wlokąc to tu, to tam, popychając ku przepaściom!
Wadę i nieszczęście Rousseau’a stanowiło to, co łatwo nazywamy jednym wyrazem: egoizm, co jest, mówiąc prawdę, źródłem i streszczeniem wszystkich wad i wszelkich nieszczęść. Nie dosięgnął on nawet takiego stopnia doskonałości, by módz zwalczać prostą żądzę; głód nizki — rozmaitych rodzajów — był jeszcze jego zasadniczym motorem. Gotówem nawet przypuszczać, że był on człowiekiem nadzwyczaj próżnym, żądnym pochwał ludzkich. Pamiętacie doświadczenie z nim pani Genlis. Wzięła ona z sobą do teatru Jana-Jakóba, który zażądał ścisłego zachowania swego incognito: „za nic w świecie nie chciałby być tam widzianym!“ Tymczasem firanka w loży okazała się odsłoniętą: parter poznał Jana-Jakóba, lecz nie zwrócił nań prawie uwagi! Rousseau wyjawił oburzenie najbardziej gorzkie, zasępił się na cały wieczór i nie wyrzekł nic, oprócz słów opryskliwych. Przenikliwa hrabina nabrała najgłębszego przekonania, iż gniew jego pochodził nie z tego, że go zobaczono, lecz że obaczywszy, nie powitano go oklaskami. Jak cała natura tego człowieka jest zatruta — nic w nim, prócz podejrzliwości, odstrychnięcia się dobrowolnego od ludzi, gniewnych humorów! Z nikim nie mógł on wyżyć. Ktoś z prowincyi, człowiek ze stanowiskiem znacznem, który często go odwiedzał, zatrzymując się zwykle u niego, — który nie wyrażał dlań nigdy nic, oprócz szacunku i życzliwości, — przyjeżdża pewnego razu i natrafia na kwaśny i niepojęty humor Jana-Jakóba. „Panie — powiada mu ten ostatni z oczyma pałającemi, — wiem, co pana tu sprowadza. Chcesz się przyjrzeć biedzie mego żywota, zobaczyć tę szczyptę, co gotuje się tam w nędznym moim garnku. Zaglądnij więc pan! Jest w nim pół funta mięsa, marchewka i trzy cebule; to już wszystko: idź pan rozgłosić to całemu światu!“ Człowiek tego rodzaju bardzo stał nizko. Dla wywołania śmiechu lekkiego i zaspokojenia pewnej ciekawości teatralnej, świat cały czerpał zapas anekdot z tych przewrotności i miotań się biednego Jana-Jakóba. Niestety! dla niego samego nie zawierały one bynajmniej nic śmiesznego, przeciwnie, były zbyt rzeczywiste! Były to miotania się gladyatora konającego: amfiteatr nabity się bawił, ale gladyatora opanowywała agonia i śmierć.
Jednakże, jak powiadamy, ten Rousseau, ze swemi wezwaniami namiętnemi do matek, ze swym kontraktem społecznym, ze swojem ubóstwianiem natury, nawet życia dzikiego na jej łonie, dotykał znowu rzeczywistości, — walczył, aby jej dosięgnąć, — a więc pełnił względem swego wieku czynność proroka. Spełniał, jak go na to stać było, i jak stać było na to ów wiek! W dziwny sposób, pomimo całego tego spotwornienia, upadku i prawie obłąkania, w głębi serca biednego Rousseau pała iskra rzeczywistego ognia niebieskiego! Otóż znów w człowieku tym, wbrew żywiołowi filozofizmu drwiącego i suchego, sceptycyzmu i wyśmiewania, powstało uczucie niewykorzenione i wiedza niewykorzeniona, iż życie to jest prawdziwe, iż nie jest ono żadnym sceptycyzmem, mędrkowaniem lub wyśmiewaniem, lecz rzeczywistością, groźną rzeczywistością. Natura uczyniła mu to objawienie i nakazała je rozgłosić. Zdołał to uczynić, jeśli niekoniecznie dobrze i jasno, to choć źle i niejasno, ale tak jasno, jak mógł. Tak, czemże są wszystkie jego błędy i przewrotności, nie wyłączając nawet owych kradzieży wstążek, nędz i wałęsań się błędnych i bezcelowych, jeśli zechcemy je sądzić wyrozumiale, — czemże są one, jak nie zaślepieniem chwilowem pod wpływem zbyt silnego światła i chwianiem się w tę i w owe stronę człowieka, obciążonego posłannictwem nad siły, po drodze, której znaleźć mu się jeszcze nie udało? Dziwne są drogi ludzkie. Należałoby mieć wyrozumiałość dla człowieka, nie tracić co do niego nadziei, dać mu raz jeszcze spróbować zrobić to, co ma on do zrobienia. Dopóki życie trwa, trwa i nadzieja co do każdego człowieka.
Niewiele powiem o talentach literackich Rousseau’a, tak bardzo wysławianych dziś jeszcze przez jego współobywateli. Książki jego, jak i on sam, są, jak ja to nazywam, niezdrowe: nie jest to dobry rodzaj książek. Rousseau’a cechuje pewna zmysłowość. Dzięki takiej, jak jego, sile umysłowej — wytwarza ona obrazy, wspaniale pociągające, lecz brak im poetyczności przyrodzonej. Niema tam białego światła słonecznego, lecz coś z opery, jakieś bielidło, jakaś sztuczność. Rzecz to zwykła, lub prędzej powszechna, wśród Francuzów mu współczesnych. Ma tego trochę i pani de Stael, i Saint Pierre — a nawet zstępując do literatury obecnej, do dziwnej, konwulsyjnej „literatury rozpaczy,“ znajdujemy tego obfitość wszędzie. Sam ten róż i bielidło nie są kolorami szczeremi. Spojrzyjcie na Szekspira, na Goethego, zresztą na Walter-Scotta! Kto raz to przeniknął, dojrzał różnicy pomiędzy prawdziwem i niby prawdziwem, i zdoła następnie dwie te rzeczy wszędzie odróżnić.
Badając Johnsona, mogliśmy zauważyć, jak wiele dobrego może uczynić dla świata prorok, pomimo wszelkie warunki nieprzychylne i dezorganizacyę. Co zaś do Rousseau’a, to powinniśmy tu zwrócić uwagę na to, jaki ogrom zła może wśród takiej dezorganizacyi towarzyszyć dobru. Widok Rousseau’a jest z punktu widzenia historycznego nader pouczający. Wygnano go na poddasza paryzkie, gdzie kazano mu pozostawać w towarzystwie własnych myśli ponurych i bied, przerzucano go z deszczu pod rynnę, nie szczędzono zadraśnięć, doprowadzono do rozpaczy, aż wreszcie szał ogarnął jego serce, aż wreszcie uczuł on głęboko, że ani świat, ani prawo jego nie było mu przyjacielem. Lepiejby się stało, jeśli tylko było to rzeczą w jakikolwiek sposób możliwą, gdyby człowieka tego nie popchnięto do wrogości otwartej względem świata. Można go było na strych zapakować, wyśmiewać się z niego, jak z maniaka, kazać mu z głodu umierać, niby zwierzęciu dzikiemu w klatce, — lecz nie można mu było przeszkodzić we wznieceniu pożaru świata. Rewolucya francuzka znalazła w Rousseau swego ewangelistę. Jego rozumowania na wpół bredzące, co nędz życia cywilizowanego i innych rzeczy temu podobnych, bardzo się przyczyniły do wywołania szału zupełnego i powszechnego we Francyi całej. Zapewne, moglibyście tu zapytać: cóż świat i kierownicy jego potrafiliby zrobić z takim człowiekiem? Trudno powiedzieć, co zdołaliby z nim zrobić kierownicy świata! Co zaś on mógł z nimi zrobić, jest rzeczą, na nieszczęście, dość jasną: gilotynować ogromną ich liczbę! Ale dość już o Rousseau.
Ciekawe to było zjawisko w tym wieku XVIII, wieku suchym, niewierzącym, biorącym wszystko z drugiej ręki, owo powstanie bohatera, takiego jak Burns, wśród postaci sztucznych i wyrobów z kartonu. Stanowił on niby źródełko małe wśród pustyni skalistej, niby nagły błysk nieba sztuczny Vauxhall’u! Ludzie nie wiedzieli, co myśleć o tym błysku, i wzięli go za fejerwerk z Vauxhall’u: niestety! dał się on wziąć za to, chociaż walcząc przeciw temu nawpół naoślep, niby w goryczy śmierci! Nie było chyba człowieka, któremu podobni mu ludzie zgotowaliby takie nieodpowiednie przyjęcie. Znowu odegrał się pod słońcem dramat życiowy bardzo rozpaczliwy.
Wszyscy tu znają tragedyę żywota Roberta Burnsa. Jeśli tylko niezgodność miejsca zajmowanego z zasłużonem stanowi o przewrotności losu, to napewno możemy powiedzieć, iż żaden los nie mógł być przewrotniejszym od losu Burnsa. Pośród tych figurantów wieku XVIII, biorących wszystko z drugiej ręki, pajaców przeważnie, powstał znów człowiek oryginalny, olbrzym, jeden z tych, którzy sięgają głębin wiecznych i stają w szeregu bohaterów. I człowiek ten na świat przyszedł w biednej chatce Ayrshire’u. Największa dusza ziem brytańskich zjawiła się wśród nas w postaci wieśniaka szkockiego o rękach zgrubiałych.
Ojciec jego, biedny pracownik, chwytał się to tego, to owego, lecz nic mu się nie kleiło. Rządca — faktor, jak Szkoci mówią — przysyłał od czasu do czasu listy, gróźb pełne, pod wpływem których — powiada Burns — „wszyscyśmy się łzami zalewali.“ Rodzina się składała z ojca, człowieka dzielnego, ciężkiej pracy i wielkiego cierpienia, z dzielnej, bohaterskiej matki, i dzieci, z których jednym był właśnie Robert. Na ziemi tej, takiej szerokiej, nie było dla nich żadnego schronienia. Wyobraźcie to sobie tylko: owe listy zmuszały ich „do zalewania się łzami.“ Nazywam zawsze ojca dzielnym człowiekiem: bohater to i poeta w milczeniu, bez którego syn nie zostałby nigdy bohaterem i poetą w słowie! W czasach późniejszych przybył do Londynu nauczyciel szkolny Burnsa i zapoznał się tam z dobrem towarzystwem; wypowiedział jednak zdanie, że w żadnem zebraniu ludzi nie zdarzyło mu się zaznać lepszej rozmowy, niż przy ognisku tego wieśniaka. Tymczasem ani nędzne jego „siedm akrów sadu,“ ani nędzny szmat ziemi gliniastej, ani nic, czem usiłował on zarobić na życie, nie kwitły: po wszystkie dni życia udziałem jego była walka bolesna i nierówna. Stawał jednak do niej mężnie, jako człowiek mądry, prawy, niezwyciężony, połykając w milczeniu tyle cierpień ciężkich codziennie, walcząc jak bohater nieznany, chociaż nikt artykułów o szlachetności jego nie pisał, chociaż mu nie wotowano srebra! Nie zginął on jednak marnie, jak nic marnie zresztą nie ginie. Pozostał Robert, wytwór jego i w gruncie rzeczy licznych pokoleń takich jak on ludzi.
Burns ten zjawiał się wśród okoliczności ze wszech miar nieprzychylnych: bez wykształcenia, biedny, zrodzony dla samej tylko pracy ręcznej, i pisząc, kiedy wziął się wreszcie do tego, w narzeczu wiejskiem specyalnem, zrozumiałem dla nieznacznej tylko prowincyi, w której mieszkał. Gdyby był pisał, chociażby tylko to pisał, w języku ogólnym Anglii, nie wątpię ani na chwilę, że uznanoby go powszechnie natychmiast wtedy jeszcze za jednego z największych naszych ludzi, lub za zdolnego stać się takim. W tem, że tylu ludzi kusiło się przeniknąć powłokę prostaczą jego narzecza, można widzieć dowód, iż tkwiło tam coś bardzo dalekiego od pospolitości. Dosięgnął on w pewnej mierze tego, że wartość jego zyskała uznanie i zyskuje je wciąż na całym obszarze wielkim świata saksońskiego, w każdej jego krainie: gdzie tylko mówią narzeczem saksońskiem, tam wyłania się przekonanie — dzięki studyom nad wiekiem XVIII i Burnsom, — że jednym z najznaczniejszych Saksonów owego wieku był wieśniak z Ayrshire’u, imieniem Robert Burns. Tak, gotówem rzec, iż był to też dobry kawał materyi saksońskiej: człowiek ten posiadał moc, niby skała Harzu, ugruntowana głęboko w łonie świata, niby skała, lecz obfitująca w źródła słodyczy żywej! W piersi jego drzemał spokojnie dziki tudzież gwałtowny wir namiętności i zdolności, serce jego przepełniała melodya niebiańska. Widzimy w nim szczerość wzniosłą i surową, przyjacielską, prostaczą, uczciwą, — widzimy prostotę siły z właściwym jej ogniem błyskawicy i słodką rosą litości: to niby Tor morski, bóg-wieśniak.
Brat Burnsa, Gilbert, człowiek godny i odznaczający się zdrowym rozsądkiem, mówił mi, że w dniach swej młodości Robert, pomimo biedy, okazywał zawsze wesołość wielką w rozmowie; był to towarzysz pełny niezmiernej werwy, humoru, zdrowego rozsądku oraz serca, i daleko przyjemniej go było słuchać tam rozebranego przy kopaniu torfu na błotach lub przy innych robotach podobnych, niż kiedybądźkolwiek potem. Łatwo temu dać wiarę. Ta to podstawa wesołości („grunt dobrego humoru,“ jak powiada stary margrabia Mirabeau), ten pierwiastek najpierwszy słońca tudzież życia, ożeniony zinnemi przymiotami poważnemi i głębokiemi, stanowi jednę z cech Burnsa najbardziej pociągających. Mieści się w nim wielki zasób nadziei; naprzekór tragedyi swego życia, nie był to człowiek ponury. Mężnie otrząsał się on ze swych zgryzot i przeskakiwał je zwycięzko. To niby lew, otrząsający „krople rosy ze swej grzywy,“ niby rumak bystry i dzielny, który śmieje się przy uderzeniu kopii. Ostatecznie zresztą, czyż nadzieja i wesołość, w rodzaju tych, jakiemi obdarzony był Burns, nie płyną, ściśle rzeczy biorąc, z uczucia gorącego i szlachetnego, stanowiącego właśnie początek wszystkiego w człowieku?
Dziwnemby się wam może wydało, gdybym nazwał Burnsa najbardziej bogatą z dusz brytańskich całego wieku, w którym żył: ufam jednak, iż przyjdzie dzień, kiedy można to będzie bezpiecznie powiedzieć. Pisma jego, wszystko, czego zdołał on dokonać wśród takich zapor, tworzą tylko nędzny fragment, po nim pozostały. Profesor Stewart uczynił sprawiedliwą uwagę, prawdziwą w gruncie rzeczy co do wszystkich poetów znacznej wartości, iż poezya jego nie była jakąś zdolnością osobną, lecz wynikiem ogólnym ducha z natury swej silnego i oryginalnego, a wyrażającego się w taki właśnie sposób. Talenta Burnsa, pojawiające się w rozmowie, pamiętać będą do końca życia wszyscy, co go kiedykolwiek mieli sposobność słyszeć. Talenta te były wszelkiego rodzaju; wszystko w nim się mieściło: i najpełniejsze wdzięku wyrazy grzeczności, i zapał najszczytniejszy przemowy namiętnej, i szumne wybuchy wesela, i ciche westchnienia uczucia, i energia lakoniczna, i intuicya jasna i przenikliwa. Pełne dowcipu księżne pod niebiosa go wychwalają, jako człowieka, którego słowo „je porywało.“ Piękne to, lecz piękniejszą wiadomość podaje Mr. Lockhart, o czem już nieraz napomykałem, a mianowicie: posługacze i parobki stajenne po oberżach zrywali się z łóżek, skupiali tłumnie, byleby tylko usłyszeć, jak ten człowiek mówił! Posługacze i parobki stajenne: byli to też ludzie, a tam był człowiek! Wiele zdarzało mi się słyszeć o jego wymowie, ale jednej z najlepszych wiadomości udzielił mi w roku zeszłym pewien gentleman czcigodny, którego długa łączyła z nim zażyłość: otóż słowo Burnsa odznaczało się tem, że zawsze coś się w niem zawierało. „Mówiłon prędzej mało, niż dużo — opowiadał mi ten starzec — i pierwszych dni wciąż był milczący, jako niby w towarzystwie ludzi wyższych od siebie; lecz zawsze, jeśli tylko głos zabierał, to po to, by nowe światło przelać na przedmiot rozmowy.“ Nie pojmuję, po co by kto miał mówić inaczej! Jeśli zwrócicie uwagę na ogólną siłę jego duchową, na zdrową jego krzepkość pod wszystkiemi względami, na surową jego prawość, przenikliwość, męztwo szlachetne i męzkość, — to czyż zda się wam, że łatwo znaleźć człowieka, lepiej uposażonego?
Przyglądając się wielkim ludziom w. XVIII, zdaje mi się czasem, że Burns przypomina, bardziej aniżeli innych, Mirabeau. Wielce się oni różnią co do powłoki zewnętrznej, ale zbadajcie ich wewnętrznie. I tu i tam jedna i taż sama siła ciała tudzież ducha, przywołująca na myśl kark gruby oraz muskularny, — siła, ugruntowana na tem, co stary margrabia nazywał gruntem dobrego humoru. Z powodu swej natury, wykształcenia i, prawdę mówiąc, narodowości, Mirabeau sprawia daleko więcej hałasu: człowiek to hałaśliwy, bez zatrzymania się idący naprzód. Rys jednak charakterystyczny Mirabeau stanowi też prawdziwość i zdrowy rozsądek, potęga intuicyi prawdziwej, wyższość poglądu. Wszystko, co on mówi, zasługuje na pamięć. Obaj ci ludzie mówią przez błyski intuicyi pod tym lub owym względem. Jedne i też same namiętności w obu szaleją, zdolne do przejawienia się pod postacią najczulszych i wzniosłych uczuć. Jednego i drugiego cechuje dowcip, śmiech głośny oraz szczery, energia, prawość, szczerość. Typy tych ludzi stanowczo nie są do siebie niepodobne. Burns też mógłby rządzić, prowadzić rozprawy w Zebraniach Narodowych, kierować polityką — jak niewielu. Niestety! ta odwaga, której sądzono się było przejawić we wzięciu statków przemytniczych w zatoce Solway, w milczeniu co do tylu przedmiotów, kiedy nie było możliwe żadne słowo pożyteczne, lecz tylko wściekłość pieniąca się, — odwaga ta, powtarzam, zdołałaby też ryknąć nad uchem mistrzów ceremonij w rodzaju de Breze i innych podobnych, i uwidocznić się dla wszystkich ludzi w kierowaniu państwami, rządzeniu wielkiemi oraz na wieki pamiętnemi epokami! Lecz jemu mówili i pisali z wyrzutem przełożeni urzędowi: „rzeczą pańską jest pracować, a nie myśleć.“ Zgoła nam niepotrzebna jest twoja moc myślenia, największa w tym kraju: masz tam piwo mierzyć, i do tego tylko jesteś potrzebny. Godne to uwagi tudzież wspomnienia, chociaż wiadomo, co na to można powiedzieć i odpowiedzieć! Myśl, moc myślenia, nie byłaż po wszystkie czasy, na każdem miejscu i we wszelkich okolicznościach, właśnie tem, co było niezbędne? Nie jestże zawsze zgubnym człowiek niemyślący, człowiek, który nie zdoła myśleć i widzieć, a chodzi tylko poomacku, niby we śnie, nie rozpoznając natury rzeczy, z którą ma do czynienia? Tak, nie rozpoznaje, myli się człowiek taki, jak mówimy, bierze rzecz pewną za coś, a ona jest tymczasem czemś innem — i zostaje on oszukanym, jako marność! Taki jest człowiekiem zgubnym, zgubnym niewypowiedzianie, jeśli postawiono go wysoko. — „Po cóż się skarżyć? — powiadają niektórzy: — sile zawsze w sposób opłakany zaprzeczają pola jej działania; tak było po wszystkie czasy.“ Niewątpliwie, odpowiem, i tem gorzej dla pola! Skarga nie na wiele się przyda, lecz ustanowienie prawdy może być nie bez pożytku. W każdym jednak razie, cieszyć się nie mogę z tego, iż Europa, wobec wybuchu takiej rewolucyi francuzkiej, potrafi uznać, że taki Burns może jej być przydatny tylko do mierzenia piwa!
Raz jeszcze musimy tu powtórzyć, że główny przymiot Burnsa tworzyła szczerość. Tak działo się z jego poezyą, tak z życiem. Pieśń jego nie z fantazyjek powstała, lecz z czegoś rzeczywiście odczutego; pierwszą zasługą jej, jak i wszystkiego w nim, jak życia jego wogóle — jest prawda. Życie Burnsa moglibyśmy nazwać wielką i tragiczną szczerością. Rodzaj to szczerości dzikiej, lecz nie okrutnej, bynajmniej nie, — tylko dzikiej, borykającej się z nagą prawdą rzeczy. Pod tym względem jest coś dzikiego we wszystkich wielkich ludziach.
Cześć dla bohaterów, Odyn, Burns?... Otóż i tym ludziom pióra nie brakowało pewnej czci, jako bohaterom im przynależnej, tylko w jakich dziwnych warunkach cześć tę odnajdujemy! Posługacze i parobki stajenne z oberż szkockich, włócząc się pode drzwiami Burnsa, żądni pochwycenia każdego słowa, co z ust jego padało, składali hołd nieświadomy bohaterskości. Johnson miał w Boswellu swego czciciela. Janowi-Jakóbowi Rousseau nie brakło czcicieli: książęta odwiedzali go na jego poddaszu skromnem; biednemu lunatykowi hołdy składały wielkości i piękności tego świata. Co się jego tyczy, to warta uwagi sprzeczność dysharmonijna i potworna pomiędzy dwoma krańcowościami jego życia. Zasiada on do stołów magnackich, a musi przepisywać nuty, żeby na życie zarobić. Zresztą nawet z tem przepisywaniem nie umie sobie dać rady: „dzięki obiadom za domem — powiada — grozi mi śmierć głodowa w domu.“ Dałoby się też wiele powiedzieć i o jego czcicielach! Jeśli dobre lub złe praktykowanie czci dla bohaterów daje miarę zdrowotności lub chorobliwości życiowej pewnego pokolenia, to czyż możemy powiedzieć, że owe pokolenia były najlepszego gatunku? Wbrew jednak wszystkiemu, bohaterscy nasi ludzie pióra uczą w najlepsze, rządzą, są królami, kapłanami, lub czem się wam podoba ich nazwać; ze względu na rdzeń rzeczy, nic nie potrafi im w tem przeszkodzić. Świat musi być posłusznym temu, kto myśli i widzi. Świat zdoła zmienić postać faktu; z jednego i tegoż samego może uczynić albo słońce letnie o blasku stałym i błogosławionym, lub gromy i cyklony czarne i przeklęte, z niewypowiedzianą różnicą korzyści dla siebie! Postać faktu jest do zmienienia, treść zaś jego zmienić nie leży w mocy żadnej potęgi pod stropem niebios. Światłość — lub w przeciwnym razie błyskawica: niech świat wybiera. Chodzi nie o to, czy zwiemy jakiegoś Odyna bogiem, prorokiem, kapłanem lub innem jakiem mianem, — lecz o to, czy wierzymy słowu jego: w tem tkwi jądro rzeczy. Jeśli słowo to prawdziwe, będziemy musieli w nie uwierzyć, a wierząc, będziemy je musieli wykonać. Jak nazwiemy, jak przyjmiemy bohatera lub słowo jego, tyczy się to nas samych przeważnie. Słowo to, — ta prawda nowa, to nowe i głębsze objawienie tajemnicy wszechświata, — nosi cechę posłannictwa z wysokości, wymaga posłuszeństwa i musi je koniecznie uzyskać dla siebie.
Ostatnia moja uwaga tyczy się tej wybitnej fazy w historyi Burnsa: wizyty jego w Edymburgu. Często mi się zdaje, że postawa jego tam tworzyła najwyższy dowód tego zasobu wartości wewnętrznej i męzkości przyrodzonej, jakie były mu właściwe. Jeśli pomyślimy nad tem, to przyjdziemy do przekonania, że mało istnieje większych ciężarów, które mogłyby przytłoczyć siłę człowieka. Stało się to tak nagle! cały leonizm pospolity, do ruiny niezliczoną moc ludzi popychający, niczem był, że tak powiem, wobec tego. Było to tak, jak gdyby Napoleon stał się królem nie stopniowo, lecz odrazu, wprost z porucznikowstwa w pułku artyleryjskim La Fere’a Burns jeszcze w wieku lat dwudziestu siedmiu nie jest już nawet robotnikiem: człowiek to uciekający do Indyj Zachodnich od hańby i więzienia W jednym miesiącu — chłop to zrujnowany, któremu pensyę nawet — siedm funtów sterlingów rocznie — zabrano; w następnym — jest on w blasku wspaniałym wielkości i piękności, prowadzi do stołu pod rękę świecące od kamieni drogich księżne, staje się punktem, ku któremu wszystkich oczy się zwracają! Przeciwieństwo losu trudno czasem znosić, ale na jednego, co znieść potrafi pomyślność, znajdzie się stu, co zniosą nieszczęście. Podziwiam głęboko postawę Burnsa wobec tego wszystkiego. Być może, niemożliwą byłoby nawet rzeczą wskazać nikogo, kto — tak boleśnie doświadczony — tak mało równowagęby stracił. Spokojny, bez zdziwienia, ani onieśmielony, ani znów przesadnie pewny siebie, ani w nim niezgrabności bojaźliwej, ani pozy: oto obraz Burnsa naówczas. Czuje on, że jest właśnie człowiekiem, Robertem Burnsem, że „wielkość światowa jest tylko stemplem na gwinei,“ że rozgłos jest tylko blaskiem świecy, który wykaże, czem jest człowiek, nie uczyni go jednak ani o włos lepszym lub innym! Lecz, niestety! potrafi on prędko, jeśli człowiek się dobrze nie strzeże, uczynić zeń człowieka gorszego, nędzny pęcherz nadęty, nadęty tak, że aż pęknąć musi, aż człowiek stanie się lwem martwym, dla którego, jak to ktoś powiedział, „niema już zmartwychwstania ciała,“ — czemś gorszem od psa żywego! Burns zasługuje tu na podziw.
A jednak, niestety! ci myśliwi na lwy przynieśli ruinę i śmierć Burnsowi. Oni to życie mu zatruli! Oblegali go oni tłumnie na fermie jego, przeszkadzali mu we wszystkiem, a nigdzie schować się od nich nie było można. Nie mógł on zmusić ich do zapomnienia o swym leonizmie, jakkolwiek szczerze tego pragnął. Wtrąca go to wszystko w niezadowolenia, nędze, błędy, świat staje się w oczach jego coraz rozpaczliwszym; i wszystko znikło: zdrowie, charakter, spokój umysłu, i człowiek został już wreszcie samotny. Tragiczne to! Ludzie ci przychodzili tylko, by go obejrzeć, niezależnie od wszelkiej dlań sympatyi lub nienawiści. Przychodzili, szukając drobnej rozrywki, i znajdowali ją, a życie bohatera marnowało się wzamian!
Richter powiada, że na Sumatrze żyje rodzaj „żuków świetlnych,“ dużych much płomienistych, które nasadzają na ostrza dla oświetlenia dróg w nocy. Osoby wysoko postawione mogą sobie w ten sposób podróżować przy miłym blasku, w którym wielce się lubują. Cześć muchom ognistym! Ale!...
- ↑ Dziś powiedzielibyśmy: dziewięćdziesiąt.
- ↑ Carlyle odznacza się widocznym brakiem sympatyi dla swego demonicznego współziomka.
- ↑ Angielskie „Motif“ znaczy zarazem: pobudka.
- ↑ Użyty tu w oryginale wyraz „Motif“ oznacza zarazem, jak powiedziałem wyżej: motor.
- ↑ Syn dobrej rodziny, utrzymujący się na uniwersytecie z własnych środków, w przeciwieństwie z College Servitorem (studentem służącym).